Humanistyka el
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 3716
Na pohybel demokracji neoliberalnej
prof. Wiesław Sztumski

Jak podaje Dominika Motak, psycholog i socjolog religii, zdaniem takich jawnych integrystów jak np. Sławomir Cenckiewicz, państwo polskie winno faworyzować jawnie jedną, prawdziwą religię - katolicyzm. Magiczność takiej opcji jest we współczesnym świecie absolutna, porównywana jedynie z sytuacją panującą w skrajnie ortodoksyjnych reżimach muzułmańskich.
Erzac antysemityzmu
Islam – zwłaszcza jego purytańskie i agresywne interpretacje (jak np. salafizm, wahhabizm czy ideologia talibów) - daje en bloc dowody tego, iż religia spleciona z polityką, administracją, z literalnym traktowaniem przekazu świętej księgi na co dzień, owocuje nienawiścią, przemocą i w ostateczności – terroryzmem. Wszędzie tam owe teorie, spiski czy sprzysiężenia plenią się, budując takie ideologie, które znajdują przyczyny zła, plag różnego rodzaju w działaniach Żydów (mitycznych i wiecznych spiskowców, omnipotentnych, wszechobecnych, szkodzących zawsze tzw. gojom), komunistów, (którzy zajęli miejsca Żydów pod względem spiskowości i szkodliwości), lewactwa. Współcześnie w Europie w wielu środowiskach szerzy się islamofobia (erzac antysemityzmu), czyli traktowanie en bloc wyznawców religii Mahometa jako uosobienia wszelkiego zła. Staje się tym samym ona podglebiem do tworzenia doktryn z pogranicza szowinizmu, rasizmu czy faszyzmu. Na takiej m.in. zasadzie szerzą się od ponad wieku „Protokoły mędrców Syjonu”, skompilowane przez carską policję polityczną dla określonych celów, znajdujące zawsze kontrahentów i ideologów zajmujących się tym pseudodokumentem. Po prostu trafiają w punkt podstawowych kanonów rynku: jest zapotrzebowanie, jest towar, jest zysk. W tym kontekście warto przytoczyć sąd prof. Stanisława Obirka, iż „Żyd to oczywista emblematyczna figura obcego”. Podobną pozycję we współcześnie prowadzonym nadwiślańskim dyskursie publicznym zajęły pojęcia takie jak „lewak”, „komunista”, „internacjonalista”, muzułmanin, itd. Życie zbudowane na myśleniu magicznym tworzyć musi coraz to nowe podpory dla uzasadnień fobii, uprzedzeń, łatwych rozwiązań i opisów świata oraz utrzymywania jasnego podziału rzeczywistości na Dobro i Zło. Kandydatem na owego kozła ofiarnego zawsze są jednostki, bądź grupy ludzi, które nie mieszczą się w statusie zadekretowanym przez większość. Zakłócają swoją obecnością homogeniczność wspólnoty, a ponadto – im bardziej oddalają się od standardów obowiązujących powszechnie w takiej zbiorowości, tym bardziej stymulują „wzrost możliwości [ich] prześladowań.
Wszelkie krańcowości ściągają na siebie od czasu do czasu kolektywne gromy: nie tylko skrajna zamożność, ale i ubóstwo, sukces i porażka, piękno i brzydota, rozwiązłość i cnota, krańcowa umiejętność podobania się i niepodobania. Nie tylko bezradność kobiet, dzieci i starców, lecz także siła mocarzy staje się słabością wobec przeciętnego” – pisze René Girard („Kozioł ofiarny”).
Przy jakichkolwiek zawirowaniach społecznych, kryzysach i braku poczucia bezpieczeństwa potrzeba skanalizowania owych lęków, fobii czy zagrożeń wydatnie wzrasta. Magia ofiary z owego kozła, dzięki której pozbędziemy się lęków i poczujemy się „czyści”, „rozgrzeszeni”, „odrodzeni”, funkcjonuje w pokładach ludzkiej świadomości i mentalności, przybierając różnorakie formy czy uzasadnienia.
Klęska racjonalizmu
Rodzące się przy takiej okazji spiskowe sposoby widzenia świata, egocentryczne, egotyczne i narcystyczne, gdzie refleksja krytyczna jest kacerstwem i herezją, podnoszą do roli jedynego bóstwa zbiorowy pogląd, zbiorową świadomość, zbiorowe mity wyznawane przez wychodzące z takich założeń środowiska. To rodzaj substytutu egzemplifikującego wizję świata jako niepodważalnego Edenu, który został wytrzebiony ze wszystkiego co Inne. Opozycja wobec takiej mentalności, z płaszczyzny oświeceniowej racjonalności i pragmatyzmu, nie ma żadnej szansy na zaistnienie. Obie sfery potencjalnego dyskursu nigdzie się nie schodzą; bo jak emocje i afekty oraz pospolite „chciejstwo” mogą znaleźć konsensus z racjonalnością, chłodną i pragmatyczną oceną otaczającej nas rzeczywistości? Zwłaszcza, gdy jedna ze stron sporu jest przekonana o swej wyższości moralnej, absolutnej racji, choćby zapewniała o swym umiłowaniu wolności, demokracji, pluralizmu i deklarowała wierność ideałom Oświecenia (de facto traktując je instrumentalnie). Można domniemywać, że taka postawa wiąże się z dogmatycznym i autorytarnym rysem osobowości, będącym echem religii, zakotwiczonej na zasadzie memów w zbiorowej (i indywidualnej) świadomości. Stąd rodzą się dążenia, aby aksjomaty określające taki image przyjęli wszyscy bez względu na okoliczności, doświadczenie i indywidualny opis świata. Racjonalna, oparta o wartości empiryczne opozycja wobec takiej mentalności nie stanowi żadnej przeciwwagi. Teorie spiskowe, skłonności do apofenii, wynikają także z rozpowszechnionego równolegle z takim spojrzeniem na świat kultu męczeństwa, krwi, trumien i cmentarzy, wyolbrzymiania swych porażek, przerzucania ich przyczyny na wspomnianego tzw. kozła ofiarnego. Te kulty najszerzej pojętego cierpiętnictwa dla celów wyższych, uzasadnionych religijną wiarą, prowadzą wprost do wynaturzeń w widzeniu świata i człowieka. Nakazują człowiekowi stać z głową (i umysłem) obróconą stale do tyłu, aby ciągle karmić się owymi klęskami, które (na zasadzie sprzężenia zwrotnego) uzasadniają taką postawę, dodając jej życiodajnego paliwa. Deprecjacja tego Innego, walka, bądź wojna z nim, prześladowania o różnym stopniu nasilenia i zasięgu (nie tylko w rozumieniu fizyczności), wielowymiarowe opresje, itp. zaczynają się właśnie w tym momencie: w chwili magiczności myślenia i odwołania do takich pokładów opisu świata oraz antynomicznego widzenia rzeczywistości. Równolegle z tymi procesami iść musi zawsze dehumanizacja i odczłowieczenie tego Innego. Tych jednostek, które nie mieszczą się w naszym klanie, w naszym plemieniu, są poza naszą wspólnotą. Magiczność pojęć – klan, plemię, wspólnota, naród, kościół – musi być sprzężona zawsze i ściśle z procesem odczłowieczenia Innego.
„Najstarsze syny europejskiej wolności”
Aktualny klimat - nie tylko w Polsce, ale u nas jest to szczególnie widoczne z racji folwarcznego, postfeudalnego sposobu myślenia sporej części społeczeństwa pozostającego w oparach kontrreformacji od ponad 300 lat (p. - Wszyscyśmy z Kontrreformacji , SN nr 2/14) i przechodzącego w ostatnim ćwierćwieczu dramatyczną transformację ustrojowo-społeczno-kulturową – sprzyja traktowaniu ludzi nie wpisujących się w tak skonstruowane quasi-religijne środowisko i w tak dogmatyczno-aprioryczne ramy, jako cywilizacyjno-kulturowe odrzuty, piasek w trybach właściwego rozwoju świata, niepotrzebne śmieci „na przemiał”, jak to określił Zygmunt Bauman. Taką też drogę przebyły współczesne polskie elity i dlatego oprócz owego religijnego czy quasi-religijnego sposobu myślenia o sobie, historii, Polsce, znajdujących genezę w magicznej recepcji świata i procesach kształtujących człowieka, mają w sobie mnóstwo zadufania i pompatyczności, są tak paternalistyczne i arbitralne w stosunku do swych adherentów. Rzeczywistych i wydumanych. Pan dał przecież siłę swemu ludowi… Uzasadnienie dla tych tez znajdujemy m.in. już u Maurycego Mochnackiego. Pisał on w „Nowej Polsce”: „Namże car moskiewski śmie grozić z dala? Nam, najstarszym synom Europejskiej wolności? Nam, najokszesańszemu ludowi słowiańskiemu?”. Zwrócić musi uwagę nie tyle żar rewolucyjny opętanego romantycznym de facto uniesieniem Mochnackiego, co jego postszlacheckie, generowane sarmatyzmem i megalomanią „panów braci” w kontuszach, przekonanie o klasowej niezwykłości, nadnaturalności i pańskości Polaków-szlachciurów (inni nie byli kwalifikowani do narodu).
Stąd właśnie czerpie swe źródła ów paternalizm, hieratyzm, zarozumiałość i megalomania przetykane patosem, bądź pompatycznością, ekskluzywizmem i jednoczesnym pozerstwem. To najczęstsze wady i przypadłości polskiej mentalności miejscowych elit, która brnie w alienację z powszechnych oczekiwań czy sądów pokutujących w społeczeństwie. To cień dualizmu religijnej proweniencji, gdzie duch zawsze pozostaje czcigodniejszym, bardziej uznanym i godnym, niźli marna materia i zagadnienia z nią związane. Mogą one być zadekretowane (bądź odrzucone) tylko i wyłącznie przez Autorytet do materialnej lub duchowej sfery. Zgodnie ze środowiskowym zapotrzebowaniem. W takiej opcji widzenia rzeczywistości musi istnieć zawsze wyraźnie zarysowana antynomia, dysfunkcja harmoniczności, jednoznaczna przeciwstawność stanowisk. Posiadamy mandat od swego bóstwa, jesteśmy jedynymi depozytariuszami Prawdy, itd. Czy to nie jest oglądanie świata przez okulary totemów, magii, wreszcie – monoteistycznej religii? Klasyczny przykład tych tez znajdujemy w wywiadzie Olgi Lipińskiej „Wracam do telewizji” (Przegląd nr 7/2006). Mówi ona: „Na Gazetę Wyborczą nie liczyłam, chociaż byłam jej naturalnym sojusznikiem w starciu z ciemnogrodem. To Gazeta podzieliła polskich wyborców i polską inteligencję. Nie zrobiła nic. Kultywowała głupie podziały: hasełka – lewicy mniej wolno, zatrzymać SLD, itd. A na lewicy byli też wspaniali, światli ludzie.
Podział był gdzie indziej. Jest beton, kołtun i ludzie światli. Innego podziału nie ma. Pan Osęka niszczył Dudę-Gracza za jakieś urojone kolaboranctwo. Pani Morawińska – ten sam krąg – nie wpuściła go do Zachęty. Wielki polski malarz czuł się zaszczuty przez towarzystwo Wyborczej. Ja też byłam kolaborantką. Gębę komuszą mają wszyscy, których Gazeta uznała nie za swoich”.
I dalej pyta – a jest to dychotomiczny podział społeczeństwa oparty o irracjonalizm, o magiczność myślenia, fetyszyzację swego image - czy kilka pokoleń Polaków ma żyć w grzechu i poczuciu winy? Dlaczego i z jakiego powodu? I na jakiej podstawie i z powodu jakich konotacji może to w ogóle ktokolwiek dekretować, uznawać, nie będąc Bogiem (widzenie świata w religijnej - czyli polsko-katolickiej – perspektywie)? Takie magiczne – u źródeł – religianckie de facto podziały zostały wprowadzone przez elity, mainstream, od dawna. Współczesna sytuacja w naszym kraju jest klasycznym klonem takich podziałów i takiej narracji, o której wspomina Olga Lipińska.
Nadwiślańskie spojrzenie
Zapatrzenie i orientacja na przeszłość, na to co minione (jakby to był oczekiwany Eden, Złoty wiek, czy Ziemia Obiecana) jest również tym magicznym rysem nadwiślańskiego widzenia świata, rzeczywistości, człowieka. I bez względu na to, czy osobnik awizuje swoją racjonalność i zrozumienie Innego, czy aprioryzm (religijnego chowu) oraz irracjonalizm. Owe umiłowanie statyki jest właśnie m.in. cieniem kontrreformacji i religijnego oglądu świata. Jest obecnym sposobem takiej narracji, jak i postrzegania każdego obcego. Bardzo ważne są tu niedostatki racjonalizmu i racjonalności. Najczęściej to poczucie destabilizacji i lęku o własną przyszłość, brak pewności własnych poglądów oraz zagubienie w dzisiejszym świecie sprzyjają myśleniu magicznemu. W nim wartościowanie emocjonalne miesza się z namiastkami tego, co nazywa się racjonalizmem.
Gros polskiego społeczeństwa intuicyjnie – czyli życzeniowo, afektywnie, emocjonalnie – angażując się w masowy ruch jakim była Solidarność (ta postawa jest widoczna cały czas w politycznej przestrzeni III RP) kierowała się fantazmatami romantycznej proweniencji i mitami hodowanymi (również w jakimś sensie) przez elity rządzące Polską Ludową, w imię mitycznej jedności narodowej. Nigdy i nigdzie nieobecnej w przestrzeni publicznej, tym bardziej w demokracji demo-liberalnej. A tu, przyłączając się po 1989 roku do mitycznego i powszechnie oczekiwanego Zachodu, odkryto w tamtej kulturze autentyczny (nie deklaratywny) oraz poważnie traktowany pluralizm, dyktaturę stanowionego prawa, szacunek właśnie dla Innego, wolność pojmowaną jako równoznaczność stanowisk dążących do kompromisu (będących clou polityki i spokoju społecznego, równowagi i balansu we wszystkich dziedzinach funkcjonowania społeczeństwa i państwa).
Czy my potrafimy zawierać kompromisy? Czy konsensus w religijnym, mistycznym, irracjonalnym sposobie widzenia świata, osoby ludzkiej i siebie samego jest możliwy do urzeczywistnienia? Zwłaszcza, gdy mamy misję powierzoną od naszego Absolutu, gdy chcemy ewangelizować i nawracać na jedyną i wyłączną Prawdę dla zbawienia świata? I gdy wiarę pojmujemy magicznie – jako wieczną opozycję dobra i zła - a tym samym fundamentalnie i fanatycznie? Czy w takich wypadkach kompromis jest możliwy? Spiski, sprzysiężenia, agenturalność, donosy, pospolite „sikanie do mleka” - w polskich warunkach „antykomunizm” stał się nie walką z określonym systemem, sporem o wartości, polityczną projekcją, ale walką z ludźmi PRL-u. A na zasadzie magicznej antynomii dobra i zła można tak zakwalifikować każdego przeciwnika, gdyż narracja prowadzona od 25 lat tak właśnie zbudowała świadomość przestrzeni publicznej w III RP. Nie rozróżnia się bowiem, że „aksjologia państwa to sprawa jednego porządku, a stosunek do przeszłości – drugiego”.
Prof. Andrzej Romanowski w tekście poświęconym tym zagadnieniom („Z pamięcią katastrofa”, Gazeta Wyborcza, 24-25.07.2010), kontynuując zacytowaną myśl stwierdza jasno, iż patriotyzm i narracja z nim związana w wydaniu elit postsolidarnościowych en bloc doprowadziły prostą drogą do powstania PiS-u w obecnym kształcie. Dominująca „mistyka krwi, męczeństwa i ofiary, symbolika wiecznego powrotu polskiej Golgoty: Katynia” stały się kanonem magicznego patriotyzmu, który „ostatecznie został skodyfikowany, krwią opieczętowany, w podziemiach katedry wawelskiej złożony”.
Profesor 6 lat temu, bezpośrednio po katastrofie w Smoleńsku, apelował o to, aby nie milczeć, gdy widzi się jak bardzo taki układ jest groźny „dlatego, że jest irracjonalny, ale też dlatego że żywi się szukaniem wroga, spisku i zdrady, obsesyjnie wyklucza z narodowej wspólnoty”. Jak napisali w „Bajce o ropuchu” bracia Grimm - „ropuch ma zawsze ropuszą wizję piękna”. I takie też widzenie rzeczywistości. A to tłumaczy wiele. Rządzące elity jednak nie wzięły tych uwag i przestróg pod uwagę (podobne sądy wygłaszali m.in. prof. Bronisław Łagowski czy prof. Andrzej Walicki). Nie mogły brać, gdyż ich mentalność także – choć może w mniejszym niż ich współczesnych przeciwników politycznych – była i jest przesiąknięta takim magicznym, antynomicznym (gdzie rolę tego symbolicznego „Żyda” gra teraz komuna”) sposobem patrzenia na historię, przyszłość i takie uniwersalne wartości jak państwo, wspólnota, społeczeństwo, odpowiedzialność szerzej pojmowaną aniżeli własny klan, własna koteria lub krąg nepotów. O naszą naszość Dziś obserwujemy jak na naszych oczach starły się na polskiej scenie publicznej dwa wierzenia religijnej proweniencji, dwa irracjonalizmy, dwa sposoby widzenia świata. To de facto batalia dwóch religii, dwóch kościołów. To coś na kształt reformacyjnego starcia Rzymu z ideami reprezentowanymi przez Lutra, Kalwina, Zwingliego, Schwenckfelda, Müntzera, i in.
I efekt nie może być inny, gdyż ścierają się dwie religie podparte irracjonalnymi (jak zawsze) emocjami, afektami, namiętnościami. Wówczas o racjonalizmie, pragmatyzmie i obiektywizmie nie ma co marzyć. Wyznawcy, im bardziej fanatyczni, fundamentalistycznie nastawieni, zapiekli w nienawiści do Innego, tym lepszym są materiałem dla cynicznych i nihilistycznych polityków. Bo wówczas zwycięstwo „naszości” jest pewniejsze i bardziej efektywne. Mamy do czynienia ze starciem dwóch religii: religii „smoleńskiej” i „neoliberalnej”. Obie mieszczą się, moim zdaniem, na szeroko rozumianej prawicy sceny politycznej. Dlaczego tak uważam? Otóż wiarę religijną definiuje się przede wszystkim wedle następujących kanonów i norm: musi istnieć doktryna, za nią idzie kult, a następnie funkcjonować muszą dogmatyka, liturgia i ryty. Pojawiają się też z czasem kapłani kultu oraz egzegeci tzw. „świętych ksiąg” czy „prawd objawionych”. Czy takich zjawisk i takich przypadków nie obserwujemy po obu stronach tej wojny polsko-polskiej?
Religia „smoleńska” (ale i u jej przeciwnika, w religii „neoliberalnej”, prezentowanej przez polskie elity od 25 lat w formie religijnie traktowanego pojęcia TINA (There is no alternative – Nie ma alternatywy – slogan używany przez Margaret Thatcher, będący przykładem fundamentalistycznego i dogmatycznego, antywolnościowego i niedemokratycznego sposobu patrzenia na świat) przypomina niezwykle historię i zakorzenienie w świadomości społecznej wspominanych już „Protokołów mędrców Syjonu”.
Drobny fakt, teza, sąd, zaczynają żyć swoim własnym życiem, nabierając dynamiki niczym lawina na stoku góry. Gdy takim teoriom, sposobom widzenia świata i człowieka (z pogranicza pierwotnych wierzeń religijnych) pozwoli się zakorzenić w społecznej pamięci, sytuacja staje się nie do opanowania. Zwłaszcza, kiedy podglebie totemiczno-religijne istnieje od dawna. A to ma miejsce w Polsce. Ta predylekcja do magiczności i irracjonalizmu tworzy quasi-paranoiczną sytuację w przestrzeni publicznej. Potrzeba Prawdy absolutnej bez miejsca na błąd, inny wybór drogi, stawia taką jednostkę zawsze po stronie Dobra. I tu wiara religijna w wymiarze fundamentalno-fanatycznym, skrajnie irracjonalnym i zdehumanizowanym wzmacnia takie postawy. Bo „ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na Ziemi; wydaje im się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są przeto na słowa ludzkie” – jak pisze S. Zweig („Świat wczorajszy”). Magiczność myślenia oddają słowa b. Prezydenta USA Georga W Busha jr., który w przemówieniu po ataku na WTC w Nowym Jorku zapowiedział: „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami”. Efektem magicznego myślenia, zarażenia nim osobowości tak indywidualnej jak i zbiorowej, jest przede wszystkim skłonność i umiłowanie autorytaryzmu. On z kolei wymaga posłuszeństwa, rezygnacji z własnego zdania, karczuje umiejętność słuchania interlokutora i dyskusji z tym Innym, Obcym. O ich zrozumieniu nie ma mowy.
Polak-katolik
Stąd w dzisiejszym czasie między Odrą a Bugiem tak trwały i szkodliwy jest mit „Polaka-katolika” wzmocniony teoriami spiskowymi wynikającymi z nieprzepracowania intelektualnego procesu transformacji ustrojowej. Nawet nieświadome utożsamienie się, popularyzacja tej zbitki pojęciowej faworyzuje zawsze ideologię Romana Dmowskiego, gdyż dalszym rozwinięciem owej zbitki jest stwierdzenie, iż obowiązki są też wyłącznie polskie (czyli - katolickie).
Tym samym, znając ideologię i doktrynę twórcy endecji, można skonkludować, iż magia tej zbitki pojęciowej powoduje eliminację wszystkiego, co uznane zostaje za niepolskie. Do tego dochodzi jeszcze specyfika społecznego darwinizmu (bliska takiej mentalności), której to teorii hołdował Dmowski, a która w połączeniu z neoliberalnym totalizmem medialnej narracji po 1989 roku dołączyła jako nieodłączna część składowa takiej chimery, nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-ksenofobicznej proweniencji.
Elity rządzące po 1989 roku w formie magicznych zaklęć starały się skanalizować myślenie Polaków na pobocza zasadniczych zainteresowań ponowoczesnego świata. Unikano jak Belzebuba słowa postęp, kojarzonego z „komunizmem” i marksizmem.
I wywołały przysłowiowego wilka z lasu. Bo kto sieje wiatr, zbiera burzę, jak mówi ludowe przysłowie. Kenijczyk w tym kontekście by skonkludował: „Wąż wydaje na świat zawsze węża”. Nie mogło w tym przypadku być inaczej.
Admiracja romantyzmu w myśleniu o państwie, narodzie, społeczeństwie, ich historii i dziejach, magiczno-życzeniowe (nie przyczynowo-skutkowe) pojmowanie przeszłości i spoglądanie w przyszłość w perspektywie wspomnianego „chciejstwa”, „dobrych nadziei” i „Opatrzności Bożej”, tudzież szczególnego „umiłowania Polski przez Maryję-Dziewicę, jej Królową Niebiańską”, prowadzi zawsze na manowce i wydaje gorzkie owoce. Czego świadkami jesteśmy obecnie (dotychczasowe elity wydają się być przerażone i brak im warsztatu pojęciowego, aby objaśnić dlaczego tak właśnie jest na europejskiej „zielonej wyspie”: dlaczego widzimy gwałtowne postępy faszyzacji, autorytaryzm, nienawiść do wszystkiego co Inne i obce, knajacki język w debacie publicznej, itd.). Narkotyk mitów romantycznych oraz szczelny płaszcz specyficznego, zamkniętego, ludowo-manifestacyjnego katolicyzmu ze swoim zanurzeniem w magiczności nigdy niezmiennych podziałów wydały dziś na świat kolejnego węża w historii Polski. Węża dającego łatwe odpowiedzi na trudne i skomplikowane pytania, siejącego tezy o spiskowości i agenturalności życia, trzebiącego pluralizm poglądów i odmienność spojrzeń na świat, schlebiającego najniższym instynktom. W tym – hodowaniu i celebracji syndromu „kozła ofiarnego”. Ale ów wąż nie spadł z nieba, nie jest wynikiem iluminacji, oświecenia (nomen omen) nadwiślańskiego ludu, nie przybył nagle z zaświatów. Jest wynikiem 25 lat (a może i więcej) określonej narracji, określonego kanalizowania zainteresowań opinii publicznej przez mainstream, pseudo-polityki społecznej, narcystycznego zapatrzenia w siebie elit (p. M. Król, „Byliśmy głupi”), niemal powszechnej ignorancji klas rządzących Polską, itd. A przede wszystkim, tzw. długiego trwania, niedocenianego przez polski mainstream i postsolidarnościowe elity tworzące III RP. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Leszek Studnis
- Odsłon: 3702
In vino veritas, „w winie prawda”, antyczna maksyma na wieki stała jednym z symboli europejskiej kultury. Oczywiście rozumiana szerzej, aniżeli tylko w odniesieniu do wina.
Historia odkrycia i produkcji napojów wyskokowych jest w zasadzie dość dobrze poznana, chociaż trudno ustalić datę owego przełomowego wynalazku i porządek chronologiczny jego ewolucji. W mrokach dziejów giną również fakty świadczące o tym, kiedy trunek stał się utrapieniem ludzkości, współcześnie uważanym za chorobę.
Nieoceniona archeologia
W ikonografii wielu kultur, zwłaszcza zlokalizowanych wokół Morza Śródziemnego, wiele miejsca poświęcone zostało religijnym obrzędom i biesiadom, których nieodłącznym elementem był alkohol. Z dużą dozą pewności, na podstawie badań palinologicznych, można przypuszczać, że pierwsze „płynne używki” pojawiły się znacznie wcześniej, wraz z upowszechnieniem uprawy pszenicy i jęczmienia.
„Udomowione” odmiany pszenicy (samopsza, Triticum monoccocum i płaskurka, Triticcum diccocum), oraz takiegoż jęczmienia (Hordeum distichyum), odnalezione we wczesnych warstwach neolitu w Jerychu, Beida i Tell Ramad (ok. 6 500- 6 000 p.n.e) pozwalają przypuszczać, że ich mieszkańcy dość szybko opanowali proces prymitywnej fermentacji i zaczęli produkcję słabego piwa (ok. 1,5 % alkoholu). Być może wytwarzali je podobnie jak dzisiejsi Indianie Keczua w Peru chichę - przeżuwając zbożowe ziarna, aby zainicjować ich chemiczną przemianę przed zalaniem „zaczynu” wodą.
Nieco później mieszkańcy Mezopotamii nauczyli się wyrabiać wino z daktyli i winogron. Daktyle zawierają dużo naturalnego cukru, który ułatwia fermentację, natomiast winogrona musiały być poddawane obróbce. Dawne teksty, głównie z II tysiąclecia p.n.e., wskazują, że winogrona były najpierw udeptywane w wielkich kadziach nogami, a następnie uzyskany z nich sok był gotowany i dopiero potem poddawany procesowi fermentacji. Inne dowody świadczą o tym, że wino z winogron było pierwotnie produktem ubocznym z pestek z resztkami miąższu i nadpsutych owoców. Trudno zatem mówić o wysokiej jakości takiego wina. Musiało być stosunkowo słabe i kwaśne, przypominając w smaku dzisiejszy dżem, który zbyt długo „leżakował” w otwartym słoiku.
Alkohol, prawo i obyczaj
Nieco światła na produkcję i dystrybucję piwa rzuca Kodeks Hammurabiego (?- 1750 p.n.e.) wyryty na przeszło dwumetrowej kamiennej steli, odnalezionej w Suzie w 1901 roku. „Paragrafy” od 108 do 111 określają przestępstwa i kary przewidziane dla oberżystek, których główną przewiną było domaganie się zapłaty srebrem „według odważnika (zbyt) dużego”, a więc o zafałszowanym ciężarze. Za to groziło utopienie. Śmierć przewidziana była również za goszczenie w swojej oberży przestępców i zaniechanie stosownego donosu do władz.
Jeszcze surowsze kary były przewidziane dla arcykapłanek (naditum) i kapłanek (êntum), które otworzą karczmę. Groziło im spalenie na stosie. Jedynie karczmarki, które w czasie żniw dawały spragnionym piwo na kredyt miały prawo domagać się od „kredytobiorców” 50 sila (nieco ponad 40 litrów) ziarna. Tekst wyryty na steli świadczy, że produkcja i sprzedaż alkoholu były obwarowane pewnymi przepisami, a to z kolei wskazuje na powszechność „usług gastronomicznych” w owym czasie. Karczma była bowiem również miejscem wypoczynku kupców i wszelkich osób podróżujących.
W drugiej połowie II tysiąclecia p.n.e. pojawiają się na tabliczkach zapisanych pismem klinowym wzmianki o pewnych obyczajach, którym towarzyszyło spożywanie alkoholu. I tak w kontrakcie handlowym odnalezionym w Mari znajduje się zwyczajowa formuła kończąca transakcję: „spożyli chleb, wychylili czarę, namaścili się oliwą”.
Z kolei tabliczki z Ugarit (ob. Ras Szamra), dużego ośrodka handlowego w południowo-zachodniej Syrii, zamieszkałego w II tysiącleciu przez liczne kolonie cudzoziemców, zawierają spisy rozmaitych gatunków win, sprowadzanych osobno dla kupców egipskich, mykeńskich i syryjskich. Dokumenty te świadczą, że już w tamtym okresie znano wiele odmian trunków, produkowanych ze zbliżonych, ale różnych owoców, co można porównać do dzisiejszej specjalizacji w zakresie uprawy różnych szczepów winogron.
Z tego okresu pochodzą również pierwsze teksty medyczne opisujące schorzenia dość typowe dla osób nadużywających alkoholu. Zostały one zebrane w licznych dziełach, spośród których na szczególną uwagę zasługuje praca francuskiego badacza René Labeta Traitté Akkadien de diagnostics et prognostics mediceaux. Zdaniem autora, jedną z rozpowszechnionych chorób na Bliskim Wschodzie była żółtaczka. W rzeczywistości jest ona jedynie zewnętrznym objawem zapalenia, bądź niewydolności wątroby, ale nie można wykluczyć roli nadużywania trunków w jej etiologii.
Aspekt religijny
W kulturze picia niezwykle ważną rolę odgrywały obrzędy religijne i bóstwa płodności, opiekujące się zazwyczaj rolnictwem, a więc pośrednio i produkcją alkoholu. Świętom ku ich czci często towarzyszyły rytualne uczty połączone z orgiami i niepohamowanym pijaństwem.
Najlepszym świadectwem upodobania do wina był kult Dionizosa, fetowany aż cztery razy w ciągu roku. Najpierw odbywały się Dionizja Małe (zwane również Wiejskimi), obchodzone w miesiącu Posejdona (koniec grudnia - początek stycznia) dla oddania czci młodemu winu. Podczas dość swawolnej zabawy, w której jednym z punktów było otwieranie naczyń z młodym winem i podskoki w skórzanych, nadmuchiwanych workach (taniec zwany askoliasmos), podziwiano występy trup aktorskich i pito bez umiaru.
Kolejne święto Lenaje, (w miesiącu Gamelion, a więc na przełomie stycznia i lutego), poświęcone było tłoczeniu wina, a centralnym punktem jego obchodów były również suto zakrapiane uczty. Trzeba jednak przyznać, że biesiadom towarzyszyły agony, na których przedstawiano tragedie i komedie, a więc miały także swój wymiar kulturalny.
W połowie lutego i marca (miesiąc Antesterion) obchodzono trzecie ze świąt dionizyjskich Antesterie. Początkowo było traktowane jako święto zmarłych, jednak dość szybko zastąpiła je degustacja wina i składanie ofiar Dionizosowi.
Wreszcie ostatnie ze świąt, Dionizja Wielkie (inaczej Miejskie), odbywały się od czasów Pizystrata (I połowa VI wieku p.n.e.) z okazji wiosennej pełni Księżyca na przełomie marca i kwietnia (miesiąc Elafebolion). Tutaj najważniejsza była uroczysta procesja i przeniesienie posągu Dionizosa ze świątyni u stóp Akropolu do gaju herosa Akademosa. Tam dopiero odbywały się wspólne modły i uczta, a w kolejnych dniach święta śpiewy chórów i spektakle (tragedie i komedie) w teatrze Dionizosa, w Atenach.
Co ciekawe, punktem kulminacyjnym obrzędowego pijaństwa był stan, w którym dusza człowieka jakoby opuszczała ciało, określany mianem extasis, od którego wzięło swój początek pojęcie ekstazy. W innym momencie orgii uczestnik obchodów łączył się z bóstwem (gr. enthosiasmos), co z kolei znalazło swoje miejsce we współczesnych językach w słowie „entuzjazm”.
Omawiając religijny aspekt kultury picia, nie sposób pominąć Księgi Rodzaju, która również ma swój udział w kształtowaniu postawy Europejczyków wobec alkoholu. Jeden z jej fragmentów (Ks. Rdz. 9.20) wskazuje bowiem na Noego, jako pierwszego człowieka na Ziemi, który zasadził winnicę i… nieprzystojnie „napił się wina, odurzył się [nim] i leżał nagi w swym namiocie” (Ks. Rdz. 9.21). Cham, jeden z jego synów, ujrzawszy go nagiego, powiadomił o tym swych braci, którzy czym prędzej okryli ojca płaszczem, „twarzy zaś swych nie odwracali, aby nie widzieć [jego] nagości” (Ks. Rdz. 9 23). Kiedy Noe ocknął się z zamroczenia i dowiedział się o lekceważącym zachowaniu potomka wpadł w gniew i przeklął jego syna, a swego wnuka Kanaana.
Ten niejasny zdawałoby się fragment miał swój znaczący udział w kształtowaniu się późniejszych ideologii i postaw, a nawet wpłynął na bieg historii. Cham stał się w niektórych odmianach ideologii rasistowskiej „protoplastą murzynów”, synonimem wyrodnego dziecka, „praojcem ludzi źle wychowanych” i jedną z personifikacji… pijanego prostaka.
Obyczaj czy występek?
Także wiele innych przekazów literackich i dzieł sztuki rzuca światło na kulturę picia, lub jej brak, w świecie antycznym. Bohaterowie Homera potrafili pić na umór, biesiadować podczas gry w kości (słynna waza z przedstawieniem Achillesa grającego z Ajaksem), a w jednej z końcowych scen Odysei tytułowy bohater zabija podchmielonych zalotników, którzy usiłują nakłonić jego małżonkę Penelopę do ponownego zamążpójścia.
Najwięcej jednak pikantnych szczegółów pochodzi z czasów hellenistycznych. Z jednej strony, był to okres rozkwitu szkół
filozoficznych, z drugiej - nieprawdopodobnych zabaw i hołdowania uciechom zmysłowym. Z zapisów mitologicznych warto przypomnieć opis tragicznej uczty weselnej, na którą król Lapitów Pejritoos zaprosił centaurów, nie bacząc na ich gwałtowną naturę. Kiedy owe stwory, pół-konie z ludzkimi torsami i głowami pod wpływem wina usiłowały zgwałcić pannę młodą, doszło do krwawej jatki, w której intruzi zostali pobici.
Świadectwem nieobyczajności wywołanej spożyciem nadmiernej ilości alkoholu może być rzeźba pijanego satyra, który zupełnie nagi prezentuje swoje męskie wdzięki. Przymknięte powieki i na wpółotwarte usta dopełniają wizerunku leśnego, (ale jakże ludzkiego !), bożka zamroczonego alkoholem. W podobnym duchu utrzymana jest współczesna mu figurka starej pijaczki, pochodząca także z przełomu III i II wieku p.n.e.
Na ten sam okres datowany jest również bodaj pierwszy znany w historii opis delirium tremens, czy psychozy alkoholowej – „Podróż morska pijaków” pióra Tytrajosa. Autor w krótkim i dowcipnym opowiadaniu opisał stan ducha kilku młodzieńców, którzy po spożyciu znacznych ilości wina zaczęli wyrzucać domowe sprzęty przez okno, sądząc, iż znajdują się na morzu, a ich okręt tonie. Przybyłych ojców miasta, którzy zgorszeni usiłowali ich uciszyć, pijani potraktowali jak trytonów, przynoszących im wybawienie.
Wiadomo, że ponad miarę pił Aleksander Wielki, a i jego następcy nie gardzili winem, które było wszechobecne na wszystkich ówczesnych dworach. Na Bliskim Wschodzie jednak dość wcześnie pojawiły się nurty religijne o zabarwieniu ascetycznym, toteż „centrum picia i występku”, począwszy od I wieku p.n.e., przeniosło się do Rzymu.
Cesarstwo Rzymskie słynęło z wielu uciech, jakich nie powstydziłyby się nawet dzisiaj najbardziej perwersyjne domy rozpusty czy wyuzdani autorzy filmów pornograficznych. Chlubnym wyjątkiem był Juliusz Cezar, który pijał bardzo niewiele, co złośliwie przyznaje bodaj najsłynniejszy biograf cesarzy Swetoniusz, pisząc, że „spośród wszystkich jeden Cezar w stanie trzeźwym przystąpił do zburzenia Rzeczypospolitej”.
Poza nim jednak rzymska elita pijała chętnie i dużo. Marek Antoniusz, jeden z najbliższych współpracowników „boskiego Cezara”, potrafił zjawić się w senacie w stanie, który uniemożliwiał mu przemowę. Co więcej, niekiedy… wymiotował na mównicy, co niejednokrotnie wypominał mu Cyceron i zapłacił za to głową.
Następcy Cezara mieli różny stosunek do alkoholu. Tyberiusz wykazywał umiar w piciu, chociaż w dojrzałym wieku ujawnił skłonność do rozwiązłości seksualnej. Natomiast swoich synów mało cenił, zwłaszcza Druzusa, który wiódł żywot rozwiązły i „przesiąknięty winem”. Dwaj następcy Tyberiusza nie odznaczali się wstrzemięźliwością wzorem Cezara. Kaligula lubował się w ucztach, którym towarzyszyło pijaństwo, choć jego główne dewiacje dotyczyły intymnej sfery życia. Miłośnikiem wina był również jego wuj Klaudiusz. A po nich całe generacje Rzymian, począwszy od władców, a na zwykłych śmiertelników skończywszy.
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: występek czy obyczaj. Pewnie i jedno, i drugie. Na pewno nadużywanie trunków było występkiem, choć w pogańskim Rzymie pijaństwo podczas przyjęć stanowiło zapewne normę. Duch tych czasów doskonale oddaje „Uczta Trymalchiona” autorstwa Petroniusza.
Bez znieczulenia
Mało kto miał odwagę pokusić się o ujawnienie prawdy o skutkach picia alkoholu, a zwłaszcza jego nadużywania. A źródła historyczne pełne są zabawnych, mniej zabawnych, albo zgoła dramatycznych opisów, jak zamroczone alkoholem głowy władców i polityków funkcjonowały na arenie międzynarodowej, podejmując nieraz nieprzewidywalne lub zgoła tragiczne decyzje. Wystarczy wspomnieć Tamerlana, Piotra I Wielkiego czy Atatürka z bardziej nam współczesnych, aby dojść do wniosku, że ich wizjonerskie czy zbrodnicze poczynania nie zawsze miały źródło w racjonalnych przesłankach.
XX-wieczny wybitny poeta i dramaturg, Stanisław Grochowiak, na kilka lat przed swoją przedwczesną śmiercią, spowodowaną marskością wątroby, zawarł znakomitą analizę nałogu w sztuce „Lęki poranne”. Bez buty i mitomanii, typowej dla osób uzależnionych, opisał destrukcyjny wpływ alkoholu na życie człowieka, który w końcu rozdarty pomiędzy przymusem picia, a wstrętem do alkoholu i samego siebie, w kolejnym delirycznym ataku odbiera sobie życie. Znany krytyk literacki Jan Marx w swojej książce „Legendarni i przeklęci” napisał o Grochowiaku znamienite zdanie: „tego nie da się wymyślić”.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 730
To końcowa, trzecia część tryptyku, nie tyle o „Zderzeniu cywilizacji” jak zapowiadał Samuel Huntington, co o wojnie - na unicestwienie - jednej ze stron konfliktu. Dążność do monopolu i panowania - połączone z rywalizacją, która ma do tych stanów doprowadzić - jest jednak jak widać barierą nieprzekraczalną. W rzeczywistości wszystko już było. Znów ludzkość powtarza te same kroki, nie ucząc się, ani nie wyciągając ze swojej historii pozytywnych wniosków.
"Wolność tylko dla zwolenników rządu, tylko dla członków partii – choćby nawet byli nie wiadomo jak liczni – nie jest wolnością. Ona jest zawsze wolnością dla myślących inaczej".
Róża Luksemburg
Boutros Ghali, sekretarz generalny ONZ (1992-96), stwierdził proroczo, iż świat znajduje pod silnym wpływem sił zarówno zespalających jak i rozrywających naszą planetę. Ostrzegał wielokrotnie przed zwycięstwem tych drugich, które kierują się wyłącznie zyskiem, utylitarnym dobrobytem, swoistym i wąsko pojmowanym sybarytyzmem. Także Zygmunt Bauman, wnikliwy obserwator i analityk procesów zachodzących w świecie, po zburzeniu muru berlińskiego stwierdził, że tak masowo admirowana globalizacja zarówno jednoczy jak dzieli, spaja i rozczłonkowuje, daje szczyptę optymizmu, ale równocześnie deprecjonuje marzenia odbierając nadzieje.
Ale trzeba zauważyć, iż podziały – z racji królujących emocji, afektów i namiętności (ukąszenie romantyczne, o którym wspomina cytowany w drugiej części tekstu Stanisław Bieleń) – przeradzają się w stygmaty, nieusuwalne blizny, głębokie rowy uprzedzeń i fobii.
Pomysły Klausa Schwaba i hiperglobalistów, dla których dorobek twórcy Forum Ekonomicznego w Davos jest zasadniczym drogowskazem działania, są właśnie owym zapętleniem, czyniącym z ludzi władzy zakładników ich idei i pomysłów, prowadzących ludzkość i zbiorowości ją tworzące do społecznego Armagedonu. Z jednej strony kult wolności, swobody słowa, demokracji, postoświeceniowego optymizmu, a z drugiej – opresja, inwigilacja, kontrola, sprowadzenie wolności do ascetycznego i subiektywnego, niemalże religijnego, mistycznego i transcendentnego pojęcia. A tym samym pozbawienie jej doczesnych, materialnych, umożliwiających jej poszerzanie i pogłębianie zrozumienia, odniesień.
W owych procesach degradacji wspólnoty i tworzenia wektorów kierujących nas ku „społeczeństwu 20:80”, tzw. kultura Davos zajmuje poczesne miejsce (p. cześć II tryptyku - Społeczna dekadencja). Tak rozumiane procesy globalizacyjne są de facto zaprzeczeniem szczytnych celów, według których globalizacja ma być rozumiana jako proces jednoczenia się ludzi różnych kultur w formie jednej planetarnej zbiorowości, funkcjonującej bez jakichkolwiek opresji kulturowych, (czyli w formie zharmonizowanych i dopełniających się wzajemnie kultur regionalnych i lokalnych), zaś z drugiej – jako forma pozbawiona dyktatu czy hegemonii ze strony kogokolwiek. Bo czyż globalizacja ma być rozumiana – a tak ją się pojmuje w wielu, nieeuroatlantyckich kręgach cywilizacyjno-kulturowych – wyłącznie jako westernizacja?
Rozumienie westernizacji reklamowanej jako synonim postępu i rozwoju człowieczeństwa ogranicza się w zasadzie do dotychczasowego (już minionego w obliczu nadciągającego kryzysu strukturalnego o globalnym zasięgu) poziomu i jakości życia ludzi Zachodu. W obliczu zapowiedzi płynących z obozu zwolenników dotychczasowej formy globalizacji, tylko ulotne pojęcie wolności, bez jakichkolwiek odniesień doczesnych, zostaje jedynym sloganem na sztandarach tak rozumianych wizji rozwoju świata i ludzkości. Oczywiście w tle pozostają zyski, nowa wersja kolonializmu i pogłębienie hegemonii w formie rosnącej władzy transnarodowych korporacji (p. Korporatokracja, Sprawy Nauki Nr 5/240 z 2019 r.), o czym w mediach głównego nurtu się nie mówi. Masz czuć się wolnym i to ma ci wystarczyć.
Liberalizm jak religia
Tak rozumiany liberalizm, zawłaszczający nie tylko gospodarkę i ekonomię – przede wszystkim w przestrzeni mentalnej, ideologicznej i retorycznej – ale i najszerzej pojętą kulturę, stał się na naszych oczach zarówno religią jak i swoistym Kościołem. Oczywiście bez formalno-instytucjonalnego centrum jak to miało miejsce z chrześcijaństwem, a potem - katolicyzmem.
Apostołowie chrześcijaństwa z pierwszych wieków nowej ery zapowiadali nowy świat, który odmieni rzeczywistość. Mówili o zbawieniu poprzez odrzucenie dóbr świata realnego. Niektórzy praktykowali – bo zacząć trzeba od siebie (jak mawiał Sokrates) – skrajną ascezę, wyrzekając się całkowicie potępianej „materii” (czyli dóbr codziennego użytku). Św. Antoni czy św. Szymon Słupnik są tych idei najlepszymi przykładami.
Liberalizm jako nośna, postępowa, dająca nadzieje na lepsze, postępujące drogą humanizmu społeczeństwo przyszłości, ograniczając się wyłącznie do sfery utylitarno-zyskownej i traktujący wolność wyłącznie w kategoriach ekonomiczno-biznesowych zapędził się w ten sam ciemny zaułek co chrześcijaństwo. Wolność sama w sobie, pozbawiona równości, sprawiedliwości, braterstwa (czyli empatii) i poczucia bezpieczeństwa (choćby na minimalnym, jednostkowym poziomie), bez balansu idei i wartości pozostaje pustym sloganem. Czymś na kształt chrześcijańskiego zbawienia po śmierci.
Współczesny liberalizm z twarzą Apostołów Nowego Ładu podążający ku tak rozumianym rozwiązaniom można określić więc nie jako holistyczną ideę postępu i rozwoju, a raczej swoistą wersję esencjalizmu. To poniekąd efekt platońskiego ukąszenia świadomości, gdzie wolność redukuje się wyłącznie do odwiecznych, stałych, niezmiennych wartości, bez odniesień do doczesnych pojęć. To znaczy, iż istnieje element natury ludzkiej rozumiany dogmatycznie i fundamentalnie. Takie pojmowanie natury człowieka krytykowali w swoim czasie m.in. Karol Marks i Fryderyk Nietzsche.
Esencjalizm jest podejściem dążącym zawsze do redukcji. Zachęca do tego, by skupić się na najważniejszych wartościach. W tym przypadku na wartościach, jakie nam za pomocą medialnej, mainstreamowej, narracji starają się narzucić różnego rodzaju mesjasze, apostołowie, guru i politycy.
Dobrym przykładem na tak rozumiany byt człowieka są tezy Agnieszki Krzyżanowskiej (literatki, fotografki, blogerki) z jej dorobku. Uważa ona, że dzisiejszy świat oferuje nam tak wiele możliwości, iż jesteśmy zagubieni w swej decyzyjności. Ale jednocześnie „żyjemy w kulturze braku, wmawia nam się nieustannie, że czegoś nie mamy, że jesteśmy nie na czasie. Paradoksalnie prowadzi to do dyktatury nadmiaru”.
Słuszne to jak najbardziej, lecz czy porzucając absolutnie doczesność i materię, pozostając jedynie przy wolności pląsającej w chmurach idealizmu i donkiszoterii zrealizujemy nadzieje na zrównoważony – materialnie i duchowo – postęp i rozwój człowieczeństwa, a tym samym ludzkości? Kultura „natychmiastowej gratyfikacji” (jak dzisiejszą sytuację określił Zygmunt Bauman w 44 Listach ze świata płynnej nowoczesności) dostaje w tym momencie potężny cios ze strony tych ośrodków, które do tej pory ją ochoczo promowały i zachęcały do jej praktykowania.
Ośrodki społecznej dyrygentury
Według tak rozumianej filozofii życia, esencjalista powinien dziś odpowiadać „nie” na propozycje, które daje mu świat. Owe ośrodki społecznej dyrygentury, o których tu wspomniano, na kanwie kryzysu i braków związanych z wyeksploatowaniem (w pogoni za zyskami) dóbr oraz zasobów planety starają się na tak skonstruowanej platformie komunikacji ograniczyć marzenia i potrzeby społeczne do idealistycznych, mistycznych zainteresowań. I takiego też pojmowania ludzkiego bytu. Dlatego przywołano m.in. drogę, jaką podążało pierwotne chrześcijaństwo w schyłkowym stadium Imperium Romanum.
Istotą egzystencji człowieka ma stać się rozumiana i wypreparowana z doczesności wolność. Dziwne jednak, iż ci co głoszą takie poglądy - np. Emanuel Macron wraz ze swymi akolitami (cytowany w I części tryptyku pt. „Wigor globalizacji”) - nie stosują się do tych propozycji. W 2021 r., jak podały francuskie media, członkowie rad nadzorczych topowych korporacji znad Sekwany samych dodatkowych dochodów – nagrody, bonusy, premie itd. - z racji zasiadania w owych radach otrzymali 44 mln euro. Nie kto inny niż jeden z czołowych polityków Zachodu - Georg Bush jr. – apelował po 11.09.2001 do obywateli USA, by wrócili do galerii handlowych i magazynów. „Kupujcie”– nawoływał za pomocą mediów. Ogłaszając aktualnie powszechną ascezę konsumpcyjną – ale wyłącznie dla ludu i mas – mocodawcy współczesnego świata przeczą tym samym swej dotychczasowej filozofii pojmowania rzeczywistości.
Rozumują niczym Natasza z Trzech sióstr Czechowa, mówiąca: „Posadzę kwiatki i będzie pachniało”. Nie będzie pachnieć, bo nie może. Świata, który był dotychczas, już nie będzie.
Nawet sam Klaus Schwab zdaje sobie sprawę z tego, co niosą w praktyce jego propozycje: „czwarta rewolucja przemysłowa umożliwi jednostkom coraz bardziej różnorodne sposoby krzywdzenia innych, na wielką skalę”. Jednak nad tą czekającą ludzkości optyką prześlizguje się niesłychanie lekko, nie wspominając jak owe zagrożenia i rafy ominąć, wyeliminować, czy choćby zminimalizować. Jego wirtualny, transnarodowy i planetarny „Bit-Nation” ma żyć dostatnio i być autentycznie wolnym. Reszta ma pozostać poza jego zainteresowaniem.
Już na początku XX w. ostrzegano przed dehumanizacją procesów globalizacyjnych, braku zrównoważenia wartości, jakie niosą i oddanie się wyłącznie sprawczej mocy sił rynkowych. Ich zdaniem już wtedy prowadzić to miało do powstania wielosetmilionowych, światowych warstw underclass (podklasa niczym niedotykalni w Indiach), czyli trwale, wielopokoleniowo zdeklasowanych, zmarginalizowanych, wykluczonych, a przez to nie wolnych i pozbawionych nadziei na poprawę swego losu ludzi (Henry Kissinger, Czy Ameryka potrzebuje polityki zagranicznej?). Czy taka ma być przyszłość ludzkości?
Projekt globalistów - dehumanizacja
Charakterystycznym rysem współczesnych debat i wymiany myśli, dzięki przejściu od racjonalności i realizmu do emocji, namiętności i skrajności stojących na antypodach kompromisu, jest zastąpienie poważnych argumentów i szermierki słownej oczernianiem tych, który mają inne zdanie, z którymi się nie zgadzamy, tych co wyznają inny system wartości i z takich pozycji interpretują procesy, bądź wydarzenia zachodzące w świecie. „To zaprzeczenie idei wolności słowa, zasadniczej dla zachodniej demokracji. To jest godne najwyższego potępienia” (amerykański dyplomata Chas W. Freeman jr. „Marsz ku katastrofie” [w]: Przegląd, 26.09-02.10.2022).
Warto dodać, iż takie formy dyskusji, taką dogmatyzację poglądów i fundamentalizm myślenia (co jest równocześnie egzemplifikacją pewnej formy fanatyzmu) preferują dziś głównie właśnie środowiska mieniące się liberalnymi, prodemokratycznymi, kreujące się na obrońców wolności słowa czy praw człowieka (w nich mieści się przecież prawo do odrębnego zdania). To też jest przyczyna uwiądu i kryzysu demokracji.
Współcześni piewcy globalizacji, porażeni totemem, jakim stał się rynek i konsumpcja – tak musi być, gdyż system kapitalistyczny jest nastawiony na maksymalizację zysków - nie widzą, iż nasza planeta znajduje się w okresie interregnum.
Projekt globalistów i admirujących go mainsteramowych akolitów jest próbą ucieczki do przodu od problemów, które narastają z racji samej istoty systemu wolnorynkowego. Wzmocnionego ostatnimi czasy przez królestwo neoliberalizmu. Ten projekt tworzy jednak żyzną glebę dla pogłębienia megakryzysu strukturalnego całego systemu. Nie jest żadnym planetarnym i ogólnoludzkim rozwiązaniem, a tylko dalszą drogą dla pogłębiania stratyfikacji społecznych, co w dłuższym czasie będzie tworzyć dwa odrębne gatunki ludzi (p. II część tryptyku - Społeczna dekadencja).
Jeśli demokracja w euroatlantyckim wydaniu zezwala na wieloletnie przetrzymywanie – bez procesu i wyroku – ludzi za nieudowodniony terroryzm (Guantanamo), buduje więcej więzień i murów (dzielących świat na nasz oraz cudzy i obcy) niż szkół i placówek edukacyjnych, jeśli jednych potępia i wyklucza za prowadzenie agresywnych wojen a swoich sojuszników i klientów za takie czyny hołubi i przymyka oczy na popełniane przez nich zbrodnie, to nie dziw, że społeczeństwa odwracają się od takiego systemu. Bo hipokryzja w starciu z realiami poraża. Tym mocniej, gdy argumentacja demokratów i liberałów podpiera się uzasadnieniami swego postępowania etyką, moralnością, przyzwoitością, wzniosłymi wartościami, uniwersalizmem.
Dlaczego więc propozycje elit reprezentujących interesy mega kapitału (jak w przypadku kultury Davos) mają być jedyną, niezawodną, pewną niczym Arka Noego nadzieją i perspektywą planetarnego społeczeństwa? I należy im się bez szemrania i buntu poddać, przyjąć tę perspektywę jako nieuchronną, jedyną i absolutnie konieczną? Jako wyższy stopień hegemonii kapitału nad pracą, własności prywatnej nad wspólną (najszerzej pojętą), swoiste chomąto założone właśnie wolności rozumianej holistycznie i omnipotentnie.
I mówienie, iż wiara w wolność jako najwyższą wartość, na której należy opierać swój byt, jak uczynił to cytowany prezydent Francji, niczego nie załatwia. Jest kolejnym przykładem wspomnianej megahipokryzji. Bo przecież nikt nie zwalcza wolności, zwalcza się co najwyżej wolność tych innych, obcych, niepokornych, buntowniczych (Karol Marks, 18 Brumaire'a Ludwika Bonapartego).
Na koniec powróćmy jeszcze raz do Fromma i jego Rewolucji nadziei. Wspomina on w podsumowaniu o duchowym, mentalnym, kulturowym odrodzeniu naszego gatunku. Postuluje, aby „człowiek ponownie obudził się do życia i przebudował swe społeczeństwo w kierunku życia”. Na pewno nie uczyni tego kapitał i esencjalizm zaprezentowany i proponowany przez zwolenników pogłębiania, według dotychczasowych form i metod, procesów globalizacyjnych, które pogłębiają stratyfikacje społeczne tak w wymiarze planetarnym jak i lokalnym. Ten kierunek rozwoju utwierdza bowiem hegemonię kapitału nad potrzebami społecznymi i marzeniami ludzi o lepszym jutrze. To droga donikąd, nowe chomąto i pogłębienie dotychczasowego, w nowoczesnej wersji, niewolnictwa.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4503
Słowa dnia – są dokumentowane codziennie jako te, które najczęściej pojawiają się w wytypowanych serwisach prasowych. Można je śledzić na Facebooku, a wszedłszy na stronę www.slowanaczasie.uw.edu.pl, nie tylko czytać ich tygodniowe zestawienia i komentarze na temat słów miesiąca, ale od początku każdego listopada nawet samemu uczestniczyć w plebiscycie na Słowo Roku. Przede wszystkim jednak słowa dnia trafiają do zakładki na stronie Narodowego Korpusu Języka Polskiego - www.nkjp.pl - jako ogólnodostępny materiał do różnorakich badań i zastosowań, np. do układania słowników, podręczników, wzbogacania wyszukiwarek czy programów do automatycznego tłumaczenia. Z dr Dorotą Kopcińską z Instytutu Języka Polskiego UW, która zajmuje się wyborem i językoznawczym opracowaniem słów dnia oraz ich cotygodniowymi zestawieniami, rozmawia Krystyna Hanyga.

- Polskie słowa dnia są rejestrowane mniej więcej od marca 2010 roku, na początku stanowiły po prostu jeden z rezultatów pracy nad budową Narodowego Korpusu Języka Polskiego. Wzorem, do którego odwołał się współtwórca NKJP, a zarazem pomysłodawca odrębnego serwisu Słowa dnia prof. Marek Łaziński, był lipski Wortschatz, czyli zbiór leksyki języka niemieckiego wzbogacany codziennie właśnie o słowa dnia.
Polskie Słowa dnia zawdzięczają swoje istnienie także autorowi programu wyszukiwawczego o nazwie Frazeo - angliście z Uniwersytetu Łódzkiego dr. Piotrowi Pęzikowi. (W Instytucie Anglistyki UŁ od wielu lat opracowywano korpusy tekstów, zarówno języka polskiego, jak i korpusy porównawcze polsko-angielskie i angielsko-polskie, także tekstów uczniowskich, stąd udział łódzkich badaczy z tego środowiska w budowie NKJP). Dzięki oprogramowaniu dra Pęzika mamy codziennie możliwość obejrzenia kontekstów, których analiza jest czynnikiem niezbędnym przy wyborze przez językoznawcę słów dnia spośród tych, które program wskazuje automatycznie jako słowa najczęściej używane poprzedniego dnia w tekstach prasowych. Zasadniczym materiałem są pierwsze strony czterech dzienników ogólnopolskich („Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej”, „Dziennika Gazety Prawnej” i „Polski The Times” oraz ich wydań lokalnych), ale także pokazują się teksty funkcjonujące wyłącznie w Internecie na stronach innych gazet i portali.
- Program dostarcza słów, które mają frekwencję bezwzględnie wysoką nie tylko w tekstach z poprzedniego dnia, ale także dosyć wysoką w porównaniu z danymi tekstowymi z poprzedniego półrocza. Wyniki są rezultatem pracy automatu i muszą podlegać kontroli językoznawcy. Po pierwsze dlatego, że program na razie nie uwzględnia różnicy wielkości liter w zapisie, więc to człowiek musi zdecydować, początek którego słowa - jako nazwy własnej - trzeba napisać wielką literą. Poza tym program z założenia sprowadzający słowa do form podstawowych wyrazów czasem robi zabawne pomyłki.
Na przykład, przez ostatnie miesiące przewijał się w prasie temat uboju rytualnego i słowo ubój padało w tekstach dość często. Ponieważ ubój jako ciąg liter rzeczywiście niewiele się różni od kształtu formy bój – rozkaźnika od bać, na liście wygenerowanej przez program pojawiało się słowo ubać jako hipotetyczna reprezentacja formy czasownika. Dzięki temu, że można było sprawdzić przykłady użycia, teksty z jakich dane słowo zostało zaczerpnięte dało się szybko zweryfikować, że w tym wypadku nie jest to jakiś nowy czasownik, tylko znany od dawna rzeczownik, sprowadzony automatycznie do nieodpowiedniej formy podstawowej.
Oczywiście, będziemy starali się usprawnić działanie programu, by takie sytuacje się nie zdarzały, ale udział człowieka w procesie wyboru słów dnia zawsze będzie istotny.
Selekcja dotyczy też słów pochodzących z lokalnych wydań gazet, związanych z miejscowymi wydarzeniami. Nie każde z nich odbija się echem w całym kraju, a więc utrwalenie opisujących je nazw nie odpowiadałoby ich rzeczywistej randze społecznej. W końcu o tym, co zostanie udostępnione publicznie, decyduje w dużym stopniu osoba wybierająca.
- Co na podstawie słów dnia można powiedzieć o współczesnej polszczyźnie medialnej, o procesach zachodzących w języku, tendencjach zmian w słowotwórstwie, składni, semantyce?
- Przede wszystkim jest bardzo wiele słów o charakterze książkowym, co przynajmniej w pierwszym momencie wydaje się dość dziwne. Wynika to jednak nie tylko z funkcjonowania programu, każdy z nas ma tendencję do myślenia o jednostkach leksykalnych jako o jednosegmentowych: słowo pisane to jest ciąg liter między spacjami i nic więcej. Tymczasem okazuje się, że słowa, które można interpretować jako formy wyrazów książkowych, często występują jako określenia innych słów. Na przykład, towarzyszący ubojowi przymiotnik rytualny na pewno nie jest wyrazem używanym przez wszystkich w życiu codziennym. A więc sam przymiotnik rytualny ma charakter słowa książkowego. Ożyło ono jednak w funkcji składnika związku wyrazowego, będącego w całości terminem, podobnym do wielu innych, do których na tyle przywykliśmy, że nie zwracamy uwagi, iż stanowią połączenie – jak godzina wychowawcza.
Często jednostki należące do biernego zasobu słownictwa rodzimych użytkowników polszczyzny zaczynają znów występować w tekstach jako elementy związków łączliwych czy nawet stałych, odświeżone, gdyż akurat odpowiadają potrzebie chwili.
Częściowo za wielokrotne pojawiania się w danym okresie jakichś do tej pory nieużywanych publicznie wyrazów ponoszą odpowiedzialność poszczególni autorzy tekstów, których słowa zostały ni stąd ni zowąd podchwycone i są powtarzane przez dni czy tygodnie. Przykład z ostatniego okresu: bezmózgi antyklerykalizm. Mnie, jako językoznawcę gramatyka, cieszy wystąpienie przymiotnika bezmózgi, ponieważ ma ciekawą budowę słowotwórczą, a w przywołanym kontekście również niecodzienne znaczenie ‘taki, który cechuje ludzi bez mózgu’. Autorzy wypowiedzi zwykle jednak posługują się połączeniami typowymi dla polszczyzny ogólnej, z domieszką książkowej, z drugiej strony często wypowiadają się z ogromnym ładunkiem emocji i wtedy używają właściwie polszczyzny potocznej. Do niej czasem dodają elementy zaczerpnięte z odmiany urzędowej - jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że w bardziej oficjalnych wypowiedziach taki zgrzyt stylistyczny, bywa, że występujący nawet w obrębie jednego zdania, świadczy, że mówiący nie ma pojęcia, jak konstruować harmonijne stylowo wypowiedzi.
Zresztą po tych wybranych słowach dnia widać, że ich źródłem są teksty utkane z elementów wziętych z różnych odmian polszczyzny. W jednej wiadomości czytamy: policja gania przestępców, w innej – że czyjaś wypowiedź stanowi nieprzytomną, podłą nagonkę na kogoś, jeszcze w innych, że po jakimś wybuchu zieje dziura, a jakaś sytuacja podpala kogoś do działania.
Do końca też nie wiadomo – to wymaga odpowiedniego opracowania – na ile ten automatyczny wybór odzwierciedla fakt, że w tej chwili nawet na pierwszych stronach gazet nie mamy do czynienia z informacją, a od razu z czymś, co jest jawnym bądź zakamuflowanym komentarzem. Dawniej można było spokojnie powiedzieć, że w prasie mamy teksty różnogatunkowe, a teraz doczekaliśmy się tekstów będących melanżem różnych gatunków. Tymczasem, jak się patrzy z dłuższej perspektywy, nie widać wśród słów dnia wielu rzeczy zupełnie nowych.
Czasem oczywiście trafiają się rarytasy typu: wózkopas, czyli kawałki równo ułożonej kostki, które na warszawskim Starym Mieście mają ułatwić poruszanie się osobom na wózkach. Zdarzają się też neosemantyzmy, jak suwak ‘sposób poruszania się pojazdów przed zwężonym odcinkiem jezdni’, i nowe połączenia wyrazowe, które jednak uznalibyśmy za niepoprawne składniowo, np. dać kogoś na żer dla mediów.
Potwierdza się natomiast obserwowana od pewnego czasu przez językoznawców tendencja do używania w funkcji określenia gatunkującego form przymiotników odrzeczownikowych, które nierzadko się z tego powodu tworzy, zamiast form dopełniacza rzeczownika, np. ostrożnościowy i postać terminu w ekonomii – próg ostrożnościowy w miejsce jego prostszej wersji – próg ostrożności. Moim zdaniem, przyczyny tego zjawiska z pogranicza semantyki, słowotwórstwa i składni należy upatrywać głównie w tym, że przymiotniki, które tworzymy od rzeczowników, przybierają znaczenia zależnie od kontekstu, w jakim wystąpią, więc możemy stosować je wszędzie tam, gdzie z jakiejkolwiek przyczyny zależy nam na skrótowym ujęciu myśli.
Powinniśmy jednak pamiętać, że nie zawsze zostawianie odbiorcy interpretacji naszej wypowiedzi jest bezpieczne. Przymiotnik urodowy w połączeniach typu: produkt urodowy ‘taki, który służy zachowaniu urody ciała ludzkiego’ (produkt dla urody, nieurzędowo po prostu kosmetyk) czy rynek urodowy ‘taki, na którym handluje się produktami utrzymującymi urodę ciała ludzkiego’ (rynek produktów dla urody, czyli rynek kosmetyków) poza tym, że się może językoznawcy nie podobać, bo uzna, że jest zbędny wobec istnienia przymiotnika kosmetyczny (wcześniej też nazywano urzędowo kosmetyki, ale - produktami kosmetycznymi), zasadniczo nie będzie rozumiany niezgodnie z intencją nadawcy, choć może jakiegoś odbiorcę w pierwszej chwili zdezorientować. Jednak wieloznaczność, o której tu mówimy, odnosi się również do przymiotników tworzonych od nazw krajów czy państw, a tu już często wchodzimy na pole minowe.
>- Oficjalną - na pewno. Ponieważ poziom naszego wykształcenia, także językowego, stale się obniża, za chwilę nikt nie będzie zwracał uwagi, że coś jest niewłaściwie ujęte w słowa, dopóki jako odbiorca nie poczuje się obrażony przez kogoś, kto również sądził, że może powiedzieć wszystko, bo jest wolność słowa i przy użyciu nieparlamentarnych słów nie zostawił na swoim oponencie suchej nitki. Wówczas ten obrzucony błotem – święcie oburzony przykładem słownego chuligaństwa - jest gotowy biec do sądu z oskarżeniem o obrazę swojej czci. W takiej chwili może sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że on sam także nie zna zasad językowej etykiety i gdyby role w dyskusji się odwróciły, to z kolei on nie miałby żadnych oporów przed użyciem niewybrednych słów.
Niepokojący jest stan polszczyzny wielu młodych ludzi. Nie chodzi tu o ich kreatywne zabawy językowe czy nawet uleganie obcym modom (angielszczyźnie), ale o częsty między młodymi sposób porozumiewania się przy użyciu niemal wyłącznie wulgaryzmów i obscenów. To bardzo groźne zjawisko, które się rozprzestrzenia, wpływa nawet na zachowanie mowne starszego - zdawałoby się - lepiej wychowanego pokolenia.
>- Sądzę, że wspomniane już przeze mnie zachwianie wyczucia różnic między odmianami języka wśród rodzimych użytkowników polszczyzny, ma swoje źródło w brakach edukacji. Po pierwsze, ta nieporadność bierze się stąd, że ludzie coraz mniej muszą pisać i piszą, także w sytuacjach oficjalnych. To zaczyna się od początku szkoły, w tej chwili właściwie na żadnym poziomie edukacji nie wymaga się od ucznia, żeby samodzielnie sformułował choć jedno zdanie.
Dawniej w młodszych klasach szkoły podstawowej często trzeba było budować zdania na przykład z podanych wyrazów lub z wyrazami, które kryły w sobie jakąś trudność w pisowni. Obecnie uzupełnia się w zeszycie ćwiczeń jedno – dwa słowa w danym poleceniu. W starszych klasach nie pisuje się również rozprawek. Ludzie mają problem ze sformułowaniem jakiejkolwiek skończonej myśli na piśmie, gdyż nigdy nie byli w tym ćwiczeni.
Po drugie, z mówieniem też mamy większe kłopoty, odkąd w imię zachowania różnicy między tekstem pisanym a mówionym, pozwalamy na to, żeby już od dziecka nie przejmować się budowaniem kompletnych wypowiedzi.
Po trzecie, nawet za młodu czyta się niewiele tekstów klasycznych będących świadectwem naszej wielowiekowej kultury, które można uznać za wzorcowe pod różnymi względami. Obecnie od wczesnej młodości czytamy głównie teksty wytworzone przez użytkowników języka równie kompetentnych jak my, którzy mamy właśnie coś powiedzieć czy napisać. Nie stanowią one dla nas żadnych wzorców.
Od kilkudziesięciu lat w badaniach językoznawczych funkcjonuje pogląd, według którego język, z którym się rodzimy i w którym wzrastamy, to właśnie polszczyzna potoczna i dopiero w szkole powinniśmy nauczyć się wypowiadać i pisać w języku ogólnym. Można by tu widzieć elementy dowartościowania gwar ludowych czy odmian regionalnych, ale w polszczyźnie nigdy nie było i nie jest tak, jak na przykład w języku niemieckim, w którym rzeczywiście niemczyzna potoczna każdego regionu jest na tyle różna, że bez poznanej w szkole niemczyzny ogólnej trudno byłoby np. Bawarczykowi porozumieć się z mieszkańcem okolic Kolonii.
Różnice językowe między mieszkańcami różnych regionów naszego kraju nie są współcześnie tak duże, by nauczaniu polszczyzny ogólnej w szkole towarzyszyła dodatkowa motywacja: dobre opanowanie wszystkich odmian języka polskiego w mowie i w piśmie to warunek konieczny do skutecznego porozumiewania się między wszystkimi członkami polskiego społeczeństwa, niezależnie od środowiska językowego, z jakiego się wywodzą, a więc do pełnienia jakichkolwiek ponadlokalnych ról społecznych. Skoro na co dzień posługujemy się polszczyzną potoczną, a szkoła nie rozwija dostatecznie naszych kompetencji w zakresie użycia innych odmian, (nawet czasem nie uświadamia wystarczająco, że takie odmiany istnieją), to trudno się dziwić, że również w sytuacjach oficjalnych jest nam najłatwiej używać stylu potocznego ze wszystkimi jego zaletami, zwłaszcza wielością barwnych określeń, i wadami, jak brak słownictwa neutralnego emocjonalnie oraz ograniczenie tematyczne leksyki. Stąd między innymi – moim zdaniem - to wrażenie ubożenia języka mediów.
- Przede wszystkim sprzyja skrótowości wypowiedzi i tu oczywiście prym wiodą sms-y. W komunikacji internetowej, w wypowiedziach na forach, na czatach króluje polszczyzna potoczna. Teksty pisane próbuje się tam maksymalnie kondensować i odrzucić wszystko, co wydaje się spowalniać tworzenie wiadomości, choćby polskie znaki. O interpunkcji w ogóle nie ma co wspominać. Jeśli chodzi o ortografię, to internauci traktują ją jako zbędny balast i swoim dążeniu do uproszczeń łatwo zapominają, czemu służy morfologiczna zasada pisowni. Jej przestrzeganie ułatwia czytającemu identyfikację różnych form tego samego wyrazu.
Wbrew pozorom, pisanie zgodnie z wymową opóźnia zrozumienie zapisu. Z jednej strony więc panoszy się w tych tekstach niechlujstwo graficzne. Z drugiej strony, efektem tendencji do skrótu są np. emotikony, czyli nowe – niewerbalne - sposoby komunikowania uczuć z wykorzystaniem, co paradoksalne, kombinacji tych samych znaków przestankowych, które się pomija przy tworzeniu wypowiedzi. Warto również zwrócić uwagę, że upowszechnienie narzędzi komunikacji elektronicznej sprawiło, że nasz zasób słownictwa czynnego wzbogacił się o wiele nowych wyrazów i to będących nie tylko terminami, ale także słownictwem środowiskowym. Po prostu wszyscy znamy się już nie tylko na medycynie.
- Język towarzyszy zmianom w obyczajowości, demokratyzuje się. W nim, jak w modzie, obowiązuje luz, swoboda. Rozpowszechniają się neologizmy i neosemantyzmy mające swoje źródło w języku angielskim. Słowa dnia, o których mówimy, są tyleż zwierciadłem współczesnej polszczyzny, co ciekawym materiałem choćby dla socjologów. W tych słowach znajdują przecież odbicie wydarzenia, medialne tematy dnia, głośne debaty i afery, zjawiska kulturowe. Słowa mówią wiele o mentalności i zainteresowaniach Polaków oraz o ich wyobrażeniach o świecie.
>
- Badacze zajmujący się opisem diachronicznym polszczyzny zwracają uwagę, że ta rejestracja słów posłuży socjologom, historykom myśli, polityki czy języka także w przyszłości do rozpoznania i opisywania sytuacji, wydarzeń, które miały miejsce w naszych czasach. Nasi potomkowie dowiedzą się dzięki Słowom dnia, co było dla nas tak ważne, że rozprawialiśmy o tym w mediach przez dłuższy okres. Tymczasem jako synchronista trochę dziwnie się czuję ze świadomością, że opisując tu i teraz, tworzę materiał, który będzie spożytkowany także w przyszłości.>- Dziękuję za rozmowę.