Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1522
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku byliśmy świadkami boomu edukacyjnego, który rozbudził ogromne nadzieje młodzieży. Szybko ją zawiódł. Jak grzyby po deszczu powstawały prywatne szkoły wyższe. Zaledwie kilka z nich zasługiwało na tę nazwę, kilkadziesiąt mogło aspirować do statusu pomaturalnych szkół zawodowych, a reszta była oszustwem w majestacie prawa. Ich oferta edukacyjna była poniżej minimalnych standardów. Ale młodzież i rodzice uwierzyli, że inwestują w przyszłość./…/
Część tych szkół na szczęście upadła. Toczyły się procesy hochsztaplerów, którzy w biznesie edukacyjnym odkryli żyłę złota i bez skrupułów wykorzystywali koniunkturę, pozorując kształcenie. Ale nadal istnieją powiatowe uczelnie wszystkiego najlepszego, które dają – a raczej sprzedają za niemałe czesne – dyplomy takie same, jak te z prestiżowych uniwersytetów. Dlatego młodzi ludzie wchodzą na rynek pracy z dużymi wymaganiami. Niektórzy przyjmują postawę roszczeniową – przecież obiecano im atrakcyjną pracę, karierę. Szczególny zawód przeżywają rodzice, którzy te studia finansowali.
Tymczasem dyplomy dziennikarzy i menedżerów, specjalistów od marketingu i reklamy (najmodniejsze kierunki) można oprawić w ramki, a potem szukać pracy przy kasie lub w magazynie supermarketu. Któryś z profesorów rozpaczliwie pytał: „Jakie wykształcenie można otrzymać w uczelni będącej skrzyżowaniem akademii lata z radiem ze szkołą pod żaglami?”.
W momencie transformacji ustrojowej w Polsce studiowało 400 tysięcy osób, a wyższym wykształceniem legitymowało się 7 procent obywateli. W roku 2000 było ich już 9,7 procent. Obecnie studiuje około miliona, a dyplomem może się pochwalić prawie 22 procent. Mamy więc trzy razy więcej obywateli z wyższym wykształceniem niż u schyłku PRL-u. Ale jakość ich wykształcenia i wartość dyplomu na rynku pracy drastycznie spadły.
Obecnie każdy, kto ma pieniądze i chce studiować, na jakieś studia trafi i kupi sobie najpierw indeks, a potem dyplom, choć wiedzę i umiejętności to już niekoniecznie. Jest tajemnicą poliszynela, że aby studia płatne ukończyć, wystarczy regularnie płacić czesne. Pracę licencjacką można kupić za mniej więcej 2,5 tysiąca złotych. Podobno korzysta z tego rozwiązania 80 procent studentów licencjatów! Praca magisterska jest o tysiąc złotych droższa, ale też łatwo dostępna.
Mamy więc imponujący odsetek ludzi z dyplomem, ale ludzi mądrych, wykształconych i kompetentnych nie przybywa. Jakość wykształcenia większości osób, które zdobyły dyplomy w ostatnim trzydziestoleciu, jest drastycznie niska.
Sam fakt ukończenia studiów utracił wartość. Wartość rynkową, prestiżową, a nawet towarzyską, bo ludzie z dyplomem nie wyróżniają się na korzyść z otoczenia, trudno ogrzać się w ich blasku. Wystarczy posłuchać wystąpień osób publicznych – budzą zażenowanie. Wyższe wykształcenie nie gwarantuje krytycznego myślenia ani poczucia odpowiedzialności za wspólne dobro. Fakt, że Krystyna Pawłowicz, autorka obelżywych, haniebnych oracji, plugawych wyzwisk i prostackich pouczeń, posiada nawet tytuł naukowy, dobitnie ilustruje kondycję moralną i intelektualną środowiska akademickiego.
Infantylne studia
W XXI wieku osłabła wiara w siłę dyplomu. U jednych zapał do studiów wygasł, bo rynek pracy dla osób z wyższym wykształceniem jest w Polsce raczej skromny. Innych na kilkuletnią naukę po prostu nie stać. A miejsca na nieodpłatnych studiach dziennych w wyższych uczelniach państwowych okupuje wielkomiejska młodzież po dobrych szkołach średnich.
W całej Europie mówi się o nadprodukcji młodych ludzi z wyższym wykształceniem, dla których nie ma stabilnej pracy odpowiadającej oczekiwaniom. Czekają ich zajęcia dorywcze, poniżej aspiracji, a nawet długotrwałe bezrobocie. Dlatego wśród młodzieży narastają złe emocje – gniew, poczucie krzywdy i odtrącenia. To bomba z opóźnionym zapłonem. W powojennej Europie, demokratycznej i socjalnej, stawiającej na równość szans, było rzeczą oczywistą, że poziom wykształcenia rodziców jest zaledwie punktem wyjścia dla ambicji edukacyjnych dzieci. Wydawało się nie do pomyślenia, aby dzieci inteligencji poprzestawały na średnim wykształceniu, a dzieci ludzi z wykształceniem średnim na podstawówce. Dziś już tak się dzieje.
Następnym pokoleniom młodzieży grozi społeczna degradacja. Będą gorzej wykształceni niż ich rodzice. Zwłaszcza w Polsce, gdzie kolejna nieprzygotowana i karykaturalna reforma edukacji dokonuje spustoszenia w szkołach niższego szczebla. Polskie uczelnie tkwią w kryzysie. Składa się nań wiele przyczyn: niedofinansowanie, kadrowy drenaż szkół publicznych przez placówki prywatne, podstępne odbieranie autonomii, emigracja lub ucieczka do biznesu najzdolniejszych młodych naukowców.
Nie ma już wielkich autorytetów, nazwisk, które przyciągały nie tylko studentów, ale i szeroką publiczność na otwarte debaty. Nie ma debat. Nieliczni, którzy starają się coś robić w tym zakresie, nie zyskują zainteresowania. Młodzież przychodzi na studia jak do szkoły, żeby odwalić lekcje – zakuć, zdać i zapomnieć. Nie ma już obowiązkowych lektur w postaci kompletnych dzieł uczonych. Są fragmenty w nadbitkach, a ich jakie takie opanowanie wystarcza, by jako tako zdać egzamin. Degradacja studiowania do odbębniania lekcji znajduje odbicie nawet w języku. Obecni studenci mówią: „Jadę do szkoły”. Kiedyś jeździło się na uczelnię. Studiowanie na uniwersytecie stanowiło powód do dumy. To była świątynia wiedzy, miejsce nabywania szczególnej godności. Autonomiczne terytorium, gdzie z dala od zgiełku spraw doczesnych mistrzowie wraz z uczniami szukają odpowiedzi na ponadczasowe pytania. Już tak nie jest.
Nazwa uniwersytet uległa degradacji. Nie radząc sobie ze spadkiem poziomu nauczania i prestiżu szkół wyższych, kolejni ich reformatorzy postanowili przykryć porażkę, odwołując się do warstwy symbolicznej. Wszystko, co po maturze, nazwali uniwersytetami.
Teraz zamiast wyższych szkół rolniczych mamy uniwersytety przyrodnicze, zamiast szkół pedagogicznych – uniwersytety pedagogiczne itd. Im gorzej, tym na pokaz lepiej. Dumne szyldy mają maskować coraz uboższe wnętrza. A studenci z uporem „chodzą do szkoły”. Władza zaś ma za nic autonomię uczelni. Wiosną 2018 roku na rocznicową konferencję o filozofii Karola Marksa, którą zorganizował Uniwersytet Szczeciński, przyszła trójka policjantów, żądając wyjaśnień, czy propaguje się tam system totalitarny i uprawia antypaństwową propagandę.
Reformy Świętoszka
Mianowany w 2015 roku minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin z zapałem przystąpił do kolejnych reform. Doktor filozofii, prowincjonalny bigot przebrany za krakowskiego inteligenta (nazywano go kapelanem Platformy, gdy tam robił karierę) zaczynał jako założyciel prywatnej szkółki wyższej, której atutami były dumna nazwa „Europejska” i prestiżowy patron, ks. Józef Tischner.
Już samo powołanie na zwierzchnika korporacji uczonych człowieka bez dorobku naukowego i kompetencji było wyraźnym sygnałem stosunku władzy do sfery nauki. Wcześniej Gowin był ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska, gdzie skoncentrował się reformatorsko na opłakanej w skutkach „deregulacji” taksówkarzy i przewodników miejskich. Zasłynął stwierdzeniem, że w negocjacjach Okrągłego Stołu Solidarność zawarła umowę z bandytami. „Kto się bardziej nadaje na ministra sprawiedliwości jak nie jegomość, który nie rozróżnia przeciwnika politycznego od bandyty?” – skomentował profesor Bronisław Łagowski, filozof i wytrawny publicysta.
Gdy w Platformie minister nie doczekał się spodziewanych awansów, obrażony przeszedł do PiS-u. Ministerstwo Nauki w rządzie Beaty Szydło dostał chyba jako nagrodę pocieszenia, bo najpierw przedstawiono go jako pewnego kandydata na ministra obrony.
Postronni mogliby sądzić, że Gowin to człowiek renesansu, skoro bez wahania gotów jest kierować dziś wymiarem sprawiedliwości, jutro wojskiem, a pojutrze nauką. Niestety. Ogłaszając zamiar reformowania szkolnictwa wyższego wyznał, że jako główny cel stawia sobie „poszukiwanie prawdy”. Nie chodziło jednak o obiektywną prawdę naukową, tylko o lustrację profesorów, wśród których być może przechowali się jacyś tajni współpracownicy. Trzeba się ich pozbyć, żeby zrobić miejsce dla nominatów nowej władzy. Dr Gowin chwalił się, że to jego osobisty wkład w ustawę, „żeby wszyscy, którzy przykładają rękę do formowania elit, mogli z otwartą przyłbicą zmierzyć się z prawdą”. Molierowski Świętoszek nie powiedziałby tego lepiej!
Reforma, nazwana pompatycznie „Konstytucją dla nauki”, weszła w życie w październiku 2018 roku. Miała „uwolnić ogromny potencjał naukowy Polek i Polaków” i doprowadzić do upadku 300 najgorszych szkół wyższych. Nic takiego się nie stało. Ustawa Gowina nie likwiduje żadnej z patologii niszczących środowisko akademickie, a niektóre z nich nawet wzmacnia, na przykład system hierarchiczny. Teraz rektor – nie kontrolowany przez żadne organy uczelni – będzie wedle uznania rozdzielał pieniądze, prowadził politykę zatrudnienia, mianował dziekanów, którzy dotychczas byli wybierani, może nawet przeorganizować struktury uczelni, nie pytając nikogo o zdanie. Będzie dzielił i rządził, co oznacza koniec wewnątrzuczelnianej demokracji. Uniwersytety przestaną być korporacjami uczonych i studentów, a staną się… czymś na kształt folwarków?
Ustawa Gowina wprowadza do nauki kult języka angielskiego, dając mu taką rangę, jaką w średniowieczu miała łacina. To oczywiste, że prace z nauk ścisłych pisane po angielsku mają większe szanse przebicia się w świecie. Ale oczekiwanie wniosków o granty w języku angielskim kierowanych do polskich instytucji naukowych ze strony polskiej humanistyki jest wymaganiem neokolonialnym. Za publikację w języku angielskim przysługuje dziesięć razy więcej punktów niż za tę samą w języku polskim.
„Punktoza” stała się podstawą oceniania placówek i ludzi nauki już za sprawą minister Barbary Kudryckiej, Gowin ją wzmocnił. Profesor Władysław Tatarkiewicz za bezcenną Historię filozofii nie dostałby punktów, bo podręczniki nie są punktowane. Ale Kowalski za namaszczony bełkot na chwytliwy temat, stanowiący bezwartościową kompilację z różnych źródeł – tak. Profesor Jan Widacki, prawnik, skomentował punktozę bezlitośnie: „Ma tu zastosowanie prawo Kopernika: pieniądz gorszy wypiera lepszy. Jak w polityce awanturnicy, demagodzy, populiści i oszuści wypierają zrównoważonych, uczciwych i rzetelnych, tak w nauce hochsztaplerzy, łowcy punktów oraz autoreklamiarze wypierają rzetelnych badaczy, których pochłania praca naukowa, a nie praca nad PR i promocją. Ci, co lepiej liczą punkty i na tym się koncentrują, wypierają tych, co koncentrują się na nauce. To zły, zabójczy dla nauki mechanizm”.
W środowisku uczelni publicznych panuje przekonanie, że reforma Gowina jest między innymi efektem lobbingu sektora szkół prywatnych. Ani tych, ani tak zwanych konkordatowych, czyli katolickich szkół ustawa nie obejmuje. Im łatwiej będzie się rozwijać. Łatwiej będzie także wydawnictwom słusznym światopoglądowo. Po rozstrzygnięciu konkursu na dofinansowanie czasopism naukowych publiczne pieniądze dostały periodyki wydawane przez KUL, Komitet Nauk Teologicznych PAN (jest taki!), Uniwersytet Papieski JP II i podobne. Będzie więc w polskich uczelniach bogobojnie, zamordystycznie, ale po angielsku. I tak do następnej reformy.
Z górki, czyli tajemnice wiary
Wiosną 2020 roku minister Gowin podał się do dymisji. Zaszczytną funkcję, piastowaną niegdyś przez wybitnych uczonych, objął po doktorze Gowinie… inżynier elektronik, były prezydent Świdnicy, Wojciech Murdzek. Człowiek, który za największe życiowe osiągnięcie uważa nadanie swojemu miasteczku patronatu św. Jana Pawła II. Jako zwierzchnik resortu zapowiedział porządki kadrowe, „żeby pozbyć się ludzi złej woli i obcych kultur”, i odbieranie pieniędzy uniwersytetom, „które oferują studia sprzeczne z nauczaniem Kościoła”.
Pół roku później naukę wraz z oświatą złożono w ręce Przemysława Czarnka. Oryginał! Jest doktorem habilitowanym zatrudnionym na KUL jako profesor, choć nie ma żadnego dorobku naukowego. Jest prawnikiem, a obnosi się z poglądami sprzecznymi z konstytucją. Pluralizm światopoglądowy uważa za „ideologiczny zamęt”. Przedstawia się jako chrześcijanin, choć wartości ewangeliczne są mu obce. O uczestnikach Marszu Równości mówił: „Skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym!”. Zapowiada rozprawienie się z „ideologią liberalno-lewicową” na uniwersytetach. Polskość sprowadza do tradycji rzymskokatolickiej. Czyli tak jak Murdzek, tylko jeszcze lepiej. Ten drugi pozostał na stanowisku wiceministra. A Jarosław Gowin objął nowy resort – rozwoju, pracy i technologii.
Co wiemy o ofercie naukowej periodyków katolickich? Jeden przykład. Kwartalnik „Łódzkie studia teologiczne” (ang. tytuł „Łódź Theological Studies Quarterly”) opublikował w 2017 roku artykuł arcybiskupa Marka Jędraszewskiego "Chrzest Polski" (The Baptism of Poland). Autor to zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup metropolita krakowski, profesor nauk teologicznych. Artykuł jest opracowaniem wykładu wygłoszonego w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Autor sławi w nim rodzinę, której fundamentem jest chrześcijaństwo, oraz symbiozę Kościoła, państwa i społeczeństwa, której początków upatruje w akcie chrztu Mieszka I. Abp. prof. Jędraszewski przywołuje kronikę niejakiego Kpinomira, spowiednika Dobrawy, zatytułowaną Żywot Mieszka. Dowiadujemy się z niej, że aby przyjąć chrzest, a następnie zawrzeć po bożemu prawdziwe małżeństwo z Dobrawą, dzielny Mieszko oddalił ze swojego dworu harem złożony z siedmiu niby-małżonek. Profesor Jędraszewski nazywa to „prawdziwą rewolucją obyczajową”.
Zgrabne i odkrywcze? Owszem, choć nie tak urocze jak pierwowzór. A pierwowzorem dla profesora teologii był… primaaprilisowy utwór opublikowany rok wcześniej w jednym z polskich dzienników przez Philipa Earla Steele’a. Steele stworzył wielce zabawną historię o niemoralnym, łasym na niewieście wdzięki Mieszku, który wybierał sobie najpiękniejsze białogłowy, nie dbając o ich pochodzenie. I tak w haremie znalazły się: Całusława, Biustyna, Błogomina, Udowita, Pieściwoja, Rębicha i Pępicha. Mieszko najpierw chciał uczynić Dobrawę pierwszą wśród żon, ale ta odmówiła, przekonując go, że jeśli oddali poprzedniczki, to „bóg chrześcijański go pobłogosławi, a światłość niebiańska nawiedzi królestwo polskie”. Żywot Mieszka odnaleziono w specjalnej skrzynce ukrytej w murze jednego z czeskich klasztorów przez przeora Rechotosława – donosił autor primaaprilisowej publikacji.
Dlaczego abp. prof. Jędraszewski w bibliografii nie przywołuje tego utworu, tylko książkę Steele’a Nawrócenie i chrzest Mieszka I, gdzie o żadnej kronice Kpinomira nie ma mowy? To tajemnica warsztatu badacza. Jedno nie ulega wątpliwości – gdyby arcybiskup miał choć odrobinę poczucia humoru, to już owe rozkosznie zabawne imiona bohaterek wzbudziłyby jego podejrzenia i nie pozwoliły potraktować serio tej opowieści. Serio natomiast powinny zabrzmieć pytania o etykę uczonego, o zasady pracy, nazywanej bądź co bądź naukową! Nauka to czy hucpa, tragikomiczna na dodatek? Ile naprawdę warte są tytuły naukowe ludzi Kościoła? Nie odezwał się w tej sprawie nikt ze środowiska historyków. Zażenowanie? Konformizm? A może uczeni boją się, że stracą szanse publikacji na łamach periodyków teologicznych, a innych nie będzie? Tego ani Kpinomir, ani Rechotosław nie mogli przewidzieć. Ktoś z powagą wytknął arcybiskupowi Jędraszewskiemu, że Dobrawa nie mogła mieć spowiednika w 966 roku, bo Kościół wprowadził uszną spowiedź przed kapłanem dopiero w roku 1215. Czy arcybiskup wiedzieć tego nie powinien?
Ewa Nowakowska
Jest to fragment wydanej przez Fundację Oratio Recta książki Ewy Nowakowskiej pt. Cierń szansy, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1028
Pierwsza część tekstu (Cień kolapsu – przyp. red.) nakreśliła tło dzisiejszej sytuacji prowadzącej już nie tyle do kryzysu co kolapsu królującej od kilku stuleci cywilizacji (a tym samym i kultury) Zachodu. A wraz z nią systemu zwanego demokracją (tu – liberalną).
Systemy quasi-demokratyczne (np. demokracja ateńska, czy szlachecka w I RP, które nie były prawdziwymi demokracjami według ocen współczesnych) w dziejach ludzkości nigdy nie trwały zbyt długo. Prędzej czy później się wyradzały, padały pod ciosami zewnętrznych wrogów, (bo okazały się mniej mobilne i spójne społecznie), czy po prostu więdły i szybko obumierały. Tak i prawdopodobnie stanie się teraz.
Wielopłaszczyznowe symptomy uwiądu tej cywilizacji wraz z jej podstawowymi atrybutami – a zwłaszcza rozpad i utrata znaczenia przez dużą część tzw. klasy średniej (o której wspominano w I części tekstu jako podstawie demokracji liberalnej) – widzimy dziś wyraźnie. I nie jest to wyłącznie kryzys klimatyczny, ale przede wszystkim społeczny, polityczny i kulturowy.
"Prawdziwa demokracja wymaga prawdziwych alternatyw ideologicznych podczas wyborów. Inaczej staje się staje się praktycznym stosowaniem zwyczajów plemiennych, gdzie jakieś plemię zajmujące niskie miejsce w hierarchii zostaje wyselekcjonowane do tego, by obwinić je o problemy kraju – a następnie ukarane wykluczeniem. Aby sprawnie funkcjonować, demokracja potrzebuje wizji utopii, czyli drogi do lepszego społeczeństwa. To coś, co wykracza poza wąski, sekciarski interes partykularny".
Lester C. Thurow
W swej proroczej książce Przeszłość kapitalizmu, wydanej w 1996 (w Polsce – 1999), przemilczanej z racji królującej ideologii neoliberalnej, Lester S. Thurow zauważał, iż nierówności prędzej czy później pogrzebią demokrację liberalną. Są one niejako immanencją systemu kapitalistycznego, który wbrew wszelkim zaklęciom i spostrzeżeniom z okresu „złotego wieku kapitalizmu” (E. Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie) jest sprzeczny z zasadami demokracji.
Wolnorynkowa główna zasada głosi, że „powinnością jednostek dobrze przystosowanych ekonomicznie jest eliminowanie z rynku jednostek źle przystosowanych. I w rezultacie spychanie ich w ekonomiczny niebyt”, pisze Thurow. To naczelny kanon konkurencji wolnorynkowej. I doktryny neoliberalnej.
Natomiast demokracja jest wiarą - i prawem - w oświeceniową równość szans wszystkich ludzi: jeden człowiek / obywatel – jeden (taki sam) głos. I te głosy ważą tyle samo. Żadna z istniejących cywilizacji – trwających o wiele dłużej niż hegemonia Zachodu i jego kultura – nie opierała się na wartości, jaką jest wolność jednostki. Ona też jest antynomią istniejących i pogłębiających się nierówności. Tak jak demokracja.
Dawne cywilizacje nie stawiały wolności jednostki na jakimkolwiek piedestale. I opierały się właśnie na jasno pokazywanych nierównościach w organizacji społeczeństwa. Np. w Imperium Romanum olbrzymi procent stanowili niewolnicy i nie byli traktowani jako współobywatele przez reprezentantów wiodącej klasy,nazywanych obywatelami rzymskimi. Wystarczy popatrzeć na perypetie w tej mierze z administracją rzymską św. Pawła z Tarsu, o których wspominają Dzieje Apostolskie: 16, 37-38 i 22, 23-29 (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu). Chodzi o stosunek władzy do obywatela i nie-obywatela.
Degradacja
Rosyjski ekonomista Michaił Chazin, jak również komentator polityczny z Ukrainy Dmytro Dżangirow, ale też ich amerykańscy i zachodnioeuropejscy specjaliści od tej problematyki (Dmitri Simes, Soshana Zubow, Yasha Mounk, Jamie Barlett i inni) wieszczący potężny kryzys globalnej gospodarki, a co za tym idzie systemu panującego na całym świecie, mówią o jednoczesnej degradacji poziomu i jakości życia. Zwłaszcza w obrębie cywilizacji zachodniej. Wiązać się to będzie z wieloma różnorakimi aspektami opisywanymi w części I tego tekstu. M.in. chodzi o braki surowców do produkcji high-tech, deficyt nośników energii niezbędnej do funkcjonowania współczesnej cywilizacji, dekarbonizację itd. Jak wspomniano, poszczególne kraje zaczynają zachowywać się coraz bardziej „wsobnie”, przedkładając unilateralizm nad współpracę w duchu multilateralizmu, ekskluzywizm przed inkluzywizmem, eskapizm kosztem realizmu i racjonalności.
W wyniku tych procesów porwane zapewne zostaną drogi dostawcze sprzyjające wymianie handlowej i wzajemnej komunikacji. Świat pewnie powróci do sytuacji z przełomu wieków XIX i XX i pierwszej dekady krótkiego – za Hobsbawmem – dwudziestego stulecia. Rywalizacji wrogich sobie państw narodowych i bloków. Znów – zanosi się na to – zmaterializuje się w innym oczywiście wymiarze starcie Zachodu ze Wschodem. Ponieważ świat stał się dzięki neoliberalizmowi jednym wielkim kasynem, a ten stan rzeczy rzutował - oprócz wspomnianej żądzy szybkiego i maksymalnego zysku - na inne gałęzi gospodarowania i przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną, załamanie finansowe będzie globalne. I odbije się w planetarnym wymiarze przede wszystkim na populacji ludzi z krajów najbardziej rozwiniętych. A poza tym ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia „na czyjś koszt”. To jest cena globalizacji i za nią te zbiorowości przede wszystkim zapłacą.
Ból deklasacji
Ów system nauczył społeczeństwa bogate, demokratyczne, z euroatlantyckiego obszaru cywilizacyjno-kulturowego, życia na czyjś koszt. To jest cena globalizacji i za nią te społeczeństwa przede wszystkim zapłacą. Niektórzy, nawet z różnych ideowych pozycji – np. wspomniany Michaił Chazin, ale też i Matthews Desmond (socjolog z Harwardu) czy James Dawid Vance (dziennikarz i amerykański polityk konserwatywny) - w związku z tymi trendami zapowiadają 40–50% spadek udziału klasy średniej w społeczeństwach Zachodu.
A deklasacja boli najbardziej, przede wszystkim, kiedy jest się „klasą rządzącą”, powszechnie admirowaną przez media. I na dodatek, gdy się z racji wyznawanych wartości i głoszonej ideologii posiada materialnie coś ważnego. Bo z tego czerpie się często uzasadnienie dla zajmowanego miejsca w społecznej hierarchii, kosztem niżej posadowionych na tej drabinie.
O pogardzie i wyższości – wzmacnianej w ostatnich trzech dekadach przez media – wobec tych, którym się nie udało, nawet nie wspominam. Sytuują się tam, gdyż są leniwi, niewykształceni, roszczeniowi, populistyczni, po prostu gorsi „z urodzenia”. A teraz te argumenty i uzasadnienia dla własnej społecznej pozycji stają się niedostępne. To m.in. z tego tytułu dotknięta głębokim kryzysem ekonomicznym drobna burżuazja, zdeklasowani urzędnicy, nauczyciele, czy pozbawieni dochodów rzemieślnicy stali się klientami i głosowali na partię Adolfa Hitlera w Niemczech. Pomińmy propozycje i metody rządzenia, jakie ta partia zapowiadała - chodzi o przyczyny takiej sytuacji.
Jak wspomniano, te trendy przyśpieszyły dzięki pandemii. Pokazała ona ułomność systemu. Jak wskazują np. socjologiczne badania w Hiszpanii, dochody i poziom życia zniżył się tam do początku lat 90. XX wieku. Tym samym zredukowano zakres klasy średniej o taki czasowy wymiar (Studium Uniwersytetu Alacra de Heranes). Z kolei socjolog Rafael Feito z madryckiego Uniwersytetu Complutense sądzi, że kurczenie się klasy średniej w Hiszpanii już jest dramatycznie wysokie i zagraża nie tylko stabilizacji gospodarczej tego kraju. Niesie przede wszystkim groźbę zburzenia dotychczasowego ładu społecznego i wystąpieniem społecznych niepokojów. A biorąc pod uwagę tezy specjalistów i znawców tematyki, zasadnicze jądro i oko cyklonu nadchodzącego kryzysu dopiero przed nami. Przed ludzkością.
Mury nie runą
Neoliberalizm jako doktryna narzucona całemu światu przez ośrodki polityczne w USA, MFW i Bank Światowy oraz brukselskich technokratów , stała się fundamentalistycznie pojmowaną ideologią wolnego rynku, podpartą religijnym porządkiem wszechrzeczy. Rynek i idąca z nim pod rękę prywatna własność jako niezmienny „boski porządek” (tu widać korzenie konserwatyzmu tej ideologii) wraz z interpretacją dziejów według von Hayeka, doprowadziły cywilizację na granice kolapsu. To, co było podstawą funkcjonowania demokracji liberalnej i źródłem zachwytów nią - państwo i funkcjonujące w nim obywatelskie społeczeństwo, będące emanacją rządów klasy średniej, sczezło.
Stało się tak wskutek zarówno neoliberalizmu, jak i bezrefleksyjnie kibicującej tym procesom klasie średniej w krajach zamożnych. Zbiorowości o egalitarnym wymiarze i stwarzającej w miarę wszystkim równość szans. Według neoliberałów i ich akolitów, państwo ma tylko tworzyć warunki dla sprawnego funkcjonowania wolnej konkurencji, przeciwdziałać ewentualnym monopolom i kartelom, utrzymywać stabilny pieniądz i stwarzać równe szanse dla biznesu.
Ortodoksyjnie pojmowana wolność gospodarcza jest podstawowym warunkiem wolności, a każdy egalitaryzm prowadzi do totalitaryzmu. Gdzie są w takim razie zachwalane prawa człowieka, otwarcie na jego godność, potrzeby i rozwój? A przede wszystkim - jakość i swoboda życia, czym np. Unia Europejska mamiła i mami, przyciągając ludzi z różnych części świata. Dziś jest to już przeszłością, bo teraźniejszość ma ponure barwy. Sytuacja wokół UE skłania do przypuszczeń, że będziemy - niczym Rzymianie od II w n.e. – tworzyć na swoich granicach limesy (mury) lub fossaty (głębokie rowy, fosy).
A po 1989 roku– gdy padł mur berliński – miało już nie być jakichkolwiek murów na Starym Kontynencie. Bo europejscy demoliberałowie, którzy swą dogmatyczną narracją opanowali media, twierdzili zgodnie (i słusznie zresztą), iż mury, zasieki, płoty i umocnienia nie dadzą rady „wolności”. Co pozostało z tych zapewnień i pobożnych życzeń? To samo, co z dogmatów na temat „skapywania”. Współcześnie widzimy, iż były to pospolite humbugi.
Koniec wielkiego żarcia
Warto na koniec tego tekstu zwrócić uwagę na determinizm z jednej strony „zielonego ładu”, który już nakłada na całą ludzkość niezwykle silne obostrzenia w zakresie – najszerzej mówiąc – gospodarowania zasobami, produkcji i konsumpcji.
A z drugiej – przewidywanego kryzysu, mającego uderzyć w jakość życia szerokich warstw społecznych. Zwłaszcza w fetyszyzowaną i rządzącą klasę średnią. Dwa ostatnie elementy światowej gospodarki, o których wspomniano wyżej, a przede wszystkim system panujący od trzech dekad w wymiarze planetarnym, pogłębią na pewno kryzys w najbliższych latach czy nawet dekadach. Bo upadki cywilizacji trwają czasami i wieki. Imperium Romanum umierało 300 – 400 lat.
Umiejętności, wiedza i znajomość technologii, rozwiązań, zarządzanie itd. nie upadły. Ludzie tego nie zapomnieli, ale z racji powszechnego kolapsu zmieniły sie ich preferencje, zainteresowania, potrzeby i wymogi. Budowa akweduktów, łaźni, dróg, obrony granic przed plemionami nomadów i Germanów z północy itd. musiały w obliczu powszechnego załamania cywilizacyjnego, chaosu, zagrożeń egzystencjalnych (w wymiarze podstawowym) ustąpić wobec potrzeb zdobycia chleba, ochrony życia (nawet już nie zdrowia) rodziny i najbliższych. I m.in. dlatego nastąpiło potem 7- 8 „wieków ciemnych”.
„Zielony ład” niesie oprócz ograniczenia emisji CO2 , także elementy dyskretnie przemilczane przez polityków i propagatorów tych rozwiązań. To przede wszystkim ograniczenie dotychczasowej masowej konsumpcji, stanowiącej clou panującego systemu.
Z tym wiążą się także cięcia w produkcji dóbr i usług. A w konsekwencji – ograniczenie dostępu do nich. To będzie wynik ich ceny i permanentnie spadających dochodów ludności.
Co z zatrudnieniem? A co z bezrobociem, które dotknie prawdopodobnie 40-50% populacji? To zagadnienie jest nie tylko egzystencjalne – dochody z pracy zapewniają przeżycie - ale ma szerszy aspekt z uwagi na znaczenie pracy w humanizowaniu jednostki, jej rozwój i poszerzanie horyzontów intelektualno-mentalnych.
Co z tak podstawowymi dobrami społecznymi jak powszechny dostęp do energii elektrycznej, gazu, wody, ogrzewania? Raz, że tych dóbr ma być mniej (ochrona emisyjna i dekarbonizacja), dwa - wzrosną horrendalnie ich ceny przy jednoczesnym spadku dochodów ludności.
To tylko część dylematów, na które winno się w tym miejscu odpowiedzieć, a które elita polityczna pomija z racji długości kadencji wyborczych (najczęściej cztery lata). Utylitarnie i krótkowzrocznie.
Ograniczyć oczekiwania, powiedzieć prawdę ludziom, że dobrze już było, a teraz musi być tylko gorzej – zwłaszcza tym, którym się wydawało (i którzy byli w jakimś sensie), że są „klasą rządzącą” – to gest i decyzja dla demoliberalnych polityków neoliberalnego chowu nie do wykonania. Oznaczać będzie ich publiczną śmierć.
Wyjściem jest tylko ograniczenie dostępności i powszechności wyborów. To już się w jakimś sensie dzieje wskutek coraz większej absencji wyborczej właśnie wśród klasy średniej, którą nominowano medialnie do pozycji demiurga i ostoi demokracji liberalnej. Czy po takich machinacjach będzie to jeszcze demokracja liberalna? Nie wiem. Choć w ostatnich trzech dekadach widzieliśmy już tyle zgwałconych, wydawałoby się trwałych i niezmiennych wartości, że w obliczu kolapsu i powszechnego załamania systemu wszystko jest możliwe.
To, co pokazał (w 1973) w filmie Wielkie żarcie Marco Ferreri w formie symbolicznej, dziś dzieje się na naszych oczach w realu. Czy skończymy tak, jak bohaterowie filmu? Można z wielkim prawdopodobieństwem tylko stwierdzić, że hegemonia systemu jest u kresu. Co będzie później, po niej, co wyłoni się z chaosu upadającej cywilizacji i rządzącego wraz z nią systemu, też trudno przewidzieć. Można jedynie przypuszczać, iż królująca do tej pory liberalna demokracja – utożsamiana z Zachodem i klasą średnią - przepoczwarzy się bądź w oligarchię, bądź w merytokrację po okresie zarządzania społeczeństwami na modłę autorytarną lub nawet totalitarną, (aby zapanować nad powszechnym nieładem, chaosem i społeczną dezorganizacją).
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3233
Po transformacji ustrojowej Leon Kruczkowski stopniowo znika ze świadomości społecznej. Teatr rzadko sięga po jego sławne ongiś dramaty, proza idzie w zapomnienie, a ostatnio jego nazwisko znika z nazw ulic, szkół, a nawet zanosi się na wysadzenie pomnika.
To wynika z kolejnej ustawy „dekomunizacyjnej”, przyjętej niemal jednogłośnie przez polski sejm (rządzących i totalną opozycję pospołu) i orzeczenia IPN-u, który jako policja polityczno-historyczna ruguje Kruczkowskiego z przestrzeni publicznej, powołując się na prawo, a w szczególności „normę art. 1 Ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej (Dz.U. RP z 2016 r. poz. 744)”.
Jeszcze „Niemcy” pozostały lekturą szkolną (gimnazjalną), ale nie zapominajmy, że wkrótce gimnazja znikną, a dramatu Kruczkowskiego nie uświadczymy w zaleceniach lektur licealnych… Oto cicha zbrodnia doskonała.
Dzieje się to przy pewnym (słabym) oporze części inteligencji, organizacji lewicowych, ale w gruncie rzeczy przy aprobacie prasy lokalnej i zachwycie polityków zwalczających „lewactwo”. Dość przytoczyć zdumiewające słowa dyrektora zielonogórskiego Teatru im. Leona Kruczkowskiego, przynajmniej formalnie nadal noszącego imię dramaturga, bo z Internetu już ta nazwa zniknęła.
Otóż Robert Czechowski, dyrektor wspomnianego Teatru Lubuskiego, mówił niedawno na łamach „Wyborczej”: „Już, gdy objąłem stanowisko dyrektora i zapoznałem się z historią teatru, zacząłem mieć poważne wątpliwości co do naszego patrona. O ile do jego twórczości nie ma większych zastrzeżeń, to jego działalność polityczna pozostawia wiele do życzenia. Nie była to postać wzorcowa, jeśli chodzi o postawy etyczne i moralne. Tu nie potrzeba ustawy, od początku było powszechnie wiadomo, że postać Kruczkowskiego budzi kontrowersje”.
Wątpliwej miary moralistów, jak widać, nie brakuje. Ot, dla przykładu, w Nowej Soli też była ulica, której patronem był Leon Kruczkowski. Właśnie – był. Bo teraz pozostanie ulicą Kruczkowskiego, tyle że Kazimierza – żołnierza niezłomnego i poety.
Zostawmy ten smutny katalog zbiorowej amnezji i braku szacunku dla tradycji i zapytajmy o rzecz fundamentalną: czy rzeczywiście polska literatura i teatr przede wszystkim nie mogą już niczego się po Kruczkowskim spodziewać? Czy naprawdę odrobiliśmy lekcję z Kruczkowskiego?
W roku 2000, a więc 17. lat temu Andrzej Wiśniewski, brytyjski reżyser i pedagog o polskim rodowodzie (na wyspach nazywany Andrew Vishnevsky) wyjaśniał mi, dlaczego w szkole teatralnej sięgnął po „Niemcy” Kruczkowskiego - w przeciwieństwie do reżyserów krajowych, którzy odłożyli już „Niemcy” na półkę”: „określiłem tę sztukę nieco, zwłaszcza uwolniłem od obciążenia ideologicznego, bo to byłoby dziś niezrozumiałe. Proszono mnie o sztukę realistyczną. To było przedstawienie dyplomowe, grane w New End w Londynie z moimi studentami. Chcieliśmy dać studentom ćwiczenie w powojennej sztuce realistycznej z pewnymi odniesieniami do tego, co się działo podczas wojny. Wziąłem na siebie również przekład. Wyeksponowałem wątek zagrożenia, jakiemu podlega uczeń profesora. Było to poruszające dla publiczności.
Młodzież angielska niewiele wie o latach wojny, to jest tak odległe od Anglii, że wystawienie takiej sztuki jak „Niemcy” jest wydarzeniem. Wcale to nie trąciło myszką: teatr angielski jest bardziej przyzwyczajony do sztuki realistycznej niż od podejścia Różewiczowskiego (Wiśniewski reżyserował też w Londynie „Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza – przyp. TM), które mnie osobiście bardziej odpowiada, bo pobudza moją wyobraźnię”. Oto jeden z wymownych dowodów, świadczących o tym, że spuścizna Kruczkowskiego wcale nie należy do lamusa, że może być źródłem wzruszeń i ważkich przemyśleń.
Kruczkowski łączył pasję polityka i pisarza, działacza społecznego i inżyniera dusz wedle ideału Stefana Żeromskiego. W swojej twórczości realizował ideał literatury zaangażowanej społecznie, poszukując także w publicystyce odpowiedzi na pytanie o kształt sztuki socjalistycznej. Wyrazem tej postawy był debiut powieściowy Kruczkowskiego - „Kordian i cham”, jedna z najżywiej dyskutowanych książek dwudziestolecia międzywojennego (obok „Przedwiośnia” Żeromskiego), w PRL przez wiele lat należąca do lektur szkolnych.
Kruczkowski napisał powieść dokumentarną, opartą na pamiętnikach wiejskiego nauczyciela, Kazimierza Deczyńskiego, i innych źródłach historycznych, wskazując na sprzeczności klasowe jako najważniejszą przyczynę klęski powstania listopadowego. Bohaterowi chłopskiemu przeciwstawiony został „Kordian”, Feluś Czartkowski, postać mierna, o ciasnych horyzontach, choć i „cham” nie jest bohaterem bez skazy - żywi naiwną nadzieję w sprawiedliwość carską.
Niezależnie od uproszczeń ujęcia problematyki wyzwoleńczej powieść zyskała szeroki rezonans, także dzięki swym zaletom artystycznym. Atakowano pisarza i z prawa, i z lewa, zarówno z uwagi na podważenie heroicznej legendy bohaterów szlacheckich, jak i na zatrzymanie się „w pół drogi” w charakterystyce bohatera ludowego, który cofa się przed wyciągnięciem rewolucyjnych wniosków z doświadczeń swojej klasy. Polemistom odpowiadał tak: „Stara Rzeczpospolita „narodu” szlacheckiego padła wśród głuchej, drewnianej obojętności milionowych mas ludu chłopskiego”.
Obok kwestii społecznych równorzędnym obszarem zainteresowań pisarza była relacja między jednostką i społeczeństwem, a także zagrożenia wnoszone do życia zbiorowego przez faszyzm. Niemal połowa jego twórczości wiąże się z „kompleksem niemieckim”. Już w roku 1933 pisarz objeżdżał kraj z odczytem „Łuna nad Niemcami”, a lata przymusowej izolacji w oflagu zaowocowały dwoma najważniejszymi w jego dorobku dramatami poświęconymi problemowi wolności jednostki w warunkach panowania systemu totalitarnego, „Niemcy” i „Pierwszy dzień wolności”.
Zaczęto więc uważać Kruczkowskiego za specjalistę od problematyki niemieckiej, choć tak naprawdę nie o Niemców (może wyjąwszy powojenny dramat „Niemcy”) mu szło. W centrum tych sztuk i także pozostałych dramatów pisarza znalazła się problematyka wolności jednostki i całych grup społecznych, jej ograniczeń i uzależnień. Niemieckie tło akcji wynikało z faktu, że akurat dobrze wydobywało tematy interesujące psiarza.
Od niemieckiego zdarzenia wzięła początek pierwsza jego sztuka, „Bohater naszych czasów”. Jej premiera (1935) wzbudziła pewne zainteresowanie, choć przede wszystkim zasłużoną krytykę. Karol Irzykowski zarzucił autorowi uprawianie publicystyki, naskórkowość i niewykorzystanie okazji do napisania naprawdę ważnego, mocnego utworu. Kruczkowski nawiązał do rzeczywistego zdarzenia, jakie miało miejsce w ówczesnych Niemczech, wyraźnie przeorientowujących swój ustrój na modłę państwa faszystowskiego. Oto pewien drobny oszust, popadłszy w tarapaty finansowe, postanowił odegrać rolę kombatanta wojennego, przez lata przebywającego w nieludzkich warunkach we francuskiej niewoli. Wszystko po to, aby wyłudzić pieniądze na bilet powrotny do Niemiec na koszt państwa. Sztuczka powiodła się nad podziw. Ku swemu własnemu zaskoczeniu niejaki Hummel pod przybranym nazwiskiem Daubmanna (w rzeczywistości poległego przed laty żołnierza) wraca do ojczyzny jako bohater i wkrótce staje się trybikiem rozkręcanej machiny propagandy nazistowskiej. Nie ulega to zmianie nawet wówczas, kiedy oszustwo Hummela zostaje odkryte.
Rzecz wydarzyła się naprawdę i – jak to często bywa – ten niemal niewiarygodny obrót sprawy, żywcem wzięty z życia, został uznany przez Irzykowskiego i innych recenzentów za wyraźnie naciągany… Tak czy owak, autor wziął sobie do serca zarzuty Irzykowskiego, opracował nową wersję utworu pod tytułem „Przygoda z Vaterlandem”, pogłębioną psychologicznie, ukazująca rozterki duchowe bohatera, wchodząca głębiej w mechanizmy i koszty mistyfikacji. Premiera miała się odbyć jesienią 1939 roku w Krakowie, ale wybuch wojny temu przeszkodził. Tekst zaginął w zawierusze wojennej i dopiero przypadkiem odnalazł się stary egzemplarz sztuki, który pracowicie poprawiał pisarz, ale do jej wystawienia doszło już po jego śmierci.
Okazało się, że to nie tylko sztuka o ówczesnych Niemczech i narodzinach faszyzmu – przed Brechtem napisana groteska o dojściu Hitlera do władzy (w wielu elementach przypominająca „Karierę Artura Ui”, ale Kruczkowski był pierwszy). Dzisiaj ta sama sztuka brzmi jak komentarz do niebezpiecznych tendencji odradzania się ruchów faszystowskich w Polsce, czego Marsz Niepodległości i wiele innych niepokojących incydentów jest widomym potwierdzeniem. Może więc, zamiast cierpieć na amnezję i niezrozumiałą zadufkowatość polski teatr sięgnąłby po ten utwór, odnajdując w nim poważne i ważne dla nas przestrogi. „Przygoda z Vaterlandem” to na pewno nieodrobiona lekcja z Kruczkowskiego.
Na odrobioną wygląda lekcja z „Niemców”, najsławniejszego dramatu psiarza, którego sława sięgnęła nawet Iranu i Turcji, nie wspominając o Niemczech, gdzie dramat Kuczkowskiego doczekał się kilkudziesięciu inscenizacji i realizacji filmowej. W Polsce, jak to skrupulatnie zestawiła w swojej książce „Leon Kruczkowski. Monografia bibliograficzna” (Wrocław, 1992) Jadwiga Kaczyńska, do połowy lat 80. pojawiała się na afiszu 54 razy, w tym czterokrotnie w Teatrze Telewizji w reżyserii, ba!, Adama Hanuszkiewicza, Kazimierza Dejmka, Jana Świderskiego i Andrzeja Łapickiego. Któż w tym dramacie nie grał – śmiało można powiedzieć, że sama śmietanka polskiego aktorstwa: Danuta Szaflarska, Aleksandra Śląska, Irena Eichlerówna, Halina Mikołajska, Maja Komorowska, Zofia Mrozowska, Krystyna Janda, Tadeusz Białoszczyński, Jan Kreczmar, Gustaw Holoubek, Adam Hanuszkiewicz, Zdzisław Mrożewski, Jan Świderski, Jerzy Duszyński, Marek Walczewski, Andrzej Łapicki, Andrzej Seweryn…
Po tym festiwalu gwiazd, zakończonym przedstawieniem w warszawskim Teatrze na Woli w reżyserii Andrzeja Rozhina (1984) nastąpiła cisza. Po roku 1984 „Niemcy” trafiły na scenę zaledwie trzy razy. Czyżby uznano, że nic już się z tego dramatu nie da wycisnąć? Przytaczana już wypowiedź reżysera brytyjskiego zdaje się świadczyć, że wycisnąć, i to bez większego trudu, da się nadal bardzo wiele.
Przypomnijmy: pierwotnie dramat nosił tytuł „Niemcy są ludźmi” - w założeniu autora sztuka miała stanowić pierwszy krok w przezwyciężaniu uproszczonego wizerunku społeczeństwa niemieckiego. Akt I to rozległa ekspozycja, w której Kruczkowski przedstawia niemiecką Europę, ukazując sceny w okupowanej Polsce, Francji i Norwegii: żandarm Hoppe, w cywilu woźny w Instytucie prof. Sonnenbrucha, wykonuje wyrok na złapanym przez Schulza żydowskim dziecku, choć przypomina mu własnego syna, ale „Dla niemieckiego człowieka sumieniem jest drugi niemiecki człowiek”; Ruth, córka profesora, odbywająca tournee pianistyczne przypatruje się egzekucji, aby doświadczyć prawdy o okupacji; Willy, oficer SS w okupowanej Norwegii wyłudza od pani Soerensen, matki aresztowanego, piękny naszyjnik w zamian za rzekomą pomoc. Akt II i III toczą się w willi prof. Sonnenbrucha, właśnie obchodzącego jubileusz naukowy, dokąd zjeżdżają się dzieci i współpracownicy. Profesor jest przeciwnikiem reżimu faszystowskiego, ale swój sprzeciw ogranicza do postawy wewnętrznej: „Prawdziwe Niemcy” - mówi do na wpół sparaliżowanej żony ślepo ufającej władzom - „te, o których warto myśleć, wierz mi, one są we mnie”.
Wydarzeniem probierczym staje się nieoczekiwana wizyta jeszcze jednego gościa w willi profesora - jego byłego współpracownika, Joachima Petersa, komunisty, który zbiegł z obozu koncentracyjnego. Rozmowa z gościem ujawnia, że profesor nie jest gotów do praktycznego okazania swego protestu wobec hitleryzmu. Ofiarowuje Petersowi jałmużnę, ale nie schronienie. Willy zamierza jednak przekazać gościa władzom, popierany przez wszystkich z wyjątkiem Ruth, która nieoczekiwanie zapewnia Petersowi możliwość ucieczki. Zapłaci za to swoją wolnością - fanatyczna bratowa, Liesel, która utraciła na wojnie najbliższych, denuncjuje Ruth. Profesor pozostaje sam z dramatycznym pytaniem, co czynić dalej, skoro okazało się, że nie ma ucieczki przed rzeczywistością, a jego badania nie należą do świata czystej nauki, ponieważ są wykorzystywane przez hitlerowskie władze. „Ty chyba nie masz sobie nic do zarzucenia...” - mówi jego żona, Berta.
Do pierwszej wersji dramatu dopisał Kruczkowski niezbyt szczęśliwy epilog, w którym przedstawiał dalsze koleje losu prof. Sonnenbrucha, już po wojnie wybierającego aktywną postawę bojownika o pokój. Po 1955 pisarz zrezygnował z tego doraźnego uzupełnienia.
„Niemcy” to utwór należący do najbardziej dyskutowanych dramatów w okresie powojennym (także w samych Niemczech). Niemiecki krytyk Hans Mayer pisał o atmosferze niepokoju i oczekiwania przed berlińską premierą „Niemców” (1949), a potem pewnego zaskoczenia, że nie była to sztuka rozliczeniowa, ale „w gruncie rzeczy sztuka o powojennej współczesności niemieckiej, o sprawach rozgrywających się „po wojnie”, o najbliższej przyszłości Niemiec”. Krytyk dodawał, że żaden pisarz niemiecki nie zdobył się na tak celną diagnozę sytuacji i dodawał, że sztuka „zrobiła tak silne wrażenie dlatego właśnie, że postacie z rodziny Sonnebruchów były jednocześnie realne, umieszczone w dniu codziennym Niemiec okresu wojny – i reprezentatywne”.
Początkowo dramat odczytywano wyłącznie w kontekście obrachunków polsko-niemieckich, później dostrzeżono w nim moralitet o śmierci liberała, wpisany w strukturę dramatu rodzinnego nawiązującego do dorobku Ibsena (wskazał na to Tadeusz Drewnowski). Zachowując swoje walory analizy postaw społeczeństwa niemieckiego wobec fenomenu faszyzmu, dramat ukazuje bowiem mechanizm zniewolenia „milczącej większości”, a także nieskuteczność emigracji wewnętrznej, która nie chroni jednostki przed współodpowiedzialnością za dookolną rzeczywistość. Nie dam sobie wmówić, ze to problematyka przebrzmiała.
Podobne uwagi cisną się na usta, kiedy analizujemy „Pierwszy dzień wolności” czy zagadkową po części „Śmierć gubernatora”, a nawet niesłusznie zapomnianą tragedię „Juliusz i Ethel”, osnutą na tle procesu Rosenbergów, która miała znacznie większe wzięcie za granicą niż w Polsce.
Sprawa jest oczywista: lekcja z Kruczkowskiego nie została odrobiona, jego teksty wciąż mają nam coś ważnego do przekazania.
Tomasz Miłkowski
Leon Kruczkowski (ur. 28 VI 1900 w Krakowie, zm. 1 VIII 1962 w Warszawie), prozaik, dramaturg, działacz społeczny związany z lewicą. Debiutował jako poeta („Młoty nad światem”, 1928). Autor powieści wykorzystujących materiały faktograficzne (m.in. „Kordian i cham”, 1932, utwór poświęcony zakwestionowaniu legendy powstania listopadowego), przede wszystkim dramaturg: adaptacja sceniczna „Kordiana i chama” (1935), „Bohater naszych czasów” (1935), „Odwety” (1948), „Niemcy” (1949), „Juliusz i Ethel” (1954), „Pierwszy dzień wolności” (1959), „Śmierć gubernatora” (1961), „Przygoda z Vaterlandem” (wyst.1963); w okresie okupacji więzień obozów jenieckich, kierownik literacki obozowego Teatru Symboli (m.in. inscenizował „Fausta” ), po wyzwoleniu działacz państwowy, poseł, prezes ZLP.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1864
Statystyki są nieubłagane - Polacy nie czytają. Od tej smutnej refleksji istnieje jeden wyjątek. Fenomen zainteresowania powieścią kryminalną.
Ten rodzaj literatury ma się dobrze. Co więcej, jej autorzy potrafią nieźle zarobić, zwłaszcza gdy ich twórczość zostaje zaadaptowana przez film czy telewizję.
Klasycy
Trudno dzisiaj wskazać na początki polskiej prozy kryminalnej. Wątki sensacyjne można bowiem odnaleźć w XVII- wiecznych pamiętnikach szlacheckich, w tym Jana Chryzostoma Paska czy u wielkich romantyków jak choćby w Balladynie Juliusza Słowackiego. Krwią ociekają niektóre ballady Adama Mickiewicza, a w dwudziestoleciu międzywojennym pojawia się cała plejada autorów tej twórczości z Tadeuszem Dołęgą- Mostowiczem na czele.
W czasie II wojny światowej Niemcy także tolerowali na łamach koncesjonowanej prasy sensacyjne nowelki, za pisanie których po wojnie niektórym autorom, jak Alfredowi Szklarskiemu wytoczono procesy i na parę lat posadzono w więzieniu.
W okresie stalinizmu kryminał był surowo zakazany, ale już w czasie odwilży na literackiej scenie pojawiają się kolejne gwiazdy powieści kryminalnej jak Joanna Chmielewska, autorka słynnego Lesia. W PRL-u w sferze kryminału dominuje tzw. powieść milicyjna, w której dzielni funkcjonariusze MO zwalczają przestępcze podziemie, waluciarzy i spekulantów. Tu jednak podtekst ideologiczny jest bardzo wyraźny. Wiele z tych książek czy komiksów staje się kanwą słuchowisk, filmów czy seriali jak choćby Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię Janusza Majewskiego czy wyreżyserowany przez Stanisława Bareję Kapitan Sowa na tropie oraz znacznie późniejszy Krzysztofa Szmagiera 07 zgłoś się.
Likwidacja cenzury stworzyła dogodne warunki do tworzenia powieści kryminalnych różnej maści. Towarzyszące temu wydarzeniu zmiany obyczajowe doprowadziły, że współczesny polski kryminał przesiąknięty jest erotyką, często nawet bardzo brutalną.
Nestor
Jedną z najciekawszych postaci w środowisku autorów kryminalnych jest Tadeusz Cegielski (1948), z zawodu historyk, profesor na UW, który twórczość literacką uprawia niejako na marginesie swego podstawowego zajęcia. Nie ma zbyt dużego dorobku, zaledwie kilka książek, ale ich akcja rozgrywa się w w okresie stalinowskiego mroku oraz wczesnego PRL-u. Główny bohater, oficer MO Ryszard Wirski to przedwojenny komisarz Policji Państwowej i granatowy policjant w czasie okupacji, któremu jakoś udało się przejść sito weryfikacyjne i zasilić szeregi MO. Tu słowo wyjaśnienia - władza ludowa rzeczywiście przyjęła kilkuset przedwojennych funkcjonariuszy, gdyż nie dysponowała własnymi zasobami kadrowymi, które wpierw należało wykształcić.
Morderstwo w Alei Róż doskonale oddaje atmosferę wczesnych lat 50. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie sekretarz z wojewódzkiego komitetu PZPR i śledztwo powierzają Wirskiemu, któremu ma towarzyszyć, a właściwie go kontrolować bezwzględny major UB o wdzięcznym nazwisku Kowadło. Panowie rywalizują, choć przewaga oficera bezpieczeństwa, cieszącego się zaufaniem władz nie ulega wątpliwości. Wirski rozwiązuje sprawę, dzięki czemu pozostaje w milicji. W przeciwnym wypadku zostałby z niej usunięty, a być może nawet oskarżony o wrogą działalność i skazany na wieloletnie więzienie.
Lata 90.
W latach 90. debiutują wybitni twórcy kryminałów m.in. Marek Krajewski (1966), filolog klasyczny z Wrocławia. Akcja wielu jego powieści (np. Śmierć w Breslau, Dżuma w Breslau, Widma w mieście Breslau) rozgrywa się w tym mieście, a jego głównym bohaterem jest niemiecki policjant Eberhardt Mock, który przechodzi wszystkie szczeble policyjnej kariery, od szeregowego funkcjonariusza aż po dyrektora urzędu kryminalnego we Wrocławiu. Akcja rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i autor obok dawki budzącej grozę sensacji podarowuje czytelnikowi smakowity kąsek w postaci burzliwych, ale jakże barwnych dziejów tego prastarego grodu.
W drugim cyklu powieściowym (m.in. Głowa Minotaura, Erynie, Liczba Charona, Rzeki Hadesu) Krajewski oprowadza nas po przedwojennym, polskim Lwowie, w którym dzieją się okropne, jeżące włos na głowie, rzeczy. Mordy, gwałty, bezwzględni przestępcy są na porządku dziennym, a zwalczający je komisarz Edward Popielski to bezwzględny policjant nie stroniący od kieliszka i prostytutek, taki polski „brudny Harry”, ale obdarzony dużą wrażliwością. Dobrze wykształcony, znający grekę i łacinę, potrafi odnajdywać się zarówno w świecie zbrodniarzy jak i akademików z uniwersytetu lwowskiego.
Ryszard Ćwirlej (1964) jest kontynuatorem powieści milicyjnej, ale już bez ideologicznej otoczki. Akcja jego książek (m.in. Trzynasty dzień tygodnia, Masz to jak w banku, Śliski interes) rozgrywa się w Wielkopolsce, a jego bohaterem jest zespół milicjantów z komendy wojewódzkiej w Poznaniu. Rozwiązują mroczne zagadki kryminalne, którym towarzyszą mocno zakrapiane posiłki, ochocze korzystanie z uroków pań najstarszej profesji świata, a nawet drobne szwindle. Jeden z członków ekipy jest nawet w zażyłych stosunkach z niejakim Grubińskim, „ojcem chrzestnym” poznańskich cinkciarzy i innych szemranych geszeftów, gdyż razem uczęszczali do tej samej klasy. Najbardziej barwną postacią jest będący wiecznie na rauszu, brutalny aspirant Olkiewicz, o którym swego czasu napisał Olaf Lubaszenko, iż łączy w sobie cechy wojaka Szwejka, Franciszka Dolasa i brudnego Harry’ego.
Natomiast w wydanej niedawno powieści Tylko umarli wiedzą Ćwirlej przenosi czytelnika do przedwojennej Wielkopolski, podzielonej pomiędzy dwa państwa, a akcja rozgrywa się zarówno po polskiej jak i niemieckiej stronie. Wśród bohaterów odnajdujemy dziadków naszych dzielnych, wspomnianych wyżej milicjantów, którzy służą ówczesnemu państwu polskiemu.
Mariusz Czubaj (1969), antropolog kultury, profesor w WSPS w Warszawie, w niezwykle sugestywny sposób obnaża mechanizmy zbrodni, nie stroniąc przy tym od trudnych tematów jak homoseksualizm wśród księży i kleryków (21.37). Jego bohaterem jest Rudolf Heinz, profiler z Katowic, który zdobywa sławę i jest zapraszany jako konsultant do śledztw prowadzonych na terenie całego kraju. Na kartach jego powieści przewijają się ciemne typy, sekciarze, notoryczni kłamcy.
W powieści R.I.P, skonstruowanej w westernowej konwencji zbrodnie, strzelaniny i brutalne bójki rozgrywają się w odludnych, malowniczych rejonach Mazur, w których obowiązkowo rządzi miejscowy nieformalny przywódca nie stroniący od przemocy, choć oficjalnie kreujący swój własny wizerunek jako uczciwego biznesmena.
Z tej samej generacji wywodzi się Marta Guzowska (1966), doktor archeologii śródziemnomorskiej, autorka „kryminałów antropologicznych” (m.in. Ofiara Polikseny), której bohaterem jest świtowej sławy antropolog Ybl, egocentryk uzależniony od alkoholu, a przy tym wiecznie skarżący się na rozmaite dolegliwości hipochondryk. Guzowska jednak przeintelektualizowała swoją twórczość, nasycając jej treść zwrotami obcojęzycznymi nie tylko w antycznych językach, ale nawet we współczesnym tureckim, zapominając przy tym podać ich tłumaczenie. Co więcej, proste czynności potrafi oddać za pomocą skomplikowanych sformułowań. I tak jej bohater oparł os frontale o metacarpalia, zamiast po prostu oprzeć czoło o nadgarstek. No cóż, licentia poetica…
Poza tym Guzowska debiutowała późno, po 2010 roku, a więc do generacji lat 90. należy tylko metrykalnie.
Dzisiejsi idole
Zygmunt Miłoszewski (1976) to dopiero wschodząca gwiazda polskiej literatury kryminalnej. Swoją sławę zawdzięcza ekranizacji przez Jacka Bromskiego książki Uwikłanie, w której straszą cienie PRL-u, a mroczna przeszłość ciągnie się za bohaterami po dziś dzień. Sprawę zabójstwa znanego terapeuty stara się rozwikłać prokurator Szacka (w książce Teodor Szacki), ale w czasie śledztwa natrafia na nieoczekiwane przeszkody. Ktoś nie chce, aby kulisy śmierci psychologa zostały wyjaśnione. Sama prokurator pada ofiarą gróźb, próby zamachu i w końcu propozycji korupcyjnej, którą składa jej prezes firmy ubezpieczeniowej, a w rzeczywistości był oficer wysokiej rangi służb specjalnych, posiadacz ogromnego archiwum teczek na wielu znaczących ludzi w państwie. W końcowej scenie prezes i jego pomocnik giną od kul wystrzelonych przez … komisarza policji, który w pewnym momencie postanawia pomóc pani prokurator. I książka, i film cieszą się powodzeniem, zwłaszcza, że w rolę pani prokurator wcieliła się Maja Ostaszewska, prezesa - Andrzej Seweryn, a komisarza - Marek Bukowski.
Królową polskiego kryminału została okrzyknięta przez media dziennikarka, autorka książek i scenariuszy Katarzyna Bonda (1977). Pochodzi z Hajnówki i nie wstydzi się swoich białoruskich korzeni. Uczęszczała nawet do Liceum Ogólnokształcącego z dodatkową nauką języka białoruskiego, ale w końcu wybrała dziennikarstwo na UW. Jej najsłynniejszym dziełem jest licząca sobie przeszło 3000 stron tetralogia: Pochłaniacz, Okularnik, Lampiony i Czerwony Pająk.
Główna bohaterka, profilerka Sasza Załuska wydaje się być alter ego autorki. Przenikliwa, pisząca doktorat na brytyjskiej uczelni, znana nie tylko w Polsce, zmaga się z demonami przeszłości i alkoholizmem, choć w momencie, kiedy czytelnik ją poznaje jest trzeźwa. Bonda w fantastyczny sposób oddaje istotę uzależnienia, tak, że można odnieść wrażenie, iż zna je z autopsji.
Głębię wniknięcia w mroczną stronę udręczonej nałogiem duszy można tylko porównać od Lęków porannych Stanisława Grochowiaka.
W Okularniku autorka składa hołd swojej rodzinnej miejscowości, ale jest to hołd wyjątkowo przewrotny. W Hajnówce dzieją straszne rzeczy, trup pada gęsto, a miastem rządzą stare układy, jakby czas zatrzymał się w głębokim PRL-u. Miastem rządzi klika na czele której stoi burmistrz, były szef miejscowej placówki SB, a współpracuje z nim podejrzana pani doktor psychiatra z równie podejrzanej prywatnej kliniki ukrywającej podejrzanego serię zabójstw, dawnego partnera Załuskiej i ojca jej córki.
W innych książkach Bondy (m.in. Sprawa Niny Frank, Florystka) również dominuje profiler, o dość skomplikowanej psychice, nieco paranoiczny i pełen lęków. Można zaryzykować stwierdzenie, że świat bohaterów jej powieści to krąg onirycznych koszmarów, pełen wariatów, tajemnic i niedopowiedzeń.
W swoim dorobku autorka ma na koncie również wstrząsający dokument Polskie morderczynie traktujący o kobietach mających na sumieniu najcięższe zbrodnie.
Najbardziej płodnym autorem powieści kryminalnych jest Remigiusz Mróz (1987), którego dorobek obejmuje kilkadziesiąt pozycji, z których każda liczy sobie 500 i więcej stron. Doktor praw, miłośnik joggingu, praktykujący adwokat znajduje czas na pisanie, gdyż jak powiedział o sobie w jednym z wywiadów nie wyobraża sobie dnia bez napisania 15 stron. Skąd bierze na to czas? To pytanie zadają sobie nie tylko czytelnicy, ale i dociekliwi dziennikarze, którzy wysunęli śmiałą hipotezę, że autor zatrudnia cały sztab ludzi do pisania, a następnie dokonuje tylko ostatecznej redakcji i firmuje teksty swoim nazwiskiem.
Jego bohaterem jest były komisarz Wiktor Forst, zabójca i narkoman, który podejmuje nierówną walkę, o sprawiedliwość, gdyż ma przeciwko sobie także instytucje państwa (Ekspozycja, Trawers). Z kolei cykl powieści z niezwyciężoną mecenas Joanną Chyłką (m.in. Apelacja) to widowiskowy pokaz adwokackiej ekwilibrystyki, niekiedy na granicy prawa.
Kryminały Mroza przenika współczesna polityka - afery, dziwne powiązania, korupcja. Pisarz zresztą jest autorem dwóch thrillerów politycznych (m.in. Bezwzględna większość), ale one już nie należą do klasycznego kryminału.
Odmienny nurt prezentuje Olga Rudnicka (1988), z zawodu pedagog specjalny, autorka przeszło dwudziestu powieści kryminalnych, napisanych z ogromnym poczuciem humoru. Diabli nadali, Martwe jezioro, Czy ten rudy kot to pies czy Były sobie świnki trzy to prześmiewczy obraz współczesnej Polski, w miarę wolny od teorii spiskowych i wielkiej polityki. W każdej z nich jest zbrodnia, są mordercy i amatorzy prowadzący śledztwo, dzięki którym policja ujmuje sprawców. Jednym z bohaterów jest zwariowana rodzinka autorki romansów o nazwisku Przecinek, która jest matką dwójki dzieci Kropki i Kropeczka, nienawidzących swoich własnych imion, a więc Krystyny i Klemensa. Co więcej, razem z nimi zamieszkują dwie wiecznie obrażone na siebie teściowe, co wprawia w osłupienie oficera policji, odwiedzającego je przy okazji różnych dochodzeń.
Jedynie Cichy wielbiciel odbiega od tego schematu. Jest to bardzo wnikliwa analiza stalkingu, zjawiska, którym dopiero niedawno zainteresowali się karniści. Trudnego do zdefiniowania, jeszcze trudniejszego do udowodnienia i skomplikowanego do osądzenia i wymierzenia kary. Główna bohaterka zostaje osaczona przez perfekcyjnego prześladowcę, który nie tylko usiłuje ją ubezwłasnowolnić, ale potrafi również umiejętnie się zabezpieczyć przed ewentualnym odwetem ze strony jej narzeczonego i rodziny. W końcu udaje się jej uwolnić od natręta dzięki przemyślnemu podstępowi, ale zamiast optymistycznego zakończenie tytułowy bohater znajduje kolejną ofiarę.
Lekcja historii
Współczesna polska powieść kryminalna to znakomita lekcja historii, w której autorzy zapoznają nas z zakamarkami przeszłości Warszawy, Trójmiasta, Wrocławia, Hajnówki czy Łodzi. Zapewne to efekt ich pogłębionych kwerend i tytanicznej pracy opisania trudnych niekiedy faktów przystępnym językiem.
Wspólną cechą ich bohaterów jest brak stabilności psychicznej, paranoje, lęki, nałogi. Można odnieść wrażenie, że autorzy zadają pytanie o definicje normalności oraz jej granice. Ich powieści z powodzeniem można zaliczyć do nurtu kryminału psychologicznego, gdyż nawet w twórczości Ćwirleja pokazane są konflikty sumienia prostych milicjantów czy wątpliwości dotyczące motywacji. Na pewno swą popularność zawdzięczają temu, iż dzieją się tu i teraz, w rodzimej scenerii, ale nie odwracają się od tradycji i przeszłości.
Leszek Stundis