Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1513
"Nasze wyrzuty sumienia i oskarżenia naszych przodków nie wystarczą, jeżeli nie będziemy ich wspierać refleksją na temat przyczyn".
Chantal Delsol
Z pojęciem „polskości” oprócz wielu cech charakterystycznych – opisywanych i prezentowanych przez filozofów, politologów, socjologów (sfery akademickie), a także literatów, poetów, myślicieli czyli najkrócej intelektualistów - wiąże się ściśle termin, który należy tu wyjaśnić: tzw. rejtanizm. Pochodzi on od osoby posła nowogrodzkiego, Tadeusza Reytana, który w roku 1773 dramatycznym gestem i próbą zastosowania liberum veto chciał przeszkodzić I rozbiorowi Polski (uwiecznił to Jan Matejko na obrazie Rejtan- Upadek Polski). Reytan, zgorzkniały i przegrany, popełnił siedem lat później w swym majątku Hruszówka samobójstwo (rozciął sobie podbrzusze szkłem z rozbitego okna).
Prof. Ludwik Stomma jednak nieco inaczej naświetla kontekst zachowania Tadeusza Reytana, który ponoć zobaczył 8.08.1780 roku rosyjskiego żołnierza, chcącego napoić konia w studni we dworze i był przekonany, iż to regimenty carskie idą na Warszawę. W obawie przed nimi dokonał harakiri. Jest to o tyle tragiczne i groteskowe zarazem, że od 5 lat imć Reytan „był już zamknięty przez braci w przybudówce z zakratowanymi oknami, gdyż jako umysłowo chory dostawał ataków furii. Ta ostatnia wiadomość może przywrócić bardzo niewygodne pytanie: od kiedy mianowicie Reytan był nie w pełni władz umysłowych? To dramatyczna kwestia, gdyż większość świadectw wskazuje na rok 1773. Byłby więc słynny protest trywialnym aktem osoby obłąkanej?” - pyta Ludwik Stomma (Polskie złudzenia narodowe).
W tej konwencji rejtanizm traktować trzeba jako niezrównoważony, irracjonalny i pusty gest, przy towarzyszącej mu niesłychanie hałaśliwej propagandzie. Propagandzie i sprzężonych z nią zawsze manipulacjach, które największy idiotyzm i nieszczęście przekuwają w mit, w świetlaną legendę i lukrowaną hagiografię, budując określony kult ze wszystkimi elementami quasi-religii. Oczywiście jest to czynione post factum, dorabia się przy tym określoną argumentację dla celów utylitarnych i daleko odbiegającą od faktów związanych z wykonywaniem tegoż gestu (często marnego moralnie i podejrzanego etycznie, o racjonalności i pragmatyzmie nie wspominając).
Rejtanizm wiąże się bezpośrednio z narcyzmem rozumianym jako rezygnacja z autentycznego zainteresowaniem światem zewnętrznym. Towarzyszy mu zawsze mocne przywiązanie do siebie samego, do własnej grupy, klanu, religii, narodu rasy itd. wraz z wynikającymi z tego poważnymi zaburzeniami racjonalnego osądu. Potrzeba narcystycznej satysfakcji wynika z konieczności kompensowania sobie własnej materialnej i kulturowej biedy (Erich Fromm). Dotyczy to zarówno jednostek jak i zbiorowości.
Jednowymiarowość intelektualna, brak zdystansowania, refleksji krytycznej, racjonalnej i realistycznej, skupianie się jedynie na swoich krzywdach i cierpieniach (rzeczywistych czy wyimaginowanych) przy fetyszyzowaniu ich jako synonimu wyższych wartości i ofiary prowadzi zawsze na manowce. Wspomina o tym nie tylko Fromm.
Na ten problem zwraca uwagę także (choć pisząc o innych aspektach bytu człowieka) Herbert Marcuse. Jego zdaniem, społeczeństwo rozwinięte, jednowymiarowe, zmienia stosunek między tym co racjonalne i irracjonalne. Konfrontuje wtedy autentyczną racjonalność z fantastycznymi i chorobliwymi, acz bardzo wygodnymi aspektami życia. I swobodnie adoptuje je, uznając za racjonalne. Tak rosną podkłady irracjonalizmu.
Jeśli w oficjalnej narracji zarządza się wszelką komunikacją, czyniąc ją jedynie ważną i unieważniającą inne projekty niezgodne z obowiązującymi narcystyczno-społecznymi wymaganiami, wtedy wszystko co jest z nią niekompatybilne, co nie mieści się w tej projekcji, staje się synonimem fikcji. Fikcja jest tylko wtedy, kiedy nie mieści się w powszechnym mniemaniu tak funkcjonującej zbiorowości.
Znajomość historii Europy, rozwoju jej kultury, a nade wszystko obeznanie z dziejami barbarzyństwa obecnego w jej ramach, pozwala domniemywać – ba, skutecznie przewidywać – że okresy barbarzyństwa połączonego z celową dehumanizacją szerokich warstw i klas społecznych mogą być doskonałym kontynuowaniem (w nowych szatach i przy określonej retoryce) europejskiej cywilizacji. Zła tradycja, kultywująca ponad miarę krwawą ofiarę, usprawiedliwiająca ją ulotnymi celami wyższymi i następnie ją celebrująca (granicząc właśnie ze zbiorowym narcyzmem) wywodzi się poniekąd z religijnych meandrów sycących od wieków naszą kulturę, obyczajowość, obrzędowość itd. I nie dotyczy to tylko Polski. Zachód ten rys posiadł przez stempel dany jego kulturze przez wieki chrześcijaństwa i nauk Kościoła, które odziedziczyły go z tradycji judaizmu. Chrześcijaństwo było i jest przecież odłamem religii Mojżeszowej, który poszedł własną drogą rozwoju.
W Polsce rejtanizm jest w zasadzie obecny od wielu dekad w historii, polityce, zarządzaniu, a przede wszystkim jest jednym z zasadniczych elementów oświaty i edukacji. O narracji obecnej w mainstreamie nie wspominając. Widać dziś, że „Solidarność” jako ruch społeczny o wyraźnym profilu, niesłychanie mocno okopując się w tradycji religijnej i narodowej, sięgając po wartości kojarzone jawnie z katolicyzmem jako esencją polskości - nie kładąc nacisku na universum - odwołując się do wszystkiego, co wiązało się z pontyfikatem Jana Pawła II (a nie z ideami Oświecenia i tradycji zachodnich demokracji), traktowała siebie też jako kolejną matrycę tej idei. Z solidarnościowej zbiorowości i projektu wyłoniły się klony tej szkodliwej, niebezpiecznej dla porządku demokratycznego i państwa prawa, wolności obywatelskich i cywilizowanego społeczeństwa pomysły: Prawo i Sprawiedliwość i KOD PO. Dwa wrogie sobie plemiona.
Obrzucając się wzajemnie inwektywami, kto jest większym spadkobiercą komunizmu i PRL-u, kto jest czyim agentem, jednocześnie obie formacje (i to nie tylko politycznie postrzegane, ale kulturowo, mentalnie, aksjologicznie) prezentują siebie jako zbiorowości o jedynie słusznych, prawdziwych pomysłach na Polskę. Predestynowane i wybrane, aby ją zmieniać wedle wyłącznie własnych pomysłów i projektów.
Obie formacje położyły się niczym wspomniany Reytan przed drzwiami wejściowym na salę sejmową na obrazie Matejki, blokując tym samym świadomość Polek i Polaków pustym – bo bezpłodnym intelektualnie i fundamentalistycznym w wyrazie – gestem.
Ta blokada dotyczy przede wszystkim otwarcia na autentyczne idee Oświecenia i racjonalności. Hołdowanie skrajnym namiętnościom, instrumentalnie grając uczuciami religijnymi, utożsamiając np. religię z obskurantyzmem, bigoterią i dewocją, a przy okazji prezentując typowy fundamentalizm religijny, obie formacje sterują – jak by powiedział Ernst Troeltsch – ku typowemu sekciarstwu. I takie postrzeganie sfery religijnej jest przenoszone na całokształt życia, we wszystkich wymiarach.
Współczesne myślenie polityczne nad Wisłą i Odrą cierpiące na symbolizm i mitotwórstwo, choroby powielane przez polską elitę polityczną ponownie w ostatnich dwóch dekadach, jest powrotem do tego, co opisał dokładnie Aleksander Bocheński. Dzieje się tak – pisał on w Dziejach głupoty w Polsce - kiedy tłuszcza popularyzatorów, dziennikarzy, poetów, romansopisarzy podchwytuje pierwsze z brzegu, wygodne i obłaskawione przez mainstream i polityków tezy i bezkrytycznie je szerzy, lansuje, uzasadnia ich absolutną i jedyną prawdziwość. Po każdej klęsce, porażce, plajcie, które w efekcie tak panujących nastrojów i ducha są niemalże koniecznością, rozlega się chór pretensji, lamentów szlochów i łkań, wzajemnych oskarżeń, pomówień, szukania winnych (najczęściej obcych agentów i oczywiście – Żydów, agentów Kremla, zgniły Zachód etc.). Diagnoza tej schizofrenii, opętania i irracjonalnego szaleństwa pokazuje, że jeżeli z szacunku dla czczonych wspomnień lub drogich nam iluzji, fikcji i fantasmagorii ukryjemy prawdę , przysłonimy defekty i fakty (często niewygodne) prymitywną apologetyką, nie nauczymy się niczego i katastrofy znów będą naszym udziałem.
Ludzie niepewni swojego losu szukają zazwyczaj zbiorowości zapewniających im pełnię komfortu we wszystkich wymiarach bytu, gdyż nie chcą być samotni. Jeżeli neguje się z przyczyn ideologicznych i religijnych tożsamość klasową, która jest jednak w wielu wypadkach decydująca w sposobie widzenia świata i ludzi, muszą oni poszukiwać określonych wspólnot. Bez optyki materialistyczno-klasowej nie mogą zlokalizować źródła swych udręk, bo leży ono w relacji między pracą a kapitałem. To też jest często źródłem rejtanizmu.
Kolejnym komponentem, zarówno tworzącym jak i stanowiącym esencję takich nastrojów oraz fałszywego oglądu rzeczywistości, a przez to i decyzji czy zachowań, jest irracjonalność i brak autokrytycyzmu. Pragnienia i marzenia mieszają się z realiami i własnymi możliwościami. Reytanowi – temu z obrazu Matejki i dzisiejszemu, znad Wisły, Odry czy Bugu - brak jest hierarchii wartości dostosowanej do realności otaczającego świata. Jest intelektualnym oszustem, egocentrykiem, narcyzem, a jednocześnie ściga go poczucie krzywdy i spisków czyhających na niego zewsząd wokoło. Na ten typ neurozę i histeryczne skrzywienie obecne w zachowaniach wielu Polaków zwracał uwagę w swym dorobku Antoni Kępiński, psychiatra, humanista i filozof.
Absurdalność prowadzonej od lat w Polsce polityki i propagowanie określonej kultury oraz umysłowości to chory, zupełnie irracjonalny i postsarmacki fantazmat odwołujący się do dawno przebrzmiałych, zatęchłych i konfrontacyjnych koncepcji jak np. idea jagiellońska, Polska Chrystusem narodów, centrum mające rechrystianizować Europę i świat (gdyż stąd pochodził Jan Paweł II). Ale takie koncepcje ciągle funkcjonują w nadwiślańskiej, napuszonej, egzaltowanej, bombastycznej atmosferze rejtanizmu. Tak politycznego, jak i kulturowego, społecznego, politycznego.
A może rejtanizm to po prostu pewna forma obłąkania, irracjonalizmu połączonego z wybujałym ego, konglomerat różnych fobii i uprzedzeń, a przede wszystkim – mieszanina nie do końca uzmysłowionych i zracjonalizowanych kompleksów: wyższości i niższości? Przecież znów można usłyszeć z ust najważniejszych polskich polityków jak to dobrze i chwalebnie jest umierać za ojczyznę. W XXI wieku taka narracja trąci nie tyle myszką, co jest rodem z absolutnego skansenu i mentalnego zaścianka. Potwierdza to po raz kolejny, iż hodowanie takiej umysłowości przez edukację, jak również instytucje religijne, powszechną narrację mainstreamu przekłada się na kultywowanie zachowań przemocowych: dla ojczyzny trzeba albo umrzeć, albo zabijać. I przenosi się taki model funkcjonowania na całość życia oraz relacje międzyludzkie wewnątrz społeczeństwa.
Dlatego nadal rację ma (mimo iż upłynęło ponad 60 lat od chwili napisania tych fraz) Witold Gombrowicz, który stwierdził, iż trzeba bronić Polaków przed Polską. Ciągłe szamotanie się - rozpaczliwe i chorobliwe, konwulsje istnienia, wieki niedorozwoju i życie w absolutnej antynomii mega sukcesu i mega klęski robi swoje. To czyni z Polaka twór niedoskonały, zżarty jadami słabości i zawiści, zniekształcony i zgwałcony przez przeciwstawne sobie namiętności, chęci i wyobrażenia. Wart jest więc naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych czegokolwiek? – pyta retorycznie Gombrowicz. Ludzie są niepewni siebie i swojej historii, widząc w trumnach i na cmentarzach miniony i przyszły swój los. Takie rozdarte sosny, nie umiejące sobie pozwolić na odrzucenie stygmatów po owych konwulsjach, dawnych blizn po owych klęskach, usunięcie pryszczy chorobliwego niedorozwoju, gdyż boją się że ten naród im się rozpadnie, że oprócz cmentarzy i trumien nic im nie pozostanie. Wykonują więc ciągle swój dance of death.
Aby podjąć skuteczną walkę z tymi stereotypami rzucającymi cały czas złowrogi cień na mentalność naszego społeczeństwa i nie pozwalających porzucić dawnych, postsarmackich, postkolonialnych i postromantycznych fobii i uprzedzeń, musi zmienić się przede wszystkim narracja prowadzona publicznie przez elity, edukacja młodzieży, retoryka medialna. Trzeba jednak wziąć przykład z Immanuela Kanta, który pisząc o wolności człowieka, zadał niezwykle istotny w perspektywie rozważanych tu zagadnień dylemat: „Co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? Czego mogę się spodziewać?”.
Wolność bez jej uświadomienia i rozumienia według humanistycznych paradygmatów (co może zapewnić jedynie powszechna i organizowana na odpowiednim poziomie oświata i edukacja społeczeństwa oraz wyważona narracja w przestrzeni publicznej) jest pustym terminem, dziejowym chomątem, takim współczesnym liberum veto, któremu hołdował m.in. poseł nowogrodzki Tadeusz Reytan i jego polityczno-kulturowa klasa. Tak rozumiana i praktykowana ahistorycznie i antyklasowo wolność jest jednym ze źródeł tego, co nazywa się rejtanizmem. I idzie z nim przez ostatnie 300-400 lat historii Polski cały czas pod rękę.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1338
Wiosną tego roku minęła 200. rocznica urodzin Karola Marksa. Była ona hucznie świętowana w Europie Zachodniej i …. Chinach.
W Polsce rozlegały się albo fejki zwierzęcych antykomunistów, albo napuszone, choć nie mniej intelektualnie mizerne, tyrady demoliberałów, niewiele różniących się w sposobie percepcji współczesnego świata od zwierzęcych ultraprawicowców i quasi-faszystów.
Można tylko zadumać się nad lichością debaty publicznej nad Wisłą, jej intelektualną degrengoladą wynikającą z ponad ćwierćwiecznej propagandy i manipulacji, oraz z poważnego obniżenia poziomu powszechnej edukacji.
Nie dziwi więc, że uznający się za poważnych komentatorów, czy intelektualnych guru osobnicy nie odróżniają teorii naukowej od ideologii, a praktyki od założeń teoretycznych.
Co ciekawe, to nader często osobnicy mający się za córki i synów Kościoła katolickiego (i to jest fenomen), którzy winni znać biblijną przypowieść o źdźble w oku bliźniego i belce w oku swoim.
Mitologia ma za zadanie uchronić nas przed historią
Roland Bartes
Ale zbiorowość pozostająca nadal w niewoli XIX-wiecznych schematów myślowych, oddająca się bałwochwalczo romantycznie rozumianej historii, wierząca w swoje mesjanistyczne posłanie (bo Jan Paweł II, Lech Wałęsa i „Solidarność”, obrona Europy przed bolszewizmem, czyli Bitwa Warszawska - tu paść może setka przykładów, jacy to byliśmy zawsze wspaniali, bojowi, chrześcijańscy, moralni i humanitarni) nie może po prostu inaczej funkcjonować. Z mitologii robi się realność, rzeczywistość, sznyt dowartościowania i podstawę mentalności.
To efekty ostatnich 25 lat manipulacji medialno-mainstreamowych, zabiegów stosujących pospolite kłamstwa, kulawej i fałszywej edukacji dzieci i młodzieży, narracji historycznej przedstawianej językiem IPN-u. Celnie na temat owych efektów pisze w formie samokrytyki Jacek Żakowski w artykule „Zemsta trzech kłamstw” (Polityka nr 13, 28.03-03.04.18).
Różnic między doktryną polityczną a nauką, ideologią a akademicką analizą nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Chyba, że ma się do czynienia z publicystą „na zamówienie”, unikającym obiektywnych komentarzy dotyczących procesów społecznych, politycznych czy kulturowych. Bo jak można wiązać terror z czasów stalinowskich w ZSRR, rewolucji kulturalnej w Chinach oraz rządów Pol Pota i Czerwonych Khmerów w Kampuczy z autorem Manifestu komunistycznego, Kapitału czy Krytyki programu gotajskiego?
Owi namiętni krytycy dorobku Karola Marksa uzasadniają te ataki sprzeciwem wobec destrukcji, jakiej owa myśl dokonuje od ponad 150 lat w tradycjonalistycznym, de facto niewolniczym, stosunku tzw. ludu do tzw. jaśnie państwa - feudałów, arystokratów, duchowieństwa, kapitalistów, itd. Sprzeciwiają się, bo myśl ta burzy ich porządek świata - paternalistyczny, hierarchiczny, wiernopoddańczy, tradycjonalistyczny i konserwatywny.
Ale czyż per analogiam, taką samą miarą – i na takiej samej zasadzie - nie można obciążyć Jezusa z Nazaretu, autora Kazania na Górze (na którego uniwersalność owi krytycy tak lubią się powoływać), razem z Kościołem katolickim (czyli duchowieństwo i lud boży), wszystkimi zbrodniami, ludobójstwami, maltretowaniem inaczej myślących i inaczej wierzących (bądź niewierzących w ogóle), jakie były ich udziałem?
Toż to jeden z prominentnych przedstawicieli kultury zachodniej i chrześcijańskiej, pod murami Béziers w 1209 r. podczas krucjaty przeciwko albigensom (czyli chrześcijanom inaczej interpretującym Pismo Święte) opat Arnold Amalryk, cysters i legat papieski rzeczonej krucjaty, miał powiedzieć do mających wątpliwości rycerzy krzyżowych jak rozpoznać heretyków od prawowiernych: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”.
Bo jeśli - jak twierdzą owi krytycy - wszystko w kulturze Zachodu jest pochodną i funkcją religii chrześcijańskiej, wszystkie wartości, jakie dziś tworzą ową kulturę są takiej proweniencji, to te mordy, ludobójstwa i prześladowania też do nich przynależą i są ich spuścizną. Zresztą, jak twierdzi katolicka filozofka Chantal Delsol, to Europejczycy poczęli pierwsi prowadzić wojny nie w imię „praw bytowych”, a z tytułu „praw religijnych” (potem – kulturowych, ideologicznych, politycznych). Azjata buddysta, konfucjanista, sikh czy hinduista nie czuł powołania prozelityzmu w imię swej wiary, w imię swej prawdy.
Krucjaty krzyżowe, podbój obu Ameryk, epoka kolonializmu i nieodłącznie z nią związane niewolnictwo, masowe zbrodnie w Indiach, Afryce (warto tu przypomnieć Kongo – de facto prywatną posiadłość arcychrześcijańskiego króla Belgów Leopolda II), wojny np. w Algierii i Kenii, Indochinach i na Malajach, wszystkie przewroty wojskowe w imię powstrzymywania komunizmu i ZSRR (np. ponad 1 mln ofiar w efekcie zastąpienia Sukarno przez powolnego USA Suharto) itd. też się z tym bezpośrednio wiążą, nie wspominając ostatnich interwencji (teraz mówi się: humanitarnych) w byłej Jugosławii, w Libii, w Iraku czy Afganistanie. Więc może nad tymi wszystkimi trumnami ciszej, zwłaszcza w kontekście używanych uzasadnień etyczno-moralnych i praw człowieczych, skoro profanuje się wzniosłe, humanistyczne i uniwersalne wartości.
A wiec drodzy antymarksiści, atakujący dorobek Karola Marksa z takiej właśnie, irracjonalnej pozycji, zanurzeni we własnej ignorancji i zapyzieniu: trzeba wiedzieć, co się mówi, a nie mówić, co się wam wydaje, że wiecie.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 4714
Hic habitat felicitas * , czyli tu mieszka szczęście

Z opowieści Parandowskiego wyłania się barwny (jak na czasy, w jakich tworzył Mitologię) obraz igraszek dziewcząt z Bykiem, jak choćby lizanie aksamitnym językiem Byka dłoni dziewcząt, czy zabawy na łące. Oplecionego wieńcami kwiatów, obłaskawionego Byka-albinosa, dosiada Europa: kroczą przez łąkę, a wokoło fraucymer bawi się, tańczy. (Sekwencja z kobietą dosiadającą symbolu płodności, męskości, seksu – byk, koń, słoń – powtarza się wielokrotnie w kulturze europejskiej i indoeuropejskiej. Współcześnie jest to np. doroczny przejazd konno Lady Godivy ulicami angielskiego Coventry). W pewnej chwili Byk z dziewczyną na grzbiecie jednym gigantycznym susem skacze do Morza Śródziemnego i odpływa, unosząc w siną dal zaskoczoną, przerażoną (lecz może tylko pro forma, dla zachowania twarzy przed fraucymerem – bo tak wypadało), ale może i zadowolą Europę.
Bykiem, oczywiście, był Zeus, mężczyzna w sile wieku, dojrzały, bóg bogów, pan wszechrzeczy, który (jak to często u panów w tym wieku) przeżywał trzeci lub czwarty oddech młodości. Zakochany bez pamięci w pięknej Europie, postanowił ją porwać, zniewolić i dać upust swym żądzom. Posejdon – władca mórz i oceanów – tak wygładził taflę wody, aby Byk z Europą na grzbiecie mógł spokojnie żeglować ku północy. Orszak Nereid na delfinach otoczył parę, a Afrodyta – stojąc w olbrzymiej muszli ciągnionej przez trytony - obsypywała Europę kwiatami i roztaczała wokół niej wonności. Płynęli na Kretę, gdzie Zeus dla swej oblubienicy wybrał i przygotował w olbrzymiej i przepięknej grocie kryjówkę oraz miejsce miłosnych uciech. Przed grotą stał olbrzymi, rzucający cień i maskujący wejście, rozłożysty klon.
* * *
Wiemy więc czym mityczna Europa była. Kultura rzymsko-hellenistyczna (tak jak limesy Imperium Rzymskiego) zatrzymuje się w I tysiącleciu nowej ery na Renie i Dunaju. Oddziaływanie – w formie peryferyjnej, luźnych wpływów kulturowych (świadczą o tym dość liczne artefakty archeologiczne znajdowane na wschód i północ od tych rzek) – sięga jeszcze w Europie Środkowej Łaby, na Bałkanach dotyczy to Dacji. Dalej, w głąb kontynentu, te wpływy są coraz słabsze.
Próbom podbojów krain i terenów między Renem a Łabą oraz ich kolonizacji na kształt np. Galii czy Wysp Brytyjskich, kres ostateczny położyła klęska legionów rzymskich w II w. n.e. w Lesie Teutoburskim (łac. Teutoburgensis Saltus). To pasmo niewysokich wzgórz ciągnące się na północ od dzisiejszego miasta Bielefeld między rzekami Wezerą i Ems w zachodnich Niemczech. Legiony rzymskie - XVII, XVIII, XIX - zostają rozgromione, ginie ponad 20 000 legionistów, a ich wódz - Publiusz Kwintyliusz Warus - popełnia ze sromoty samobójstwo.
Numery tych legionów nigdy już w historii Rzymu nie zostają powtórzone z racji rozmiarów blamażu oręża rzymskiego, hańby i utraty symboli legionowych. Tę klęskę zadają Rzymianom połączone siły germańskich plemion (podstawę stanowią Cheruskowie) w liczbie ok. 40 tys. żołnierzy pod dowództwem Arminiusa.
Ponad 700 lat później w pobliżu tego samego miejsca Karol Młot gromi Sasów, podporządkowując ich władzy Franków. Imperium jego wnuka Karola Wielkiego swym maksymalnym zasięgiem opiera się o Łabę. Na wschód i północny-wschód od niej są to już terytoria opanowane przez plemiona Słowian.
Ciekawostką jest, że aspekt ów podnosi wielu autorów polskich i zachodnich zauważając, iż na Łabie de facto (z niewielkimi korektami) od roku 1945 do 1990 przebiega granica między Zachodem a Wschodem wedle pojałtańskiego podziału ideologiczno-systemowego (tak jak daleko na Zachód sięga NRD i faktyczna obecność Armii Radzieckiej).
Ten podział w zasadniczym kontekście widać nawet dziś, kiedy to Unia Europejska sięgnęła Narwy, Jeziora Pejpus, Bugu i Prutu.
Skutek tego podziału to latynizacja kultury wyrażona wdrożeniem prawa rzymskiego na tym obszarze, rozwój form feudalizmu, a następnie -kapitalizmu oraz wynikający z tego charakter gospodarki (model folwarczno-rolno-ziemiański funkcjonujący na wschód od Łaby – w Prusach, I RP, na Węgrzech – oparty o autarkiczną strukturę organizacji produkcji lub eksport nisko przetworzonych produktów i związane z tym zapóźnienie cywilizacyjno-innowacyjne), a co za tym idzie – określona struktura społeczna, styl sprawowania władzy, mentalność, etc.
Ten wpływ i to piętno kultury rzymsko-hellenistycznej - tak jak w pierwszych wiekach nowej ery - powoli rozmywają się, glajchszaltują, nikną, popieleją w otwartych, niczym nieograniczonych przestrzeniach na wschód od Łaby, nie poprzecinanych ( aż po Ural) żadnym znaczącym pasmem górskim. Teren jest płaski, od czasu do czasu zaburzony polodowcowym krajobrazem obfitującym we wzgórza, jeziora i piaszczyste ozy. Zanik tego piętna rzymsko-helleńskości porównać możemy do echa, jakie słyszy wędrowiec zmierzający na Wschód, ku Azji. Piętno tej kultury znika w stepach Kazachstanu, Mongolii, Chin, czy bezkresnej Syberii.
Lecąc samolotem z Abakanu do Moskwy, (ze Wschodu ku Uralowi), widziałem te przestrzenie, te odległości, ten bezkres. I doświadczałem uczucia zupełnie odmiennego od doznań europejskich: tu co chwila jest granica – umowna bądź nie, którą mamy w głowach, w językach, w kuchniach… Tam jednak przestrzeń i poczucie bezkresu glajchszaltuje wszystko. Przestrzeń i czas, i pulsująca przyroda …
Regiony na wschód od Łaby i na północ od Dunaju służyły zawsze Zachodowi jako zaplecze surowcowo-rolne, stanowiąc przy okazji źródło taniej siły roboczej. Uboższe, zapóźnione cywilizacyjnie – z racji trwania gospodarki folwarcznej – bez potencjału twórczej myśli (np. technicznej czy w przedmiocie idei), traktowane były jako typowe półkolonie.
Czy i dziś wielu ludzi z tych regionów nie odczuwa tego, mimo przynależności do gigantycznie powiększonej Unii Europejskiej? Czy czasem nie stąd biorą się sukcesy parlamentarne skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych i ksenofobicznych ugrupowań? Bo nie mają one nic wspólnego z powszechnie głoszonymi hasłami równości, solidarności czy braterstwa, mającymi spajać wspólny europejski dom i społeczeństwa tu żyjące.
Klasycznym tego przykładem niech będzie powszechna opinia Niemców ze Wschodu (z dawnej NRD) o swoich ziomkach z NRF po zjednoczeniu Niemiec. Podział na Wesich i Osich – nadal, mimo braku granicy - dotyczy nie tylko poziomu życia i jego standardów, ale także mentalności i kultury, ugruntowanej nie tyle przez 45 lat istnienia NRD, ale przede wszystkim przez tzw. długie trwanie.
Kilkadziesiąt lat temu zapytano Wielkiego Sternika Mao Zedonga (I Sekretarz Komunistycznej Partii Chin) co sądzi o Europie: „to taki mały półwysep na zachodnich krańcach Azji” - odparł z typową dla chińskiej mentalności i kultury dezynwolturą Przewodniczący Mao.
* * *
Kto był więc wczoraj, kto jest dziś, a kto będzie jutro i pojutrze tym Bykiem porywającym Europę? Czy tak jak przez ostatnie dwa wieki – w każdym wymiarze – będzie to nadal Ameryka? Ta swoista hybryda kultury rzymsko-hellenistycznej, przepoczwarzonej w średniowieczu przy pomocy chrześcijaństwa w zachodnioeuropejską, a po irredencie 13 kolonii w Nowym Świecie w końcu XVIII wieku określana jako łacińsko-atlantycka?
A może w związku z rosnącym znaczeniem wielkich tygrysów azjatyckich – Chin, Indii, a poniekąd i Rosji (będącej znaczącym zwornikiem tych dwóch światów), Bykiem stanie się mityczna Azja? Owo porwanie (oby bez zawieruchy wojennej) może się przecież zrealizować w innych przestrzeniach: gospodarki, ekonomii, sposobu sprawowania władzy, stosunku do praw człowieka, hierarchii potrzeb i wartości, etc.
Ktoś może więc zapytać – nie bez racji - czy dziś tym Bykiem nie jest właśnie Europa, uwodząca, porywająca (de facto, choć bez przemocy), pociągająca i przyciągająca zarazem Innego? Owo porwanie dla emigrantów przybywających na Stary Kontynent kojarzyć się może z utratą własnej tożsamości, wynarodowieniem i alienacją w społeczeństwie, do którego weszli, co skutkuje różnymi zagrożeniami.
Takie skojarzenia są uprawnione, gdyż czyni to Europa nie jako Byk-albinos vel Zeus bezpośrednio, ale poprzez syreni śpiew kuszący żeglarzy lub powaby i wdzięki Kirke (która dzięki nim trzymała Odyseusza przez rok na swej wyspie Ajai).
Czy porwania poprzez syreni śpiew lub powaby Kirke są trwałe i ostateczne, czy to jest jedynie efemeryda, jakich w historii było sporo, pokaże przyszłość. Bo czy stanie się Europa mitologicznym Bykiem czy smokiem wawelskim (umierającym z racji swej żarłoczności i łakomstwa) zależy tylko i wyłącznie od niej samej.
Czy poprzestanie na racjach rozumu, które legły u podstaw założycielskich fundamentów dzisiejszej Europy, a wywodzących się z Oświecenia, czyli Europa od Atlantyku po Kamczatkę?
Czy powróci do namiętności, afektów, a przy tym nadal będzie ulegać amerykanizacji życia i myślenia, zachowując się jak ubogi krewny Big Brothera i tym samym stając się półkolonią Wuja Sama?
Wybór drogi będzie zależeć tylko od światłych, otwartych, nonkonformistycznych i zarazem przyszłościowo patrzących – na dekady do przodu – Europejczyków. Tylko czy dziś tacy są w elitach politycznych i mainstreamowych Starego Kontynentu?
Radosław S. CzarneckiPowyższy tekst otworzył dyskusję na temat „ Europa: czym była, czym jest, czym nie będzie”, jaka odbyła się w dn. 2.06.2015 we wrocławskim Kalamburze w ramach comiesięcznych spotkań przy okrągłym stole, organizowanych przez Mistrza Sztuk Wyzwolonych, twórcę teatru Kalambur, animatora kultury i znaczącej osobowości na kulturalnej mapie Wrocławia, Bogusława Litwińca.
* Napis umieszczony nad wejściem do lupanaru w Pompejach odkopanego podczas prac archeologicznych
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2705
Polska w Europie: fantazmaty i realia*
Nieodłącznym rysem konserwatyzmu jest przekonanie, że społeczeństwo dzieli się na światłą elitę i masy, nad którymi te pierwsze muszą sprawować intelektualną kuratelę.
prof. Jan Sowa
A jak na tym tle wygląda sytuacja Polski? Kraju od zawsze katolickiego i związanego z papieskim Rzymem (bo historii lechickiego kraju sprzed chrztu Polski za Mieszka I praktycznie nie ma, nie uczy się jej - jakby Polska, niczym Atena, nagle wyskoczyła z głowy Zeusa w 966 roku).
Polski, podkreślającej swój rzymski (sic!) i zachodnioeuropejski rodowód, tradycje, tożsamość oraz związki wszelakie z tą częścią Starego Kontynentu, który uważamy za najbardziej cywilizacyjnie rozwiniętą część świata.
Cóż, dobrze jest się zapisać do elity, (albo uważać za jej immanentną część), do jakiegoś lepszego towarzystwa, pańskiego i wzniosłego - nawet jeśli to tylko marzenia, fantasmagorie i pospolite miazmaty, (bo rzeczywistość skrzeczy).
Te marzenia i fantazmaty uległy niebywałemu wzmocnieniu w kontekście minionego pontyfikatu papieża-Polaka, (który jakoby był symbolem potwierdzającym zachodnie aspiracje lechickiego plemienia) oraz na bazie etosowo-styropianowych mitów niesionych przez Solidarność.
To również podkreślane na każdym kroku związki religijne z papieskim Rzymem, które stanowią jakoby jedyne i absolutne korzenie - bo chrześcijańskie - Europy (a Europa to w tym oglądzie wyłącznie Zachód). Te związki przejawiają się m.in. w formie niesłychanie feudalnej i średniowiecznie praktykowanej religijności oraz stosunków wewnątrzwspólnotowych.
No i jeszcze - alfabet łaciński, ale już nie stosunek do prawa, własności, poszanowania godności człowieka, czy Inności.
Tylko tych kilka wybiórczo wymienionych elementów zaprzecza immanentności „od zawsze” udziału Polski i Polaków w kulturze i cywilizacji Zachodu, w tamtym sposobie życia, myślenia, świadomości, itd.
Oprócz wspomnianego wcześniej* braku wpływów hellenistyczno-rzymskich, (które na naszym obszarze są praktycznie niewidoczne), dochodzi jeszcze mierny wpływ elementów podstawowej konstrukcji tego, co zwiemy Zachodem: Reformacji, Oświecenia, Rewolucji Francuskiej, tradycji ruchów społecznych od XVIII wieku, uprzemysłowienia czy deagraryzacji.
No, ale nuworysze i konwertyci (zwłaszcza ci spóźnieni – jak im się wydaje) zawsze tak mają. Przede wszystkim ci, którzy cierpią na jakieś wydumane kompleksy i fobie. Także ci, których uwierają zalegające w świadomości fantazmaty, których przygniata rozdźwięk między imaginarium a rzeczywistością. I ci, którzy nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć (ze wstydu, ignorancji, z zacietrzewienia, bądź pospolitej gnuśności intelektualnej) nic o swym pochodzeniu, historii, tradycji. O tym, co się stało i dlaczego - wczoraj, czy 400 lat temu (znów się kłania tzw. długie trwanie).
Mentalne getto
Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji wskazuje dobitnie na „prześnienie” w Polsce rewolt społecznych, które dokonywały się w zachodniej części Europy, poczynając od wieku XVI po wiek XIX (u nas - dopiero w drugiej połowie XX wieku). Odbyły się one poza polskim imaginarium, poza świadomością i przekonaniami społecznymi o ich potrzebie i nieuchronności.Nie umieliśmy sobie bowiem wyobrazić sposobu przechodzenia od folwarcznej autarkii do gospodarki kapitalistycznej, od feudalnej stratyfikacji społecznej do liberalnej demokracji parlamentarnej. A to są procesy immanentne ewolucji od feudalizmu ku nowoczesności.
Ludobójstwo obywateli polskich w czasie wojny, zniszczenie inteligencji o rodowodzie szlacheckim, ziemiaństwa, spowodowało, że Polacy dopiero po II wojnie światowej zaczęli tworzyć narodową klasę mieszczańską w pełni tego słowa znaczeniu. Wpływ na ten proces miała również zmiana granic Polski w wyniku porozumień jałtańskich – przesunięcie ich znacząco na Zachód wiązało się ze zmianami cywilizacyjno-kulturowymi ludności osiedlającej się na Ziemiach Zachodnich. Polacy pochodzący z Kresów i dawnej Kongresówki zderzyli się z zupełnie inną cywilizacją, co musiało wywrzeć wielki wpływ na ich świadomość, mentalność (ale przy okazji wzmocniło też nadwiślańskie fantazmaty). Film Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi” doskonale oddaje klimat i chaos pojęciowo-sytuacyjny tamtych czasów.
Marcin Król w artykule „Długie trwanie a PRL” (Res Publica Nowa, nr 3/1993) pisze, iż „Polska w tych latach wyszła niespodziewanie dobrze i wiele opłaciłoby się zapłacić za uzyskanie takiego terytorium, takiego społeczeństwa bez różnic stanowych i takiego kraju, niemal bez mniejszości narodowych”. Tego widzieć i racjonalnie analizować nie chcemy, nie potrafimy. Ani pamiętać. Imaginarium staje się tym samym po raz nie wiadomo który kulawe i zmitologizowane, a fantazmaty puchną w mentalności społecznej.
Za tym wszystkim poszła równocześnie nostalgiczna i romantyczna idealizacja stosunków społecznych panujących na utraconych przez Polskę kresach wschodnich, głównie dzisiejszej Ukrainie, co dało w efekcie mentalne „uszlachcenie” wszystkich obywateli PRL, dziś – III RP. Powstał i jest ciągle hołubiony mit dworku, ziemiaństwa, sielskości, „kochajmy się panowie bracia”, poczucie pańskości, powszechność odwoływania się do egalitaryzmu szlacheckiego (nieprawdziwego), a w rzeczywistości - apoteoza kolonializmu i niewolnictwa tam panującego.
To tu m.in. ma swą genezę tzw. inteligenckie getto. I dotyczy to zarówno potomków pańszczyźnianych chłopów czy folwarcznych parobków - którym PRL umożliwił wykształcenie i awans społeczny- jak i resztek starej inteligencji o rodowodzie szlacheckim, ocalałej z wojny. Tu również leżą źródła znacznego rozszerzenia się wpływów owego getta. A każde getto jest kłębowiskiem żmij, w którym podstawową zasadą funkcjonowania jest robienie intryg (François Mauriac, Kłębowisko żmij) i cicha uciecha z kompromitowania i poniżania bliźniego. Getto nie lubi, tępi, glajchszaltuje wybitne i jawne indywidualności, te jednostki, które obnoszą się ze swoją innością, swoim zdaniem, nonkonformizmem.
Getto solidaryzuje się w przeciwdziałaniu indywidualnościom, bo jak pisze Andrzej Leder w „Folwarku polskim” (Gazeta Wyborcza, 11.04.2014) –jest to solidarność ludzi jałowych i małych, którzy sami siebie uważają za wielkich i nie znoszą prawdziwych wielkości obok siebie. Umiar, skromność, dobre wychowanie oraz chomąto manier, póz i formułek (immanentne polskiej inteligencji, a faktycznie – zakompleksionym bufonom) nie pozwalają tym pełnym mentalnej obstrukcji ludziom „na afiszowanie swojej brutalności uczuć” i pogardy wobec każdego „z kim się nie trzeba liczyć”.
Utwierdzeniem owego getta mentalnego jest też fakt, że Polacy (i dotyczy to nie tylko inteligencji czy mieszczaństwa – dziś tzw. klasy średniej) mniemają, iż owe zmiany, rewolucje, nie miały w ogóle miejsca, spychają je w nieświadomość, choć są ich beneficjentami. To rodzi postawy klientyzmu, konserwatyzmu, faryzejstwa oraz jest typowym odzwierciedleniem stosunków folwarcznych i wynikających z nich bezpośrednio relacji „pan vs cham”.
To jest właśnie podstawowy element, który odróżnia Polskę i Polaków od Zachodu. Nie to, że nasze tereny nie były romanizowane bezpośrednio przez Rzymian i ich sposób myślenia oraz organizacji życia publicznego (szacunek do prawa, wzmocniony później na Zachodzie przez Reformację, zwłaszcza jej odłamy o kalwińsko-prezbiteriańsko-purytańskiej proweniencji). Nie brak oświeceniowego, ideowego zrozumienia nowoczesności i pojmowaniu człowieka, ale życie w folwarku wraz z określoną przez tę formę gospodarowania mentalnością.
Życie w folwarku
Wiele badań i analiz wskazuje, iż stosunki panujące w polskich oddziałach międzynarodowych korporacji są echem tych sprzed wielu dekad. Dopóki zarządza „desant” z Niemiec, Francji, czy innego kraju Europy Zachodniej, jest w miarę normalnie, jeśli chodzi o relacje interpersonalne. Gdy nastaje polski management, robi się piekło. W Niemczech twierdzi się np., że „polscy zarządzający to bulteriery – jak się wczepią to zagryzą”.
Ten metaforyczny folwark trwający w świadomości ludzi znad Wisły, Odry i Bugu, mimo upływu wieków, materializuje się także w powielaniu w jakimś stopniu XVIII-wiecznego powiedzenia, jakie charakteryzowało ówczesne stosunki społeczne: „Podstawą dobrej gospodarki są dwie rzeczy: pańszczyzna i szubienica”. Pisze o tym Anzelm Gostomski w Oeconomija, abo gospodarstwo ziemiańskie, dla porządnego sprawowania ludziom politycznym dziwnie pożyteczne.
Witkacy, ze swoją prześmiewczą złośliwością i sarkazmem, mógł więc niezwykle celnie napisać że „urodzić się garbatym Polakiem to wielki pech. Ale urodzić się do tego jeszcze artystą, to w Polsce już pech podwójny”.Stąd wynika także praktyka dyskusji między Polakami, bo wszelkie spory tu prowadzone polegają - jak pisze Andrzej Leder - „na próbie wykluczenia przeciwnika, ustanowienia jednolitego dyskursu, który inne dyskursy unieważni”.
Co prawda, folwark sprzyja indywidualizmowi, ale na poziomie klepiska; drobne, przyziemne cwaniactwo, kombinatorstwo, niechęć do nonkonformistycznych idei burzących ten tradycjonalistyczno-konserwatywny spokój, paternalizm (jakże silny w ideologii sarmatyzmu i ziemiańskiej kultury), a przede wszystkim – bojaźń przed zmianą ustalonej, wertykalnej hierarchii społecznej (sankcjonowanej i sakralizowanej przez Kościół katolicki).
Bezrefleksyjna religijność, oparta o ludyczność, manifestację i pompatyczność, bazująca wyłącznie na powierzchownie pojmowanej wspólnotowości, wspiera takie zachowania i postawy. Tym samym wyklucza nonkonformizm i samodzielność myślenia, uniemożliwiając pojawienie się zachodnio-europejskiego sceptycyzmu i krytycznej refleksji. A to są zasadnicze elementy kultury Zachodu i tamtej mentalności.
Z kolei współcześni „światli ludzie” w Polsce też nie czują się odpowiedzialni za zbiorowość, za resztę społeczeństwa, którą z racji ugruntowanego paternalizmu pogardzają. Fraza: „My, naród”, której źródeł można dopatrywać się w bitwie pod Valmy, to nie tylko wolność do bogacenia się, do robienia interesów. To także dążenie do szczęścia i odpowiedzialność za innych, za wspólnotę, które jest niesłychanie ważnym elementem zachodniej i oświeceniowej tożsamości - zupełnie pominiętym, wręcz spostponowanym w III RP (gdzie wszelkie przejawy zbiorowego działania przedstawia się jako komunistycznego demona, czego skutkiem są kolejne mity i fantasmagorie).
Myślę, że mimo zdjęcia przez nas, Polaków, żupanów, kontuszy, odpięcia karabeli, mentalność oraz umysły pozostały nadal sarmacko-kontrreformacyjno-kolonialne. Takie folwarczno-feudalne.
Kompleks parweniusza
Syndrom kontrreformacyjny obecny cały czas w polskiej świadomości i mentalności opisywano wielokrotnie ostatnimi czasy (m.in. R.S. Czarnecki - Wszyscyśmy z Kontrreformacji , Sprawy Nauki Nr 2 (187) 2014). Z tym związany jest również wspomniany nasz stosunek do Europy: kompleks parweniusza, odtrąconego (jakoby) i zawsze zdradzanego przez Zachód (powstania XIX-wieczne z warszawskim na czele jako clou wszystkich naszych „przewag” i moralnej wzniosłości, Jałta i jej efekty itd.), choć to kolejne fantasmagorie polskiego, inteligenckiego imaginarium oraz przeciwstawny mu paternalistyczny i mesjanistyczno-profetyczny stosunek do Wschodu. Zwłaszcza do Rosji i Rosjan.
Wschód, a przede wszystkim Rosja, nie jest dla nas Europą, bo wedle spojrzenia i opcji styropianowych rycerzy krzyżowych być nią nie może. To tereny i populacja przeznaczone do kolonizacji, szerzenia cywilizacyjno-kulturowych przewag zachodnio-europejskiego autoramentu (które my, lechickie plemię, uosabiamy w sposób najlepszy i komplementarny), do rozkrzewiania wiary – naszej wiary (może to być czynione w imieniu Rzymu, ale i Brukseli, Białego Domu czy ogólnie przyjętej politycznej poprawności).
To jak widać mieszanina kompleksów różnej maści, fobii, fumów, urojeń, mitów, przekłamań, megalomanii i pospolitego filisterstwa. Czy z tej mieszanki może wyjść pragmatyczna, racjonalnie i realnie prowadzona polityka? I czy Europie – od Atlantyku po Ural (a de facto – po Kamczatkę i Czukotkę) potrzebne są tego typu harce, zawirowania, przepychanki i napięcia? Jak powiedział ponad wiek temu przedstawiciel krakowskich stańczyków, historyk Józef Szujski, zawsze „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. I to stwierdzenie tłumaczy w zasadzie wszystko.
Najbardziej na storpedowaniu pomysłu sprzężenia Europy Zachodniej z Rosją, ich ścisłej współpracy (p. Siergiej Karaganow, „Postawmy na związek”, Gazeta Wyborcza, 28-29.08.10), zależało i nadal zależy USA. A serwilizm polskich elit i tutejszego mainstreamu wobec Wuja Sama jest powszechnie znany nie tylko w Europie. W tej kwestii polskie uprzedzenia i fantazmaty zbiegają się wyraźnie z pragmatycznym, imperialnym, globalnym interesem polityki amerykańskiej.
Nie wiedząc o sobie zbyt wiele (bo mity i wytwory fantazji nie są podstawą racjonalnego i pragmatycznego myślenia), nie będąc świadomym samego siebie, nie ma się prawa poprawiać innych i świata. I to nie dlatego, że rację może mieć Sokrates („Wiem, że nic nie wiem”), ale dlatego, że zmiany te służą – jak pisał o. Anthony de Mello, SJ - „przeważnie tylko naszym interesom, dumie, dogmatycznym przekonaniom, albo po prostu są odreagowaniem negatywnych emocji”.
Radosław S. Czarnecki
* Rozważania o Europie (1) - Tu mieszka szczęście