Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1384
Jako nauczyciela akademickiego trapią mnie podobne problemy, jak nauczycieli szkół podstawowych i średnich. Martwi mnie stan systemu szkolnictwa i edukacji w naszym kraju, skutki nieprzemyślanych reform, które tak naprawdę odczujemy dopiero za jakiś czas.
Bo przecież nie chodzi tylko o bieżącą organizację i obniżanie standardów zawodu nauczycielskiego, ale także szkody, jakie powstają w umysłach młodych ludzi, których nie da się łatwo naprawić.
Jako nauczyciela martwi mnie postępująca ideologizacja życia szkoły w Polsce. A przecież szkoły publiczne - od podstawowych po wyższe – nie powinny być ani lewicowe, ani prawicowe, ani religijne, ani ateistyczne. Powinny być neutralne światopoglądowo. Tylko wtedy będą mogły realizować misję profesjonalnego kształcenia i poszukiwania prawdy. Ich neutralność światopoglądowa wcale nie musi być sprzeczna z nowocześnie pojmowanym patriotyzmem.
Polska szkoła jest obciążona nie tylko ideologią, ale i polityką historyczną.
Jerzy Giedroyc, redaktor i wydawca paryskiej „Kultury” mawiał, że Polską rządzą dwie trumny – Piłsudskiego i Dmowskiego. Nie było w tej metaforze przesady. Martyrologia i heroizacja historii stały się podstawą edukacji historycznej.
Zamiast dostrzegania złożoności zjawisk i procesów historycznych, dokonuje się uproszczeń, manipulacji i zafałszowań. Najlepiej widać to na przykładzie historii Polski Ludowej. Nawet pokolenia urodzone i wykształcone w tamtej epoce mają problem z własną tożsamością. Wypowiedzi polityków i większości mediów rażą swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania tamtego czasu. Najwyżsi funkcjonariusze państwowi oświadczają, że w latach 50. czy 60. ub. wieku Polski jako państwa nie było. Jak zatem wytłumaczyć uczniowi i studentowi, że w tym czasie funkcjonowały w miarę sprawnie instytucje państwowe, w tym całkiem niezłe szkoły, a Polska miała pełne uznanie prawnomiędzynarodowe?
Jak wytłumaczyć uczniom i studentom osobliwą schizofrenię polityków, że gdy trzeba zaatakować tzw. komunę, to wyrzekają się polskiej państwowości, ale gdy trzeba pochwalić się osiągnięciami, to przywołuje się sukcesy polskiej szkoły filmowej, literatury, sztuki czy przynależność do ONZ i kilkakrotne zasiadanie Polski w charakterze niestałego członka w Radzie Bezpieczeństwa.
Przede wszystkim zapomina się o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Zapomina się także o wielkich zmianach społecznych po okrutnej wojnie. Zwłaszcza na wsi, gdzie po reformie rolnej dotychczasowe stosunki społeczne wywróciły się do góry nogami. Z polskiej sceny znikło ziemiaństwo i zależności na poły feudalne, ubyła liczna mniejszość żydowska, ale pozostały tego uciążliwe konsekwencje mentalne – bolesna pamięć o cierpieniach i niezagojone rany, pretensje i roszczenia, zgłaszane do dzisiaj.
Dokonał się wszak ogromny awans społeczny, otwarcie karier dla młodych ludzi, budowa przemysłu, urbanizacja kraju, likwidacja analfabetyzmu i wiele innych.
Dziś jakby ze wstydem przyznajemy się do tych przełomowych dla polskiego społeczeństwa rewolucyjnych przemian. A przecież bez nich, bez tej podstawy nie byłoby osiągnięć po 1989 roku. Historia, nawet ta nielubiana i traumatyczna ma swoją ciągłość. Wszelkie traumy wymagają solidnego przepracowania, można rzec – terapeutycznego podejścia, a nie wypychania z pamięci. Jeśli nie przeprowadzimy takiej terapii z należytą starannością i w szkole, i w domach, rodzinach, i w kościołach - ciągle będą powracać złe emocje i podsycanie zbiorowych frustracji.
Zdaję sobie sprawę, że nauczyciele często stają przed różnymi dylematami, jak „ugryźć” dany temat, skąd czerpać wiedzę, która nie miałaby na sobie piętna narracji zabarwionej politycznie. Otóż zawsze radzę w takich sytuacjach, aby sięgali do mądrych książek, które pozwolą przekazać uczniom pogłębioną refleksję na temat naszej powojennej tożsamości.
Taką książką jest na przykład esej Andrzeja Ledera pt. Prześniona rewolucja. Inną książką, trudniejszą w odbiorze i wymagającą skupienia jest dzieło Jana Sowy pt. Fantomowe ciało króla.
Książki te pomagają uczniom i studentom zrozumieć, przed jakimi wyborami stawali nasi przodkowie i dlaczego skutki tych wyborów, bądź ich zaniechań są ważne dla nas.
Dlaczego historia w każdej epoce staje się instrumentem bieżącej polityki? Jak uodparniać się na dogmatyzację prawd historycznych, które jak się okazuje, nie są niczym innym, jak formułowaną przez dane pokolenie wygodną narracją polityczną? Jaką pamięć i wiedzę „wgrać” do głów naszych wychowanków, aby wyrośli z nich wrażliwi ludzie, zdolni do krytycznego myślenia i samodzielnego poszukiwania prawdy, odróżniający dobro od zła, kreatywni i obdarzeni wyobraźnią, które pozwolą im sprostać wyzwaniom tak dynamicznie zmieniającego się świata?
Jako nauczyciele musimy mieć świadomość, że wykształcony dzisiaj w szkole czy na uczelni młody człowiek w przyszłym wieku produkcyjnym będzie musiał – zdaniem ekspertów - zmieniać swój zawód kilkadziesiąt razy ze względu na nowe technologie i organizację pracy. Jak zatem przygotować go do wyzwań globalnego rynku pracy, którego dzisiaj nie jesteśmy w stanie zdefiniować?
Jako nauczyciele musimy wszczepiać uczniom bakcyla ciągłego poszukiwania odpowiedzi na trapiące nas pytania, uczyć umiejętności ich zadawania, ciekawości świata, szukania argumentów dla uzasadniania swoich opinii, ale także respektu dla argumentacji partnera i oponenta. Warto przekonywać uczniów, aby zanim postawią komuś czy na jakiś temat ocenę, zanim wydadzą werdykt na temat danego zjawiska, zastanowili się nad jego złożonością, poznali jego uwarunkowania, genezę, okoliczności funkcjonowania i konsekwencje z perspektywy tamtego czasu, w którym to zjawisko miało miejsce.
Zadaniem nauczyciela jest przygotowanie młodego człowieka do życia w społeczeństwie obywatelskim i państwie demokratycznym. Chodzi o to, aby uświadamiać młodym ludziom realne konsekwencje ich własnych wyborów politycznych. Istotą nie jest agitowanie za czy przeciw jakiejś partii, ale odnoszenie się do rozwiązań ustrojowych – jakiego chcemy państwa – praworządnego i tolerancyjnego, czy autorytarnego i ksenofobicznego, otwartego na ludzi i ich kariery, oparte na kompetencjach, czy państwa zamkniętego i opresyjnego, opartego na nepotyzmie i układach klientelistycznych.
Pamiętajmy, że prawie każdej władzy zależy na tym, aby mieć wyborców posłusznych i lojalnych, bezrefleksyjnie wykonujących polecenia płynące z góry. Dlatego samodzielne, wewnątrzsterowne myślenie jest potrzebne zarówno w humanistyce, jak i naukach ścisłych. To, że może ono być niebezpieczne dla władzy, nie powinno zniechęcać nas do realizowania się w naszym wspaniałym zawodzie nauczycielskim z pasją i zaangażowaniem.
Tekst ten zakończę starą maksymą Seneki: Docendo discimus! To esencja zawodu nauczycielskiego. Nauczyciele ucząc innych, sami się uczą.
Stanisław Bieleń
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4
Hiroszima i Nagasaki były aktami zaplanowanego, masowego morderstwa, które uwolniło broń o charakterze przestępczym. Zostało to uzasadnione kłamstwami, które stanowią podstawę amerykańskiej propagandy w XXI w. przedstawiającej nowych wrogów i nowy cel – Rosja i Chiny.
John Pilger (Nadchodzi nowa Hiroszima)
Ponad rok temu (30.12.23) zmarł w wieku 84 lat John Pilger, jedna z ikon niezależnego i profesjonalnego dziennikarstwa, dziś już nieobecnego w topowo-mainstreamowych mediach. W ostatnim roku swego życia, obfitującego w nagrody z tytułu profesjonalizmu, niezależności, formy przedstawiania zjawisk, napisał kilka znamiennych tekstów będących hymnem wolnej publicystyki, nieskrępowanej polityczną poprawnością.
Był obecny przy wszystkich, najbardziej dramatycznych i krwiożerczych konfliktach przełomu XX/XXI w.: Indochiny, Timor Wschodni, Bliski Wschód, Ameryka Łacińska i seryjne zamachy wojskowe inspirowane doktryną Monroe, Afryka, Afganistan, Irak, Libia, Syria czy dzisiejsza wojna na Ukrainie (mimo sprzeciwu wobec agresji dokonanej przez Rosję, jako zdeklarowany pacyfista chłostał Zachód za sprowokowanie tych działań wojennych). Uważał, iż idące pod rękę imperializm i kapitał muszą zawsze karmić się wojną, gdyż to zapewnia im zyski oraz władzę.
Nakręcił wiele znakomitych filmów dokumentalnych, m.in. „Stealing a Nation” (2004) o zapomnianej społeczności mieszkańców wysp Czagos na Oceanie Indyjskim, którą Amerykanie i Brytyjczycy pół wieku temu siłą przesiedlili na Mauritius po to, by na oczyszczonym z autochtonów archipelagu utworzyć największą w regionie lotniczą bazę wojskową - Diego Garcia. Stąd samoloty Anglosasów startowały, by bombardować Irak i Afganistan. Operacja przesiedlenia mieszkańców Czagos została uznana przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości za zbrodnię przeciwko ludzkości. Oczywiście, do dziś nikt za nią nie odpowiedział.
Pilger wspierał sprawę Juliana Assange’a, a także wiele pokojowych inicjatyw. Jego głos na konferencjach i w debatach poświęconych problemom pokoju, dialogu oraz współpracy odbijał się zawsze ważnym i znaczącym piętnem w globalnej przestrzeniu medialnej (choć w Polsce z pobudek politycznych i serwilizmu elit był absolutnie przemilczany. Nadwiślańskim mediom i ich „media-workerom” wystarczył slogan, że Pilger to znany, lecz kontrowersyjny autor).
W jednym z tekstów napisanym w 2023 roku Pilger wspomina rok 1935, kiedy to w Nowym Jorku odbył się Kongres Pisarzy Amerykańskich. Przesłaniem płynącym z tego wydarzenia - elektryzującego elity i amerykański mainstream - w którym wzięło udział ponad 3500 osób, było zwrócenie uwagi na kryzys i możliwość upadku kapitalizmu (jako systemu) oraz rychła zapowiedź wojny światowej, jaką kapitał rozpęta w celu powstrzymania tego kolapsu. Uczestnicy, wśród których czołową rolę odgrywały późniejsze „ofiary Komisji McCarthego”: Arthur Miller, Myra Page, Lilian Hellman, Dashiell Hammett, zwrócili uwagę na groźbę faszyzmu i przestrzegali przed jego bagatelizowaniem. Te głosy wsparli upublicznionymi listami Thomas Mann, John Steinbeck, Ernest Hemingway, Day Lewis, Upton Sinclair i Albert Einstein.
W II dekadzie XXI w. sytuacja, zdaniem Pilgera, jest analogiczna do tej sprzed 80 laty, zaś zmasowanego głosu intelektualistów, znanych autorów, ludzi kultury i sztuki, autentycznych autorytetów (których de facto brak) nie słychać. Jakby umysły zasnęły, a ostrość i nonkonformistyczne widzenie rzeczywistości nie były w modzie. I to nie tylko dotyczy intelektualistów, ludzi kultury i sztuki, naukowców i ogólnie rzecz biorąc mainstreamu. Wojenne, militarystyczne wzmożenie, duch bojowej agresji opanowały umysły sporej części euroatlantyckich zbiorowości. Zwłaszcza w środkowo-wschodniej części Starego Kontynentu. I niestety, lewica – zwłaszcza ta mainstreamowa – ochoczo dmie w prowojenne surmy. Odwrotnie do tego, co było w latach 30. XX w. i o czym przypomina Pilger.
Ale to jest efekt wieloletniej manipulacji świadomością społeczną i propagandą niemalże w stylu goebbelsowskim, jakiej dopuszczały się media, także te jeszcze 20-30 lat temu uważane za topowe i wiarygodne, obiektywne, wysoce profesjonalne. Zmarły nestor niezależnego dziennikarstwa daje przykład z wiosny 2022 r., gdy w australijskich gazetach ukazały się jednocześnie opisy chińskiego zagrożenia dla Australii. Chińczycy, „których skośne oczy są zawsze wojownicze, marszowe i groźne, mieli pokolorować Pacyfik na czerwono, a Pekin miał uderzyć w ciągu trzech lat” itp. Pilger pisze, iż „nie podano żadnego logicznego powodu ataku Chin na Australię”, ograniczając się do argumentów wyłącznie ideologicznych i rasowych, uprzedzeń i fobii płynących z neokonserwatywnych kręgów amerykańskich. Tak tworzy się atmosfera niechęci, zagrożenia czy wręcz nienawiści wobec każdego Innego.
Współcześnie poglądy i postawy osób takich jak John Steinbeck, Carson McCullers, George Orwell nie są w modzie. Uważa się je za przestarzałe, wręcz śmieszne. Króluje przefarbowany liberalizm zaprawiony sosem postmodernizmu. Tych, co mają inne zdanie, którzy racjonalnie i realistycznie widzą rzeczywistość, ostrzegają przed zagrożeniami i nie ulegają agitacji, a na dodatek są krytyczni „wyjmuje się spod prawa i się ich sądzi w tajemnicy”. Szczególnie niebezpieczne jest zdaniem Pilgera prawo dotyczące tzw. obcej ingerencji i współpracy z „firmami z wrogich państw”. Co to znaczy? Każdego do tej kategorii w zglobalizowanym świecie można zakwalifikować i stygmatyzować, wykluczać, prześladować.
Pilger konkluduje, iż tym samym demokracja staje się pojęciem fikcyjnym, gdyż wszechpotężna elita korporacji połączona z tzw. amerykańskim „deep state” łaknie ciągle haraczy za swoje usługi. Te abonamenty potwierdzające prawidłowość demokracji liberalnej u politycznych „wasali Ameryki” są zabójcze dla istoty demokracji i pluralizmu. Współczesny świat patrzy milcząco (słychać jedynie niszowe popiskiwania tłumione w zarodku przez mainstream) na ofensywę faszyzmu a nawet – nazizmu. Nikt nie komentuje upadającego kapitalizmu z „neoliberalną twarzą” i faktu, że wraz z uwiądem systemu demokratycznego skrajna prawica, podobnie jak to było w latach 20. i 30. ub. wieku, idzie „po swoje”. Ale jesli potomkowie Żydów mordowanych masowo na Ukrainie (ponad 1,5 mln ofiar), nie bacząc na czczonych obecnie przez suwerenną Ukrainę bohaterów (którzy podczas II wojny światowej zapowiadali swym żydowskim sąsiadom, że ich głowy „złożą u stóp Hitlera”) współpracują ochoczo z nazistami, to nic nie jest w stanie zdziwić.
Kolejnym przykładem przywoływanym przez Johna Pilgera w swych ostatnich publikacjach jest właśnie wojna na Ukrainie. Mało kto w topowych mediach przypomina, iż ta wojna trwa już de facto od 2014 r. I że po drodze wydarzyła się Odessa (spalenie ponad 48 osób przez faszyzującą gawiedź), a w wyniku działań ukraińskich formacji zbrojnych w samym Doniecku zginęło ok. 15 000 osób. Coraz mniej było z czasem informacji dla zachodnich społeczeństw o tym, co się naprawdę na wschodzie Ukrainy dzieje. Dziennikarze udający się do Donbasu, którzy chcieli pokazać inną stronę owego konfliktu, byli uciszani, a nawet prześladowani we własnych krajach. Np. niemiecki żurnalista Patrick Baab stracił pracę, a niemieckiej reporterce niezależnej Alinie Lipp zajęto konto bankowe. Wystarczy stygmat agenta Kremla, bądź piętno zwolennika Putina, a wszelka debata i wymiana poglądów umiera.
Pilger mówił o zastraszającej ciszy. Historia Jeremy Corbyna pokazuje milczenie ponoć liberalnej inteligencji w Wielkiej Brytanii. Ale to praktyka powszechna. Ten sam schemat funkcjonuje w środowiskach akademickich. Tylko światowy wymiar dorobku prof. Johna Mearsheimera obronił go przed wykluczeniem z debaty publicznej. Ale już prof. David Miller został zwolniony z Uniwersytetu w Bristolu „za publiczne sugerowanie, iż aktywa Izraela w Wielkiej Brytanii i jego lobby polityczne wywierają nieproporcjonalny wpływ na całym świecie”. I że ma na to obszerne dowody.
Pilger stawia jasno tezę, że dziś, chcąc zachować pracę na kampusie lub posadę nauczyciela akademickiego, musisz unikać sponsorowanych przez państwo, kapitał czy różnego rodzaju fundacje (pozycjonujące się jako esencja „społeczeństwa obywatelskiego”) takich tematów jak Ukraina i Izrael.
Jego zdaniem, powróciły czasy skompromitowanej Komisji ds. Operacji Rządowych i jej stałej podkomisji śledczej w senacie USA z szalejących Josephem McCarthym. Dziś, podobnie jak w najczarniejszy latach zimnej wojny, medialny mainstream stał się Ministerstwem Prawdy (czysty Orwell), a mieniące się liberalno-demokratycznymi elity polityczne – fundamentalistycznymi bigotami swojej dogmatycznej religii, z ignorancji, bądź szyderstwa nazywane demokracją. W czasach McCarthy‘ego funkcjonowały jednak indywidualności i autorytety, które wówczas mile widziano jako nonkonformistów. Dziś takie jednostki piętnuje się niczym heretyków w czasach totalizmu religijnego. Istnieje „podziemne dziennikarstwo”, niszowe strony internetowe, ale wszystko tonie w powodzi kłamliwego konformizmu.
Nikt w zakłamanym i pozostającym we wzajemnej adoracji towarzystwie (i jednowymiarowym sposobie myślenia) nie przeklina monstrum, w jakie wyrodził się system kapitalistyczny w swej neoliberalnej wersji - pisze Pilger. Brakuje Williama Blake’a (enfant terrible brytyjskiej poezji) rysującego utopijne, a nie tylko utylitarne marzenia, żaden George Byron nie smaga korupcji elit rządzących, nieobecni są dziś tacy twórcy jak Thomas Carlyle i John Ruskin ujawniający moralną katastrofę kapitalizmu . O Williamie Morrisie, Oscarze Wildzie, Herbercie G. Wellsie czy George’u Bernardzie Shaw nawet nie ma co wspominać. Ostatnimi postaciami o takich wymiarach byli Harold Pinter, Dario Fo i Jose Saramago. Wszyscy byli laureatami literackiej Nagrody Nobla i jednoznacznie kojarzeni byli z klasyczną lewicą.
Ameryka poszła na wojnę ze światem i to był rzeczywisty koniec XX wieku. Był nim 11.09.2001, a nie zwycięstwo „Solidarności” w Polsce, upadek muru berlińskiego i rozwiązanie ZSRR oraz Układu Warszawskiego. Po tej dacie sfabrykowano nowe zagrożenia mogące podważyć amerykańską hegemonię na świecie i przy pomocy klakierskich mediów oraz konformistycznych, skorumpowanych przez korporacje dziennikarzy wbito te kłamstwa ludziom do głów.
To jest tzw. projekt Nowego Amerykańskiego Stulecia i sposób na utrzymywanie dominacji USA poprzez zarządzanie chaosem i kryzysami. Pilger zauważył, iż jest to prosta droga do nowej XXI-wiecznej Hiroszimy. I jak dziś widzimy - nie pomylił się zbytnio. Jak podaje wiele niezależnych organizacji międzynarodowych, tylko podczas wojny z terroryzmem na obszarach Afganistanu, Pakistanu i Iraku liczba ofiar sięgnęła 1,3 mln ludzi. I liczba ta nie obejmuje, jak dodaje Pilger, interwencji czy wojen toczonych z inicjatywy i „pomocy amerykańskiej” w celach „zaprowadzania demokracji” w Jemenie, Syrii, Libii, Somalii, Etiopii. Niestety, wszędzie, obok jawnej i bezdyskusyjnej winy polityków zachodnich za te tragedie, bezsprzecznie odpowiedzialność spaść musi na topowe media. Gdyby dziennikarze wykonywali swoją pracę rzetelnie i profesjonalnie, gdyby kwestionowali i badali propagandę mainstreamu zamiast ją wzmacniać, dziś mogłoby żyć milion irackich mężczyzn, kobiet i dzieci więcej; miliony nie musiałyby opuścić swoich domów; wojna na tle religijnym między sunnitami i szyitami w Iraku i Syrii mogłaby nie wybuchnąć, a Państwo Islamskie by nie zaistniało.
„Amerykańska wyjątkowość” – jak swoją prezydenturę i rolę USA w świecie określił Barack Obama (pokojowy laureat Nagrody Nobla) - zamknęła się tylko w roku 2016 zrzuceniem 26 171 bomb na najbiedniejsze kraje świata. Jak napomknął New York Times, tuba Partii Demokratycznej, Obama „w każdy wtorek osobiście wybierał tych, którzy mieli zostać zamordowani przez piekielne pociski wystrzeliwane z dronów. Atakowano wesela, pogrzeby, pasterzy i osoby próbujące zebrać części ciał ozdobione mianem terrorystów” – stwierdził w jednym ze swych tekstów John Pilger. Rok 2016 to 4700 zabitych osób za pomocą dronów, z podpisem tego pokojowego noblisty. Wielokrotnie „uderzano w niewinnych ludzi”. O kompletnej degeneracji ekipy rządzącej wówczas w Białym Domu świadczy cytat, jaki Pilger przytacza w jednym ze swych tekstów. Słowa te padły z ust Hilary Clinton, Sekretarz Stanu w rządzie Obamy po pojmaniu Muammara Kaddafiego przez powstańców libijskich opłacanych z amerykańskich dotacji (w imię demokratycznych przemian) i poddaniu go sodomii za pomocą noża. Roześmiana Hilary powiedziała do kamery - „przybyliśmy, zobaczyliśmy, umarł!”.
Zwrot Ameryki w stronę Azji szumnie zapowiadany i rozpoczęty przez administrację Obamy ma swoją przyczynę. To kolejny etap, po Europie Środkowo-Wschodniej i szczypaniu Rosji, amerykańskiej wojny ze światem. Owo mityczne zagrożenie ze strony Chin i potrzeba stawienia im czoła spowodowało przeniesienie 2/3 sił morskich w rejon Azji i Pacyfiku. Ale przecież nie było i nie ma żadnych symptomów napaści ChRL na USA. Obecnie w efekcie tej decyzji około 400 amerykańskich baz wojskowych tworzy militarny łuk wzdłuż przemysłowych ośrodków Chin. To Japonia, Korea pd., Filipiny i szereg wysp na Pacyfiku. Podobnie jak bazy USA w bezpośredniej bliskości granic Federacji Rosyjskiej. Beatyfikowany przez demoliberalny mainstream laureat Pokojowej Nagrody Nobla zwiększył wydatki na program nuklearny do poziomu wyższego niż zrobiła to jakakolwiek administracja USA od czasów zimnej wojny, zapewniając (przemówienie w Pradze,2009), że to „pomoże w pozbyciu się przez świat broni nuklearnej”. W obliczu tego jednego z licznych przykładów oszustwa i hipokryzji, tak właśnie więdnie i umiera demokracja, milknie rozum i budzą niezdrowe emocje.
Po raz kolejny potwierdza się zdaniem Pilgera teza pisarza Josepha Hellera (Paragraf 22), że wojna nie jest odpowiednim czasem dla ludzi rozsądnych. I że zawsze emocje i irrealizm pchają świat do wojny. Ze skutków Euromajdanu w 2014 - przewrotu na Ukrainie grożącego wojną z Rosją - wszyscy zdawali sobie sprawę. Wiedziano, że prędzej czy później Rosja wkroczy aktywnie do akcji i rozpocznie się otwarta wojna, będąca dla tego państwa sprawą egzystencjalną. Jeśli równocześnie Waszyngton i jego wasale po przygotowaniu propagandowym i pospolitych fake newsach rozpowszechnianych nachalnie w mediach, rozpocznie wojnę z Chinami, będzie to ułamkiem tego, z czym mieliśmy do tej pory do czynienia i co dziś jawi się niewyobrażalnym armagedonem. I tu właśnie Pilger widzi „Hiroszimę XXI wieku”.
Johna Pilgera już nie ma wśród nas. Czy zastraszająca cisza – jak nazwał on współczesną przestrzeń medialną zaludnioną przez fejkowe korporacyjne dziennikarstwo i prymitywnych, niewykształconych pracowników mediów – będzie się pogłębiać? Czas pokaże. Ale już dziś widać, że w takim świecie, jaki dziś mamy na pewno głosu Pilgera, autorytetu w sferze medialnej, będzie bardzo brakować.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1149
Symbole, mity, fantasmagorie, miraże pożarły polską rzeczywistość.
Bronisław Łagowski
Na tzw. sukces transformacji w naszym kraju należy patrzeć przede wszystkim poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Jego roli, znaczenia, wpływu na humanizowanie stosunków międzyludzkich w Polsce. Pod tym względem jest bardzo mizernie, pomimo optymistycznych i idealistycznych opracowań nie tylko medialnych, ale i popularno-naukowych.
W wyborach uczestniczy mała część naszej populacji (ostatnia ostra polaryzacja na dwa obozy i wyższa frekwencja wcale nie świadczą o zwiększonym zaangażowaniu społecznym w sprawy obywatelskie), rządzi więc nami od lat mniejszość, a w sprawy dobra wspólnego angażuje się garstka osób. I tak jest praktycznie od samego początku zmian po 1989 roku. To jest praktyczny wymiar pojęcia wolności i jej subiektywnego rozumienia, jaką medialnie oraz z ust rządzących elit aplikowano społeczeństwu polskiemu przez ostatnie 30 lat. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji.
Kolejną egzemplifikacją wspomnianej wolności i zrozumienia obywatelstwa jest ogromna fala emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas stanu wojennego i hucpy „AD’68” (razem wziętych). To się rzadko podkreśla, milczy wstydliwie i kłamliwie omija ów problem. A on jest namacalnym świadectwem i symbolem zarówno rozumienia obywatelstwa jak i patriotyzmu, tak ochoczo i prymitywnie (bo w klerykalno-nacjonalistycznym i mitologiczno-martyrologicznym wymiarze) serwowanym Polkom i Polakom.
To wszytko sumuje się na absolutną deprecjację czegoś, co prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał spolegliwością tworzącą podstawową tkankę dobra wspólnego i utożsamianiem się z nim, dbaniem i kultywowaniem jego dobrostanu.
Z polskiego cudu gospodarczego od samego początku Polacy migrowali masowo. I to do krajów, które nakładają na swych obywateli tak krytykowane przez cały nadwiślański mainstream podatki - o wiele wyższe niż ma to miejsce w Polsce. To mit, oszustwo, że państwo ma być tanie. Ono ma być skuteczne, efektywne i zapewniać poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności swoim obywatelom. Tak krytykowane i wyśmiewane z lat PRL kolejki po mięso zastąpiły dziś kolejki po życie. Oprócz emigracji kolejnym na to dowodem jest stan polskiej ochrony zdrowia, po wielokrotnych reformach, prywatyzacji kolejnych placówek, komercjalizacji usług i wypchnięciu gros personelu za granicę (stawki i zarobki są w tej sferze urągające cywilizowanej i XXI wiecznej przyzwoitości, zwłaszcza jeśli chodzi o średni personel).
Kto się przezywa, sam się tak nazywa
Termin homo sovieticus to opis postępującego procesu demoralizacji społeczeństwa komunistycznego. I nie stworzył go jak się u nas przedstawia uwielbiany ks. Józef Tischner, lecz rosyjski pisarz i socjolog emigracyjny Aleksandr Zinowjew (1982). Według niego, „cechami radzieckiego społeczeństwa stała się nieokreśloność, płynność, zmienność, wieloznaczność we wszystkim. Składać się ono miało z galaretowatych jednostek i samo przypominać miało galaretę. Jest to społeczeństwo kameleonów, będące w całości gigantycznym kameleonem”.
Czy podobnie o współczesnej, płynnej nowoczesności stworzonej przez demoliberałów i 40 latach ćwiczeń z reaganomiki i taczeryzmu (to nie tylko ekonomia, ale i rozciągnięcie wszystkiego co związane z wolnością gospodarczą na całość życia, mimo deklarowanego przywiązania do tradycyjnych wartości przez bałwochwalczych czcicieli rynku) nie wypowiadali tak różni myśliciele jak Zygmunt Bauman, Chantal Delsol, Andrzej Walicki czy Tony Judt?
Czy liberalizm jako ideologia i kierunek polityczny, esencją którego nadrzędną wartością jest wolność mająca charakter na wskroś indywidualistyczny, przeciwstawiany kolektywizmowi, nie jest sam z siebie twórcą tak definiowanego społeczeństwa? Tym, co szczególnie cenią liberałowie są wartości demokratyczne i prawa obywatelskie, ale nade wszystko – własność prywatna i wolny rynek. A tam królować musi zasada prymatu zysku i rywalizacji, których jednym z kanonów, typowym dla darwinizmu społecznego, jest eliminacja konkurenta.
Fetyszyzm, który towarzyszy powszechnej indywidualizacji powoduje równocześnie powstanie swoistego kultu własności prywatnej i wolności prowadzenia zyskownych interesów. Doświadczenia, jakich doznajemy w obliczu epidemii CoV-19 pokazują miałkość tych procesów nie tylko w naszym kraju. Zapomniano, że wolność bez pewności, w dokuczliwy i toksyczny sposób toczy umysł człowieka. To samo dotyczy sytuacji, kiedy pewność ruguje z myślenia ludzkiego poczucie wolności (Zygmunt Bauman).
Pojęcie wolności w liberalnym i absolutyzowanym ostatnimi czasy rozumieniu sprowadzono do wolności posiadania, do wolności niczym nieograniczonej konsumpcji, do ciągłego pomnażania prywatnego kapitału. Zwłaszcza, jeśli rozpatrujemy to z punktu widzenia potrzeb zbiorowości. Każdej zbiorowości. Także tej globalnej, naczelnej, bo gatunkowej. Potrzeba każdego człowieka do bycia kimś niepowtarzalnym, samoistnym, decydującym o swoim bycie (wolność) zderza się od zawsze z potrzebą przynależności do wspólnoty, bycia częścią jakiejś zbiorowości, utożsamiania się z grupą, kolektywem, społecznością.
Czym jest zapomniany termin „dobro wspólne” i czym ono jest podyktowane? Po pierwsze, wynika ono z potrzeby kolektywnego działania. Po drugie, jest główną racją istnienia obowiązującego prawa. Po trzecie, jeśli przyjmujemy, iż ma być główną praprzyczyną prawa stanowionego, tym samym dochodzimy do istoty prawa stanowionego. Po czwarte, dobro wspólne jawi się jako wartość absolutna. Najpełniej opisuje w swych 30 artykułach te zagadnienia i dylematy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ z 10.12.1948. Niestety, praktyka ostatnich dekad pokazała – w Polsce szczególnie (zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach) - iż w wielu przypadkach pozostało to pustą literą.
Bogdan Suchodolski zauważył niegdyś dalekowzrocznie, że jeśli akceptować mamy koncepcję cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. Społeczeństwo obywatelskie w swoich założeniach ma takie wzniosłe cele właśnie poprzez aktywizację, działanie na rzecz dobra wspólnego, poszerzanie sfer spolegliwości i obywatelskiej empatii. A jak u nas z tym jest, doskonale widać w praktyce.
Wspaniały mit i gorzka prawda
Wracając do homo sovieticusa, terminu tak powszechnie do niedawna używanego w celu pokazania degeneracji i wynaturzenia ludzi poprzedniego systemu. Sama istota tego pojęcia jest stygmatem, stemplem gorszości, nieprzystosowania do nowych, świetlanych warunków, jakie stwarza indywidualizacja i pęd do pomnażania swego indywidualnego kapitału (najszerzej pojmowanego), kosztem właśnie spychanego w niebyt dobra wspólnego.
Czy powszechne wykluczenie, stygmatyzacja, brak poczucia minimum pewności i bezpieczeństwa (to także pustka z niedoboru wspólnotowości) nie powodują, iż ci słabsi, nie potrafiący konkurować i walczyć, podszyci strachem przed eliminacją, zadeptaniem, wykluczeniem, przed niebytem, nie staną się taką zbiorowością kameleonów, tworzących en bloc gigantycznego kameleona w celu obrony tego minimum, które im pozostawia takie życie i takie zasady w nim obowiązujące?
Mit sukcesu i niebywałego skoku cywilizacyjnego (ponoć) Polski po 1989 roku musi zostać jednak w perspektywie efektów dzisiejszej sytuacji obalony. Dzisiejsza sytuacja nie wzięła się z nieba, nie z racji zmiany władzy (trend jest de facto ten sam, zmieniła się jedynie narracja: neoliberalno-konserwatywną z dużą dozą klerykalizmu zastąpiła retoryka i argumenty nacjonalistyczno-konserwatywne z zalewem klerykalizmu (taka współczesna endecja z przedwojnia). Bo po owocach – tu: działaniach ruchu, który roztaczał przez całą dekadę lat 90. XX wieku parasol nad transformacją – ich poznacie (Mt. 7: 15-20). Egzegeza biblijna mówi jasno i wyraźnie o efektach i konsekwencjach ludzkich działań.
Mit transformacyjnego hipersukcesu naszego kraju – jak każdy mit – zawiera szczyptę prawdy i racjonalności oraz spore pokłady irracjonalności, fantazmatów, pospolitego chciejstwa i pobożnych życzeń. Główni beneficjenci tego mitu chcą nawet w pamięci i świadomości pozostać w historii jako wyłącznie świetlani, niemal boscy herosi. I temu służyła bezrozumna propaganda połączona z bezrefleksyjną manipulacją pokazującą wyłącznie jedną stronę procesów transformacyjnych. Dzisiejsza sytuacja w naszym kraju jest tylko pokłosiem nachalnie i prostacko prowadzonej przez polskich liberałów mitologicznej narracji. Liberałów rządzących niepodzielnie po 1989 r. polskimi duszami i umysłami.
Demitologizacja zawsze boli, gdyż dla zauroczonego i owładniętego mitomanią oraz poczuciem misji człowieka porzucenie dotychczasowych poglądów i przekonań jest trudne. Mit polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji Opatrzności, sił wyższych, pozaracjonalnych. W takiej perspektywie zdjęta jest odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy.
To bardzo wygodna psychologicznie pozycja, sprzyjająca infantylizmowi i niedojrzałości i tym samym tworzeniu owego „zbiorowego, gigantycznego kameleona”.
Doktryna fałszu
Liberałowie nadal mówią – nawet w obliczu katastrofy pandemicznej w ochronie zdrowia - o prywatyzacji, konkurencji, tanim państwie itd. I że taki stan jest naturalny, pożądany, właściwy. Spojrzenie na życie wyłącznie z perspektyw utylitarnych, materialnie korzystnych jest zdaniem przywoływanego już Tadeusza Kotarbińskiego „doktryną fałszu”. Przeczy bowiem rudymentarnie dobru wspólnemu. Człowiek nie może być wyłącznie rozpatrywany w wymiarze indywidualnym, personalnym, subiektywnym. Jest zwierzęciem stadnym. Jego wyjątkowość – w odróżnieniu od ssaków drapieżnych żyjących i polujących kolektywnie – polega na tym, iż potrafi myśleć i czuć (nie tylko działać) zbiorowo, społecznie, tworzyć projekty, które mają tej zbiorowości zapewnić lepszą jakość życia i lepszy byt w przyszłości.
Tadeusz Kotarbiński w rozmyślaniach nad ideą dobrego, spolegliwego opiekuństwa tak uzasadnia posadowienie osoby ludzkiej we wszystkich wymiarach w centrum zainteresowania i praktyki: „Życzliwość, prawość, odwaga, dzielność, opanowanie, godność własna nie dlatego zasługują na szacunek, że tego żąda Opatrzność w pouczeniach przez siebie wtajemniczonym rzekomo objawionych, ani nie dlatego, by praktykując owe cnoty zbawić dusze dla rzekomego życia przyszłego. Po prostu dlatego, że postępować w duchu dobrego opiekuna jest czcigodnie, a postępować wedle motywacji przeciwnej – haniebnie”.
Dobry opiekun, dobro wspólne, empatia, solidarność przed wsobnością i kultem indywidualnego sukcesu za wszelką cenę, kooperacja przed bezwzględną rywalizacją, praca (jako źródło socjalizacji i rozwoju) przed kapitałem (czyli zyskiem ponad wszystko).
Mit wynika także z uznania za jedyną i niepodważalną prawdę określonej wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych. Mamy wtedy bowiem do czynienia z nadprzyrodzoną ingerencją, której my jesteśmy jedynymi egzegetami. To rodzaj świadomości społecznej obecny we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych.
Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać. Zadowalamy się, lub wmówiono nam, że się mamy zadowolić (bo innej drogi nie ma) mitem o absolutnej fantastyczności procesów tzw. transformacji.
Mit ten zaczął funkcjonować niczym tanie poczucie wieczności, absolut w kieszonkowym, płaskim wydaniu. Możemy mówić wręcz o totalnej glachszaltyzacji myślenia, wyprania jej z pluralizmu, monokulturze opisu świata. A taki scenariusz rodzi właśnie jednostki galaretowate, które przez swą nieokreśloność, etyczną labilność, kameleonowatość chcą się utrzymać na powierzchni. Bez względu na koszty i aspekty moralne.
Tak ex cathedra mówiły cały czas autorytety dekretujące mity jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od sił pozaziemskich, od Opatrzności. I za sakralizacją tych mitów stał cały czas wszechwładny Kościół, któremu liberałowie cały czas czynili fawory. A on ich w pewnym momencie porzucił – jak zawsze w Polsce – na rzecz sił endekoidalnych, hiperprawicowych (często quasi-faszystowskich) i nacjonalistycznych.
Szerzona megalomania, sztuczny heroizm polskich liberałów, kiepski bo nieszczery mistycyzm (zupełnie odległy od kanonów klasycznego liberalizmu) oraz traktowanie Polski (i siebie przede wszystkim) jako Chrystusa Narodów przy jednoczesnym dyktacie medialnym i określonej politycznej poprawności stanowiły żyzną glebę dla odrodzenia się zwalczanego drodzy liberałowie, pogardzanego przez was i wyśmiewanego homo sovieticusa. Teraz - jego bliźniaka, homo liberalicusa w konserwatywnym, klerykalnym, nacjonalistycznym palcie.
Schizofrenię, w jaką popadły nasze społeczeństwo i państwo, widać dziś jak na dłoni.
O istocie nadziei i tradycji oraz źródłach sierpniowych protestów nikt naprawdę już nie pamięta. Jak zawsze rzecz sprowadzono do legend, mitów, fatamorgany wypełniających obficie zakamarki polskiej świadomości, a funkcjonujących bujnie w nadwiślańskim imaginarium. Sławomir Mrożek proroczo puentował (w Weselu w Atomicach) taką mentalność, której sprzyjali przez ostatnie trzy dekady demoliberałowie, nawożąc glebę pod współcześnie zaistniałą sytuację w naszym kraju: „Proszę uprzejmie o oddanie mi władzy nad światem. Prośbę moją uzasadniam tym, że jestem lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Dorota Gonczaronek
- Odsłon: 2386
Amerykanie i Brytyjczycy są identyczni pod każdym względem, z wyjątkiem, oczywiście, języka.
Oscar Wilde
To jedno z bardziej błyskotliwych powiedzeń Oscara Wilde’a kryje w sobie głęboką prawdę. Większość z nas nie jest świadoma zasadniczych różnic pomiędzy tymi odmianami angielskiego. A jednak. Dla Amerykanina nagłówek Third Harry Potter film slated w recenzji filmu oznacza, że film jest świetny, podczas gdy dla Brytyjczyka ocena ta jest druzgocąco zła.Zdaniem językoznawców, około 4000 wyrazów brytyjskiej odmiany angielskiego ma inne znaczenie lub jest stosowane w innych kontekstach w odmianie amerykańskiej. Do tego oczywiście należy dodać różnice wymowy i gramatyki. Powstaje pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie globalizacji, Internetu, powszechnego kopiowania wzorców i zapotrzebowania na lingua franca te dwa narody o wspólnych korzeniach mówią dwoma różnymi językami?
Po wylądowaniu pierwszych osadników w Ameryce na statku Mayflower w 1620 roku ich kontakt ze Starym Kontynentem był znikomy, ograniczony w zasadzie do słowa pisanego. Angielski rozwijał się niezależnie pod wpływem wielu kultur i innych języków i określenie melting pot – czyli tygiel narodów oddaje wpływy, którym ulegał język oddzielony Atlantykiem od kraju pochodzenia.
Legenda Muglenberga
Istniała duża społeczność niemiecka, ale niemiecki nigdy nie był językiem dominującym, ani w koloniach, ani po powstaniu Stanów Zjednoczonych. Istnieje wprawdzie powszechne przekonanie, że kwestię przyjęcia oficjalnego języka poddano pod głosowanie w Kongresie, jednakże jest to tylko mit określany jako Legenda Muglenberga – pod głosowanie poddano wniosek o tłumaczenie ustaw na język niemiecki, który odrzucono jednym głosem. Ani wcześniej, ani później nie poddawano pod głosowanie wniosku, czy język angielski, czy też jakikolwiek inny, ma być językiem urzędowym w tym państwie.
Nie trzeba chyba dodawać, iż w związku z tym Stany Zjednoczone są de iure państwem bez oficjalnego języka urzędowego, pomimo iż de facto język angielski jest stosowany powszechnie jako język urzędowy.
Oprócz niemieckiego wpływ na rozwój angielskiego mieli Holendrzy, a Nowy Jork pierwotnie nosił nazwę Nowy Amsterdam i był osadą holenderską. Luizjana, nazwana tak na cześć króla Ludwika XIV była kolonią francuską, a Floryda hiszpańską; posiadłością hiszpańską był również Teksas. Oczywiście, do Nowego Świata przybywali też osadnicy z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, i każdy wnosił do tygla narodów bogactwo swojego języka i kultury.
Jak powstały różnice
Do utrwalenia różnic pomiędzy dwoma odmianami języka przyczynił się Noah Webster, twórca Webster's American Dictionary of the English Language, zmieniając pisownię wielu wyrazów w sposób odzwierciedlający ich wymowę, a tym samym - przyczyniając się do powstania i utrwalenia różnic wymowy. Sam Webster był zdania, że postępujące różnice językowe w końcu zaskutkują powstaniem dwóch odrębnych i tak różnych języków, jak na przykład holenderski czy niemiecki.
Ta dziś niedorzeczna przepowiednia wyglądała na szczególnie uzasadnioną w dobie rewolucji przemysłowej. Powstawały nowe wynalazki i istniała silna potrzeba nazwania ich, przy czym inżynierowie amerykańscy nie czuli się ograniczeni terminologią brytyjską.
Samo określenie kolej to odpowiednio w US railroad odpowiadające GB railway; maszynista to odpowiednio engineer (nota bene w GB po prostu inżynier), a wagon kolejowy to w US car (w GB - samochód), którego odpowiednikiem w GB jest carriage. Warto tu wspomnieć również wyraz wagon. W US oznacza on dziś wagon towarowy, w GB zachowane zostało podstawowe znaczenie wozu, ciągniętego najczęściej przez woły, którymi osadnicy przemierzali amerykańskie prerie w drodze na Zachód.
Amerykański automobile, rzadko określany mianem car, którym Brytyjczycy nazywają samochód, to nie tylko symbol prestiżu, ale i podstawowy element codziennego życia. Prawo jazdy (US - driving licence, GB - driver’s licence) jest w USA dokumentem potwierdzającym tożsamość, a umiejętność prowadzenia samochodu jest tak oczywista, jak pisania czy czytania.
I tu różnice też można by wymieniać nieomal w nieskończoność: hamulec ręczny w US to foot brake (ponieważ uaktywniany stopą), a w GB, jak w całej Europie, to hand brake. Szybki, lewy pas autostrady to w US inside lane odpowiadający GB offside lane / outside lane i odwrotnie, US outside lane to GB inside lane, gdyż Brytyjczycy jeżdżą po lewej stronie drogi. Amerykanin informujący na drodze Brytyjczyka I’ve got a flat spotka się z pełną zdumienia reakcją, ponieważ zamierzony przekaz o przebitej oponie zostanie odebrany jako wiadomość o stanie posiadania nieruchomości (US flat to GB mieszkanie).
Słynny program telewizji BBC prowadzony przez Jeremy Clarksona Top Gear w USA musiałby nazywać się High Gear, bo to jest określenie na najwyższy bieg samochodu. Tylko czy na pewno? Wszystkie amerykańskie samochody są wyposażone w automatyczną skrzynię biegów.
Ryzykowne wyrażenia
Oczywiście wiadomym jest, że przepowiednia Noaha Webstera nie spełniła się, pomimo iż różnice są znaczne i w najlepszym przypadku skutkują brakiem zrozumienia, a w najgorszym uznaniem, iż ma się do czynienia z osobą obraźliwą i arogancką.
Brytyjczycy żegnając się lub dziękując, używają potocznie określenia cheers, co dla Amerykanina będzie dziwne, ponieważ wyraz ten służy wyłącznie do wznoszenia toastu. Kultowy brytyjski fast food - fish and chips (ryba i frytki)- dla Amerykanina powinien zostać przetłumaczony na fish and French fries. Określenie chips zostanie zrozumiane jako chrupki, na określenie których z kolei Brytyjczyk użyje słowa Crispi. Odpowiedź I don't care (obojętnie, może być) na pytanie, czy życzymy sobie mleko do kawy jest zupełnie neutralna w Nowym Jorku, natomiast w Londynie zostanie uznana za przejaw grubiaństwa, ponieważ ma znaczenie „mało mnie to obchodzi”.
Oczywiście, należy być również świadomym słów, których i Brytyjczycy, i obcokrajowcy uczący się języka angielskiego powinni unikać w USA. Należy do nich np. Where’s the ladies’ / gents’, które Amerykanin może zrozumieć: Gdzie są panie / panowie, szczególnie, gdy w potocznym języku wyrażenie jest wymawiane szybko i z obcym akcentem. Zamiast tego, pytając gdzie jest toaleta, należy powiedzieć Where's the ladies'/women’s/men's room? lub Where's the restroom? Przy tym jak Brytyjczyk miałby użyć tego ostatniego, skoro oznacza dla niego pokój odpoczynku?
Pot plant to dla Brytyjczyka po prostu jakakolwiek roślina doniczkowa, a dla Amerykanina najczęściej marihuana. Fag, potoczne określenie papierosa, Amerykanin zrozumie jako homoseksualistę, co w pewnych sytuacjach nie byłoby wskazane, nawet zważywszy na postępującą poprawność polityczną.
Podobnie jest z elementami ubioru. Amerykańskie vest, suspenders czy pants są wprawdzie neutralne i powinny być zastąpione waistcoat, braces, trousers. Ale już US knickers (spodnie pumpy) odpowiada GB panties (majtki); określając ten element ubioru na Wyspach Brytyjskich należałoby użyć wyrazu knickerbockers.
Prośba Amerykanina w sklepie z odzieżą sportową, I’m looking for sneakers nie zostanie zrozumiana jako prośba o podanie tenisówek, lecz stwierdzenie, że szuka złodziejaszka.
W swoich pamiętnikach zatytułowanych „Druga Wojna Światowa”, za które zresztą otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, Sir Winston Churchill zawarł spostrzeżenie, iż przyjemność wspólnego języka oznaczała oczywiście nadrzędną przewagę wszystkich dyskusji brytyjsko-amerykańskich. Tłumacze byli zbędni. Jednak gdy pewnego razu Brytyjczycy chcieli natychmiast przedyskutować pewną kwestię, Amerykanie zaproponowali to table it, czyli bring to the table, poddać rokowaniom, dosł. przynieść do stołu. Jednak dla Amerykanów zwrot ten oznacza odłożyć na później. Po długich i wręcz zajadłych dyskusjach alianci doszli jednak do tego, iż zgadzają się co do meritum.
I czy Brytyjczycy i Amerykanie nie są identyczni za wyjątkiem języka?
Dorota Gonczaronek