Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 544
Współczesną, rozpoczętą, w dwudziestym wieku historię Izraela i Palestyny można przyrównać w wielu aspektach do dziejów tego, co się zwało outremer. Ten twór, czyli szereg państewek feudalnych, funkcjonował na Bliskim Wschodzie przez blisko dwa stulecia (XI-XII w.). Po francusku – outremer znaczy dokładnie „zamorze". Tak określono w epoce wypraw krzyżowych tereny zajęte przez zachodnich wielmoży i rycerstwo w wyniku I wyprawy z 1099 roku. Tworzyły je cztery państwa: Hrabstwo Edessy, Księstwo Antiochii, Hrabstwa Trypolisu i Królestwa Jerozolimskiego. W tej nazwie nie tyle chodzi jednak o zasięg terytorialny (dziś ogranicza się konflikt palestyńsko-izraelski do tego, co wówczas było Królestwem Jerozolimy), co o uogólnione, podobne aspekty początków tych zmagań, w których tle czai się cień kolonializmu oraz monoteistycznych religii. Wierzeń – chodzi zarówno o judaizm, chrześcijaństwo jak i islam – niesłychanie do siebie podobnych i wywodzących się z tego samego kulturowo-cywilizacyjnego pnia.
Może rozprawimy się z wami, tak jak potraktowaliście mieszkańców Jerozolimy, gdy ją zajęliście w 1099 roku przy pomocy morderstw, zniewolenia i innych podobnych okrucieństw.
Salah ad Din Jusuff ibn Ajub (Saladyn)
Krucjata w swym najogólniejszym archetypie jest nieodłączną częścią składową cywilizacji Zachodu. Wyprawy krzyżowe do Palestyny były pierwszą tego typu eskapadą większości społeczeństw średniowiecznej Europy w celu szerzenia wiary, kultury, zwyczajów, idei. Wówczas pokryte to zostało płaszczem wiary religijnej. Kościół rzymski – jako największy feudalny suweren w tamtejszej epoce – przejął kierownictwo nad tym przedsięwzięciem. Abstrahując od szczegółów historycznych i ich późniejszych interpretacji – wraz z uwalnianiem się kultury Zachodu od wpływów religii (a tym samym Kościoła) elementy wiary były coraz mniej widoczne w argumentacji przy dokonywaniu kolejnych podbojów czy interwencji zbrojnych - nietrudnym stało się uwiarygodnienie kolejnego podboju, wyprawy, agresji czy inwazji cywilizacyjną wyższością. Instynkt podboju, chęć poszerzania swego kręgu cywilizacyjnego, stały się odtąd nieodłączną częścią kultury Zachodu. Religia i wiara – w tym przypadku chrześcijańska - legły na zawsze (od epoki wypraw krzyżowych) u podstaw kolejnych europejskich zdobyczy jako wygodne i wzniosłe wytłumaczenie zysków, władzy i politycznych wpływów.
Jeśli kultura Zachodu od wieków uważa się za „najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły” (Z. Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze) trudno się dziwić, iż twórcy państwa żydowskiego i emigranci – a takimi stali się osadnicy żydowscy w Palestynie od początków XX wieku – zachowywali się jak zachodnioeuropejscy kolonizatorzy w tzw. III świecie podczas epoki kolonialnej.
Ponadto idea „narodu wybranego” – obecna w narracji rabinicznej przez cały czas, a będąca de facto czynnikiem spajającym i utwierdzającym tożsamość wyznawców judaizmu pozostających w diasporze – była dodatkowym czynnikiem wzmacniającym te tendencje. Zresztą, chrześcijaństwo przejęło koncepcję narodu wybranego właśnie z judaizmu – tzw. Nowy Izrael – ochoczo ją stosując w całej swojej historii wraz ze sprzęgnięciem religijno-instytucjonalnym (Kościół rzymski) z systemem politycznym.
Przypomnieć warto, że twórcy Izraela byli w dużej części zeuropeizowani i nasiąknięci wartościami tej cywilizacji. Większość wspólnot żydowskich wywodzących się z Europy, z wyjątkiem regionu Morza Śródziemnego, to tzw. wspólnoty aszkenazyjskie. Nazwa „aszkenazi” wywodzi się od Aszkanaza, postaci ze Starego Testamentu (Księga Rodzaju).
Muzułmanie i krzyżowcy
Gdy muzułmanie po raz pierwszy wkroczyli do Jerozolimy – w lutym 632 r. n.e. pod wodzą kalifa Omara - zachowali się niezwykle honorowo i po ludzku, choć „była to armia prymitywna i niechlujna”, a sam kalif „odziany był w szaty zniszczone i brudne”. W triumfalnym wjeździe towarzyszył mu patriarcha Sofroniusz, najwyższy dostojnik zdobytego miasta. Udali się wzgórze, gdzie kiedyś stała świątynia Salomona, a skąd wedle przekazów prorok Mahomet – przyjaciel i współtowarzysz Omara – wzniósł się do nieba. „Potem kalif zażyczył sobie zaprowadzenia do świętych przybytków chrześcijańskich. Patriarcha powiódł go do kościoła św. Grobu i pokazał wszystko, co się znajdowało w świątyni. Kalif zapytał, gdzie może rozłożyć swój modlitewny dywanik. Sofroniusz odpowiedział, że może to uczynić tu, gdzie stoi. Omar wyszedł z kościoła i udał się do portyku Martyrion, ponieważ obawiał się – jak rzekł Sofroniuszowi - że jego gorliwi współwyznawcy zażądają oddania islamowi miejsca uświeconego jego modlitwą. I miał rację. Muzułmanie zabrali portyk, kościół pozostał jak dawniej najświętszym miejscem chrześcijaństwa” (S.Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych).
Jakże inaczej postąpili ze zdobytą Jerozolimą w 1099 r. zachodnio-europejscy, chrześcijańscy rycerze Zachodu. Tak ono wyglądało wedle ówczesnych relacji: „Krzyżowcy pijani zwycięstwem odniesionym po tylu udrękach rozbiegli się po ulicach, wdzierając się do domów i meczetów zabijając każdego, kto im wpadł w ręce, nie wyłączając kobiet i dzieci. Masakra trwała całe popołudnie i całą noc. Proporzec Tankreda (jednego z wodzów I wyprawy krzyżowej) nie uratował życia ludziom, którzy schronili się w meczecie Al-Aksa. Wczesnym rankiem gromada krzyżowców wdarła się do meczetu, nie szczędząc nikogo. Kiedy kilka godzin później Rajmund z Aguillers (także jeden z prominentnych dowódców I wyprawy) wszedł na teren świątyni, musiał przedzierać się przez stosy trupów i brodzić we krwi sięgającej po kolana. Żydzi schronili się w głównej synagodze (....) Budynek podpalono. Wszyscy zginęli w płomieniach”(S.Runciman, tamże).
Karl Heinz Deschner – pisarz i kronikarz chrześcijańskich zbrodni - ocenia liczbę ofiar po zdobyciu Jerozolimy na 60 – 70 tys. (K.H.Deschenr, I znów zapiał kur). O podobnej liczbie ofiar wspomina brytyjski historyk Michael Billings, opierając się na źródłach muzułmańskich. Potwierdzają one stosowanie w zdobytej Jerozolimie masowych morderstw i grabieży przez krzyżowców. Paul Johnson, brytyjski mediewista, jednoznacznie konkluduje: „od samego początku nieodłącznym elementem krucjat były grabieże oraz przemoc, u podłoża których leżały uprzedzenia tyleż rasowe co religijne” (P.Johnson, Historia chrześcijaństwa). Świat islamu te obrazy zachował głęboko w pamięci.
„Mój Bóg powierza mi misję”
Masakra w stolicy Ziemi Świętej wywołała (i ta trauma trwa po dziś dzień w zbiorowej pamięci muzułmanów i chrześcijan bliskowschodnich, którzy ucierpieli w wyniku nietolerancji krzyżowców) jak najgorsze reperkusje. Cynizm i swoiste pojmowanie chrystianizmu przez zwycięzców zmaterializowały się mszą świętą (sic!) z udziałem rycerstwa Zachodu w świątyni Grobu Pańskiego tuż po masakrze ludności Jerozolimy. Wznosili gorące dziękczynienia do Boga, który w Kazaniu na Górze nauczał o miłości Innego. Ten nieludzki i barbarzyński fanatyzm, ukierunkowany określoną religijnością, zaślepieniem i umiłowaniem własnego Ja (mój Bóg powierza mi misję), orgia krwi i hekatomba niewinnych ofiar wzbudziły żądzę odwetu wśród wyznawców islamu oraz pchnęły liczne zbiorowiska chrześcijan bliskowschodnich w objęcia czcicieli Mahometa. Woleli niewolę muzułmańską niż obecność wyznawców Chrystusa w Ziemi Świętej. To wtedy poczęła się formułować idea dżihadu jako wojny z chrześcijanami zachodnimi zwanymi „krzyżowcami”.
Pozostaje niezbitym faktem że „od 1099 do 1291 roku – kiedy w ręce mameluckich Turków wpadła ostatnia twierdza krzyżowców: Akka – ziemia Izraela przekształciła się z muzułmańskiej prowincji w wysunięty posterunek kultury europejskiej, zwany Outremer” (G. Lermer, Krucjaty, tysiąc lat nienawiści). Przyczółkiem, będącym pierwszym etapem kolonializmu w dziejach zachodniej, chrześcijańskiej Europy. Izrael dziś przez wiele kręgów zachodnio-europejskich jest prezentowany jako element kultury Zachodu, mający zmienić Bliski Wschód na taką właśnie modłę. A to jest czysto kolonialne myślenie, dające tragiczne owoce.
Samobójstwo kultury Zachodu
Po raz kolejny, w sposób niezwykle dobitny i tragiczny, dn. 11.09.2001 czyli ataku na WTC, weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości i schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest po tym dniu nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji, samostanowienia, decydowania o sobie i swojej kulturze. No chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem. Kulturę, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które ją wytworzyły. Zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej, zachodnioeuropejskiej akceptacji i wpływów.
Dlaczego to tak ważne dla realistycznego i obiektywnego spojrzenia na dzisiejszą sytuację w Palestynie, gdzie toczy się zdawałoby się konflikt nie do rozwiązania dwóch zbiorowości, narodów, kultury, religii? Ano dlatego, gdyż człowiek jest zanurzony w kulturze. I ona go determinuje do takich a nie innych rozwiązań, czy decyzji. Nie, nie mówię o determinizmie historii czy fatum minionych dziejów. Zwracam uwagę na mechanizmy i prawidłowości rządzące ludzkim dziejami i człowieczą naturą. Z ich powtarzalnością, choć w innych, zmienionych na wskutek rozwoju i historii, warunków. Bez porzucenia kolonialnego oraz imperialnego myślenia nic się nie może zmienić.
Błędem elit izraelskich – obecnym od samego początku istnienia ich państwa – jest dogmatyczna wiara w to, iż współczesny Izrael jest sukcesorem żydowskich państw z tekstów biblijnych. Naród żydowski współczesnego Izraela kształtuje się dopiero dziś, od chwili powstania państwa na terenie Palestyny. Emigranci żydowscy przybyli do Ziemi Świętej – w której żyli od wieków autochtoni, wyznający z racji dziejów różne od judaizmu religie – z różnych stron świata, przynosząc różne przyzwyczajenia, kultury, języki, obrzędy i rytuały. Często dalekie od tradycji rabinicznej kojarzonej z europejskim judaizmem (zwłaszcza ze Wschodu Europy, ale też i z Afryki czy z Azji). Tradycji, która ma być jedyną obligującą kulturę i przestrzeń publiczną w Izraelu. To jest nawiązanie do prozelityzmu,(który podczas wieków diaspory wygasł z różnych - często politycznych i kulturowych – przyczyn) z czasów Proroków oraz wielkich władców starożytnej Judei, kojarzonych z biblijnym złotym wiekiem państwa żydowskiego. To ponowna chęć szerzenia siłą i przemocą, a w efekcie narzucenia, swych praw i obyczajów.
Drugi aspekt to swoiste rozumienie etnocentryzmu, bazującego zarówno na idei narodu wybranego, jak i zachodnioeuropejskiej tradycji kolonialnych podbojów i ekspansji. Tym samym zatraca się wielowątkowość multikulturalizmu, pluralizmu, złożoności tego, co rozumieć można pod pojęciem żydostwa, immanencji tej kultury, jej bogactwa. I opiera go od początku istnienia państwa Izrael – pomijając wszystkie rezolucje ONZ od 1947 r., w sprawie dwóch państw na terenie Palestyny – na istocie judaizmu, mówiącego że „jednostka jest albo żydowska, albo nieżydowska” (U.Huppert, Izrael w cieniu fundamentalizmów). Nagminne podkreślanie, iż państwo Izrael jest państwem żydowskim (nuta wybitnie nacjonalistyczna i religijnie fundamentalistyczna) jest tezą a priori wykluczającą tych Innych.
Kto jest kim?
Shlomo Sand, izraelski historyk z uniwersytetu w Tel Awiwie, zwraca w swych pracach uwagę właśnie na ów nacjonalistyczny zwrot, jaki nastąpił w przestrzeni publicznej i polityce Izraela, a który postępował od początku jego istnienia. W oparciu o takie racje, czysto nacjonalistyczne, importowane do żydowskiej kultury i politycznej narracji z tradycji europejskiej (XIX w., czyli tworzenie narodowych państw i nacjonalizmów tym procesom towarzyszących), zaczęto postrzegać Palestyńczyków jako zagrożenie dla etnicznej i biblijnej tożsamości współczesnych Izraelczyków. Według tej tradycji, np. nielegalni osadnicy żydowscy na Zachodnim Brzegu winni być traktowani jako bezpośredni potomkowie starożytnych synów Izraela.
Nacjonalizm wszędzie ma zawsze taką samą twarz i tworzy analogiczne konstrukcje oraz projekcje. Często prowadzi do rasizmu, apartheidu i faszyzmu. Idea „Erec Israel” („Wielki Izrael” - od Morza Śródziemnego po Eufrat) ma być tego zwieńczeniem i materializacją.
Koncepcja traktująca obecnych Izraelczyków jako synów Izraela i spadkobierców tradycji starotestamentowej nie wytrzymuje w wielu miejscach krytyki. Bo to właśnie owi autochtoni, mieniący się współcześnie Palestyńczykami, mogą być postrzegani jako bezpośredni potomkowie owych biblijnych synów Izraela. Tylko z racji historii wyznają islam. Podobnie jak dzisiejsi Grecy, którzy tylko mitycznie mogą być uznawani za potomków etnicznych, antycznych Hellenów.
Powtarzające się przez wieki najazdy na Bałkany: Słowian, Awarów, Bułgarów (przed zeslawinizowaniem był to lud turecki), Pieczyngów, Gotów, Ilirów, Arabów, Madziarów, a potem okupacja osmańska, wytworzyły mieszankę etniczną zwaną dziś Grekami. Taka jest historia i trzeba z tym się pogodzić. Świat bowiem, a tym bardziej kultury, nie jest biało-czarny. Normą jest mieszanie, irenizm (nie tylko w religiach), synkretyzm.
Tu moim zdaniem leży gros problemów związanych z konfliktem palestyńsko-izraelskim. Perspektywa elit Izraela, od samego początku istnienia tego państwa, oparta o wspomniany etnocentryzm, zaprawiany zachodnioeuropejskim rozumieniem nacjonalizmu i narodu, na dodatek podparta religijnymi i mitycznymi de facto argumentami, zawsze były nakierowane na takie rozwiązania. Te koncepcje są wypisz wymaluj wzięte z XIX wieku, gdy w Europie tworzyły się państwa narodowe. Gdy do nacjonalizmu dodaje się jeszcze religijną otoczkę, efekty muszą być dramatyczne. Powtarzanie historii Outremer może się skończyć, gdyż współczesny Izrael jest jak owe kolonie zachodnich możnowładców rządzących siłą oręża, lecz odciętych od kultury i codzienności otaczającego ich morza wyznawców islamu i wschodniego chrześcijaństwa.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1870
„Bezpieczeństwu narodu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe” – pisze prof. Maria Szyszkowska w Res Humana nr 1//2018. Jakże celna to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało w naszym kraju, kiedy okazało się iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
W przekazie mainstreamu był to problem nieistotny, marginalny, nie zagrażający prawnemu porządkowi kraju. Dziś widać, że taka strusia polityka do niczego nie prowadzi, co potwierdza impreza (pokazana przez TVN 24) w lasach koło Wodzisławia Śląskiego, czy zatrzymanie na Słowacji Polaka gloryfikującego symbolikę nazistowską (tłumaczył się, że w Polsce takie tatuaże są dozwolone i aprobowane). O ekscesach podczas corocznych Marszów Niepodległości w różnych miastach Polski nie wspominając.
Głębia ziewa na powierzchni, a powierzchnia okazuje się dnem głębi.
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Czy patriotyzm można dzielić na jakieś segmenty, osobno oceniane, opisywane, hierarchizowane? Patriotyzm to przecież miłość własnej ojczyzny, własnego narodu połączona z gotowością ofiar dla niej. I to pojęcie ofiary jest tu zasadniczym idiomem dla tzw. polskości, jako clou zrozumienia istoty znaczenia patriotyzmu destrukcyjnego, stojącego w opozycji do patriotyzmu cywilizowanego, odpowiadającego duchowi epoki czyli zmiennego, jak wszystko w naszym życiu.
Definicja ofiary ma w języku polskim wiele znaczeń. Może to być to, co się ofiarowuje komuś w jakimś celu. To także wyrzeczenie się czegoś cennego dla kogoś lub ze względu na coś, np. w imię wartości patriotycznych lub religijnych. Ale to też osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, doznające szkody lub utraty życia. W znaczeniu potocznym to człowiek niezdarny lub niezaradny. Polska Karta Praw Ofiary* rozumie pod tym pojęciem osobę fizyczną, której dobro chronione prawem zostało naruszone lub bezpośrednio zagrożone przez przestępstwo. Karta zalicza do ofiar również najbliższych takiej osoby.
W znaczeniu religijno-teologicznym jest to dar składany bóstwu przez wiernych, stanowiąc jeden z najistotniejszych elementów kultu. Dotyczy to zarówno form materialnych – ofiary z ludzi, zwierząt, płodów rolnych etc. – jak i duchowych: kadzidła, zaklęcia, recytacje fraz uznanych za święte. W chrześcijaństwie za najwyższą ofiarę uznaje się śmierć Jezusa traktowaną wielopłaszczyznowo i wielowątkowo.
Doskonale tak traktowaną ofiarę pokazuje o. Dingemans (OP) w tekście o socjologii religijnych powołań (Przyczynek do socjologii powołań, [w]: Socjologia religii – wprowadzenie). W wymiarze polskiej religijności maryjnej, pasji i oblekającej miejscowy katolicyzm ludowy cierpienia zbiorowego, obecnego stale w kulturach przesiąkniętych do głębi agraryzmem, taka koncepcja ofiary kapitalnie oddać może predylekcję polskiej religijności ku dosłownie rozumianym ofiarom.
Dingemansowi chodzi o celibat duchowieństwa katolickiego jako poświęcenie się Bogu, formę doskonalszego bytu, właśnie poprzez ofiarę. Ważna jest w rozważanym tu kontekście owa „doskonalsza forma bytu”. Ma ona uwznioślać, sakralizować, namaszczać ofiarę, czynić z niej herosa i absolutny wzorzec postępowania bez względu na okoliczności, czas i tzw. ducha epoki. Depcze się, deprecjonuje, dewaluuje tym samym jednostkową, najwyższą wartość, jaką jest dla każdej osoby ludzkiej, jej życie. Życie pojedynczego człowieka.
Pieczęć polskości - śmierć
Melchior Wańkowicz – twórca polskiej szkoły reportażu - uważał, iż śmierć sama w sobie, w boju, na polu walki, podczas wojny (bo tak najczęściej w polskiej historiografii traktuje się pojęcie ofiary), którą samą w sobie inne narody traktują z czcią i powagą, w Polsce jest wielbiona „sama dla siebie”. Śmierć i ofiara z nią bezpośrednio związana stanowią nierozerwalną kompozycję uważaną za pieczęć polskości (i tego, co w naszej zbiorowej narracji i świadomości istnieje jako nieodłączny element wolności i suwerenności).
To echo towiańszczyzny, romantycznego i mesjanistycznego amoku, niczym nie uzasadnionej tromtadracji starającej się traktować Polaków i państwo polskie jako „Chrystusa narodów”, mesjasza, swoisty „metr z Sevres” dla całej Europy w odniesieniu do tzw. wartości wyższych, duchowości i etyki. Ba, często dotyczyć to ma całego świata.
„Chrystus narodów” poświęca się - niczym Jezus biblijny – za całą ludzkość, za jej grzechy, starając się ją oświecić i dać przykład postępowania (a także i myślenia) swoją, często bezsensowną z tytułu racji rozumowych, ale wyższą moralnie (bo inspirowaną najczystszymi intencjami), ofiarą.
Ostatnie lata i dekady przynosiły kolejne „kwiatki z tej łączki”. Jak medialnie prezentowano Lecha Wałęsę i jego rolę w historii? Jak opisywano i opisuje się nadal ruch społeczny „Solidarność”, tworząc laurkę, hagiografię, mit, irracjonalny obraz Edenu, podczas kiedy - jak zawsze - życie ma przewagę szarości, nigdy nie jest biało – czarne. A Jan Paweł II i jego (wątpliwe, jak dziś widać) dokonania w perspektywie światowego Kościoła? Katastrofa smoleńska to klasyczny przykład mitotwórstwa i tworzenia „czegoś z niczego” (odwołania do programu TVP z dawno minionych lat prowadzonego przez Adama Słodowego pt. „Zrób to sam czyli coś z niczego” są najbardziej tu jest na miejscu).
Józef Hen w swym „Dzienniku na nowy wiek” mógł więc śmiało napisać: „Cud nad Wisłą, jednak cud, uratowaliśmy Europę, potem „Solidarność” uratowała Europę, pielgrzymki, ksiądz Skorupka, papież Benedykt XVI coraz lepiej mówi po polsku”.
Obowiązek umierania za Polskę
Potrzeba mitu, nierzeczywistego przedstawiania zjawisk, sakralizacja realności świadczą o deficytach i kompleksach zagnieżdżonych w zbiorowej świadomości, w polskim imaginarium, a przede wszystkim o braku poczucia własnej wartości i dokonań oraz niechlujnym traktowaniu doczesnego życia pojedynczego człowieka. Ten cień, to wynik przerostu narracji religijno-katolickiej w trydenckim, kontrreformacyjnym stylu, mesjanistycznego nauczania obecnego powszechnie tak w świeckiej, jak i w kościelnej edukacji, prymatu uczucia nad racjonalnością.
„Jedni nazywali Polskę Mesjaszem, Chrystusem narodów, umęczonym na krzyżu, inni – pawiem i papugą, błaznem, żebrakiem Europy. Kompleks wyższości i kompleks niższości mieszają się tu z sobą – jak to zwykle bywa. Lecz komu naprawdę leży na sercu los Polski, ten wie, że jedno i drugie nie jest zdrowe. Jest znamieniem choroby narodowej. O Polskę zwyczajną, taką jak inne narody, modlił się Wyspiański. I taka zwykła, zdrowa, normalna Polska – to ideał, jaki przyświecać winien naszej racji stanu” – pisał Stefan Kisielewski (Tygodnik Warszawski, 1946).
Tadeusz Konwicki skonkludował (w „Kalendarzu i klepsydrze”) – znając temat z autopsji - iż literatura, edukacja, przekaz medialny i atmosfera wytworzona na tej bazie w okresie międzywojennym stworzyła klimat poświęcenia, umierania „za Polskę”, jako imperatyw ogólnie obowiązujący. Ktoś, kto to kontestował, kto przedstawiał alternatywę dla tak pojmowanego patriotyzmu i sensu życia, był oskarżany o jego brak, komunizm, bolszewizm i działania wedle kominternowskich instrukcji.
Czy dziś, w świetle koszmaru jaki wywołała (i może wywołać w przyszłości choć w innych sferach życia publicznego) nowelizacja ustawy o IPN-ie, nie zagrażają nam ponownie żywe trupy z dawno minionych lat?
Owe rozważania snute były post factum, po klęsce Powstania Warszawskiego i tragedii miasta: 200 tysięcy ofiar z mieszkańców Warszawy, totalne zniszczenie substancji stolicy Polski (tak w wymiarze zbiorowym jak i indywidualnym**), dramat masowej śmierci i morza gruzów. Współcześnie – jako wspomniane lukrowanie rzeczywistości - umilkły głosy przypominające przekleństwa miotane przez mieszkańców Warszawy na powstańców, na dowódców wywołujących irredentę bez odpowiedniego przygotowania, na zgliszcza i zniszczenia, w jakie pogrążyła się stolica w efekcie tej bezprzykładnie nieracjonalnej decyzji.
Ale trzeba też widzieć, że określone wychowanie i edukacja mogły ukształtować w latach 1918-39 w młodzieży ducha „ofiary za Ojczyznę” i bezwzględnie z nią związanej śmierci (na wzór Jezusa, co zawsze ochoczo w swych naukach podkreśla Kościół katolicki). Ducha, mentalności, tzw. chciejstwa, które w określonych warunkach mogły przybrać formę zbiorowego amoku, gdzie emocje i afekty decydują o wszystkim. O życiu mówi się i traktuje się je jako wartość najwyższą, ale sprowadza się je do „bytowania ku śmierci” (kłania się Martin Heidegger). Śmierci niczym Jezus na krzyżu, śmierci stanowiącej ofiarę za … - tu można wstawić różne określenia i rzeczowniki. Przecież i tak potem nastąpi zmartwychwstanie i „złoty wiek”, życie w wiecznej szczęśliwości.
Ofiara wiąże się bezpośrednio z cierpieniem. Gigant polskiej humanistyki, prof. Maria Janion, uważa iż zbiorowość nie umiejąca żyć bez cierpienia, podnosząca je do wartości wartej czci i kultu, musi ją sobie (w geście masochistycznym) zadawać. Jej zdaniem, „stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”. Dlatego sędziwa intelektualistka w Liście do Kongresu Kultury Polskiej w 2016 roku mówi wprost: „mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu”.
Nasz „rejtanizm”
Wychowanie młodzieży „do ofiary”, do poświęcenia swego życia – bez względu na racje rozumowe i etyczne uzasadnienia takiego kroku (życie jest jak wspomniano największym dobrem człowieka) – dawała zawsze w naszej historii traumatyczne, tragiczne i daleko idące konsekwencje. W wielu wymiarach: demograficznym, egzystencjalnym, kulturowym, społecznym i politycznym.
Dziś przedwojenny sznyt patriotyzmu i związanego z nim wychowania tudzież edukacji, medialnej narracji, czy mainstreamowego przekazu, ponownie doszedł do głosu. Postpiłsudczycy i postendecy dmuchają „w jedną trąbkę”, przedstawiając taką samą nierzeczywistość, irrealność, zupełnie anachroniczny sposób spojrzenia na życie jednostki, zbiorowości, na historię i dzieje narodu, a przez to – takie widzenie patriotyzmu i wszystkiego co z nim jest związane.
Patriotyzm destrukcyjny to irrealna, nieracjonalna i przerośnięta fobiami, fochami, plątaniną kompleksów struktura (często sprzecznych ze sobą, lecz spleciona wzajemnie niewidzialną nicią zależności w narodowym imaginarium, jak pisze Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”). To nie rzeczywisty obraz oparty o racjonalne i naukowo udokumentowane źródła, ale rdzeń świadomości odwołujący się do wyobrażeń lub fantazmatów. Te wyobrażenia rzutują na postrzeganie współczesnych wydarzeń – bliskich i dalszych – wedle tego, co Melchior Wańkowicz nazywał „chciejstwem”. Jest to więc zdaniem Ledera „figura zbiorowo przeżywanego dramatu, w który wpisane jest każde doświadczenie – np. figury Polaka kochającego wolność, matki Polki, żydokomuny, niemieckiego zaborcy czy okupanta, barbarzyńskiej Rosji, pana, chama i wiele innych”.
To emocje i uczucia podczepione pod określone obrazy z pamięci – indywidualnej, bądź zbiorowej. Z tym wiążę się również przeżywanie historii wedle skrytych, subiektywnych marzeń i wyobrażeń. Andrzej Leder za Jacquesem Lacanem stosuje termin fantazmat, doskonale opisujący genezę i źródła powstawania patriotyzmu destrukcyjnego tak rozpowszechnionego w naszym kraju.
Jerzy Surdykowski, działacz opozycji demokratycznej z okresu Polski Ludowej, napisał („Patriotyzm destrukcyjny”, Gazeta Krakowska, 10.06.2013) w nawiązaniu do dn. 4.06.1989, że „jak w każdym z polskich powstań” do walki ruszyła z tamtym ustrojem garstka (chodzi o zjawisko patriotyzmu destrukcyjnego i tego, z jaką retoryką mamy dziś do czynienia). Dziś mówi się o masowości tej walki.
„Jeśli dobrze pamiętam jak nieliczna była wychodząca z podziemia >Solidarność<, jak niewielu ludzi angażowało się czynnie w przygotowanie wyborów, dominowała obojętność, zmęczenie i wyczekiwanie. Wynik z 4 czerwca nie był dowodem poparcia dla opozycji, ale złości i zniechęcenia, jakie budził system dotychczasowy.
W wyborach wzięło udział ledwie 61% uprawnionych, potem było tylko gorzej. Innym dowodem jest późniejszy o półtora roku sukces szalbierza Tymińskiego, który kandydując na prezydenta pokonał Mazowieckiego i mocno zagroził Wałęsie. A może to dlatego, że okrągłostołowa ugoda była kompromisem? A jeśli kompromis, to trzeba zasiąść z dotychczasowym wrogiem przy wspólnym stole, uznać jego prawo do istnienia, przymknąć oczy na nieprawości”. Kompromis, który jest esencją działalności człowieka zwanej polityką. Cywilizowaną polityką.
Ale nie tylko to winno być przedmiotem prowadzonych tu rozważań. Bezpośrednio z pojęciem patriotyzmu destrukcyjnego wiąże się termin, który należy tu wyjaśnić: tzw. rejtanizm. Pochodzi on od osoby posła nowogrodzkiego, Tadeusza Rejtana, który w roku 1773 dramatycznym gestem i próbą zastosowania liberum veto chciał przeszkodzić I rozbiorowi Polski (te dramatyczne chwile uwiecznione są na obrazie Jana Matejki pt. Rejtan na Sejmie 1773). Rejtan zgorzkniały i przegrany popełnił potem (1780) w swym majątku Hruszówce samobójstwo (rozciął sobie podbrzusze szkłem z rozbitego okna).
Jednak prof. Ludwik Stomma (p. „Polskie złudzenia narodowe”) naświetla trochę inaczej kontekst zachowania Tadeusza Rejtana. Zobaczywszy 8.08.1780 roku rosyjskiego żołnierza, który chciał napoić konia w studni we dworze, w swej imaginacji myśląc, iż to regimenty carskie idą na Warszawę, dokonał pospolitego harakiri. Jest to o tyle tragiczne i groteskowe zarazem, że od 5 lat imć Rejtan „był już zamknięty przez braci w przybudówce z zakratowanymi oknami, gdyż jako umysłowo chory dostawał ataków furii. Ta ostatnia wiadomość może przywrócić bardzo niewygodne pytanie, od kiedy Rejtan był nie w pełni władz umysłowych? To dramatyczna kwestia, gdyż większość świadectw wskazuje na rok 1773. Byłby więc słynny protest trywialnym aktem osoby obłąkanej?”.
W tej konwencji „rejtanizm” traktować trzeba jako niezrównoważony, irrealny i pusty gest, przy towarzyszącej mu niesłychanie hałaśliwej propagandzie. Propagandzie i obecnych z nią zawsze manipulacjach, które największy idiotyzm i nieszczęście przekuwają w mit, w świetlaną legendę i lukrowaną hagiografię, budując wokół mitu określony kult ze wszystkimi elementami quasi-religii. Oczywiście jest to czynione post factum, dorabia się przy tym określoną argumentację dla celów utylitarnych i daleko odbiegających od rzeczywistości mającej miejsce podczas wykonywania tegoż gestu (często marnego moralnie i podejrzanego etycznie, o racjonalności i pragmatyzmie nie wspominając).
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju Autora - drugą zamieścimy w następnym, czerwcowym numerze SN.
*O Karcie praw ofiary pisaliśmy w nr. 4/14 SN
** Świetnie ten wymiar oddaje pytanie postawione przez Stefana Kisielewskiego gen. Tadeuszowi „Grzegorzowi” Pełczyńskiemu – jednemu z dowódców Powstania Warszawskiego, w 1957 w Londynie (gdzie wówczas Kisiel przebywał), a które niesłychanie zdenerwowało Generała: „Fortepian, smoking, biblioteka po ojcu przepadły mi w powstaniu. I chcę wiedzieć dlaczego?”. Generał wpadł w patriotyczną wściekłość – „Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył” – wspominał Kisielewski. (https://www.youtube.com/watch?v=DGH1kLhDmNA)
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2684
Niewolnictwo to zjawisko znane od początku cywilizacji. W dzisiejszych czasach dotyczy przede wszystkim kobiet i dzieci, a jego celem jest zmuszanie zniewolonych do zaspakajania najbardziej wyuzdanych zachcianek seksualnych ich „panów”.
Starożytność również znała ten typ niewolnictwa. I choć nie dysponowała filmami pornograficznymi, znane są pikantne papirusy, na których widnieją przedstawienia niewolnic gwałconych w czasie orgii, a nawet zmuszanych do współżycia ze zwierzętami.
Wojna i patologia
Jednym z głównych czynników sprzyjających niewolnictwu od zawsze była wojna. Branki, obok mężczyzn zmuszanych do niewolniczej pracy, były zawsze cenionym trofeum każdego wojownika. Wystarczy wspomnieć spór Achillesa z Agamemnonem o piękną Bryzejdę, by zrozumieć, że posiadanie pięknej niewolnicy było sprawą honoru i mogło zaważyć na losach wojny. Można dyskutować o historyczności Iliady, ale ukaranie gwałtem królowej Boudiki i jej córek, podczas antyrzymskiego powstania w Brytanii, w roku 61 n.e. jest uznawane za fakt historyczny.
Gwałt był jedną z najczęstszych kar stosownych wobec pokonanych. Dotyczył zresztą nie tylko kobiet, ale również i żołnierzy pobitych armii i wówczas miał charakter homoseksualny.
Szczególną formą prześladowań w okresie potęgi Imperium Romanum była kara direptio, stosowana wobec miast, które nie chciały się poddać. Polegała ona na tym, że zdobywcy mogli przez trzy dni robić w ujarzmionym mieście co się im żywnie podoba. Zazwyczaj upojeni zwycięstwem dokonywali licznych gwałtów i grabieży, którym towarzyszyły masowe mordy i podpalenia.
Chrześcijaństwo także nie zahamowało tej plagi. Szczególnym przykładem bestialstwa było Sacco di Roma, czyli zajęcie Rzymu w 1527 roku przez żołnierzy cesarza Karola V, który w ten sposób postanowił ukarać wrogą sobie ligę państw europejskich wspieraną przez papieża Klemensa VII.
Podczas oblężenia Wiednia w 1529 roku przez sułtana Sulejmana Wspaniałego doszło do innej tragicznej sytuacji. Muzułmanie oszczędzali pojmane dziewice, za które chcieli uzyskać jak najwyższą cenę, podczas gdy chrześcijańscy rycerze nie mieli takich skrupułów i gwałcili je bez opamiętania, chociaż … formalnie występowali w ich obronie. Klimat tego okresu doskonale oddaje powieść szwedzkiego pisarza Vilhelma Moberga Kraina zdrajców.
Czasy nowożytne nie poprawiły sytuacji kobiet w okresach wojen. Z sadyzmu zasłynęli żołnierze napoleońscy, zwłaszcza w Hiszpanii, co na poruszających rycinach utrwalił malarz Francisco Goya (Okrucieństwa wojny).
Podobnie działo się w czasach wojen bałkańskich, światowych, wietnamskiej czy, w ostatnim okresie, krwawej wojny domowej w byłej Jugosławii, podczas której w obozach dla jeńców kobiety były masowo gwałcone i bardzo często sprzedawane do domów publicznych, również do krajów „cywilizowanego Zachodu”.
We władzy ojca
Patriarchalny model rodziny był i jest obecny we wszystkich wielkich religiach świata. W chrześcijaństwie jego genezę można wywieść z Księgi Rodzaju (rozdz. 3, Upadek pierwszych ludzi), w której Bóg wyraźnie określa stosunek kobiety i mężczyzny: ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.
Ruchy feministyczne, które pojawiły się pod koniec XIX wieku zapoczątkowały wprawdzie rewolucję obyczajową, ale ów schemat zależności „ojciec- pan” i „mąż- władca” nadal jest powszechnie obecny w znakomitej większości społeczeństw, zwłaszcza jeśli żona i jej potomstwo są zależne finansowo od mężczyzny, a władze nie kwapią się do ingerowania w życie rodzinne.
Jest to szczególnie widoczne w krajach islamskich czy choćby Indiach, w których kara gwałtu jest często akceptowana przez rodzinę niepokornej dziewczyny, a nierzadko wykonują ją jej krewni.
Nieco inna sytuacja jest w Chinach, w których przyczyną porywania kobiet jest niemożność znalezienia żony przez mieszkańców wsi i często ofiarami tych przestępstw padają studentki w czasie podróży do odległej uczelni. Szacuje się liczbę ofiar uprowadzeń w Państwie Środka na 10 000! Rzadko udaje się odnaleźć porwaną, bo jeśli trafi już na odległą prowincję, staje się częścią rodziny i zostaje poddana woli jej głowy.
Aby ta sytuacja mogła ulec zmianie, potrzeba ogromnej pracy edukacyjnej, aby zmienić mentalność nie tylko brzydszej połowy rodzaju ludzkiego, ale i samych kobiet, które bardzo często akceptują rolę ofiar.
Początki seksbiznesu
Rzymskie karczmy i niewolnice, metresy i ich kochankowie, czy średniowieczne zamtuzy tworzą barwny koloryt narodzin seksbiznesu w zamierzchłych czasach. Sytuacja była wówczas jednak inna niż obecnie, bowiem dziewczyny świadczące usługi seksualne były w większej lub mniejszej zależności od właścicieli przybytków rozkoszy usankcjonowanej przez obyczaj, a nawet przez prawo.
Epoka nowożytna przyniosła nowe rozwiązania w tej materii. Po pierwsze, odkrycia geograficzne i powstanie kolonii spowodowało odrodzenie niewolnictwa na modłę antyczną na odległych kontynentach, gdzie nowi władcy nie przejmowali się purytańskimi zasadami etycznymi panującymi w metropoliach. Targi niewolników działały tam bardzo sprawnie, nie niepokojone przez miejscowe administracje.
W Europie zaś, czy rodzącej się nowej cywilizacji Ameryki Północnej pojawiły się lupanary, w których bardzo szybko rosło zapotrzebowanie na nowe „pensjonariuszki”. Handel kobietami, który początkowo dotyczył biednych rodzin, zmuszonych sytuacją ekonomiczną do sprzedaży swoich córek, zataczał coraz szersze kręgi, obejmujące emigrantki, tudzież panny opuszczające biedne, wyludnione wsie i udające się do wielkich miast.
O „cyrkach białych niewolnic” prasa amerykańska donosiła już na początku XX wieku, a jednymi z prekursorów przymusowej prostytucji byli włoscy gangsterzy z Chicago i Nowego Jorku pokroju Jamesa Colosimo, Johnny’ego Torrio, czy osławionego Ala Capone. Oczywiście, procederem tym trudnili się również przestępcy innych narodowości jak Żydzi, Irlandczycy, a nawet nobliwi Anglosasi, gdyż tak opłacalny interes przyciągał wiele czarnych charakterów bez względu na przynależność etniczną. Warto zaznaczyć, że w grupie tej znaleźli się również Polacy.
W okresie międzywojennym pierwszoplanową rolę w warszawskim półświatku odgrywał Łukasz Siemiątkowski, pseudonim Papa Tasiemka, zasłużony bojownik Organizacji Bojowej PPS, który po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przerzucił się na nieco „inną działalność konspiracyjną” i kontrolował stołeczne burdele, obficie czerpiąc z nich zyski, a także korzystając z wdzięków ich „pracownic”.
W sukurs stręczycielom bardzo szybko przyszli handlarze narkotyków, którzy dostarczali im jakże ważnego środka zniewalania, jakim było opium, a później kokaina i heroina. Można powiedzieć, że w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku ukształtowany został schemat postępowania z ofiarami, techniki ich zastraszania i skutecznego „zamykania im ust”, dzięki czemu proceder handlu kobietami stał się nie tylko bardzo dochodowy, ale i stosunkowo bezpieczny.
Syci i rozpasani
Zgodnie z prawem popytu, we współczesnych zamożnych społeczeństwach konsumpcyjnych znacznie wzrosło zapotrzebowanie na rozrywkę i to w każdej formie. Laicyzacja i pogłębiający się relatywizm moralny przyczyniają się do odchodzenia od norm, a w konsekwencji do utrwalania egoistycznych, skrajnie indywidualistycznych postaw jako sposobu na życie.
„Ja” jestem w centrum, a więc „mnie” wolno wszystko. Takie myślenie znalazło wyraz w filozofii Friedricha Nietzschego i jego koncepcji mocnego człowieka, a także w przyjętej przez modernistów, a następnie ideologie faszystowskie idei „nadczłowieka”. Również Siegmund Freud ze swoją teorią popędów wpłynął na pogląd, który popęd seksualny uznawał za najważniejszą siłę sprawczą działania ludzkiego.
Trudno, rzecz jasna, podejrzewać handlarzy kobiet, że kierują się w swym zbrodniczym postępowaniu jakąkolwiek ideologią, ale wspomniana filozofia może do pewnego stopnia wyjaśnić ich psychologiczny profil. Do tego dochodzi dość częsty u mężczyzn (choć nie tylko u nich) syndrom dominacji i kontroli, który powoduje chorobliwą chęć całkowitego panowania nad partnerką. A takie zachowania najlepiej realizować wykorzystując zniewolone kobiety, choć nie brak przykładów podobnych zachowań w toksycznych związkach, w których na porządku dziennym jest przemoc.
Tak więc zarówno „dostawcy” jak i „odbiorcy” „żywego towaru” należą do podobnej grupy ludzi, choć jest to bardzo ogólny obraz, nie uwzględniający skłonności sadystycznych, kompleksów czy uwarunkowań kulturowych, które pozwalają kupować kobiety np. przez bogatych szejków arabskich. Pewnym wyjątkiem są afrykańscy, głównie nigeryjscy, handlarze kobiet, którzy powodowani biedą gnają przez pustynie Sahelu i Saharę karawany niewolnic, aby przedostać się do Hiszpanii i tam rozpocząć dostatnie życie w kręgu sutenerów i mafijnych bossów narkotykowych. Opisuje to hiszpański dziennikarz Antonio Salas w znakomitej książce Handlowałem kobietami.
Ofiary
Według szacunkowych danych, rokrocznie w obrocie „żywym towarem” na świecie znajduje się od 0,7-2 milionów kobiet, przy czym zbrodniczy transfer z Europy Środkowo- Wschodniej na Zachód waha się od 50-120 tysięcy.
Dane te, oczywiście, są niepełne. Nie znamy bowiem skali tego zjawiska w Afryce i większości krajów Azji, w których ów proceder stanowi niejako „rodzinny interes” usankcjonowany obyczajem. Również statystki dla Ameryki Południowej są niepełne, gdyż nie obejmują ogromnych połaci Amazonii, w których dochodzi do dantejskich scen porwań i gwałtów, a ich ofiarami pada najczęściej ludność tubylcza, lub uprowadzone ubogie dziewczyny ze slumsów Rio de Janeiro czy Sao Paulo. I wreszcie nielegalna emigracja, która również jest źródłem pokaźnej liczby dziewcząt zmuszonych do prostytucji.
Portret psychologiczny ofiar jest różny. W Europie Wschodniej, w tym w Polsce, są to najczęściej słabiej wykształcone dziewczęta, z uboższych rodzin i o znacznie zaniżonym poczuciu własnej wartości. Często trafiają w ręce sutenerów poprzez „życzliwych” znajomych, oferujących im atrakcyjną pracę za granicą, niewymagającą kwalifikacji zawodowych, ani znajomości języka. Zdarza się nawet, że namawiają je do tego koleżanki, które współpracują z gangami handlarzy „żywym towarem”, a nawet ich partnerzy czy bliscy krewni.
Najczęściej po przyjeździe do nieznanego kraju odbierany jest im paszport, pieniądze, a obiecywana praca kelnerki czy opiekunki szybko zamienia się w koszmar świadczenia usług seksualnych. Aby zmusić je do posłuszeństwa, przestępcy dopuszczają się zgwałceń uprowadzonych, niekiedy zbiorowych. Towarzyszy temu nagrywanie owych drastycznych scen kamerą, aby później wykorzystywać ten materiał do szantażowania ofiar.
I w tym momencie zaczyna działać mieszanka przemocy, strachu i wstydu, który sprawia, że w miarę postępu „procesu łamania” (niekiedy używane jest również określenia „pranie mózgu”), ofiary stają się coraz bardziej uległe, a sprawcy zuchwali. Doskonale obrazuje ten proceder film Masz na imię Jasmine, w której bohaterce odebrano nie tylko godność, ale nawet nadano jej nowe imię, aby zapomniała o swoim dawnym życiu na wolności.
Zapobieganie
Zniszczenie psychiki ofiary wywołuje u niej paniczny lęk i niechęć do współpracy z organami ścigania. Upokorzenie, wstyd i strach, także przed najbliższymi, (obawa odrzucenia), często uniemożliwiają podjęcie śledztwa i wiele spraw kończy się umorzeniem jeszcze na etapie postępowania przygotowawczego.
Zrodziło się zatem zapotrzebowanie na powstanie pozarządowych instytucji wspierających kobiety, które znalazły się w trudnym położeniu. W 1995 roku powstała w Holandii Fundacja Przeciw Handlowi Kobietami, a w rok później miała już swój odpowiednik w Polsce pod znaczącą nazwą La Strada, nawiązującą do tytułu filmu Federico Felliniego, w którym ukazana jest przejmująca historia młodej dziewczyny z ubogiej rodziny sprzedanej cyrkowemu atlecie.
Organizacja ta posiada i szkoli fachowy personel pomagający przełamać barierę milczenia u ofiar przemocy seksualnej, wspiera je w kontaktach z organami ścigania, udziela wszechstronnej pomocy prawnej, prowadzi całodobowy telefon zaufania i podejmuje wiele innych działań o charakterze edukacyjno- uświadamiającym. Od pewnego czasu jej fundatorki biorą udział w programie "Monitoring przestrzegania praw człowieka w stosunku do ofiar handlu ludźmi".
Przedstawiony tutaj zarys zjawiska handlu kobietami nie wyczerpuje tematu. Autor starał się jedynie uwrażliwić czytelnika na złożoność tego zjawiska i zagrożenie jakie niesie jego wzrost zwłaszcza w kontekście postępu w zakresie nowych technik komunikacyjnych (wyszukiwanie ofiar przez Internet) czy otwierania się granic.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1226
Liberatariański konserwatyzm zawsze propagował kult laissez-faire - nieufność, czy nawet wrogość wobec państwa jako organizacji społecznej. Według tej doktryny, państwo winno zajmować się wyłącznie obroną narodową i porządkiem publicznym, czyli być „nocnym stróżem”.
Także rola religii oraz instytucji religijnych w społeczeństwie jest w tym nurcie pojmowana tradycyjnie, mimo iż mówi się ciągle o „liberalizmie”, jako moderatorze dotychczasowych stosunków społecznych. Wynika to z faktu, iż instytucje religijne włączone są w system rynkowych zależności i zysków stąd płynących, więc tym samym pozycjonują siebie jako część tradycyjnego systemu. Systemu władzy.
Moralną podstawą dla takiego pojmowania rzeczywistości jest tzw. racjonalny egoizm mówiący, iż każdy subiektywnie dąży do prywatnego dobra i obrony własnych interesów, szanując jednocześnie prawo innych ludzi do realizacji swoich celów. Tyle tylko, że dzisiejsze stratyfikacje i wiążąca się z nimi hierarchizacja pozostawia „tym innym” często jedynie „wolność do śmierci”. Nie potrafisz się odnaleźć – więc giń, twoja wolna wola.
Naiwność i cynizm libertariańskich konserwatystów, czy bliskich im neoliberałów są więc groźne nie tylko dla spoistości społeczeństwa, ale istoty naszego gatunku.
"Potomkowie nasi nie będą po prostu ludźmi Zachodu, jak my. Będą dziedzicami Konfucjusza i Lao-tsy tak samo jak dziedzicami Sokratesa, Platona i Plotyna; dziedzicami Gautamy-Buddy tak samo jak dziedzicami Deutero-Izajasza i Jezusa Chrystusa; dziedzicami Eliasza i Eliszy, a także Piotra i Pawła."
Arnold J. Toynbee
Tu widzimy ową naiwność, choćby a w tym cytacie, charakterystyczną dla sposobu myślenia i upowszechnienia tzw. zachodnioeuropejskich i transatlantyckich wartości. Biorąc pod uwagę współczesną sytuację i trendy panujące w świecie, nie sposób uważać, iż herosami planetarnej, wioski będą Sokrates, Platon. Lao-tsy, Jezus, Kartezjusz - jak sądzi Toynbee. Praktyka współczesnego nam świata wiedzie nas do innych konkluzji. Najprawdopodobniej nasi potomkowie będą zapewne bliżsi mentalności i postawom charakterystycznym dla Herostratesa, Atylli, Kaliguli, Cesara Borgii, Pizarra, Cortésa, Wallensteina oraz Rambo, Jamesa Bonda, Bruce’a Lee, wrestlera Hulk Hogana, Pythona czy Spiderrmana.
Konserwatyzm to postawa charakteryzująca się przywiązaniem do istniejącego stanu rzeczy oraz wartości we wszystkich dziedzinach życia, niechętnym stosunkiem (lub nawet – wrogim) do wszelkich zmian. To ideologia uznająca za naczelne dobro istniejący porządek społeczny, a za główny cel działania – zachowanie i umocnienie tego porządku. To kierunek polityczny oparty na tej ideologii. W węższym stopniu to XIX-wieczna doktryna przeciwna liberalizmowi i wszystkiemu, co wiąże się z Oświeceniem. Konserwatyści i tradycjonaliści widzą bowiem w tej epoce, tak ważnej dla rozwoju kultury i cywilizacji zachodnioeuropejskiej, główne zagrożenie dla swoich wartości i tożsamości ukształtowanej na bazie Średniowiecza i hegemonii „szlachetnie urodzonych”. „Szlachetnie urodzonymi” objawiają się i mianują się jednostki w zależności od heglowskiego Zeitgeistu, mody i trendów danej epoki.
Z kolei z tradycjonalizmem kojarzy się przywiązanie do tradycji, opieranie się, wzorowanie się na tradycyjnych poglądach. To postawa intelektualna i ideologia głosząca, iż przeszłość jest uosobieniem wszelkich wartości, które stopniowo uległy degradacji. Historia to źródło niezmiennych wzorców dla przyszłości we wszystkich dziedzinach życia politycznego i społecznego. Dotyczy to także najszerzej rozumianej kultury.
Zagrożenie stereotypem
To myślenie stereotypowe i dogmatyczne, zasklepiające człowieka w bańce niezmienności, antyewolucji, antyotwartości. Doskonale ten moment scharakteryzowała prof. Maria Szyszkowska, filozofka i intelektualistka, mówiąc o narodzie (ale ta sentencja dotyczy całości naszego gatunku), któremu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe. Celna jest to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało wśród rządzących demoliberalnych elit w naszym kraju (lecz nie tylko tu) kiedy okazało się, iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
Rządząca elita i otaczający ją mainstream, żyjące w bańce swoich wyobrażeń i mitów o absolutnej postępowości tzw. transformacji ustrojowej i wartości wniesionych wraz z nią do polskiej rzeczywistości zostały w tej mierze – i nie tylko – dramatycznie zaskoczone. I z tego zaskoczenia nie potrafią się uwolnić. To jest m.in. pokłosie owego konserwatywnego myślenia i gloryfikacji od trzech dekad czasów II RP: bezrefleksyjny, wyrastający z konserwatywno-tradycjonalistycznego, wrogiego czasom Polski Ludowej en bloc.
I nawet walczące dziś z klerykalnymi cieniami, wprost nawiązującymi do lat przedwojennych, kobiety czy feministki wstydzą się, omijają publicznie stwierdzenia, iż emancypacja kobiet w PRL-u była po stokroć bardziej praktykowana niźli w wolnej, demokratycznej i "cywilizowanej III RP". Dotyczy to nie tylko prawa do przerywania ciąży. PRL w zakresie emancypacji kobiet dokonał ogromnego skoku modernizacyjnego, charakterystycznego dla całej ówczesnej Europy. Dziewczęta poszły masowo na studia: medyczne, prawnicze, nauczycielskie, administracyjne, ekonomiczne (księgowe). Dawniej pracowały jako służące, szwaczki i robotnice, teraz zdobywały wyższe wykształcenie.
Po 89 r. zaczęło się mówić idiotyzmy o pozytywach konserwatywnych wartości, o kobiecie zajmującej się domem i dziećmi. Tymczasem realia codzienności to konieczność dwóch pensji, aby utrzymać się przy życiu. Nie należy też mówić o cnotach niewieścich, ale o podziale obowiązków domowych, aby kobieta nie pracowała na dwa etaty.
Podobnie było w III Rzeszy, gdzie propaganda ukazywała szczęśliwą rodzinę z niepracującą mamą, a realnie liczba kobiet pracujących rosła. I w tym aspekcie także możemy mówić o pewnej faszyzacji w III RP.
W Polsce Ludowej procesy modernizacyjne postępowały, równouprawnienie rosło, także możliwości awansu zawodowego, również w sferze publicznej. Pojawiło się więcej kobiet posłów, ministrów, dyrektorów. Totalnie konserwatywna, oparta o przekaz Kościoła katolickiego, wyraźnie antymodernistyczna nauka Jana Pawła II i anty-PRL-owska retoryka mainstreamu cofnęła świadomość nad Wisłą o epoki. Minister Czarnek (a wcześniej szereg takich podobnych mu postaci: Giertych, Handke, Hall czy Zalewska – mówię tylko o ministrach edukacji) ze swoimi „cnotami niewieścimi” jest tylko efektem określonych procesów i politycznych decyzji.
Trujące piętno
Tradycjonalizm i konserwatyzm związane są zawsze z kultem przeszłości, admiracją własnych dokonań i wyznawanych wartości, z mitami i fantasmagoriami. U nas jest to szczególnie widoczne, gdyż szkielety nie zdekonstruowanych faktów z naszej historii, powstałe właśnie na kanwie uprzedzeń i fobii, a z drugiej strony – konserwatywnych przekonań i świadomości, zaludniają licznie zakamarki polskiego imaginarium. Nie tylko w polityce, ale przede wszystkim w kulturze. Hubertus Mynarek, niemiecki religioznawca i filozof, spuentował taką sytuację w następujący sposób: „Kult Stalina, Hitlera, Mao, kult Jezusa (w ruchu Jesus People), kult Bhagwana, Rona Hubbarda (w Scientology Church), kult Yogi, maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), kult Wojtyły - podobnie jak kult Chomeiniego - wszystkie one były i są podporządkowane prawidłowościom fundamentalistycznym” (Zakaz myślenia).
U nas po 1989 r. nastąpił bezrefleksyjny kult „niewidzialnej ręki wolnego rynku” w wersji laissez faire. I na tej kanwie bałwochwalcze pokłony przed neoliberalnym porządkiem bije doktryna konserwatywna (choć jej wyznawcy i admiratorzy zapewniają cały czas o swoim i doktrynalnym liberalizmie) rzucając swój cień na całość życia, nie tylko na gospodarkę i ekonomikę, ale przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną.
Takim przykładem dogmatycznego, fundamentalistycznego ujęcia rzeczywistości jest akronim sloganu There Is No Alternative (nie ma alternatywy), który był używany przez Margaret Thatcher, byłą premier Wielkiej Brytanii, podczas wprowadzania przez nią neoliberalnych porządków w latach 1979–1990. Czyli TINA. Dogmatyczna i pełna pychy polityka brutalnie traktująca wszystko, co nie mieściło się w ciasnym, drobnomieszczańskim, neoliberalnym rozumieniu rzeczywistości i procesów społecznych w niej zachodzących oraz wynikająca stąd polityka przyniosła jej miano żelaznej damy (Iron Lady). Neoliberalną politykę gospodarczą jej gabinetu ochrzczono mianem taczeryzmu.
Za gorącego zwolennika TINA-y uważa się też ówczesnego prezydenta USA Ronalda Reagana. To reaganomika i taczeryzm odcisnęły trujące piętno na świadomości i rozumieniu wspólnotowości. Także w przestrzeni kultury, nakładając swoiste chomąto na całokształcie życia w kilku następnych dekadach. Te tendencje wzmocnione zostały upadkiem muru berlińskiego i kolapsem bloku wschodniego. TINA zatriumfowała. Można było domniemywać, iż rzeczywiście nie ma alternatywy.
Polskie elity demoliberalne, właśnie na kanwie prostackiego, bezrefleksyjnego, antyewolucyjnego i tradycjonalistycznego pojmowania dziejów (a tym samym i kultury) ochoczo podjęły, szeroko wprowadziły w życie pojęcie i zakres dogmatu TINA. Bo jeżeli nie ma alternatywy, a tzw. komunizm i wszystko, co trąciło innym porządkiem wszechrzeczy niż definiowała TINA upadło, to wracamy do złotego wieku kapitalizmu i porządków z nim związanych. Najlepiej tych z XIX w. gdy „szlachetnie urodzeni” (ale już nie z tradycji arystokratycznej lecz z tytułu dysponowania kapitałem) pozostawali szanowaną i jedynie liczącą się grupą społeczną. M.in. na tej kanwie w Anglii – niczym w epoce wiktoriańskiej – znów nastała moda na lokajów, pokojówki, bony itd. I przedstawianie tych zajęć jako normalnych, mogących stanowić obiekt pragnień i marzeń plebsu, tych niezamożnych i wykluczonych. Bo jeśli tkwią w takim stanie, sami są sobie winni.
Ale dogmatyczny i fundamentalistyczny sposób postrzegania świata i ludzi zawsze charakteryzujący tradycjonalistów i wszelkiej maści konserwatystów musi odbić się bumerangiem w innych dziedzinach życia, gdy politycy o takim rysie i poglądach biorą się za rządzenie. A na dodatek, kiedy media i mainstream pozostające w symbiozie z takim programem szerzą brak jakiejkolwiek alternatywy wobec tego co mówią i robią politycy, musi dojść w efekcie do zmian w postrzeganiu świata i stosunków interpersonalnych. Zwłaszcza w rozumieniu tego, jak stosunki własnościowe wpływają na najszerzej rozumianą kulturę.
Ten brak alternatywy to retoryczny chwyt zamykający dyskusje nad zagadnieniami spoza neoliberalnego – czyli de facto neokonserwatywnego i tradycjonalistycznego – widzenia rzeczywistości. Nieograniczona globalizacja ekonomiczna (esencja paradygmatu TINA) poraziła i zdeprecjonowała demokrację, ograniczyła wolność. Sprowadziła je z jednej strony do kolosalnego pomnażania kapitału nielicznych, a z drugiej - do bezrefleksyjnej konsumpcji na bazie tworzenia i wmawiania konsumentom różnych, często zbędnych, gadżetów od których „poczują się szczęśliwi”. To jest – dziś wyraźnie widoczny – paradoks tak realizowanej globalizacji.
Konsument vs obywatel
Konserwatyzm w dzisiejszym wydaniu (oparty o pakiet rozwiązań gospodarczych taczero-reaganomiki rozciągniętych z czasem na całość życia publicznego i prywatnego) – w wyniku kultu konsumpcji, zysku i hedonistycznego zaspokajania często zbędnych (i wydumanych) potrzeb - sprowadził człowieka do roli biernego konsumenta. A konsument nigdy nie będzie świadomym obywatelem. Pozostając w „szponach McŚwiata” i doszczętnie „skonsumowanym przez ów McŚwiat” (Benjamin Barber w rozmowie z Jackiem Żakowskim ,Gazeta Wyborcza, 14-15.03.1994), człowiek-konsument nie dba o postęp, rozwój, o perspektywę i jakość uświadomionego życia swoich dzieci czy wnuków, o zbiorowość, wspólnotę.
I to jest jeden z zamiarów wszystkich rządów konserwatywnych – odciąć ludzi od zasadniczych problemów zbiorowości. A totalnie głoszona TINA – nie ma alternatywy, dla naszych propozycji, dla naszej narracji, dla naszych poglądów – doskonale temu sprzyja. Pisali o tych problemach z brakiem alternatywy połączonej z nachalną i agresywną medialną propagandą oraz gigantycznymi manipulacjami m.in. Lester Thurow (Przyszłość kapitalizmu) czy Naomi Klein (No logo, czy Doktryna szoku).
Tym samym polityka, przestrzeń publiczna i wszelka z nią związana działalność stała się znakiem konsumpcji, transakcji kupno / sprzedaż, inwestycja / zysk itd. Przeczy to w swych rudymentach np. obywatelskości wg Arystotelesa, głównych przedstawicieli francuskiego Oświecenia czy „ojców założycieli” USA. „Sprawowanie rządów stało się dziś przejawem konsumpcjonizmu. Kupujesz partię, która oferuje korzystniejsze transakcje albo usługi”. (Joe Klein, New Yorker, 4.06.2001). Bo czymże jest m.in. dopuszczalny i powszechnie praktykowany w wielu krajach nachalny, korupcjogenny i degradujący termin demokracja, tzw. lobbing?
Australijski topowy dziennikarz światowych mediów John Pilger doskonale opisuje te sytuacje parafrazując Orwella, kiedy to ponoć nie ma alternatywy: „Aby zostać zdeprawowanym przez totalitarne myślenie, nie musisz żyć w totalitarnym kraju” (Exignorant’s blog – John Pilger). Fundamentalizm – ten sojusznik każdego totalitaryzmu – trzebiący przestrzeń publiczną z pluralizmu, którego jest zaprzeczeniem, toruje tym samym drogę wszelkiej maści totalitaryzmom do zaistnienia nie tylko w praktyce, ale w głowach wielkiej liczby ludzi. Tworzy się bowiem w świadomości pustka, właśnie wskutek braku alternatywy wyciszającej myślenie krytyczne. Leni Riefenstahl mówiła po latach na temat filmów propagandowych robionych na potrzeby nazistowskiego państwa, iż owe przesłania nie były uzależnione od „przesłania z góry”. Istniejąca „próżnia przyzwolenia”, wynikająca z „poczucia wyższości” i braku alternatywy wobec tego, czemu społeczeństwo niemieckie en bloc hołdowało, dawało jej carte blanche w tej mierze. I dotyczyło to także wykształconej, liberalnej inteligencji.
Konserwatywna dekadencja
Neoliberalizm / neokonserwatyzm doprowadził do władzy przedstawicieli klasycznego drobnomieszczaństwa (w dzisiejszym, nie dawnym, wymiarze rozumienia). A ono jest niezdolne do jakichkolwiek wielkich wyzwań, do śmiałych projektów wychodzących poza ramy dotychczasowych rudymentów (jak u każdego konserwatysty, tym bardziej – u tradycjonalisty), do kontynuowania procesów modernizacji i postępu w projekcji oświeceniowej. Jak widać w wielu miejscach na świecie – a w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej w szczególności – nadzieje na rządy merytokracji, (która musi jednak z racji swego wykształcenia i wszechstronnego przygotowania myśleć modernizacyjnie), spełzły na niczym. Zastąpiono je lub zastępuje - na naszych oczach – oligarchią.
Bo w charakterze tych rządów i tego systemu wartości leży paradygmat, by zapomnieć, a nie uczyć się. Przeskakiwać „z kwiatka na kwiatek”, dotykać wszystkiego zwiewnie i przelotnie, nie pogłębiać i nie zastanawiać się nad przyczynami czy źródłami zjawisk. Być niecierpliwym, impulsywnym, niespokojnym, euforycznym na to, co się objawia, ale szybko tracić zainteresowanie i przechodzić – z takim samym nastawieniem – do kolejnych atrakcji niesionych przez życie.
Tym samym emocje, afekty i religijne wierzenia zastąpiły racjonalizm i realizm w opisie świata i ludzi, w interpretacji procesów społecznych, w spokojnej, zdystansowanej analizie rzeczywistości. I w wiązaniu wielobiegunowym, wielopłaszczyznowym zjawisk społeczno-kulturowych w dziejącym się wokół nas świecie. Wolność stała się tym samym jedyną i absolutną wartością, jako że doskonale oddaje, egzemplifikuje ten klimat jakim szermuje TINA i jej zwolennicy. Nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo – miała rzec onegdaj Iron lady, twórczyni akronimu TINA. A wolność – ten podstawowy element oświeceniowej triady: liberte, egalite, fraternite – bez pozostałych elementów jest pustym, pozbawionym społecznych i egalitarnych wartości, terminem. Pomaga wtedy tworzyć egoizm, egotyzm, paternalizm, poczucie wyższości i immanentną jej obojętną tolerancję.
Jak celnie określił ideologów neoliberalizmu rosyjski filozof, politolog i publicysta Aleksandr S. Panarin, „ich credo jest demokracją wolności skierowaną przeciwko demokracji równości”. I że sprzyja to społecznemu darwinizmowi dążącemu do „naturalnej selekcji podmiotu tej wolności” – człowieka. Tym samym „światowe społeczeństwo otwarte jest społeczeństwem otwartym na przenikaniu silnych w nisze, które do tej pory pozwalały tam pozostać w marę bezpiecznie tym słabszym” (Strategiczna niestabilność XXI wieku).
Taki stan umysłów i polityczno-społeczny, obejmujący całość zachodniej kultury klimat, atmosferę mglistej dekadencji pełnej widocznych zagrożeń nakazujących jednak „bawić się” i nie zwracać uwagi na to, co będzie jutro – jak zauważa we wstępie do swojej książki Źle ma się kraj Tony Judt - obserwowano ostatni raz w latach 20. XX wieku. Co było potem – doskonale wiemy. Tak też działały elity imperium rzymskiego chylącego się ku upadkowi w II i III w. n.e. Tylko, że nikt z nich – gdyż postępowało to powoli i nie w wymiarze jednostkowego życia – tego nie zauważał, nie potrafił lub nie chciał zauważyć.
Dziś sytuacja jest bardzo podobna. Imperium – Zachód jako cywilizacja rozpatrywana en bloc – słabnie po 500 latach (a po 300 z pewnością) dominacji i hegemonii. Procesy rozkładu i gnicia są widoczne. Zawsze w takich momentach konserwatyzm staje się modny, gdyż uważa się, iż przywrócenie dawnych porządków, powrót do dawnych wartości, do minionej kultury polityczno-społecznej uratuje ten chylący się ku upadkowi dom przed katastrofą.
Radosław S. Czarnecki
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.