Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 880
„Zły śpi spokojnie bo jest pewny siebie” – rzekł w jednej z dyskusji o filmie i swojej twórczości japoński reżyser, mag kina XX wieku Akira Kurosawa. Do tej sentencji można tylko dodać wypowiedź brytyjskiego filozofa Bertranda Russella o istocie mądrości i głupoty. I nie jest moim zdaniem ta myśl spersonalizowana.
To smutne, że głupcy są tak pewni siebie,
a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości.
Bertrand Russell
Akira Kurosawa jest jednym z najważniejszych reżyserów kina światowego. Czarno-białe, surowe w swym wyrazie obrazy nasycone uniwersalnym humanizmem przyniosły mu międzynarodową sławę i zasłużone zaszczyty. Chyba najważniejszym w plejadzie jego twórczości jest film Rashomon. Mimo upływu lat od jego nakręcenia (1950), prostej fabuły, nie mówiąc już o warsztacie reżyserskim (gdy porównujemy go do współczesnych produkcji), niesie ponadczasowe, wiecznie żywe i zasadne dylematy będące esencją człowieczeństwa. Dylematy, które jak widzimy dziś są nadal aktualne, a może tym bardziej istotne w czasach technologicznej rewolucji w sposobie komunikacji interpersonalnych, medialnych megamanipulacji oraz zalewu informacji, co pozbawia człowieka samodzielnego i krytycznego myślenia.
Akcja filmu dzieje się w średniowiecznej Japonii. W opuszczonej świątyni Rashomon grupa podróżnych chroni się przed deszczem. Czasy są niepewne, bo kraj wyniszczają krwawe wojny toczone przez feudałów i pozostających w ich służbie samurajów. Królują wszechogarniający chaos i poczucie braku bezpieczeństwa. Jeden z podróżnych zaczyna swą opowieść: Niedawno w lesie znalazł ciało zabitego samuraja. Zabójca został pojmany. Wersja zabójcy brzmi, iż zabił samuraja w pojedynku po tym, jak ten zgwałcił jego żonę. Z kolei jego żona przedstawia inną wersję – to ona zabiła samuraja, nie mogąc znieść pogardy męża wobec gwałtu dokonanego na niej.
Pojawiający się duch zabitego samuraja opowiada, że on popełnił samobójstwo. Z kolei według narracji podróżnego chroniącego się w świątyni przed deszczem, który rozpoczyna opowieść o tym wydarzeniu to kobieta sprowokowała mężczyzn do walki. Obaj walczący jego zdaniem zachowali się jak tchórze.
W zależności od wersji wszystko wygląda różnie. Raz samuraj jest ofiarą, a raz katem. Jego żona jest widzem, albo podstępną prowokatorką, zaś podróżny inicjujący tę opowieść: przypadkowym przechodniem, beznamiętnym obserwatorem, albo mordercą.
Każdy z bohaterów opowiadających historię napadu przedstawia ją zupełnie inaczej, starając się reprezentować siebie w możliwie pozytywnym świetle, jednocześnie demonizując postępowanie pozostałych uczestników zdarzenia.
Nie wiadomo, która z relacji jest prawdziwa, który z narratorów jest wiarygodny, a kto kłamie. W zderzeniu kilku przeciwstawnych wersji, przy braku możliwości racjonalnej oceny, gdyż główną rolę grają zaangażowanie i emocje, nikt nie może być postrzegany jako świadek i recenzent godny całkowitego zaufania. To jest iście szekspirowskie, uniwersalne, wieczne pytanie o naturę prawdy i istotę człowieka: o to, czy możliwe jest obiektywne poznanie i czy istnieje jedna, absolutna prawda. Nawet w obliczu tak wydawałoby się jasnego wydarzenia jakim jest morderstwo człowieka przez drugiego człowieka.
Więc kto kłamie, a kto mówi prawdę? Kto jest ofiarą a kto sprawcą zbrodni? A jeśli to kłamstwo jest w przekonaniu mówiącego najczystszą prawdą?
Kurosawa każe widzowi wątpić w siebie, bo człowiek jest omylny, zawsze ma w sobie nagromadzone życiowe doświadczenia i wizję świata oraz ludzi, wedle których sądzi i opiniuje, a jego wiedza zawsze pozostaje ograniczoną (gdyż jest subiektywna i selektywna). Zwłaszcza w chwilach takich jak współcześnie, kiedy media są wszechogarniające, pozostają w służbie określonych ośrodków mających wywierać wpływ w określonych celach na ludzką świadomość i bombardują nas miliardami informacji. Często sprzecznymi, nie pozwalającymi zachować balansu, zdystansowania i dokonać racjonalnej refleksji i analizy. Raz - z nadmiaru tych informacji, dwa – z tytułu ich wzajemnego wykluczenia.
Więc czasem może warto popatrzeć na dziejące się wokół nas wydarzenia – te małe, wielkie i globalne – przez pryzmat czasu, który ciągle mija i miejsca w jakim się znajdujemy. I faktu, iż nie zawsze ofiara jest aniołem, a napastnik demonem.
Ta opowieść o ułudzie absolutu – bo chcemy aby nasza prawda była czymś niepodzielnym i powszechnie przyjmowanym aksjomatem – jest tym bardziej we współczesnym świecie istotna, gdyż owe wolne, demokratyczne i obiektywne ponoć media, posiadające niebywałą władzę, formatują naszą świadomość wedle zapotrzebowania swoich kuratorów: czyli megakapitału wiejącego przez nasz świat niczym Duch Święty wedle św. Augustyna, czyli „kędy on chce” i mającego jednoznaczny, utylitarny, wieczny interes. Zysk, wielowymiarowo rozumiany.
Marc Bloch, twórca w okresie międzywojennym znakomitej szkoły historycznej we Francji (tzw. Annales) zauważył, iż wszelkich dziejących się wokół nas wydarzeń – politycznych, kulturowych, ekonomicznych itd. – nie wolno oceniać i opisywać wyłącznie ze współczesnej nam perspektywy. Istnieje bowiem zasada przyczynowości i skutkowości. Z tej racji wszystko ma swe źródła w czasie minionym – tym bliskim, dalszym, a czasami w odległej o wieki przeszłości. To przykład na tzw. „długiego trwania”, jak z kolei konkludował kolejny reprezentant tej szkoły historycznej, Ferdynand Braudel.
Nie jest to pochwała – choć to jest ludzkie, czyli realne – relatywizmu (wzmacnianego przy okazji przez medialnych mentorów terminem „moralny”). Nie jest to także nawoływanie do pasywności. Jest to jedynie zwrócenie uwagi na to, iż o winie, karze czy odpowiedzialności decydować winne powołane do tego specjalistyczne, profesjonalne, opierające się o kodeksy (oczywiście po dogłębnym i zgodnym z procedurami procesie) organy. Zbyt często owi nowi władcy naszej świadomości, umiejscowieni w mediach i mainstreamie, podając nam informacje w formie jedynej i absolutnej prawdy – bo to ich prawda i ich wersja - mają w tym konkretny interes. Taki, aby owa prawda i wersja tak właśnie była odbierana i przez to jednocześnie kreowała wyroki zgodne z ich intencjami. Chcą być prokuratorem, sędzią i katem.
Warto więc choćby dla psychicznej higieny wyrwać się z bańki jednoznacznych i dogmatycznych definicji serwowanych nam przez media, odłączyć sieć i przejść do informacji, źródeł, tekstów czy obrazów (takich jak np. wspomniany Rashomon Kurosawy) pozwalających spojrzeć na świat, procesy w nim zachodzące i na nas samych bez emocji, uprzedzeń, fobii i dogmatycznie poszufladkowanych klasyfikacji.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Barbara Janiszewska
- Odsłon: 2774
Z prof. Andrzejem Markowskim, przewodniczącym Rady Języka Polskiego rozmawia Barbara Janiszewska
Rozmowę na temat stanu współczesnej polszczyzny z prof. Andrzejem Markowskim, który od 14 lat kieruje Radą Języka Polskiego, rozpoczęłam od przytoczenia fragmentu wymiany opinii prof. prof. Jerzego Bralczyka, Andrzeja Markowskiego i Jana Miodka na temat języka, zamieszczonej w książce „Wszystko zależy od przyimka”.
Prof. Miodek: „ Mówi się o nas, że obok Francuzów jesteśmy społeczeństwem, które wyjątkowo chucha i dmucha na swój język”. Prof. Markowski: „To wynika z naszej historii, z tego, że jednak nasz język był wyraźnie zagrożony w XIX wieku”. Prof. Bralczyk: „Ważne jest to, że polskość trwała akurat w języku, a nie gdzie indziej”.
fot. Mirosław Kaźmierczak |
- Czy nadal dbamy o język, doceniając jego rolę w zachowaniu tożsamości narodowej? Czy mamy do czynienia z kryzysem współczesnej polszczyzny?
- Co to znaczy „kondycja języka”? To taki modny wyraz, zapożyczony z angielskiego condition. Zawsze walczę z takim sformułowaniem. Kondycji żadnej język nie ma! Możemy mówić o stanie, pozycji języka. A co do meritum pytania, to widzę, że przez ten czas, kiedy byłem przewodniczącym Rady Języka Polskiego, zaczęło liczyć się z naszymi opiniami coraz więcej instytucji, ważnych instytucji, takich jak np. Senat RP, komisje sejmowe, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Może nie uwzględniają wszystkich postulatów RJP, ale wielokrotnie proszą nas o konsultacje w rozmaitych sprawach. W tym czasie odbyło się dziewięć ogólnopolskich konferencji – Forów Kultury Słowa, spotkań poświęconych językowi, które propagowały dobrą polszczyznę. Trzy razy przyznano tytuły Ambasadorów Polszczyzny – w ten sposób uhonorowaliśmy ludzi posługujących się dobrą polszczyzną. W moim przekonaniu, które wyniosłem z nauk prof. Doroszewskiego, ważniejsze jest propagowanie dobrych wzorców, niż walka ze złem. „W każdej dziedzinie życia należy opierać się na wartościach pozytywnych, a nie negatywnych, należy więcej dbać o to, by krzewić dobro, niż o to, by tępić zło. Ten postulat może mieć zastosowanie /…/ w zakresie spraw językowych” pisał Witold Doroszewski w przedmowie do zbioru „O kulturę słowa” . A krzewienie dobra polega między innymi na tym, że promuje się i nagradza ludzi posługujących się dobrą polszczyzną.
- Proszę powiedzieć o działalności Rady Języka Polskiego na rzecz używania przez Polaków poprawnej polszczyzny. Co zmieniło się w języku polityków, urzędników, w mediach?
- Rada co dwa lata składa Sejmowi i Senatowi RP sprawozdanie o stanie ochrony języka polskiego. Ostatnio badaliśmy witryny internetowe ministerstw pod kątem języka w nich używanego. Odbył się w Senacie RP kongres języka urzędowego. Nieustannie trwa szkolenie urzędników z ministerstw, urzędów centralnych, urzędów wojewódzkich. Przekazujemy podczas tych szkoleń praktyczną wiedzę o tym, jak posługiwać się dobrą polszczyzną, jak należy mówić i pisać po polsku.
- Kto kształtuje obowiązujące wzorce językowe – politycy, czy może dziennikarze?
- Nie wiem, czy politycy kiedykolwiek kształtowali wzorce językowe. Dzisiaj robią to przede wszystkim dziennikarze. Są tą grupą społeczną, która najbardziej wpływa na język, kształtuje go.
- A jak głębokie jest „zachwaszczenie” polszczyzny, np. wulgaryzmami?
- Nie mówmy o zachwaszczeniu, co to bowiem znaczy? Zaś wulgaryzmy zawsze w języku polskim były i zawsze będą. Świadczą one o niskiej kulturze, nie tylko językowej, ale niskiej kulturze w ogóle.
- Znamy (zacytowaną na początku) opinię Pana o roli języka w zachowaniu tożsamości narodowej. A czy możemy uznać, że język polski jest językiem europejskim?
- Niewątpliwie w tej chwili jest to najważniejszy w Unii Europejskiej język słowiański. Jest szóstym językiem, jeżeli chodzi o liczbę użytkowników rodzimych. Posługuje się nim 8 procent mieszkańców Unii. Powinniśmy więc dbać o to, by był to język rozpoznawalny w Europie.
- Ostatnio podsumowujemy 25 lat transformacji, we wszystkich dziedzinach. Czy możemy mówić, że przez te lata powstała polszczyzna transformacji?
- Nie. Polszczyzna się tylko szybko rozwinęła. Wchłonęła dużo nowych wyrazów, zapożyczonych głównie z angielskiego. Nowych, ponieważ jest wiele nowych specjalności, wydarzeń, rzeczy. I to wszystko musiało znaleźć odzwierciedlenie w języku. Czyli mamy do czynienia po prostu z szybciej rozwijającą się polszczyzną.
- Chciałabym teraz zapytać o to, czy nadal umiemy korzystać ze słowników? Czy wystarcza nam już korzystanie tylko ze słowników internetowych?
- Myślę, że nadal korzystamy ze słowników – słowniki wciąż się sprzedają, więc chyba nie jest źle.
- A czy RJP zajmie się oceną takich słowników?
- W pewnym momencie trzeba będzie zająć się oceną takich słowników. Ale wpływ Rady może być tylko taki, że będziemy mogli określić, które słowniki polecamy, a które są bezużyteczne.
- Na koniec jeszcze pytanie o to, jak Internet przenika do polszczyzny?
- Dzięki Internetowi Polacy zaczęli pisać. Przedtem posługiwali się głównie językiem mówionym. Dzisiaj więcej osób pisze, ale w inny sposób. Ten mówiony język zapisany jest nową jakością polszczyzny.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1336
"Nasze wyrzuty sumienia i oskarżenia naszych przodków nie wystarczą, jeżeli nie będziemy ich wspierać refleksją na temat przyczyn".
Chantal Delsol
Z pojęciem „polskości” oprócz wielu cech charakterystycznych – opisywanych i prezentowanych przez filozofów, politologów, socjologów (sfery akademickie), a także literatów, poetów, myślicieli czyli najkrócej intelektualistów - wiąże się ściśle termin, który należy tu wyjaśnić: tzw. rejtanizm. Pochodzi on od osoby posła nowogrodzkiego, Tadeusza Reytana, który w roku 1773 dramatycznym gestem i próbą zastosowania liberum veto chciał przeszkodzić I rozbiorowi Polski (uwiecznił to Jan Matejko na obrazie Rejtan- Upadek Polski). Reytan, zgorzkniały i przegrany, popełnił siedem lat później w swym majątku Hruszówka samobójstwo (rozciął sobie podbrzusze szkłem z rozbitego okna).
Prof. Ludwik Stomma jednak nieco inaczej naświetla kontekst zachowania Tadeusza Reytana, który ponoć zobaczył 8.08.1780 roku rosyjskiego żołnierza, chcącego napoić konia w studni we dworze i był przekonany, iż to regimenty carskie idą na Warszawę. W obawie przed nimi dokonał harakiri. Jest to o tyle tragiczne i groteskowe zarazem, że od 5 lat imć Reytan „był już zamknięty przez braci w przybudówce z zakratowanymi oknami, gdyż jako umysłowo chory dostawał ataków furii. Ta ostatnia wiadomość może przywrócić bardzo niewygodne pytanie: od kiedy mianowicie Reytan był nie w pełni władz umysłowych? To dramatyczna kwestia, gdyż większość świadectw wskazuje na rok 1773. Byłby więc słynny protest trywialnym aktem osoby obłąkanej?” - pyta Ludwik Stomma (Polskie złudzenia narodowe).
W tej konwencji rejtanizm traktować trzeba jako niezrównoważony, irracjonalny i pusty gest, przy towarzyszącej mu niesłychanie hałaśliwej propagandzie. Propagandzie i sprzężonych z nią zawsze manipulacjach, które największy idiotyzm i nieszczęście przekuwają w mit, w świetlaną legendę i lukrowaną hagiografię, budując określony kult ze wszystkimi elementami quasi-religii. Oczywiście jest to czynione post factum, dorabia się przy tym określoną argumentację dla celów utylitarnych i daleko odbiegającą od faktów związanych z wykonywaniem tegoż gestu (często marnego moralnie i podejrzanego etycznie, o racjonalności i pragmatyzmie nie wspominając).
Rejtanizm wiąże się bezpośrednio z narcyzmem rozumianym jako rezygnacja z autentycznego zainteresowaniem światem zewnętrznym. Towarzyszy mu zawsze mocne przywiązanie do siebie samego, do własnej grupy, klanu, religii, narodu rasy itd. wraz z wynikającymi z tego poważnymi zaburzeniami racjonalnego osądu. Potrzeba narcystycznej satysfakcji wynika z konieczności kompensowania sobie własnej materialnej i kulturowej biedy (Erich Fromm). Dotyczy to zarówno jednostek jak i zbiorowości.
Jednowymiarowość intelektualna, brak zdystansowania, refleksji krytycznej, racjonalnej i realistycznej, skupianie się jedynie na swoich krzywdach i cierpieniach (rzeczywistych czy wyimaginowanych) przy fetyszyzowaniu ich jako synonimu wyższych wartości i ofiary prowadzi zawsze na manowce. Wspomina o tym nie tylko Fromm.
Na ten problem zwraca uwagę także (choć pisząc o innych aspektach bytu człowieka) Herbert Marcuse. Jego zdaniem, społeczeństwo rozwinięte, jednowymiarowe, zmienia stosunek między tym co racjonalne i irracjonalne. Konfrontuje wtedy autentyczną racjonalność z fantastycznymi i chorobliwymi, acz bardzo wygodnymi aspektami życia. I swobodnie adoptuje je, uznając za racjonalne. Tak rosną podkłady irracjonalizmu.
Jeśli w oficjalnej narracji zarządza się wszelką komunikacją, czyniąc ją jedynie ważną i unieważniającą inne projekty niezgodne z obowiązującymi narcystyczno-społecznymi wymaganiami, wtedy wszystko co jest z nią niekompatybilne, co nie mieści się w tej projekcji, staje się synonimem fikcji. Fikcja jest tylko wtedy, kiedy nie mieści się w powszechnym mniemaniu tak funkcjonującej zbiorowości.
Znajomość historii Europy, rozwoju jej kultury, a nade wszystko obeznanie z dziejami barbarzyństwa obecnego w jej ramach, pozwala domniemywać – ba, skutecznie przewidywać – że okresy barbarzyństwa połączonego z celową dehumanizacją szerokich warstw i klas społecznych mogą być doskonałym kontynuowaniem (w nowych szatach i przy określonej retoryce) europejskiej cywilizacji. Zła tradycja, kultywująca ponad miarę krwawą ofiarę, usprawiedliwiająca ją ulotnymi celami wyższymi i następnie ją celebrująca (granicząc właśnie ze zbiorowym narcyzmem) wywodzi się poniekąd z religijnych meandrów sycących od wieków naszą kulturę, obyczajowość, obrzędowość itd. I nie dotyczy to tylko Polski. Zachód ten rys posiadł przez stempel dany jego kulturze przez wieki chrześcijaństwa i nauk Kościoła, które odziedziczyły go z tradycji judaizmu. Chrześcijaństwo było i jest przecież odłamem religii Mojżeszowej, który poszedł własną drogą rozwoju.
W Polsce rejtanizm jest w zasadzie obecny od wielu dekad w historii, polityce, zarządzaniu, a przede wszystkim jest jednym z zasadniczych elementów oświaty i edukacji. O narracji obecnej w mainstreamie nie wspominając. Widać dziś, że „Solidarność” jako ruch społeczny o wyraźnym profilu, niesłychanie mocno okopując się w tradycji religijnej i narodowej, sięgając po wartości kojarzone jawnie z katolicyzmem jako esencją polskości - nie kładąc nacisku na universum - odwołując się do wszystkiego, co wiązało się z pontyfikatem Jana Pawła II (a nie z ideami Oświecenia i tradycji zachodnich demokracji), traktowała siebie też jako kolejną matrycę tej idei. Z solidarnościowej zbiorowości i projektu wyłoniły się klony tej szkodliwej, niebezpiecznej dla porządku demokratycznego i państwa prawa, wolności obywatelskich i cywilizowanego społeczeństwa pomysły: Prawo i Sprawiedliwość i KOD PO. Dwa wrogie sobie plemiona.
Obrzucając się wzajemnie inwektywami, kto jest większym spadkobiercą komunizmu i PRL-u, kto jest czyim agentem, jednocześnie obie formacje (i to nie tylko politycznie postrzegane, ale kulturowo, mentalnie, aksjologicznie) prezentują siebie jako zbiorowości o jedynie słusznych, prawdziwych pomysłach na Polskę. Predestynowane i wybrane, aby ją zmieniać wedle wyłącznie własnych pomysłów i projektów.
Obie formacje położyły się niczym wspomniany Reytan przed drzwiami wejściowym na salę sejmową na obrazie Matejki, blokując tym samym świadomość Polek i Polaków pustym – bo bezpłodnym intelektualnie i fundamentalistycznym w wyrazie – gestem.
Ta blokada dotyczy przede wszystkim otwarcia na autentyczne idee Oświecenia i racjonalności. Hołdowanie skrajnym namiętnościom, instrumentalnie grając uczuciami religijnymi, utożsamiając np. religię z obskurantyzmem, bigoterią i dewocją, a przy okazji prezentując typowy fundamentalizm religijny, obie formacje sterują – jak by powiedział Ernst Troeltsch – ku typowemu sekciarstwu. I takie postrzeganie sfery religijnej jest przenoszone na całokształt życia, we wszystkich wymiarach.
Współczesne myślenie polityczne nad Wisłą i Odrą cierpiące na symbolizm i mitotwórstwo, choroby powielane przez polską elitę polityczną ponownie w ostatnich dwóch dekadach, jest powrotem do tego, co opisał dokładnie Aleksander Bocheński. Dzieje się tak – pisał on w Dziejach głupoty w Polsce - kiedy tłuszcza popularyzatorów, dziennikarzy, poetów, romansopisarzy podchwytuje pierwsze z brzegu, wygodne i obłaskawione przez mainstream i polityków tezy i bezkrytycznie je szerzy, lansuje, uzasadnia ich absolutną i jedyną prawdziwość. Po każdej klęsce, porażce, plajcie, które w efekcie tak panujących nastrojów i ducha są niemalże koniecznością, rozlega się chór pretensji, lamentów szlochów i łkań, wzajemnych oskarżeń, pomówień, szukania winnych (najczęściej obcych agentów i oczywiście – Żydów, agentów Kremla, zgniły Zachód etc.). Diagnoza tej schizofrenii, opętania i irracjonalnego szaleństwa pokazuje, że jeżeli z szacunku dla czczonych wspomnień lub drogich nam iluzji, fikcji i fantasmagorii ukryjemy prawdę , przysłonimy defekty i fakty (często niewygodne) prymitywną apologetyką, nie nauczymy się niczego i katastrofy znów będą naszym udziałem.
Ludzie niepewni swojego losu szukają zazwyczaj zbiorowości zapewniających im pełnię komfortu we wszystkich wymiarach bytu, gdyż nie chcą być samotni. Jeżeli neguje się z przyczyn ideologicznych i religijnych tożsamość klasową, która jest jednak w wielu wypadkach decydująca w sposobie widzenia świata i ludzi, muszą oni poszukiwać określonych wspólnot. Bez optyki materialistyczno-klasowej nie mogą zlokalizować źródła swych udręk, bo leży ono w relacji między pracą a kapitałem. To też jest często źródłem rejtanizmu.
Kolejnym komponentem, zarówno tworzącym jak i stanowiącym esencję takich nastrojów oraz fałszywego oglądu rzeczywistości, a przez to i decyzji czy zachowań, jest irracjonalność i brak autokrytycyzmu. Pragnienia i marzenia mieszają się z realiami i własnymi możliwościami. Reytanowi – temu z obrazu Matejki i dzisiejszemu, znad Wisły, Odry czy Bugu - brak jest hierarchii wartości dostosowanej do realności otaczającego świata. Jest intelektualnym oszustem, egocentrykiem, narcyzem, a jednocześnie ściga go poczucie krzywdy i spisków czyhających na niego zewsząd wokoło. Na ten typ neurozę i histeryczne skrzywienie obecne w zachowaniach wielu Polaków zwracał uwagę w swym dorobku Antoni Kępiński, psychiatra, humanista i filozof.
Absurdalność prowadzonej od lat w Polsce polityki i propagowanie określonej kultury oraz umysłowości to chory, zupełnie irracjonalny i postsarmacki fantazmat odwołujący się do dawno przebrzmiałych, zatęchłych i konfrontacyjnych koncepcji jak np. idea jagiellońska, Polska Chrystusem narodów, centrum mające rechrystianizować Europę i świat (gdyż stąd pochodził Jan Paweł II). Ale takie koncepcje ciągle funkcjonują w nadwiślańskiej, napuszonej, egzaltowanej, bombastycznej atmosferze rejtanizmu. Tak politycznego, jak i kulturowego, społecznego, politycznego.
A może rejtanizm to po prostu pewna forma obłąkania, irracjonalizmu połączonego z wybujałym ego, konglomerat różnych fobii i uprzedzeń, a przede wszystkim – mieszanina nie do końca uzmysłowionych i zracjonalizowanych kompleksów: wyższości i niższości? Przecież znów można usłyszeć z ust najważniejszych polskich polityków jak to dobrze i chwalebnie jest umierać za ojczyznę. W XXI wieku taka narracja trąci nie tyle myszką, co jest rodem z absolutnego skansenu i mentalnego zaścianka. Potwierdza to po raz kolejny, iż hodowanie takiej umysłowości przez edukację, jak również instytucje religijne, powszechną narrację mainstreamu przekłada się na kultywowanie zachowań przemocowych: dla ojczyzny trzeba albo umrzeć, albo zabijać. I przenosi się taki model funkcjonowania na całość życia oraz relacje międzyludzkie wewnątrz społeczeństwa.
Dlatego nadal rację ma (mimo iż upłynęło ponad 60 lat od chwili napisania tych fraz) Witold Gombrowicz, który stwierdził, iż trzeba bronić Polaków przed Polską. Ciągłe szamotanie się - rozpaczliwe i chorobliwe, konwulsje istnienia, wieki niedorozwoju i życie w absolutnej antynomii mega sukcesu i mega klęski robi swoje. To czyni z Polaka twór niedoskonały, zżarty jadami słabości i zawiści, zniekształcony i zgwałcony przez przeciwstawne sobie namiętności, chęci i wyobrażenia. Wart jest więc naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych czegokolwiek? – pyta retorycznie Gombrowicz. Ludzie są niepewni siebie i swojej historii, widząc w trumnach i na cmentarzach miniony i przyszły swój los. Takie rozdarte sosny, nie umiejące sobie pozwolić na odrzucenie stygmatów po owych konwulsjach, dawnych blizn po owych klęskach, usunięcie pryszczy chorobliwego niedorozwoju, gdyż boją się że ten naród im się rozpadnie, że oprócz cmentarzy i trumien nic im nie pozostanie. Wykonują więc ciągle swój dance of death.
Aby podjąć skuteczną walkę z tymi stereotypami rzucającymi cały czas złowrogi cień na mentalność naszego społeczeństwa i nie pozwalających porzucić dawnych, postsarmackich, postkolonialnych i postromantycznych fobii i uprzedzeń, musi zmienić się przede wszystkim narracja prowadzona publicznie przez elity, edukacja młodzieży, retoryka medialna. Trzeba jednak wziąć przykład z Immanuela Kanta, który pisząc o wolności człowieka, zadał niezwykle istotny w perspektywie rozważanych tu zagadnień dylemat: „Co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? Czego mogę się spodziewać?”.
Wolność bez jej uświadomienia i rozumienia według humanistycznych paradygmatów (co może zapewnić jedynie powszechna i organizowana na odpowiednim poziomie oświata i edukacja społeczeństwa oraz wyważona narracja w przestrzeni publicznej) jest pustym terminem, dziejowym chomątem, takim współczesnym liberum veto, któremu hołdował m.in. poseł nowogrodzki Tadeusz Reytan i jego polityczno-kulturowa klasa. Tak rozumiana i praktykowana ahistorycznie i antyklasowo wolność jest jednym ze źródeł tego, co nazywa się rejtanizmem. I idzie z nim przez ostatnie 300-400 lat historii Polski cały czas pod rękę.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1169
Wiosną tego roku minęła 200. rocznica urodzin Karola Marksa. Była ona hucznie świętowana w Europie Zachodniej i …. Chinach.
W Polsce rozlegały się albo fejki zwierzęcych antykomunistów, albo napuszone, choć nie mniej intelektualnie mizerne, tyrady demoliberałów, niewiele różniących się w sposobie percepcji współczesnego świata od zwierzęcych ultraprawicowców i quasi-faszystów.
Można tylko zadumać się nad lichością debaty publicznej nad Wisłą, jej intelektualną degrengoladą wynikającą z ponad ćwierćwiecznej propagandy i manipulacji, oraz z poważnego obniżenia poziomu powszechnej edukacji.
Nie dziwi więc, że uznający się za poważnych komentatorów, czy intelektualnych guru osobnicy nie odróżniają teorii naukowej od ideologii, a praktyki od założeń teoretycznych.
Co ciekawe, to nader często osobnicy mający się za córki i synów Kościoła katolickiego (i to jest fenomen), którzy winni znać biblijną przypowieść o źdźble w oku bliźniego i belce w oku swoim.
Mitologia ma za zadanie uchronić nas przed historią
Roland Bartes
Ale zbiorowość pozostająca nadal w niewoli XIX-wiecznych schematów myślowych, oddająca się bałwochwalczo romantycznie rozumianej historii, wierząca w swoje mesjanistyczne posłanie (bo Jan Paweł II, Lech Wałęsa i „Solidarność”, obrona Europy przed bolszewizmem, czyli Bitwa Warszawska - tu paść może setka przykładów, jacy to byliśmy zawsze wspaniali, bojowi, chrześcijańscy, moralni i humanitarni) nie może po prostu inaczej funkcjonować. Z mitologii robi się realność, rzeczywistość, sznyt dowartościowania i podstawę mentalności.
To efekty ostatnich 25 lat manipulacji medialno-mainstreamowych, zabiegów stosujących pospolite kłamstwa, kulawej i fałszywej edukacji dzieci i młodzieży, narracji historycznej przedstawianej językiem IPN-u. Celnie na temat owych efektów pisze w formie samokrytyki Jacek Żakowski w artykule „Zemsta trzech kłamstw” (Polityka nr 13, 28.03-03.04.18).
Różnic między doktryną polityczną a nauką, ideologią a akademicką analizą nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Chyba, że ma się do czynienia z publicystą „na zamówienie”, unikającym obiektywnych komentarzy dotyczących procesów społecznych, politycznych czy kulturowych. Bo jak można wiązać terror z czasów stalinowskich w ZSRR, rewolucji kulturalnej w Chinach oraz rządów Pol Pota i Czerwonych Khmerów w Kampuczy z autorem Manifestu komunistycznego, Kapitału czy Krytyki programu gotajskiego?
Owi namiętni krytycy dorobku Karola Marksa uzasadniają te ataki sprzeciwem wobec destrukcji, jakiej owa myśl dokonuje od ponad 150 lat w tradycjonalistycznym, de facto niewolniczym, stosunku tzw. ludu do tzw. jaśnie państwa - feudałów, arystokratów, duchowieństwa, kapitalistów, itd. Sprzeciwiają się, bo myśl ta burzy ich porządek świata - paternalistyczny, hierarchiczny, wiernopoddańczy, tradycjonalistyczny i konserwatywny.
Ale czyż per analogiam, taką samą miarą – i na takiej samej zasadzie - nie można obciążyć Jezusa z Nazaretu, autora Kazania na Górze (na którego uniwersalność owi krytycy tak lubią się powoływać), razem z Kościołem katolickim (czyli duchowieństwo i lud boży), wszystkimi zbrodniami, ludobójstwami, maltretowaniem inaczej myślących i inaczej wierzących (bądź niewierzących w ogóle), jakie były ich udziałem?
Toż to jeden z prominentnych przedstawicieli kultury zachodniej i chrześcijańskiej, pod murami Béziers w 1209 r. podczas krucjaty przeciwko albigensom (czyli chrześcijanom inaczej interpretującym Pismo Święte) opat Arnold Amalryk, cysters i legat papieski rzeczonej krucjaty, miał powiedzieć do mających wątpliwości rycerzy krzyżowych jak rozpoznać heretyków od prawowiernych: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”.
Bo jeśli - jak twierdzą owi krytycy - wszystko w kulturze Zachodu jest pochodną i funkcją religii chrześcijańskiej, wszystkie wartości, jakie dziś tworzą ową kulturę są takiej proweniencji, to te mordy, ludobójstwa i prześladowania też do nich przynależą i są ich spuścizną. Zresztą, jak twierdzi katolicka filozofka Chantal Delsol, to Europejczycy poczęli pierwsi prowadzić wojny nie w imię „praw bytowych”, a z tytułu „praw religijnych” (potem – kulturowych, ideologicznych, politycznych). Azjata buddysta, konfucjanista, sikh czy hinduista nie czuł powołania prozelityzmu w imię swej wiary, w imię swej prawdy.
Krucjaty krzyżowe, podbój obu Ameryk, epoka kolonializmu i nieodłącznie z nią związane niewolnictwo, masowe zbrodnie w Indiach, Afryce (warto tu przypomnieć Kongo – de facto prywatną posiadłość arcychrześcijańskiego króla Belgów Leopolda II), wojny np. w Algierii i Kenii, Indochinach i na Malajach, wszystkie przewroty wojskowe w imię powstrzymywania komunizmu i ZSRR (np. ponad 1 mln ofiar w efekcie zastąpienia Sukarno przez powolnego USA Suharto) itd. też się z tym bezpośrednio wiążą, nie wspominając ostatnich interwencji (teraz mówi się: humanitarnych) w byłej Jugosławii, w Libii, w Iraku czy Afganistanie. Więc może nad tymi wszystkimi trumnami ciszej, zwłaszcza w kontekście używanych uzasadnień etyczno-moralnych i praw człowieczych, skoro profanuje się wzniosłe, humanistyczne i uniwersalne wartości.
A wiec drodzy antymarksiści, atakujący dorobek Karola Marksa z takiej właśnie, irracjonalnej pozycji, zanurzeni we własnej ignorancji i zapyzieniu: trzeba wiedzieć, co się mówi, a nie mówić, co się wam wydaje, że wiecie.
Radosław S. Czarnecki