Humanistyka el
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2721
Rosja - Polska - Europa: antynomia czy dopełnienie?
Wielka miłość sfer rządzących Polską do Ukrainy
jest funkcją nienawiści do Rosji.
Bronisław Łagowski

Warto jest przytoczyć z początku naszych rozważań na ten temat dwie wypowiedzi będące odzwierciedleniem zagadnienia wzajemnych relacji Rosji, Polski i Europy (Unii) oraz obecności (lub nie) tego kraju-kontynentu w europejskiej przestrzeni (geograficznej, kulturowo-cywilizacyjnej, politycznej, religijnej, etc.).
Prof. Stanisław Bieleń (politolog z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego) zauważa, iż /…/ „bez Rosji, głównego rozgrywającego w przestrzeni poradzieckiej, nie da się rozwiązać wielu spraw. Taki jest po prostu układ sił między Rosją, a innymi partnerami poradzieckimi. Chodzi tu o kontekst tzw. Partnerstwa Wschodniego, forsowanego onegdaj usilnie przez polityków zdecydowanie proamerykańskich, a równocześnie silnie antyrosyjskich – Radosława Sikorskiego i Carla Bildta” (S. Bieleń, Poligon Polska, „Przegląd” nr 30/812/15).
Pisze z kolei prof. Ludwik Stomma: „Wielka polska poezja romantyczna, pisana zresztą przede wszystkim w Paryżu, nie odbiła się w tym kraju, a tym bardziej w innych państwach europejskich, najlichszym nawet echem. Żaden z moich studentów, a wykładam na Sorbonie już 26 lat, nie słyszał o Mickiewiczu i Słowackim. Natomiast Puszkin i Lermontow, to i owszem, coś tam mówi. Z tego prostego powodu: Pan Tadeusz, jak najwspanialszym by nie był arcydziełem, jest zaściankową powieścią z kodem, który rozszyfrować mogą tylko narodowo wtajemniczeni. Natomiast Eugeniusz Oniegin zrozumiały jest w całym kręgu kultury europejskiej. Cóż dopiero powiedzieć o Bohaterze naszych czasów Lermontowa, który mieści się w kanonie lektur obowiązkowych szeregu krajów na Zachód od Odry i Nysy, ale nie akurat tuż na wschód od tych rzek. Tutaj bowiem wiemy, że to Azja” (L. Stomma, Pogarda idiotów, Polityka nr 8/2693, 21.02.09).Podsumowując, bardzo celnie stwierdza, że cywilizowanie i europeizację naszych stosunków z Rosją trzeba zacząć od wyrugowania absurdalnego, wyimaginowanego i irracjonalnego poczucia pogardy i zagrożenia, jakie towarzyszy (i jakie wzbudzano w społeczeństwie w ostatnich dwóch dekadach) postrzeganiu Wschodu. Nie jest to bowiem pogląd realistyczny i racjonalny, ani nie mieści się w kanonie stosunków międzynarodowych, międzypaństwowych: „Bo jeśli chcecie nienawidzić Puszkina – kwestia gustu - wolno opowiadać się za Lermontowem. Natomiast jeśli pogardzacie Rosją, to tylko o was świadczy. Skorupka zamiast rozumu” – pisze dalej Stomma. Skąd się bierze rusofobia
Kiedy wolność tak dramatycznie i traumatycznie – jak się powszechnie w naszym kraju uważa (kolejny fantazmat) – wywalczona, wyrwana złowrogiemu imperium moskiewskiemu („imperium zła”), nie spełnia dziś w powszechnym odczuciu naszych nadziei, idealistycznych i quasi-religijnych wyobrażeń, musimy mieć wroga. On przejmie – jako kozioł ofiarny – funkcję ekspiacyjną i terapeutyczną zarazem. To jest także prosta droga do powstawania różnej formy nerwic i fobii jako reakcji obronnych przed rozchodzeniem się owych marzeń i nadziei z rzeczywistością.
Rusofobia jest więc poniekąd jednym z mechanizmów obronnych, bo nic tak nie jednoczy, nic tak nie tłumaczy naszych rozwianych złudzeń (a wolność to ponoć naczelna wartość jaka przyświeca lechickiemu plemieniu od zawsze) jak wspólny - a ponadto znany i udokumentowany w polskim fantazmacie – wróg i związane z nim poczucie zagrożenia. Umacnia nas w tym przekonanie o przewagach etyczno-moralnych i cywilizacyjno-kulturowych, jakie osiągnęliśmy z racji przynależności do Europy, oraz o wykluczenie tego wroga ze wspólnego, europejskiego domu.
Tym samym klajstruje się chropowatą, kaleką i przaśną rzeczywistość. A miało być tak pięknie, idealnie i wzniośle we wspólnym, wreszcie wolnym, polskim (i europejskim - wedle polskich wyobrażeń) domu! Rusofobia jest nad Wisłą z jednej strony – potrzebą samousprawiedliwienia za to, że „będąc wolnymi”, nie stworzyliśmy dobrze funkcjonującego suwerennego państwa. Z drugiej strony, wynika również z owego „prześnienia” zmian społecznych, których doświadczyły społeczeństwa zachodnie (do których usilnie aspirujemy). Zmian, będących istotą tego, co konstytuuje się w świadomości jako nowoczesność, Zachód, postęp.
To również wyraz echa kontrreformacyjno-kolonialnych tęsknot, cieni mitów kresowych, ziemiańskiego dworku i narracji przedstawiającej nas, Polaków (a de facto: szlacheckiej i herbowej braci) jako niosących kaganek cywilizacji zachodniej (niegdyś religię, dziś - tzw. prawa człowieka, demokrację, wolność, itd.) wschodnim, „upośledzonym”, kulturowo, „zacofanym” sąsiadom. W tym przejawia się także trochę paternalistyczny, trochę pogardliwy, a na pewno mający pejoratywne zabarwienie szlagwort określający Rosjanina (i en bloc mieszkańców wschodniej części Europy) jako „Ruskiego”. Za prof. Andrzejem Walickim warto w tym momencie skonkludować, że to nacjonalizm polski eksponuje się najgłośniej i rutynowo właśnie w rusofobii. Lecz im bardziej nacjonalistycznie brzmi publiczna narracja, tym więcej Polaków czuje się zagrożonych. Tym samym wzrasta temperatura napięcia i klimat przychylny dla wojennego rzemiosła. I tym bardziej pogarsza się atmosfera wewnętrzna w kraju, podczas gdy Rosja nie ponosi z tego tytułu prawie żadnej szkody.
Wymogi konformizmu, presja środowiskowa i intelektualna impotencja elit - wszystko to jest m.in. egzemplifikacją ewidentnego nacjonalizmu - jawnego i ukrytego, szkodzącego Polsce i Polakom, a także Europie. (B. Łagowski, Walicki i sarmackie omamy, Przegląd nr 27/445/08). Prof. Bronisław Łagowski, niezwykle blisko w kontekście przytoczonych wcześniej wypowiedzi Stommy i Bielenia, pisał o „żartobliwości” polityki zagranicznej (na kierunku wschodnim) już w 2000 roku (Duch i bezduszność III Rzeczypospolitej). Konstatował, iż miłości i nienawiści, jakie obserwuje się w polskich meandrach czynionych w tej materii są czymś nieautentycznym, nieracjonalnym, gdyż wynikają z zakorzenionych głęboko emocjonalnych stereotypów i są jak najdalsze od empirycznego rozeznania rzeczywistości. Jest chyba więc coś na rzeczy w stwierdzeniu carycy Katarzyny II (1762-1796), że „wolność zniknie w samych Polakach wtedy, gdy będzie im się wydawało, że tę wolność mają”. Jeśli wolność ma być oświeceniowo traktowana jako funkcja racjonalnego i rozumowego postępowania człowieka,( bo tylko w takich kategoriach może być rozpatrywana, kiedy mówimy o Oświeceniu), wydźwięk tej sentencji jest niewymownie brutalny i jednocześnie prawdziwy.
Zdradzona Rosja
Rosyjski politolog prof. Siergiej Karaganow, postać wybitna i niezwykle wpływowa w rosyjskim mainstreamie, członek Klubu Wałdajskiego i były doradca prezydenta Rosji, pisze we wspomnianej propozycji ścisłego związku Unii Europejskiej i Rosji, iż „20 ostatnich lat relacji Rosji z Europą zorganizowaną dziś wokół UE i NATO to historia pustych haseł i niespełnionych nadziei”.
Uważa on, że Rosjanie po upadku bipolarnego podziału Starego Kontynentu i świata poczuli się zdradzeni przez Zachód, do którego chcieli szybko dołączyć na zasadach partnerskich i przyjaznych.
Był do tego klimat w Rosji w pierwszej połowie lat 90. XX w., mimo szokowej terapii zaaplikowanej społeczeństwu przez kolejne rządy nominowane przez prezydenta Jelcyna. „Młoda elita rosyjska, która odrzuciła komunizm rzuciła się w objęcia Zachodu i Europy gotowa do integracji nawet na warunkach ucznia. Ale Zachód odrzucił taką możliwość. Potraktowaliście nas jak pokonanego, choć nie czuliśmy się pokonani”. A to akurat uczucie jest bardzo znaczące dla rosyjskiej tożsamości, mentalności i systemu wartości. Mimo to Karaganow uważa, że bez zrozumienia wspólnego interesu, wspólnych celów strategicznych i przeorania na nowo wspólnoty kulturowej „wielkie 500 lat Europy odejdzie w cień, a ton światu nadawać będą Stany Zjednoczone i Chiny”. Bo to – jak wyraził się Rosjanin – Chiny wygrały zimną wojnę (co widać), nie Zachód. „Dlatego Rosja i Europa winny dążyć do stworzenia wspólnego związku i do włączenia do niego państw, które dotąd jeszcze nie określiły swej orientacji: Turcji, Kazachstanu, Ukrainy”. Ten związek ma być układem partnerskim, nie biurokratyczno-paternalistycznym. Miękka siła Europy z twardą siłą potencjału – wielowymiarowego – Rosji ma przyszłość strategiczną i jest po prostu koniecznością. Dla obu partnerów. Bo „słaba Europa będzie osłabiać Rosję”. I na odwrót. Takie propozycje składał Siergiej Karaganow w 2010 roku, gdy sytuacja międzynarodowa była zupełnie inna i rysowała się kolorach bardziej pastelowych niż dziś. W Polsce, kraju który żywotnie winien był być zainteresowany takimi propozycjami i zabiegać o partnerskie, przyjazne i cywilizowane stosunki między Rosją, a Unią Europejską (to naczelny priorytet polskiego członkostwa w UE), nie odbyła się żadna dyskusja na ten temat. Jakby tematu nie było. Odłożono go ad calendas graecas. Górę wzięły stare, rusofobiczne fumy i fantazmaty. Bo „oto polski mesjanizm znów zawładnął polskimi urzędami państwowymi i czyni z tego użytek” (A. Walicki, O inteligencji, liberalizmach i Rosji). Jak pisze cytowany L. Stomma – „skorupka zamiast rozumu”. Politolog prof. Tomasz G. Grosse (Instytut Europeistyki Uniwersytetu Warszawskiego) podkreśla – zbieżnie z tym, co pisze i mówi Karaganow – iż „Na Rosjan powinniśmy spojrzeć nie jak na odwiecznego rywala, ale raczej w obszarze rozlicznych szans ekonomicznych.Obecne napięcia przewidział jeszcze w latach 70. XX w. wybitny amerykański znawca stosunków międzynarodowych Kenneth Waltz. Doszedł do wniosku, że Europa i Rosja będą dążyły do współpracy na wielu różnych płaszczyznach, co nie będzie przyjemne dla Stanów Zjednoczonych. Podtrzymywanie konfliktu między zjednoczoną Europą a Rosją musiałoby więc w tych warunkach być naturalnym dążeniem administracji amerykańskiej” (T. G. Grosse, Chiny to już zupełnie inna półka, OPCJA nr 2/139/15). Wracając na zakończenie jeszcze na moment do Siergieja Karaganowa, trzeba przywołać jego myśl o współczesnych perturbacjach we wzajemnych relacjach Rosja – Zachód (czyli de facto: Unia Europejska). Myśl, która oddaje – jak sądzę – esencję rozumienia tych perturbacji przez zdecydowaną większość rosyjskiej elity (której Karaganow jest wybitnym i klarownym reprezentantem) i tamtejszego społeczeństwa.
Mówi on: „W Rosji rozszerzenie NATO postrzegano jako otwarte naruszenie jawnych i niejawnych umów wypracowanych w czasach, gdy ZSRR zaprzestał polityki konfrontacji, wycofał wojska z krajów Układu Warszawskiego i zgodził się na zjednoczenie Niemiec. Dwie fale rozszerzenia NATO Rosja przełknęła (być może to był błąd), ale rozprzestrzenianie tego paktu na Ukrainę, które stworzyłoby niebezpieczną granicę z blokiem o długości 2 tys. km było nie do przyjęcia (…). Było postrzegane jako potencjalna przyczyna dla wielkiej wojny”.
I to jest jeszcze jeden element polityki europejskiej, o którym należy rozmawiać. Ukraina, Krym, wcześniej – Gruzja czy Naddniestrze (ale też i rozpad Jugosławii, secesja Kosowa), to wszystko zagadnienia poboczne, wynikające właśnie z braku wzajemnego zrozumienia i partnerstwa. Polski wkład w owo pogarszanie się atmosfery na Starym Kontynencie, między dwoma gigantami geopolityki – czyli Unią Europejską a Federacją Rosyjską - jest tyle duży, co irracjonalny. To tak, jakbyśmy na złość mamie chcieli odmrozić sobie uszy, bo ona nam nakazuje – a my tego bardzo nie lubimy - nosić podczas mrozów czapkę zakrywającą owe uszy.
Skorupka zamiast rozumu
Kończąc ten tryptyk należy podkreślić, że demokracja, swobody czy wolności „nie czynią nas automatycznie wyższymi, lepszymi, ładniejszymi, bogatszymi i szczęśliwszymi. One są codziennością, przyziemną i prozaiczną” , jak mówi hiszpański pisarz i eseista Javier Ceras (Gazeta Wyborcza, 6-7.06.15).
Ale kiedy tu, nad Wisłą, Bugiem i Odrą ma za nimi stać w polskim imaginarium zarówno na wskroś kolonialny (p. Daniel Beavois, Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu i Kijowszczyźnie w latach 1793-1914), sarmacki (p. relacja pan vs cham) oraz kontrreformacyjny (p. drang nach Osten w imię „krzyża” oraz imperialnych apetytów elit rządzących I RP) projekt nawrócenia „schizmatyckich Greków na naszą prawdziwą wiarę” i podporządkowania sobie „ruskich mużyków” traktowanych a priori jako raby (czyli niewolnicy), to pogarda, paternalizm, zadęcia i wielkie słowa dla opisu marnych rzeczy, pompatyczne napuszenie, tromtadracja, niezwykłe miny i poważne nad wyraz pozy (jakich pełno w naszym przekazie publicznym) muszą triumfować. Cóż, że ze szkodą dla pragmatycznie i realistycznie pojmowanym bonum communae. Skorupka zamiast rozumu … Radosław S. Czarnecki Poprzednie części eseju autora publikowaliśmy w numerze 10/15 i 11/15 Spraw Nauki: Rozważania o Europie (1) - Tu mieszka szczęście Rozważania o Europie (2) - Polska w Europie: fantazmaty i realia
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 359
Pojęcie kundlizmu zastosował po raz pierwszy Melchior Wańkowicz poruszając tematykę zachowań Polaków na emigracji podczas II wojny światowej w wydanym (1974) zbiorze felietonów. Wzbudziło to ogromne wzburzenie i kontrowersje w środowiskach emigracyjnych. W wyniku tego zamieszania kilka czasopism spoza Polski zerwało współpracę z Wańkowiczem.
Typowa nasza, narodowa postawa: gdy ktoś ma inne zdanie, czy wyraża przeciwstawny sąd, to się nadymamy, obrażamy i wyniośle odcinamy od naszym zdaniem nieprawdziwych i obrażających nasze ego enuncjacji. By przy tej – i innych okazjach - zapewniać solennie o naszym umiłowaniu wolności słowa, szacunku dla demokracji, admiracji godności innego człowieka czy respekcie dla pluralizmu. Megahipokryzja to czy forma schizofrenii? To też jest jedna z cech kundlizmu, nadal obecnego w naszej nadwiślańskiej przestrzeni publicznej.
Szkoda tylko, że z tej polskiej lekkomyślności nieuchronnie wypływa dużo fanfaronady, blagi i niepotrzebnego wypinania piersi tam, gdzie się ledwo na trójczynę spełniło obowiązek. I tym jak to tyle rzeczy u nas jest lepiej niż gdzie indziej, jak to Anglicy nas podziwiają etc. A z tego wszystkiego jaka polska lekkomyślna synteza wojny...Siądę na konika, podkręcę wąsika, dobędę pałasza, Wiwat Polska nasza.
Melchior Wańkowicz
Kundlizmem Wańkowicz nazywa cechę powszechną i charakterystyczną dla tzw. polskości, a stanowiącą absolutne przeciwieństwo szlachetności, godności, prawości i wiarygodności. Czyli te cechy, jakie lubimy podnosić, opisując nasz narodowy charakter. Zwłaszcza robią to nader chętnie elity polityczne i sprzężone z nimi środowiska zwane mainstreamem oraz tzw. influencerzy i celebryci różnych maści, którzy kreują się w przestrzeni medialnej jako niezłomni guru, egzegeci prawd wszelakich i wzorce do naśladowania.
Wańkowicz zauważył przy opisie tego terminu i ludzkich zachowań (ze swoistą swadą), jak jego rodacy na emigracji, na skróty, na cudzej krzywdzie (często wskutek pomówień, kłamstw i manipulacji) budowali własne szczęście i pomyślność. A przy tym kreowali się na niezłomnych, ideowych i szczerych patriotów, ludzi honoru przepełnionych cnotami.
Legendy, mity, fantasmagorie zawsze są w takich przypadkach niesłychanie pomocne w budowie pseudoautorytetów i kreowaniu swej niezłomności. Z ilości takich autorytetów właśnie słyniemy. Praktyka ostatnich dekad pokazuje to dobitnie.
Scheda po feudalizmie
Kundlizm nie jest postponowaniem, wyszydzaniem czy poniżaniem skądinąd sympatycznego kundelka, ale synonimem „niskiego urodzenia” w wymiarze etyczno-moralnym (jak to było w polskiej tradycji postsarmackiej, do której mimo wszytko Wańkowicza można zaliczyć). „Pan” miał w tej tradycji zawsze przyrodzoną urodzeniem i byciem „herbowym posesjonatem” przewagę nad przysłowiowym ”chamem”. Kundel kojarzyć się więc winien z „nierasowością”, niewiadomym czy poślednim pochodzeniem. W przeciwieństwie do „rasowości”, wyższej klasy, elitarności, swoistego „wybrania”.
Kundlizm zdaniem Wańkowicza zawsze występuje tam, gdzie przedkładane są własne interesy kosztem innych ludzi, nie tylko jednostek, lecz przede wszystkim dobra publicznego, społecznego, państwowego. Czyli nasze, zbiorowe, wspólne. Czyni się tak zazwyczaj poprzez poniżenie, podeptanie godności innych ludzi, jednocześnie szermując godnością własną. Skundlony osobnik jednak o tym, że szkodzi nie tylko wspólnocie, ale zwłaszcza sobie, nie wie, nie zdaje sobie sprawy. Zwłaszcza, gdy na szalę rzuca tak wzniosłe i uniwersalne wartości jak prawda, wolność, swoboda myśli i słowa, czy najogólniej rzecz biorąc – demokracja. I czyni tak właśnie z powodu swojego wrodzonego kundlizmu.
Polski, ułomny i oceniany coraz gorzej stan demokracji, obywatelskich wolności, swobody słowa i podstawowych wartości demokratycznych – bez względu na wyniki wyborów oraz politycznej proweniencji rządzących elit partyjnych oraz system bałwochwalstwa rynkowego najszerzej pojmowanego - temu najwyraźniej sprzyja.
Zaordynowano u nas w czasie tzw. transformacji ustrojowej najdzikszą wersję, pierwotnego, XIX wiecznego kapitalizmu, który w syntezie z postsarmacką świadomością „Panów herbowych braci”, brakiem etosu mieszczańskiego o protestancko-kalwińskiej immanencji, czyli: skromności, pomocy uboższym (lecz nie na zasadzie jałmużny jak to preferował od zawsze katolicyzm, tylko najszerzej pojętej wspólnotowości i solidarności) wytworzył kolejne pola dla wzrostu i poszerzenia zakresu kundlizmu.
Postszlacheckie urojenia
Wiele napisano u nas o ewolucji szlachty, czy raczej postszlachty, w XIX w. w tzw. charakterystyczną dla Europy Środkowej, inteligencję. Zbiorowość, warstwę społeczną (bo nie klasę), która miała niby decydujący wpływ na losy narodu i jego odrodzenie tak w 1918 jak i w 1989. O czasach 1945-89 się w tych środowiskach nie mówi inaczej jak nowa okupacja, poddaństwo, niesuwerenność itd., jakby ich dziecko - III RP - było absolutnie wolnym, suwerennym państwem, co w zglobalizowanym i neoliberalnym świecie jest niemożliwe, a niezauważanie tego jest oszustwem i manipulacją.
Mimo uzurpacji dla siebie przez najgłośniejszą część tej zbiorowości wszystkiego co najlepsze i co winno być utożsamiane z polskością, przeniesiono jednak – właśnie z racji romantycznych rojeń, postszlacheckiego sznytu, a tym samym i pogardy „dla niżej urodzonych i gorzej sytuowanych” - do demokracji i liberalnych porządków, jakie zapanowały w III RP po 1989 r. - ów stosunek „pana” do „chama”. Dziś emanuje to niechęcią, nienawiścią, agresją tych niby oświeconych do wszystkiego co inne, co ma odmienne zdanie, co myśli krytycznie i nie poddaje się naciskom „jaśnie oświeconych inteligentów i domorosłych demokratów”. Czyż to nie jest klasyczny, niczym z Wańkowicza składnik nadwiślańskiego kundlizmu?
Przykładów jest całe mnóstwo. A to wybitna aktorka, jako osoba publiczna i starająca się zabierać głos w „najważniejszych sprawach narodu i państwa” jako nasze „zbiorowe sumienie”, objawia w mediach, że ona jako inteligentka nie może grać „matki narkomana”. Bo jakoby obniży to jej rangę jako narodowego sumienia? Będzie taka rola czymś gorszącym dla wzniosłości ducha moralnego autorytetu?
A popatrzmy wstecz, do klasyki literatury tak celebrowanej u nas: jak Henryk Sienkiewicz pokazuje w Ogniem i mieczem stosunek imć Pana Zagłoby do tych gorzej urodzonych, gdy patrząc na rebeliantów Chmielnickiego mruczy pod nosem: „Boże, taki miód chamy piją”.
A treść i przesłanie „dzieła” Waleriana Nekandy Trepki Liber chamorum nie jest czasem egzemplifikacją tego stosunku pobrzmiewającego ciągle w polskiej, już ponoć demokratycznej, przestrzeni publicznej? Bo jak rozumieć sytuację, gdy po sukcesie decyzji o przyznaniu ludowi zasiłku 500 + głośno rozbrzmiało święte oburzenie celebrytów, medialnych włodarzy naszych umysłów, iż na plażach w Łebie czy Kołobrzegu „chamstwo” zalegnie „ze swymi bachorami” i będzie defekować na okolicznych wydmach? Czy demonów paternalizmu i poczucia wyższości nie dostrzegamy w tych przypadkach? A za Immanuelem Kantem wiemy, że paternalizm to najgorsza z niewoli, jaką człowiek gotuje drugiemu człowiekowi.
Pogarda dla inności
Kundlizm to również pogarda dla inności, dla tego kto nie „jest z nami”, nie z naszej „bańki”. I na dodatek ma swoje zdanie, odmienne od naszego, wygłaszanego przez „sumienie narodu” - tych „lepszych”, namaszczonych przez „Boga i historię”. I potrafi to racjonalnie argumentować.
A przy tym kundlizm, niejako równolegle, gorąco zapewnia o swym przywiązaniu do demokracji, do liberalnych zasad i nowoczesnych wartości immanentnych człowiekowi XXI w. Powołuje się na Deklarację Praw Człowieka ONZ z 1948 r. i podnosi swą znajomość owych praw wyłącznie wedle własnych interpretacji, które są jedyne i absolutnie dopuszczalne do publicznego upowszechniania. Doskonale opisał i wyjaśnił funkcjonowanie tego trendu Georg Orwell (Folwark zwierzęcy).
Nie do pomyślenia dla osoby zanurzonej w kundlizmie jest, iż ktoś inny osiąga sukces, jest autentycznie niezależny. Ten aspekt zauważał już w swych esejach Wańkowicz, pokazując ów rys jako kolejny element kundlizmu. Wzbudza w tych oświeconych „sumieniach narodu”, szczerych demokratach i wzorcowych liberałach ogrom bezinteresownej zawiści, która materializuje się obrzucaniem takiej osoby potwarzami, wylewaniem na nią wiadra pomyj oraz insynuacji najgorszych intencji nią kierujących.
Rys anarchii, wsobności grupowej, wzmocnionych romantycznymi, a nie pragmatycznymi i realistycznymi tendencjami, poraził całość nadwiślańskiej zbiorowości. Doskonale prezentują te procesy autorzy wydawanych ostatnimi czasy książek, tacy jak Jan Sowa (Fantomowe ciało króla), Andrzej Leder (Prześniona rewolucja), Kacper Pobłocki (Chamstwo), Adam Leszczyński (Ludowa historia Polski) czy felietoniści jak Ludwik Stomma czy Bronisław Łagowski. Zwłaszcza dotyczy to najszerzej rozumianego mainstreamu i wspomnianej inteligencji.
Charakteryzuje doskonale tę postawę i popularne myślenie, emanujące absolutnym „chciejstwem” powiedzenie „chcieć to móc” - bez oglądania się na okoliczności oraz uwarunkowania, nie mówiąc już o tym, że może ono innym przynieść szkody, kłopoty. Admiracja, a nawet kult takiej formy egzystencji jest emanacją egoizmu i egotyzmu, tak charakterystycznego dla szlachty, jako zbiorowości rządzącej przedrozbiorowym państwem.
Kundlizm przejawia się więc także w absolutyzacji jednostki (nie osoby, gdyż ona ma zawsze świadome uwarunkowania społeczne), fetyszyzacji JA i moich zachcianek, moich preferencji i prymatem własnych sądów.
Kundlizm intelektualny
Współczesne elity, owa inteligencja, „sumienie narodu” zasłużone w walce o wolności i demoliberalne wartości, wybrały izolację. Jest ona efektem wielopłaszczyznowych „fumów” (neologizm stworzony przez Stefana Kisielewskiego na określenie turbulencji drążących stale polską mentalność) obecnych w nadwiślańskim imaginarium od wieków. I z którymi elity nie chcą, nie potrafią, nie umieją się tak mentalnie jak i praktycznie sprawić.
Elity z wysokości swych ambon udowadniają że „ta reszta”, która nie jest „z nami”, która „nie podziela naszego stylu życia” i której się nie powiodło musi „ponosić koszty ich izolacji, koszty psychologiczne, kulturowe, polityczne, ekonomiczne” (Z. Bauman, Globalizacja). Ci, którzy z wielu względów nie mogli wybrać izolacji, nie załapali się do pociągu zysków i splendoru przemian demokratyczno-liberalnych są podobni do ofiar grodzenia gruntów w Anglii u progu nowoczesności. Nie pytając ich o zdanie, ogrodzono pewnego dnia przestrzeń w której funkcjonowali, deprecjonując ich wartości, tego co lubili, kochali, co ich kształtowało i co było ich tożsamością, choć z tego nie zdawali sobie do końca sprawy. I powiedziano im, że wszytko to było złe i nic niewarte. I teraz wy, jeśli nie jesteście z nami też niewiele lub nic nie jesteście warci. Jesteście niczym mówią elity. (Z. Bauman, Życie na przemiał).
Te elity kulturowe, ekonomiczne, polityczne, biznesowo-menadżerskie przekształciły się w elity instytucjonalne, administracyjne, medialne. Dyktujące i kreujące rzeczywistość oraz normy postępowania, a nawet sposób myślenia i interpretacji świata. A za tym idzie totalne wartościowanie wszystkich i wszystkiego. I tu kundlizm ma kolosalne, dzięki współczesnym możliwościom technologicznym, pole do działania. Po prostu kwitnie.
Przykładem alienacji tych środowisk w dawnym sarmackim stylu z jednoczesną ilustracją dzisiejszego kundlizmu intelektualnego elit - czyli tzw. klasy średniej na kredyt, nie tej z klasyki liberalizmu wg Milla, Smitha czy nawet Walickiego – jest miasteczko Wilanów. Oto jeden z licznych wpisów znalezionych w sieci na ten temat: „Jak tu się żyje? Zaje….cie. Gdy przyjeżdżam tu z innej części Polski lub zza granicy, to czuję się szczęśliwy. Jestem z pokolenia wychowanego na amerykańskich filmach, serialach oglądanych w latach 90. Czuję się jak w takim zachodnim miasteczku, z takiego filmu” (napisał w sieci Grzegorz, reżyser i pracownik ITI). I czuje się tym samym lepszy, odgrodzony szlabanami, ochroną i monitoringiem od plebsu, od problemów ludu, od codziennego życia rodaczek i rodaków. Zwykłych ludzi, niczym XVIII-wieczny posesjonat od ludzi z folwarku, od swoich poddanych. Z takiej formy egzystencji rodzą się myśli zamykające się stwierdzeniem, że jak nie ma chleba to należy jeść ciasteczka …
To z takiego spojrzenia na rzeczywistość wzięła się uwaga Stanisława Lema o polskiej „duszy narodowej” i „czepiania się przywilejów” przynależnych masie szlacheckiej. Jego zdaniem, „Polak pochodzący ze wsi (…) na uniwersytecie już z czasem zaczyna małpieć. Ale po ukończeniu uniwersytetu małpieje na pewno. (…) Inny człowiek się robi. Już siadł z tamtej strony okienka, już odwala uprzywilejowanego dygnitarza, już strzeże godności urzędu i jak się tam nazywają te żałosne przywileje, których się dochrapał. Chłop dochrapujący się stanowiska za okienkiem małpował ten styl, bo biurokratyzm był jedyną formą wyżycia się jako człowieka uprzywilejowanego”. Sarmata postawił stempel swej chorej mentalności i sposobu życia na świadomości ludu.
Ten rozpowszechniony ludowy kundlizm jest pokłosiem kundlizmu warstw oświeconych, elit, tego „sumienia narodu”, który się absolutnie sprzeniewierzył, nie tyle sobie samemu, lecz temu co – nieważne, wierząc lub nie – publicznie ex cathedra głosił i głosi.
Niewolnictwo mentalne
Jest coś takiego jak niewolnictwo mentalne. Doskonale to opisał w swych pracach Frederic Douglass, afroamerykański abolicjonista (XIX w.), bojownik o prawa obywatelskie w Ameryce, wskazując drogę do autentycznego wyjścia z niewolnictwa: edukacja, krytycyzm, zdystansowanie do autorytetów. To chodzi nie tylko o niewolnictwo formalne, administracyjne, jurydyczne, ale o mentalne. O ludzką predylekcję do mimikry wobec istniejącej rzeczywistości, poglądów, idei, mód, opinii z zewnątrz itd. To zaprzeczenie racjonalnego, nonkonformistycznego, świadomego bytu, potrafiącego mieć własne zdanie, twardo go broniącego.
Podobnie ów problem przedstawiony jest w książce Dawida Barsamiana Mocénske systémy (rozmowy z Noamem Chomskym). Już we wstępie Chomsky stwierdza: „.mentalne niewolnictwo istniało zawsze, od dawien dawna jako wyraz czci okazywanej królom, książętom, przejaw posłuszeństwa wobec autorytetów religijnych. Dzisiaj mentalność niewolnicza jest cechą postaw, które są kształtowane systemowo przez władze w wyniku uruchamianych przez nie propagandowych akcji, by obywatele okazali swoją uległość i bierność w relacjach z władzą”. Kundlizm to również intelektualna nieuczciwość oświeconych, wykształconych, przypisujących sobie pozy „sumienia narodu”, a utrzymujących (poprzez swe działania) rodaków w mentalnym niewolnictwie.
Tak preferowany elitaryzm jest antydemokracją, gdyż wiedza i dostrzeganie procesów społecznych, ewolucji wszystkich bytów (materialnych i niematerialnych) winna iść z ich zrozumieniem oraz w zgodzie z głoszonymi hasłami o demokracji, pluralizmie, wolnościach obywatelskich i godności każdej osoby. Nie może stanowić to tajemnej wiedzy zastrzeżonej dla mainstreamu, dla rządzących, dla środowisk oświeconych i a priori z tej racji mądrzejszych. Bardziej godnych wysokich ambon dla swej egzegezy wartości, zasad i codziennej praktyki. Bo są lepiej sytuowani i umiejscowieni na społecznej drabinie uznania.
Gdy tak rozumiemy elitaryzm, nasuwa się od razu synonim starożydowskiego Sanhedrynu (sprzed 70 r. n.e., kiedy Rzymianie burzą tzw. II Świątynię na Wzgórzu Jerozolimskim). Tworzyli go przedstawiciele arystokracji, będący radą przy arcykapłanie, potem kolegium wyższych kapłanów, które wydawało niepodważalne wyroki i stanowiło prawa dla ludności Izraela zarówno w przedmiocie religii jak i zagadnień społecznych (najszerzej rozumianych).
W naszej przestrzeni, dzięki wyrokom miejscowego „sanhedrynu” medialno-elitarnego, pojawiło się całe mnóstwo agentów obcych państw czy ośrodków władzy. A przy tym ludzie tak ochoczo szermujących tymi oskarżeniami, które de facto są formą mowy nienawiści. Owe oskarżenia są nader poważne, gdyż stanowią retoryczną formę przemocy symbolicznej, która stygmatyzuje i wyklucza ze wspólnoty osoby naznaczone takim piętnem.
Ci nadwiślańscy arcykapłani dzierżący rząd dusz i umysłów, uważają siebie za promotorów walki z mową nienawiści, szczerych demokratów i zwolenników społeczeństwa obywatelskiego. I jeśli ich interlokutor czy osoba spoza ich mentalnego kręgu łamie stworzone przez nich stereotypy i zadekretowane prawdy, stwierdzając przy okazji, że po piątku nadchodzi sobota, to muszą oni temu głośno i autorytatywnie zaprzeczyć. A następnie powiedzieć ludowi, że po nim jest niedziela. Czysty przykład intelektualnego, jakże dziś powszedniego, kundlizmu.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza (z dwóch) część eseju zatytułowanego „Rozważania o kundlizmie” – drugą opublikujemy w następnym numerze, SN 1/25.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 231
Prymitywne rozumienie zyskowności i fetysz indywidualnego poziomu życia (hedonizm, by nie rzec – sybarytyzm) dla udowadniania swej lepszej, uprzywilejowanej pozycji społecznej są również charakterystycznymi składnikami przestrzeni, w której króluje kundlizm. Kontynuując nasze rozważania nad tym zjawiskiem nie można pominąć wpływu implementowanego u nas po 1989 r. ustroju społeczno-politycznego i towarzyszącym mu promowanych przez elity zjawiskom na wykwit tej odrażającej i toksycznej antycnoty zwanej kundlizmem.
W oczach chciwego narodu wolność nie będzie niczym więcej niż tylko niezbędnym warunkiem prowadzenia bezpiecznych operacji finansowych. A tym samym ograniczona będzie do personalnych lub grupowych zysków.
Markiz de Condorcet
System, jaki zaczął funkcjonować nad Wisłą po 1989 r. otworzył niesłychanie wiele przestrzeni dla rozwoju kundlizmu. Zwłaszcza, gdy kapitalistyczny kult rywalizacji, konkurencji, mających doprowadzić do maksymalizacji zysków a jednocześnie do eliminacji konkurencji nałożył się na postsarmacką, postfeudalną świadomość. Rozumienie istoty nowego ustroju i systemu organizacji i funkcjonowania społeczeństwa zatrzymało się na poziomie XIX. w. i romantycznych omamów trapiących polskie społeczeństwo.
Dość dobrze ten stan opisał Stanisław Lem mówiąc, iż aby w Polsce szczęśliwie żyć, musi się mieć pieniądze i miedziane czoło. Inaczej nic z tego nie może wyjść. Wszelako ażeby gruntownie to pojąć i wyciągnąć z tej diagnozy wnioski, trzeba krzty trzeźwego, antynostalgicznie nastawionego względem przeszłości, rozumu. O rozum i racjonalność było i jest u nas prawie zawsze trudno, co generuje brak rozwagi i odwagi mówienia rzeczy niepopularnych, idących wbrew świętym symbolom wdrukowanym w zbiorową świadomość. A to już sprzyja pokątnemu rozumieniu takich uniwersalnych pojęć jak prawda, tolerancja, pluralizm itp.
Najmita jak towar
W gospodarce rynkowej jednym z towarów jest człowiek. Nikt temu nie może zaprzeczyć, gdyż to tzw. przedsiębiorca, zwłaszcza ten zatrudniający najemną siłę roboczą, kupujący pracę, zdolności, umiejętności, wiedzę pracownika wedle zasad rynkowych, traktuje tym samym najmitę jako towar. To typowy i klasyczny – o czym nadwiślańskie pięknoduchy nie chcą wiedzieć i tej relacji zrozumieć - kanon tego systemu. I on m.in. generuje prezentowane zjawisko kundlizmu.
Wielu tzw. pracodawców (nie lubię i sprzeciwiam się takiej interpretacji rynku, gdyż przedsiębiorca nic nikomu nie daje, on kupuje to, co wyżej wymieniłem), przedkłada zwykły towar nad towar jakim jest człowiek. Czyli robi hierarchię towarów. Wpierw reguluje należność wobec np. energetyki, dostawców, fiskusa itd. Zaspokaja swoje potrzeby i marzenia. Pracownik poczeka. Czeka wiele miesięcy. Nawet rok. Staje się, również w swoich oczach towarem poślednim. Opłacanym na końcu.
Nasz systemowy, współczesny, kapitalistyczny kundlizm ma taką właśnie, niewolniczą i feudalną de facto twarz. W Europie, zapatrzonej w neoliberalne miazmaty, w wieku XXI to coraz częściej norma. Smutne to, ale prawdziwe. Smuci fakt, że ci dłużnicy nie używają tu sumienia. Dlatego uważają, że mają je czyste.
Jeden z głównych guru liberalizmu i klasyk doktryny miał stwierdzić, iż „Skłonność do podziwiania, niemal wielbienia bogatych i możnych, przy jednoczesnym gardzeniu lub przynajmniej lekceważeniu ludzi biednych jest wielką przyczyną niszczenia naszych uczuć moralnych” (A. Smith, Teoria uczuć moralnych). W ogóle pogarda, odraza, uprzedzenia rodzą agresję, która z kolei przejawia się stygmatyzacją tych Innych. Tu – biednych, wykluczonych, tych którym się nie udało, którzy nie nadążają za spławikiem rzuconym wędką przez rządzących, czy sprawujące rządy dusz elity stojące na brzegu rzeki zwanej ludzkim bytem. Esencja przytoczonej tu sentencji Adama Smitha jest dla rozważań nad dzisiejszym kundlizmem w sferze moralno-etycznej, może jej zasadniczym elementem. Przede wszystkim w Polsce, gdyż nasze elity, włodarze dusz i umysłów często przywołują uniwersalne, wzniosłe idee, wartości czy zasady, mówiąc o godności człowieka i solidarności.
Wieczny sarmatyzm
Ci „dumni Polacy i Polki”, którzy są „leniwi, bierni, zamknięci w absolutnych przekonaniach o swoich racjach” ciągle tkwią w sarmatyzmie, „najciemniejszym okresie” dziejów Polski, jego kulturze, prowadzącym w stronę kolejnych tragedii i klęsk narodowych. Sarmacja ze swoimi obyczajami, światopoglądem i mentalnością tworzy swoisty, toksyczny i wiodący zawsze na polityczne manowce model „że jesteśmy najlepszym i najważniejszym wśród narodów świata”. (p. Olga Lipińska, „Jesteśmy nieznośnym bachorem Europy”, Przegląd, 24-30.01.2022). Niczym Izraelici wiedzieni przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej narodem wybranym przez swego Boga.
Kabotynizm – to wynika wprost z cytowanego wywiadu – tworzy w naszym kraju specyficzne pole, niezwykle płodne dla tych szkaradnych, etycznie obleśnych postaw i zachowań. To jest tym bardziej skandaliczne, iż wszystko u nas ocieka sosem wzniosłych, moralnie unisono wypowiedzianych zaklęć.
I nawet, gdy wydaje się, że już, już powinien nastąpić przełom, porzucenie postsarmackiej i postfeudalnej kultury powracają stare, ukryte w zakamarkach zbiorowej świadomości, demony. Doskonale to opisuje polski liberał starej szkoły, wykładowca akademicki renomowanych uczelni na świecie prof. Andrzej Walicki: „Martwi mnie uległość społeczeństwa polskiego wobec form przemocy zbiorowej. To samo działo się w heroicznym okresie Solidarności. Wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienia w etosie moralnej walki, ale pozostawiało po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających zeń uprawnień” (A. Walicki, „Katolicyzm nie był jedyną tradycją Polski”,Europa, 2006). Ta konstatacja pokazuje zarówno genezę wielu zachowań i postaw tak charakterystycznych dla kundlizmu, ale jednocześnie wskazuje kolejne pola dla jego rozwoju, hodowli nowych, współczesnych faz tego zjawiska.
Deklaracje o demokracji, tolerancji, admiracji pluralizmu i swobody słowa, a przede wszystkim o szacunku dla wolności wobec tej powszechnej przemocy symbolicznej zbiorowości, nie trawiącej inności, nie mogącej się pogodzić z nonkonformizmem i nie dającej zgody na indywidualne zdanie jest według mnie właśnie przykładem, iż kundlizm ma się u nas wyśmienicie.
Skryty totalitaryzm
Omawiając problem kundlizmu nie sposób pominąć zagadnienia zwanego przemocą symboliczną i idącą z nią równolegle tzw. mowy nienawiści. Rozwój technologii sprzyja tej formie przemocy. Za jej twórcą, Pierrem Bourdieu, winniśmy zauważyć, iż jest to miękka metoda narzucania ludowi przez możnych, przez klasy panujące, takich wartości i sposobu widzenia rzeczywistości, który leży w interesie owych klas. Oczywiście, działając na świadomość oraz podświadomość kastruje się zarządzany w ten sposób lud z rozumienia rzeczywistych procesów zachodzących w świecie. Pozbawia się go racjonalnej oceny, a tym samym tworzy się sytuacje niejako naturalne będące korzystnymi, pożądanymi, leżącymi w interesie dominujących klas.
W tym systemie są to posiadacze kapitału i zarządzający nim, w ich imieniu, menadżerowie. Podporządkowany i tak manipulowany lud postrzega rzeczywistość społeczną w kategoriach stworzonych przez owe grupy i koterie. I tak legitymizacji podlega ich hegemonia.
Esencją owej przemocy jest arbitralne wszczepienie do świadomości podporządkowanych tak dobranych treści – zwłaszcza dotyczy to kultury - iż nie tylko przyjmują oni je za swoje, ale się z nimi utożsamiają, reagując emocjonalnie na wszelkie odstępstwa.
To czysta manipulacja i celowa dezinformacja zwana dawniej inżynierią społeczną, choć prowadzona zza kulis wolności oraz demokracji, a przy pomocy technologicznych osiągnięć ludzkości. I jest to czynione w imię wzniosłych, powszechnie akceptowanych, haseł. To totalitaryzm realizowany w o wiele bardziej perfidnym i absolutnym wymiarze niż przedstawiała to literatura. M.in. dotyczy to Jeremy’ego Benthama (Panopticon, albo dom nadzoru), George’a Orwella (Rok 1984) czy Michela Foucaulta (Nadzorować i karać).
Metaforycznie pobrzmiewa też ta groźba u Jeana Baudrillarda (Ameryka), kiedy referuje on swe doznania z pobytu na pustyni: ona swym pięknem, surowością, ale i ogromem stwarzającym minimalizację osoby ludzkiej wobec tych kolosalnych obrazów powoduje, iż doznania te obezwładniają i urzekają. W efekcie czynią człowieka bezwolną, poddaną (z racji ogromu i niezrozumienia z czym mamy do czynienia) chwili, biomasą. To są wspomniane emocjonalne reakcje jednostek zdominowanych, zaszczepionych symboliką swych „Panów”.
I nie chodzi tu o przewagę – jak uważał Bourdieu – kapitału symbolicznego, kulturowego posiadanego przez klasy hegemonistyczne. To efekt niebywałej koncentracji kapitału oraz jego splot ze sferą medialno-cyfrowo-informacyjną. A to stwarza nieznane dotychczas pola dla manipulacji, dezinformacji, zakresu i głębokości wspomnianej przemocy symbolicznej. Co musi z kolei przy określonej świadomości społeczeństwa polskiego rodzić przestrzeń dla rozkwitu kundlizmu. Kult rynku oraz najszerzej promowany sybarytyzm nieodłącznie rodzić musi klientyzm. Czyli jedno ze źródeł kundlizmu.
Klientyzm – polskie „prawo naturalne”
Klientyzm to najskuteczniejsza z form utrwalania i sprawowania hegemonii. Zdominowani nie dostrzegają nawet, że owa przemoc powoduje określoną hierarchizację, ponieważ są przekonani, iż jest to normalny, zadekretowany „od zawsze” porządek. Obojętnie, czy dany z nieba, ustanowiony przez Absolut, czy po prostu „prawo naturalne”. To się realizuje m.in. przez określoną edukację , sakralizację władzy i służącego jej mainstreamu, ezopowy język przekazu, etykiety i materialne gadżety luksusu jako coś predestynującego do elitarności, swoiste zdystansowanie, patos i hieratyzm immanentny elitom oraz niedostępność owych wyżyn dla „prostaczków”.
Nawet demokrację i wolność wyboru sprowadzono do mechanicznego aktu – macie uczestniczyć w glosowaniu, wrzucić kartę do urn wedle reklam i przekazu medialnego, a potem dajcie sobie spokój, zajmijcie się swoimi sprawami, my za was zadecydujemy - bez względu na to, jaki jest wynik tego glosowania. Bo politycy różnych szczebli są i tak, mimo pozornych różnic, z tej samej klasy i przynależą formalnie i mentalnie do tej samej elity.
Bronisław Łagowski w jednym ze swych felietonów zwrócił uwagę na zapomniane pojęcie sykofantii. W starożytnej Grecji był to system donosów obywatelskich, dobrowolnych i ochotniczych, który z czasem stał się półformalną instytucją. Dziś w polskiej przestrzeni sykofantów nazywa się sygnalistami, hejterami lub trollami. Sykofanci demokrację poniżali, upadlając ogół obywateli, angażując ich emocjonalnie w spektakle oskarżycielskie i czyniąc w tej sposób współoszczercami. Każdy pod jakimś względem wybijający się ponad przeciętność człowiek, każdy kto miał zdanie czy sąd niekompatybilny z ogólnie przyjętymi trendami, bądź modami, który zdobywał się na odwagę jawnie polemizować z tzw. opinią publiczną, skupiał na sobie uwagę. Wskutek absurdalnych zarzutów jedni byli skazywani na wygnanie, inni na śmierć.
Temistokles, genialny strateg spod Salaminy (ta bitwa uchodzi za jedną z najważniejszych w dziejach Europy), musiał uciekać z Aten, a Sokrates oskarżony przez zawziętych sykofantów wypił cykutę. Ci mali, zawistni, autorytarni osobnicy (dla których tylko ich wizja świata jest dopuszczalna) – mimo szermowania wzniosłymi terminami i pojęciami – wykarczowali ateńską scenę polityczną z jednostek wybitnych. Z osobistości mających poczucie własnej godności i posiadających indywidualne, subiektywne i różne od poglądów gawiedzi, zdanie.
To są uniwersalne procesy i sytuacje, gdyż takie niskie skłonności tkwią głęboko w osobowości ludzi, bez względu na epokę i systemy polityczne. Trzeba tylko określonej atmosfery stworzonej przez społeczne stosunki lub władze, aby taki proceder wybuchnął z mocą tornado. I efekty takich działań niosą sobą także ponadczasowe, tragiczne i dehumanizujące skutki.
Dla sykofantii rzeczywistość jawi się jako sprzysiężenie mrocznych sił, wyposażonych w transcendentalną, demoniczną moc. W walce z nimi nie potrzebne są zasady demokracji i metody politycznych debat. Potrzebna do ich pokonania jest krucjata. Wymaga to zawieszenia wszelkich demokratycznych reguł i dobrych obyczajów, gdyż demonowi, Lucyferowi, orkom (czy ich akolitom) odebrać należy człowieczeństwo i pozbawić wszelkich atrybutów związanych z cywilizowanymi formami nie tylko debaty publicznej, ale i społecznego współżycia. Skazać należy na śmierć cywilną i publiczny niebyt. Czy współczesny medialno-cyfrowy totalizm sprzyjający i generujący takie zachowania nie jest egzemplifikacją kundlizmu?
Podsumowując te rozważania należy stwierdzić, że jedynym z głównych źródeł intelektualnego i emocjonalnego kundlizmu jest nadmiar emocji i afektów w sferze publicznej. Już w latach 70. XX w. prof. Jan Szczepański zwracał na to uwagę. Kult rynku i nacisk na wartości z nim związane odkryły nowe możliwości dla rozkwitu skundlenia. Polityka w naszym kraju „rozgrywa się w sferze emocji i ciągle się sądzi, że rozwój kraju zależy od postaw patriotycznych, zaangażowania, oddania bez reszty sprawie, ofiarności etc. I ciągle w wychowaniu i propagandzie kładzie się nacisk na emocje.
Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się znacznie szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym, wynikiem jest nieskuteczna.
Z drugiej strony, jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenie emocjonalne może zawsze przynieść nieprzewidywane skutki” (J. Szczepański „Jakie widoki otwiera przed nami 30-lecie naszych przemian”, Polityka, 42/1974).
Szczepański pisał to w 30. rocznicę PRL. Dziś mamy 30-lecie III RP - czy te uwagi straciły na aktualności? Polski typ osobowości, umysłowości, spojrzenia na świat i ludzi oraz procesy kształtujące rzeczywistość niewiele lub w ogóle się nie zmieniły. Chodzi oczywiście o negatywne emocje królujące w publicznej przestrzeni, które w połączeniu z ową bałwochwalczą czcią rynku (i tego co się z nim wiąże) są źródłem rozwoju i poszerzania bazy dla kundlizmu.
Radosław S. Czarnecki
Od Redakcji: Jest to druga, ostatnia część rozważań Autora nt. polskiego kundlizmu. Pierwszą zamieściliśmy w numerze grudniowym SN 12/24.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1895
Co łączy Polskę i maleńką Rwandę, kraj tysiąca zielonych wzgórz na równiku, w sercu Afryki? Zwłaszcza Rwandę sprzed 1994 roku. Oba kraje są (w przypadku Rwandy trzeba używać już dziś czasu przeszłego) najbardziej katolickimi krajami na swoich kontynentach.
Oba mają /miały tzw. obrony terytorialne, czyli oddziały samoobrony złożone z ochotników szkolonych jako paramilitarne formacje, uzbrojone przez regularne wojsko, z przeznaczeniem do różnych celów: w Rwandzie nazywały się one Interahamwe oraz Impuzamugambi i zostały użyte w czasie rzezi Tutsich, w Polsce nazywają się Wojskami Obrony Terytorialnej i jeszcze nie miały okazji do działania.
No i w tle pozostają katastrofy lotnicze, dające sygnał do symboliczno-praktycznych działań: w Rwandzie zestrzelenie flagowego samolotu z prezydentem kraju Juvenalem Habyarimaną na pokładzie (wrak tego statku powietrznego spoczywa jako symbol po dziś dzień w ogrodach pałacu prezydenckiego w stolicy Rwandy Kigali) przez gwardię prezydencką daje sygnał do rozpoczęcia ludobójstwa Tutsich i tych Hutu, którzy nie popierali polityki eksterminacji Rwandyjczyków z racji ich pochodzenia.
W Smoleńsku katastrofa lotnicza – tam też wrak prezydenckiego Tu-154 spoczywa po dzień dzisiejszy jako fundament założycielski tego, co można nazwać „religią smoleńską” i która wyniosła do władzy ultraprawicę w Polsce – jest de facto mitem i symbolem państwa według koncepcji PiS (realizowanym od 2015 roku).
Ale nie tylko to może nasuwać na myśl pewne podobieństwa między tymi dwoma krajami. Bardzo podobny jest język prowadzenia dyskursu i narracja obecne od dawna w przestrzeni publicznej: w Rwandzie w czasie poprzedzającym ludobójstwo, w Polsce od przynajmniej 2-3 dekad. U nas to narastające agresja, nienawiść, stygmatyzacja tych Innych (nie mieszczących się w jednowymiarowej kliszy prawdziwego Polaka-katolika, zwolennika prawicy, fana leseferyzmu rynkowego i akolity niczym nie ograniczonej prywatnej własności). Negatywne emocje, pogarda, dehumanizacja adwersarzy - to istota tych przekazów.
Oto garść wypowiedzi rzuconych w przestrzeń medialną Rwandy (w czasach poprzedzających rozprawę Hutu z Tutsi) i enuncjacji publicznych osób duchownych w Polsce z ostatnich tygodni (osób duchownych, gdyż to Kościół katolicki w Polsce jest instytucją o szczególnym znaczeniu i admiracji ze strony elit rządzących oraz z tytułu olbrzymiego wpływu na świadomość oraz mentalność wiernych):
Czerwona zaraza już po naszej ziemi nie chodzi. Co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, serca, umysły. Nie czerwona, a tęczowa (abp Marek Jędraszewski).
Trzeba Tutsich wytępić jak szczury (Radio 1000 wzgórz).
Ręce precz od Arcybiskupa czerwona zarazo (ks. Tomasz Brussy).
Karaluchy Tutsi trzeba rozdeptać naszą nogą (Radio 1000 wzgórz)
Ateista jest jak goryl, bądź człowiek ciemny (ks. Dariusz Papucki).
Z karalucha nie narodzi się motyl. Karaluch rodzi karalucha (dziennikarz radia RTLM Honoré Butera).
Genderyści i neobolszewicy nie myślą, tak jak komuniści (ks. Dariusz Oko).
Tutsi to komuniści, wrogowie Pana Boga (radio RTLM)
I też faszyzmu bym nie potępiał. Jeżeli mianem faszyzmu mielibyśmy określać np. frankizm który ocalił Hiszpanię z rąk komunistycznych zbrodniarzy , jestem jak najbardziej za (ks. Roman Kneblowski).
Karaluchy Tutsi trzeba rozdeptać naszą nogą (Radio 1000 wzgórz)
Ateiści to zwierzęta i żyją jak zwierzęta (ks. Marek Dziewicki).
Wszystkich Tutsich trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi (Felicien Kabuga, właściciel Radia 1000 Wzgórz)
Człowiek bez odniesienia do Boga zostaje zredukowany do poziomu zwierzęcia (ks. Janusz Chyła).
Przy okazji zamieszczam tzw. dekalog Hutu powszechnie głoszony w Rwandzie w czasach poprzedzających rzeź. Czy w tych 10 punktach nie można znaleźć analogii z wieloma wypowiedziami obecnymi funkcjonującymi w polskiej przestrzeni publicznej, urabiającymi w określony sposób spojrzenie odbiorców na świat i ludzi, stygmatyzujących tych Innych, stawiających ich poza nawias społeczeństwa i czyniących ich tymi gorszymi?
Zawsze wpierw człowieka trzeba pokazać jako gorszego, poddać stygmatyzacji, naznaczyć pejoratywnym piętnem, potem zdehumanizować, pokazać jego zwierzęcość i obcość temu, co jest esencją człowieczeństwa. Potem już można z taką jednostką zrobić wszystko… Ten mechanizm jest uniwersalny i przerabiany w dziejach wielokrotnie.
1.Każdy Hutu powinien wiedzieć, że kobieta Tutsi, gdziekolwiek jest, pracuje dla interesów ludu Tutsi. Dlatego będzie uznany za zdrajcę każdy Hutu, który: a) poślubia kobietę Tutsi; b) przyjaźni się z kobietą Tutsi; c) zatrudnia kobietę Tutsi jako sekretarkę lub konkubinę.
2.Każdy Hutu powinien wiedzieć, że nasze córki Hutu są właściwsze i bardziej sumienne w zadaniach kobiety, żony i matki rodziny. Czyż nie są one piękne i szczere?
3.Kobiety Hutu, bądźcie czujne i starajcie się przeciągnąć swoich mężów, braci i synów na właściwą drogę.
4.Każdy Hutu powinien wiedzieć, że każdy Tutsi jest nieuczciwy w interesach. Jego jedynym celem jest władza dla jego ludu. Dlatego będzie uznany za zdrajcę każdy Hutu, który: a) zakłada spółkę z Tutsi; b) inwestuje swoje albo rządowe pieniądze w przedsięwzięcie Tutsi; c) pożycza pieniądze Tutsi albo pożycza od niego; d) sprzyja Tutsi w interesach.
5.Wszystkie strategiczne pozycje polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i policyjne powinny być w rękach Hutu.
6.Sektor edukacyjny musi być w większości Hutu.
7.Armia Rwandy powinna składać się wyłącznie z Hutu.
8.Hutu nie powinien dłużej litować się nad Tutsi.
9.Hutu, gdziekolwiek są, muszą działać zjednoczeni i solidarni i mieć na uwadze losy ich braci Hutu.
10.Wszyscy Hutu muszą być nauczani na każdym poziomie o Rewolucji Społecznej 1959, Referendum 1961 i Ideologii Hutu. Każdy Hutu musi wszędzie głosić tę wiedzę.
Co ten dekalog dziś nam, Polkom i Polakom, może przypominać? O czym informować? Jakie skojarzenia przywoływać w wielu punktach i intencjach sobą niesionych? Zwłaszcza tym o lewicowych poglądach, będących od niemal 30 lat podmiotem zbliżonej narracji i retoryki. Bo „przecież lewicy w Polsce mniej wolno”!
Na zakończenie taka oto refleksja, odniesiona do wolności słowa i roli mediów (czy szerzej – przestrzeni publicznej) w kontekście dramatów takich jak w Rwandzie, dawnej Jugosławii, Wenezueli, Ukrainie itd. Otóż podczas przewodów sądowych w ramach Międzynarodowego Trybunału Karnego ds. Ludobójstwa w Rwandzie padało kilkakrotnie zdanie ze strony obrony oskarżonych zbrodniarzy (będących też onegdaj pracownikami mediów), że jest wolność słowa, a media przecież „nie zabijają”.
Tak, to prawda, samo słowo, wolne (bez odpowiedzialności za to jakie przesłanie niesie i co może spowodować) nie zabija, nie prowadzi ręki uzbrojonej w kamień, pałkę, nóż, maczetę czy karabin. Jest, że tak powiem, neutralne, agnostyczne, przeźroczyste. Stwarza jednak klimat do takich czynów dehumanizując, stygmatyzując, wartościując tego Innego. Kiedy odziera go z człowieczeństwa, stawiając na równi np. ze zwierzęciem, wówczas to rzucone słowo kieruje pośrednio uzbrojonymi rękoma zadającymi rany powodujące kalectwo lub śmierć.
Taka też była sentencja wyroków, jakie spadły na ludzi mediów w Aruszy.
Radosław S. Czarnecki