Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4180
Linearność i cykliczność (1)
Konflikty kulturowe narastają i dziś są groźniejsze
niż kiedykolwiek na przestrzeni dziejów.
Vaclav Havel
Tytuł niniejszego tekstu dotyczy dwóch sposobów patrzenia na świat, kulturę, politykę. A przede wszystkim - na człowieka. Można je streścić w dwóch skrótowo ujętych terminach: zachodnio-europejski (łacińsko-atlantycki) - judaistyczno-chrześcijańsko-islamski (wywiedziony z monoteistycznych religii abrahamowych osadzonych na gruncie tradycji kultury hellenistycznej basenu Morza Śródziemnego) i azjatycki - konfucjańsko-hinduistyczny (z uwzględnieniem wartości buddyzmu, shintō i dżinizmu oraz ich odmian), a także starochińskich wierzeń przedkonfucjańskich.
Te dwa światy różnią się diametralnie w swej istocie, co rzutuje bezpośrednio na spojrzenie ludzi z owych kręgów cywilizacyjno-kulturowych: na ich zachowania, obyczajowość, mentalność, wierzenia czy perspektywę historyczno-dziejową. Taka systematyzacja przeczy poniekąd modnemu od ponad ćwierćwiecza podziałowi świata dokonanemu przez Samuela Huntingtona ujmującego pluralistycznie świat wedle odrębności cywilizacji.
Ma rację Huntingtion w „Zderzeniu cywilizacji” pisząc: „To kultura i tożsamość kulturowa, będąca w szerokim pojęciu tożsamością cywilizacji, kształtują wzorce spójności, dezintegracji i konfliktu na świecie, jaki nastał po zimnej wojnie”. Nie sposób się jednak z nim zgodzić, gdy przypisuje podziałom cywilizacyjno-kulturowym absolutną rozdzielczość i antynomiczność. Ma to między innymi miejsce przy prezentacji konfliktu na linii Zachód – islam.
Chrześcijańsko-judaistyczne korzenie Zachodu są niesłychanie bliskie religijno-kulturowym podstawom islamu, rzutując tym samym na wspomniane poczucie tożsamości i na tej bazie wykształcone zachowania, obyczaje, mentalności. Z oczywistą redukcją perspektyw i ujęć. Przede wszystkim dotyczy to czasu i warunków ich tworzenia (islam to o 7 wieków młodsze dziecko chrześcijańsko-judaistycznej tradycji).
Kult odradzającego się życia, młodości, płodności - charakterystyczny dla kultur agrarnych – jest nierozerwalnie związany z cywilizacjami rolniczymi. Dopóki cywilizacja nie została dotknięta syndromem nowoczesności i nie ukształtowała się mitologia oparta o wizję bóstwa osobowego, spersonifikowanego, materialnego itd., tym bardziej tkwi ona w okowach nie tyle archaiczności, co swoiście pojętego tradycjonalizmu.
De facto we wszystkich kulturach osadzonych w agraryzmie w tzw. przednowoczesności ludzie widzieli świat i siebie poprzez zjawiska cykliczne, gdyż takie spojrzenie wynikało ze zmian w przyrodzie, powtarzalności pór roku i zależności wielkości plonów od warunków naturalnych. To stąd czerpały swe źródła założycielskie mity starożytnych religii: Ozyrysa w Egipcie, Tammuza w Sumerze, Orfeusza w Grecji itd. Przykładem jest mit o wędrówce Orfeusza do zaświatów (zima) i powrót do doczesności (wiosna).
Również kult jelenia u Celtów, zrzucanie i odrastanie rokrocznie jego poroża jest symbolem owej periodyzacji, który legł u podstaw ich kultury. Nie inaczej było w cywilizacjach przedkolumbijskich mieszkańców Ameryki – zwłaszcza u Majów i Azteków.
Echem cykliczności przyrody są też europejskie bajki i legendy o starej kobiecie czy żabie (synonim brzydoty) przemieniającej się pod wpływem pocałunku młodzieńca w młodą, piękną dziewczynę.
Przyjazna absorpcja
Także cywilizacje Azji rozwijały się podobnie. Ale tylko do pewnego momentu. Kultury Chin i Indii (niezwykle stare i permanentnie rozwijające się na zasadach synkretyzmu, czyli przyjaznej absorpcji, a nie antynomiczności i podboju) trwają nieprzerwanie od kilku tysięcy lat. Ich religia i kultura tworzyły postrzegany na zasadach pragmatyzmu i konwergencji konglomerat. Nie nastąpił też – jak na Zachodzie – rozdział władzy: na świecką i duchową (choć te terminy nie do końca adekwatnie opisują mentalność Azjatów), zwłaszcza po okresie Oświecenia. Przez tysiąclecia wytworzył się specyficzny konglomerat społeczno-kulturowo-religijny, rzutujący z kolei na system polityczny.
W Europie nie ma takiego fenomenu. Po upadku Imperium Rzymskiego i pogrążenia się Starego Kontynentu w otchłań „wieków ciemnych”, na gruzach cywilizacji Rzymu wyrasta nowa kultura, która z czasem stała się odrębną cywilizacją, ale budowaną na innych podstawach: chrześcijaństwo w symbiozie z tradycją barbarzyńskich ludów germańskich i słowiańskich, rozproszonych potem na państwa narodowe, mające często różne kultowo-religijne konotacje (chrześcijaństwo zachodnie i wschodnie).
Cywilizacje Chin i Indii wyrastały – jak pisze Christopher Dawson w „Religii i powstaniu kultury Zachodu” – „pospołu z tych samych korzeni socjologicznych i w tym samym środowisku naturalnym”. A weźmy choćby pod uwagę misjonarski charakter kultur azjatyckich, starszy niźli jej judeochrześcijańskie odpowiedniki. Misjonarze, asceci, mnisi byli i w dżinizmie, w całej galaktyce religii hinduistycznych, a przede wszystkim w buddyzmie (który dotarł do Chin i został skonsumowany przez tamtejszą kulturę, de facto - schińszczony) – nie mówiąc o konfucjanizmie czy taoizmie - osobowymi świadkami wiary i nią przyciągali wiernych. To tylko jeden z aspektów, o którym wspomina Dawson.
To nie fratrzy św. Franciszka z Asyżu, (których można zaliczać do tej samej kategorii życia pustelniczo-mniszego co ich azjatyckich odpowiedników), okazali się zwycięzcami, ale templariusze, joannici, nie wspominając o typowo wojowniczych zakonach z czasów hiszpańskiej rekonkwisty (zakon św. Jakuba czy św. Juliana z Pereiro), bądź ….. krzyżakach.
Jak twierdzi Kishore Muhbubani (dyplomata, politolog, jeden z największych mentorów Dalekiego Wschodu, wykładowca na Uniwersytecie w Singapurze), cywilizacje azjatyckie nie posiadły tego syndromu triumfalizmu, jaki charakteryzuje europejski styl i tamtejszą kulturę (p. Nowe centrum świata, Znak nr 646/3-2009). Wiąże się to zapewne z wojowniczym, kolonialnym, a nie synkretycznym, charakterem tej cywilizacji. Podobne zdanie wyraża prof. Kanti Prasad Bajpai (prowadzący niezwykle popularny blog „Czas Indii”).
W podobnym stylu wypowiadali się tacy ważni i zasłużeni dla promowania azjatyckich wartości politycy jak Lee Kuan Yew (twórca potęgi i znaczenia Singapuru) czy Mahathir Mohamad (ojciec-założyciel i podobnie jak Lee w Singapurze, kreator pozycji Malezji na arenie międzynarodowej). Wszyscy oni twierdzą, iż z szacunkiem odnoszą się do uniwersalnych kanonów, jakie legły u podstaw współczesnej cywilizacji Zachodu, które oni także preferują, ale wielu Azjatów (przede wszystkim 1,6 mld muzułmanów żyjących głównie w Azji) ma do Zachodu głęboki żal, widząc podwójne standardy: w kwestii praw człowieka, czy w przedmiocie praktyki nowego kolonializmu.
I dlatego Mahathir Mohamad podkreślał, że wartości azjatyckie są bardziej uniwersalne, niźli zachodnie, gdyż nie są przesiąknięte duchem podboju militarnego, zdobywania. A cytowany Kishore Muhbubani mówi do ludzi Zachodu: „Musicie być bardziej uczciwi”.
Wszyscy oni podkreślają, iż pojęcia triumfalizmu charakteryzującego mentalność ludzi Zachodu, Azjaci w takiej formie nie znają. To m.in. pokłosie owej cykliczności, ciągle obecnej w podświadomości ludzi przynależnych tym cywilizacjom, a także echo religijno-kulturowych konotacji w kulturze Zachodu: absolutyzacja prawdy przynależnej chrześcijaństwu oraz koncepcja „narodu wybranego” (czyli tradycji judeochrześcijańskiej stosowanej w różnych formach i czasach z określoną transpozycją narracyjną).
Na tej bazie już w latach 90-tych XX w. wielu obserwatorów i komentatorów podkreślało rosnącą – i to en bloc, nawet u mocno zwesternizowanych (zdaniem Zachodu) Japończyków – ksenofobię, poczucie własnej wartości oraz niechęć do Zachodu i instytucji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy etc. Od lat też Azjaci postulują większą otwartość tych instytucji (chodzi o kierownicze stanowiska) na ludzi spoza Europy i USA.
Konserwatywny humanizm
W Chinach buddyjskie koncepcje równości – które przywędrowały tu wraz z koncepcjami Siddharty Gautamy Jedwabnym Szlakiem (z terenów dzisiejszej Azji Środkowej) w I tysiącleciu n.e. - nie przezwyciężyły konfucjańsko-taoistycznych i starochińskich tradycji (koncepcja 5 pierwiastków materii, numerologia, cześć dla zmarłych przodków), a przede wszystkim kultu hierarchii i zenitalnie zorientowanej harmonii (podstawy cesarskiego legalizmu).
Buddyzm został adoptowany do chińskiej tradycji, stapiając się w synkretyczny system filozoficzno-religijny, synkretyczną metafizykę, która dała początek późniejszym zmianom w ramach istniejącego już systemu prawa, administracji, organizacji państwa, a przede wszystkim – mentalności. Jego podstawą - oprócz wyżej wymienionych elementów - uczyniono przede wszystkim szeroko pojęty kolektywizm rodzinny.
To Konfucjusz (551 – 479 r. p.n.e.) nauczał, że naród, społeczeństwo są wielką rodziną. Ten konserwatywny rys mentalności chińskiej, zakuty w ramy cesarskiej biurokracji i ponad dwu i półtysiącletniej historii oraz tradycji wyrodził się w swoisty narcyzm, specyficzną chińską ksenofobię (sinocentryzm) połączoną z kwietyzmem, skutecznie odcinając Chińczyków od nowinek z zewnątrz (najlepszym tego symbolem jest chiński mur).
Unowocześnianie, modernizacja, nowe trendy i mody, jakie dziś są przyswajane i szybko wdrażane w Chinach, to nie wynik zachwytu, bałwochwalczego kultu czy uznawania ich za rodzaj świętości (w języku chińskim świętości nie ma, podobnie jak terminu wolność), ale racjonalnego, czysto doczesnego podejścia do życia. Brak u nich jakichkolwiek religijnych, bądź mistycznych fascynacji - podstawę działania stanowi racjonalne uporządkowanie i jednoczesne zdystansowanie. Owo działanie podyktowane jest zatem wyłącznie doskonaleniem się (najszerzej pojętym) i to ma zasadnicze znaczenie.
Cześć i kult przodków, hołdy oddawane bodhisattwom, mistrzom filozofii, czy różnorodnym guru miało zawsze wyłącznie owo rytualne znaczenie. A głębia quasi-religijnej refleksji skierowana była do wnętrza jednostki, bez politycznego czy społeczno-zbiorowego podtekstu, jak w kulturze Zachodu, opartej o judeochrześcijańskie kanony.
Dobrobyt moralny, który jest najwyższym dobrem podnosi się wraz ze statusem materialnym - tak wynika z nauk Mistrza Kong. Triadę chińskiej cywilizacji budującą jej podstawę stanowią: taoizm, konfucjanizm oraz buddyzm (przeobrażony na modłę tybetańską i zaadoptowany do chińskiej rzeczywistości).
Dziś widzimy, jaką siłę sprawczą posiada pęd Chińczyków do innowacyjności, preferencji dla rozwoju i postępu, ale ma to miejsce w innym niż u ludzi Zachodu wymiarze. Zasada kaizen – doskonalenia się na każdym kroku, w każdej dziedzinie życia z jednoczesnym zachowywaniem hierarchii, (gdyż tylko ona w połączeniu z dążeniem do doskonałości utrzymuje harmonię bytu), święci w Kraju Środka niezrozumiałe przez gros „białych ludzi” triumfy.
Filozofię Konfucjusza można więc streścić w następujących słowach: utylitaryzm, agnostycyzm, umiar w sądach i postępowaniu, kult więzów społecznych oparty na rodzinie i zajmowanie się sprawami doczesnymi, harmonia, posłuszeństwo. Czyli konserwatywny humanizm, będący w praktycznym działaniu kolektywistycznym immoralizmem.
Czynności kultowe mają – jak wspomniano - wyłącznie charakter symboliczny. Brak jest osobowego absolutu. I tak można pokrótce scharakteryzować cywilizację Chin (i wszystko co z nią się wiąże). Jest ona szersza niźli politycznie traktowane Państwo Środka. Diaspora chińska rozsiana jest bowiem wokół całego Oceanu Spokojnego, tworząc w wielu państwach spore ilościowo wspólnoty, mające wielkie znaczenie dla tamtejszych regionów (zwłaszcza ekonomiczne).
Funkcjonowanie państwa
Elementy typowo dalekowschodniej (przede wszystkim – chińskiej) metodologii sprawowania władzy kształtują się w dorzeczach rzek Huang-ho i Jangcy już w latach ok. 2200-1766 p.n.e. za czasów panowania na wpół legendarnej dynastii Xia (kultura Erlitou) i utwierdzone zostają w czasach dynastii Shang (lata 1766 - 1046 p.n.e., upadek po bitwie pod Muye).
Samą strukturę i formę funkcjonowania Państwa Środka, stanowiącą już podwaliny pod cesarski sposób sprawowania władzy zarówno w wymiarze doczesnym (zasadniczym) jak i duchowo-rytualnym (poboczny, funkcjonalno-symboliczny) zawdzięczają Chiny reformom Shang Yanga, potężnego ministra za czasów króla Xiao. To wtedy - od 361 r. p.n.e. - przeprowadzane przez niego radykalne reformy administracyjne, strukturalne i wojskowe staną się podstawą późniejszej potęgi państwa Qin już w okresie panowania pierwszego cesarza zjednoczonych Chin Qin Shi Huanga.
Shang Yang wprowadził m.in. prywatną własność ziemi, zwolnienie od pańszczyzny osób zajmujących się tkactwem i produkcją rolną, nobilitację za zasługi wojskowe przy jednoczesnym odbieraniu szlachectwa starej arystokracji, która nie wykazywała się w boju. Cały kraj został podzielony na jednolite okręgi administrowane przez urzędników państwowych mianowanych przez władcę (nie za zasługi z racji pochodzenia). Ludność wiejską podzielono na grupy po pięć lub dziesięć rodzin. Wprowadzono ścisły system policyjny, obowiązek donoszenia władzy o przestępstwach i odpowiedzialność zbiorową. Włóczęgów i osoby uchylające się od pracy zamieniano w niewolników.
W sposobie funkcjonowania państwa według Shang Yanga, rytuały religijne mają być nie przeżyciem religijnym, emocjonalnym, pojedynczego człowieka, ale powinny nieść sobą podtrzymanie więzi interpersonalnych oraz oddawać cześć władcy, który jest jedynym kontaktem z bóstwem (pojmowanym filozoficznie, nie antropologicznie).
Czyli kult quasi-religijny, duchowy, został sprowadzony do czysto rytualnego zabiegu, wysterylizowanego z jakiejkolwiek ekstatyczności i orgiastyczności. (Podobnie rzecz się miała – choć nie tak konsekwentnie i długo praktykowana przez władzę centralną – wśród arystokracji i wyższego patrycjatu miejskiego w Cesarstwie Rzymskim z ich modą na stoicyzm).
Pluralizm
Azjatyckie systemy filozoficzno-religijne, gdyż trudno je traktować jako religie same w sobie tak jak w świecie zachodnim, są z gruntu pluralistyczne. Ale to inny pluralizm niż Europejczycy pojmują. Charakterystycznym jest tu nurt konfucjanizmu myśliciela i reformatora Fazanga (VII w n.e.), który twierdził, że świat jest całkowicie i wzajemnie przemieszany przez różne pojęcia: zło i dobro, światło i ciemność, piękno i brzydotę itd. Wszystko zależy od kontekstu i sytuacji. Tylko „oświecony władca” może nad tym zapanować, przestrzegając zasad pionowej hierarchii i zachowując harmonię na niej opartej. Czyż nie jest to analogia z niektórymi koncepcjami Niccolo Machiavellego?
Cyklicznie pojmowany czas oddziałujący permanentnie na byt jest syntezą i absorbcją różnych wartości, idei, tożsamości. Teraźniejszość jest tkana przez przeszłość. To jest także egzemplifikacja owej cykliczności obecnej ciągle w tej kulturze. Najlepszym tego symbolem – dla Azji, a przede wszystkim Indii - jest posąg tańczącego w ognistym kręgu Śiwy Nataradźy: okrąg czyli cykliczność, ogień jako oczyszczający demiurg. A Śiwa tańczy wiecznie.
Słynny polski religioznawca i znawca antyku, prof. Witold Tyloch w książce „Bogowie czterech stron świata” podkreśla, iż w kulturach i religiach Indii następuje kolejne odrodzenie, tworząc „łańcuch bez końca. Z jednym w każdym bądź wyrazie wyjątkiem. Kolejne narodziny nie muszą się odbywać w tej samej płaszczyźnie istnienia. Ponowne narodziny czyli wcielenia, mogą zapoczątkować istnienie duszy w różnych formach życia, zwierzęcego, roślinnego czy ludzkiego”.
I tym sposobem patrzenia na rzeczywistość zainfekowane zostały w mniejszym lub większym stopniu inne kultury Azji, zwłaszcza Indochiny i Wyspy Sundajskie. Synkretyzm hinduizmu, owa duchowość w połączeniu z dżinizmem i buddyzmem, zderzona z konfucjańską hieratycznością i hierarchicznym porządkiem rzeczy, dały specyficzną mentalność, którą najlepiej odnajdujemy przede wszystkim w kulturze (i sukcesach) Singapuru.
Buddyjska nirwana jest formą wyrwania się z owego zaklętego kręgu odrodzeń i śmierci, ale zakorzenioną w kulturze i religijności hinduizmu: czymś w rodzaju hinduistycznej mokszy. Świat jest rzeczywistością nieprzezwyciężalnych przeciwieństw, których nie ma sensu zwalczać. Trzeba z nimi żyć tu i teraz, a rytuały, składanie ofiar, modlitwy i recytacje świętych wersetów są tylko powinnością, by móc kiedyś wyrwać się z zaklętego kręgu sansary.
Hinduizm potrafił zaadoptować do specyficznych kulturowo-religijnych wartości wytworzonych przez tysiąclecia istnienia, tradycje niesione przez tak różne od niego wierzenia jak judaizm, chrześcijaństwo czy islam. Podobne procesy spotykamy na obszarze wpływów kulturowych Państwa Środka: sinoizacja buddyzmu czy chrześcijaństwa.
Systemy religijno-kulturowe Azji (traktowane jako synkretyczne mgławice) nie wytworzyły czegoś takiego jak nadprzyrodzony, jedyny, opatrznościowy byt boski. Taki stan rzeczy występuje w religiach abrahamowych, a tym samym kulturach przepojonych tym ideałem (no i na zasadzie antynomii - uznanie realności istnienia spersonifikowanego szatana).
Brak jednoznacznie określonego Absolutu z jednej strony wymuszał religijny pluralizm budowany na zasadach wspomnianego synkretyzmu, z drugiej – władza doczesna stała się mocno sakralizowaną i przebóstwioną. Lecz ma to miejsce nie tak jak w kulturze judeochrześcijańskiej, gdzie mamy przez długi czas dwuwładzę: papieża i cesarza, a polityka staje się dziełem duchowieństwa.
W Azji zbawienia nie było w niebiosach, a Absolut (monistyczny czy pluralistyczny) stawał się niesłychanie odległym bytem, niedostępnym dla wyznawców nawet w formie transcendentnego istnienia, wymagającym jedynie kolejnych ofiar i rytuałów. To wytwarzało raczej tendencje „wsobne”, introwertyczne, działanie ukierunkowanie na tu i teraz, nie na zewnątrz. Mur chiński jest tej wsobności najlepszym symbolem. Z kolei hinduistyczna wielość, immanentny tej kulturze pluralizm i klasyczny przykład synkretyzmu (nie tylko religijnego), pozwalają snuć futurystyczne przypuszczenia jak może wyglądać Unia Europejska za ….. 1000 lat (jeśli przetrwa).
Zasadnicze elementy tego, co zwiemy hinduizmem, będącym systemem doskonale synkretycznym i specyficznym, niepowtarzalnym, wzajemnie się tolerujących i wymieszanych wierzeń, kultów, nurtów filozoficzno-religijnych, konfesji czy zborów spowodowało, że nawet tak hermetyczna w swym wymiarze religia jak judaizm nie oparła się tym tendencjom (tzw. czarni Żydzi w Kerali). Podobnie rzecz się miała z chrześcijaństwem (wielowiekowa obecność rytów syromalabarskiego i syromalankarskiego w Indiach południowych mimo odcięcia się w swoim czasie od tego typu eksperymentów przez papieski Rzym).
Radosław S. Czarnecki
Od Redakcji: Jest to pierwsza część eseju „Linearność i cykliczność”. Drugą zamieścimy w numerze październikowym – SN 10/18
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3322
Primus in orbe deos fecit timor *
Tebaida, Publiusz P. Stacjusz
Napływ do Europy milionów uchodźców z krajów Południa - nie pierwszy tego typu przypadek w dziejach Starego Kontynentu – skutkuje m.in. rosnącą islamofobią. Wynika ona po części z tego, że religia Mahometa jest od kilku dekad najszybciej przyrastającym ilościowo wyznaniem na świecie. Z różnych względów: prostoty i rewolucyjnego antyimperializmu (w swym społecznym i politycznym wymiarze), jak i rosnącego przyrostu naturalnego w krajach niegdyś zwanych Trzecim Światem. Z tego tytułu, a także zmian klimatycznych oraz wojen i chaosu wywoływanego przez de facto kolonialną (eksploatacja bogactw naturalnych) politykę Zachodu – zwłaszcza Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale i Francji – ludzie uciekają do spokojniejszych, stabilniejszych i bogatszych krajów.
Ale historycznie rzecz biorąc, uwzględniając jednocześnie wiedzę kulturoznawczą, antropologiczną, socjologiczną - tylko barbarzyńcy zdolni są odmłodzić świat w zmierzchu jego cywilizacji (Fryderyk Engels). Tak było z Rzymem. Dziś wielu myślicieli uważa, iż uwiąd i degradacja kultury Zachodu ciągle postępuje, co skutkuje jego wycofaniem na pozycje obronne i budowaniem murów niczym rzymskie limesy i strażnice nad Renem, Dunajem czy w północnej Brytanii (mur Hadriana). Strach i bojaźń generują nienawiść, uprzedzenia, katastroficzne wizje i spiskowe teorie.
Islamofobia ma szerszą, często głębszą, obecną od dekad (by nie powiedzieć – od wieków) ukrytą genezę: rasistowską, ksenofobiczną, konfesyjną, imperialno-postkolonialną. Podobnie jak wcześniejszy antyjudaizm, XIX- i XX-wieczny antysemityzm, wyrosłą z religijnych argumentów. Otóż brutalizację życia wieków ciemnych, cywilizacyjny upadek we wczesnym Średniowieczu, kompletną deprecjację kultury po upadku Imperium Rzymskiego tłumaczy się… ofensywą islamu w VII, VIII i IX wieku. Nawet doskonale opisany do tej pory obraz mauryjskiej Hiszpanii został uznany za echo chrześcijańskiego Zachodu (czyli postwizygockiego).
Krucjata – narzędzie polityczne i ekonomiczne
Już w końcu ub. wieku znany watykanista Vittorio Messori stwierdził, że wyprawy krzyżowe były uprawnioną obroną chrześcijaństwa przed ofensywą islamu. W podobnym tonie pisała u kresu życia słynna dziennikarka Oriana Fallaci. Izraelski historyk, znawca epoki krucjat, Joshua Prawer zauważa, iż otworzyły one drogę Zachodowi i chrześcijaństwu rzymskiemu, (które siebie utożsamia teraz za jedynego nosiciela prawdy), do hegemonii w skali świata.
Absolutyzacja nauk Rzymu w przedmiocie interpretacji prawd wiary, w połączeniu z militarną siłą rycerstwa zachodniego i agresywnym klimatem oraz rozhuśtanymi emocjami na kanwie wypraw do Palestyny, czyni wrogiem Zachodu nie tylko muzułmanów, ale także chrześcijan wschodnich (wszystkich denominacji). Tym samym chrześcijaństwo zostało utożsamione z Zachodem i kolonializmem, a krucjata stała się mentalnością, narzędziem politycznym, przedsięwzięciem militarnym i zyskowną formą działania w duchu homo oeconomicus.
Kardynał Giacomo Biffi w jednej z enuncjacji (przełom wieku XX i XXI) stwierdzić miał, iż „krucjaty to ogromny wysiłek misyjny szerzący chrześcijaństwo na Wschodzie”. I w tym bon mocie tkwi esencja piętna, jakie odcisnęło się w tej epoce na mentalności ludzi Zachodu: wyższość kulturowo-cywilizacyjna z racji wyznawanej religii oraz posiadanie prawdy implantowanej bezpośrednio z niebios na Ziemię, zmaterializowanej w postaci kultury chrześcijańskiej. To w tym tkwi źródło takiego spojrzenia na rzeczywistość cytowanych niżej ludzi Kościoła, choć odnieść to można do późniejszej 700-letniej historii Europy - kolejnych podbojów, misji, kolonizatorskich zapędów czy jak dziś się mówi – interwencji humanitarnych.
Papież Bonifacy VIII (1294-1303) w tym samym duchu pisał, że „Istnieje jeden katolicki i apostolski Kościół; poza nim nie ma zbawienia, ani przebaczenia grzechów. Była tylko jedna arka, a Noe był jej kapitanem. Istnieją dwa miecze: duchowy i świecki. Świecki miecz ma być używany dla Kościoła, duchowy przez Kościół. Jeden jest w ręku kapłana, drugi w rękach królów i rycerzy, ale ma być używany zgodnie z rozkazami kapłana”.
A dwudziestowieczny, może największy teolog katolicki, Karl Rahner (jeden z koryfeuszy Vaticanum II, czyli osoba nie reprezentująca katolickiej konserwy i ortodoksji w stylu epoki Piusów) napisał, iż „trzeba przy tym wszystkie wypowiedzi na temat osobowego, nieskończonego Boga rozumieć jako wypowiedzi analogiczne, orzekające o niepojętej tajemnicy. Z teologicznego punktu widzenia monoteizm Starego i Nowego Testamentu oznacza, iż ów byt i owa moc, których doświadczamy w historii zbawienia jako działających tu i teraz (nasz Bóg, Bóg ojców) nie reprezentują jakiejś boskiej mocy, ale jednego, jedynego, absolutnego Boga (po prostu Boga, oprócz którego nie ma żadnych innych bogów), jedyną podstawę i wszech mocnego Pana całego świata i całej historii”.
Rzym nie upadł pod ciosami tylko i wyłącznie Germanów. Wieki ciemne to niezwykle złożona kompozycja wynikająca z wielu sumujących się czynników. Mentalność pierwotnych chrześcijan – przede wszystkim tzw. Ojców Kościoła - była tu nie mniej istotnym czynnikiem niż hordy barbarzyńców pustoszące tereny Imperium Romanum od III w. n.e. Szerzenie nowych, „jedynie słusznych” obyczajów i takiego sposobu patrzenia na świat i ludzi (podlane agresywną retoryką i nienawistną narracją), które atakowały wszystko co nie chrześcijańskie, musiało powodować degenerację społecznego myślenia i barbaryzować zachowania oraz relacje interpersonalne.
Modelową ilustracją dla przedstawionej tezy są wyczyny biskupa Aleksandrii św. Cyryla i towarzyszących mu hord mnichów, bojówkarzy i regimentu straży przybocznej podczas III-go, powszechnego soboru ekumenicznego w Efezie (431 r.). Mogą one posłużyć za wzorcowe przykłady agresji, barbarzyństwa i nienawiści wywoływanej przez wysokiej rangi hierarchę kościelnego.
Asysta w postaci zorganizowanych bojówek złożonych ze sfanatyzowanych mnichów, pielęgniarzy, włóczęgów, robotników portowych i marynarzy zawsze towarzyszyła aleksandryjskiemu patriarsze. Stanowiła narzędzie załatwiania nie tylko wszelkich spraw związanych z religijnymi czy teologicznymi sporami, ale też służyła do wymuszania określonych decyzji administracyjnych.
Był to sposób realizowania polityki zgodnej z interesami patriarchy Aleksandrii, trzeciego miasta pod względem znaczenia i ważności po obu stolicach - Rzymie i Konstantynopolu - w całym Imperium. Nie cofający się przed jakąkolwiek formą przemocy, sakro-bojówkarze terroryzowali sądy, atakowali urzędników państwowych oraz przeciwników oficjalnej linii głoszonej przez urzędującego patriarchę, u którego pozostawali na żołdzie. Zamach na cesarskiego namiestnika Orestesa i dramatyczna śmierć filozofki Hypatii są tego widomymi przykładami.
I to jest także jedno ze źródeł upadku Cesarstwa: anarchia, niestosowanie się do obowiązującego prawa, demolowanie porządku administracyjnego, upadek szacunku do urzędu itd.
Tworzenie mitów na potrzeby ideologii
Dlaczego o tym warto wspominać? Otóż odkrycie w 1857 roku koło Toledo zbioru misternie zdobionych wizygockich koron wotywnych inkrustowanych drogocennymi kamieniami żywo przywodzi na myśl opis podany przez arabskich zdobywców i rzeczywistość mauryjskiej Iberii. Wynikać ma stąd, że Maurowie, podbijając w VIII wieku dzisiejszą Hiszpanię, zastali tam kwitnącą, tolerancyjną, bogatą i pełną rzymskich cnót społeczność. I taki miał być według tych mniemań ówczesny Zachód.
Ma ta teza udowodnić, iż islam nic wartościowego i trwałego Zachodowi nie dostarczył, nie wzbogacił go o nic pozytywnego, nie przekazał mu jakiejkolwiek pozytywnej tradycji i wartości. Przeciwnie, zaraził niby-spolegliwe, niby-miłosierne i pełne biblijnej miłości bliźniego i rudymentarnych nauk Jezusa ówczesne chrześcijaństwo oddechem agresji, nienawiści, wojny i przemocy.
Islam miał spowodować powstanie nowych wieków ciemnych? Ale królowie Italii czy Iberii od samego początku wzorujący się na dworze z Konstantynopola, uważając się za sprzymierzeńców czy wręcz funkcjonariuszy i urzędników Bizancjum, bijący złote monety z podobieństwami imperatorów bizantyjskich, mieszkający w okazałych pałacach i willach wcześniej wzniesionych przez rzymskich prokuratorów, konsulów, patrycjuszy byli nadal w zachowaniach i mentalności germańskimi barbarzyńcami. Wraz ze swymi współplemieńcami stanowili zdecydowaną mniejszość w masie postrzymskich populacji we wszystkich prowincjach Zachodu. To były enklawy bogactw i kultury - mizerne echo dawnych czasów rzymskiego imperium - wśród dżungli upadku.
Wielu znawców tematyki, np. analityk geopolityki prof. Andriej Fursow twierdzi, iż końcem Imperium Rzymskiego de facto jest zaprzestanie (ok. 500 r. n.e.) działania ostatniego akweduktu (w dzisiejszej pd. Francji). To jest koniec tzw. technopolu charakterystycznego dla Imperium Romanum. Bogactwo w zamkach, pałacach, siedliskach wcale nie musi świadczyć o odczuwanej jakości życia ludu.
Scenariusz upadku
Ekonomista, politolog i myśliciel (w pewnym sensie wizjoner) z Massachusetts Institute of Technology prof. Lester C. Thurow w swym światowym bestsellerze pt. „Przyszłość kapitalizmu” porównuje aktualną sytuację cywilizacji Zachodu do schyłku Imperium Rzymskiego. Czyni to na podstawie bezpośrednich obserwacji oraz analiz procesów zachodzących w fantastycznych (z punktu widzenia dogmatycznych liberałów i ich bezkrytycznych akolitów) latach przełomu XX i XXI wieku. Emanacją tych poglądów jest m.in. skompromitowana dziś i obśmiana teza Fukuyamy o „końcu historii”, z której sam autor się chyłkiem wycofał.
Średniowieczne „wieki ciemne” zdaniem Thurowa to lata 476 – 1453. Jego zdaniem, w tym okresie sukcesywnie spadały realne dochody, choć w trakcie życia jednego pokolenia było to (i jest) trudne do zauważenia. Technologie były nadal stosowane, choć produkcja spadała mimo unowocześniania starych rozwiązań i jakość życia się obniżała. W późnym Antyku i następującego po nim Średniowieczu, duch wczesnego chrześcijaństwa odrzucił, potępił i zdeprecjonował (jako niezgodny z doktryną ówczesnego Kościoła) cały hellenistyczny dorobek, w tym naukę.
To ideologia, a nie przestarzała technologia zapoczątkowała długotrwały rozkład. Ludzie w stosunkowo krótkim czasie odrzucili to, co wiedzieli. Nawet najpotężniejsi z feudalnych magnatów żyli na poziomie znacznie ustępującym poziomowi przeciętnych obywateli Rzymu. Jako, że nie istniało żadne zabezpieczenie przed wędrownymi bandami rabusiów, a plemienne hordy Germanów czy przypadkowo zebranych łotrzyków przemierzały bezkarnie tereny wczorajszego Imperium, upadł handel, produkcja – zwłaszcza rolnicza. Wyżywienie wielkich miast stało się niemożliwe, stąd skurczyły się one do wymiaru niewielkich miejscowości.
Jak podają roczniki papieskie czy wspomnienia kronikarzy, przez wiele dekad (między VI a IX wiekiem) w rzymskich parkach i ogrodach pasły się krowy, a samo miasto liczyło niewiele więcej niż 10 tysięcy mieszkańców (podczas gdy Konstantynopol, mauryjska Kordoba, Bagdad czy Damaszek miały po ok. 0,8 - 1 mln mieszkańców).*
Przez okres „wieków ciemnych” drogi rzymskie stanowiły nadal cały czas podstawę transportu w zachodniej Europie, bo innych nie budowano, nie utwardzano istniejących. To świadczy o upadku technologicznym i wizjonerskim tamtego świata. Zajęto się ascezą, mistyką, kontemplacją, studiowaniem myśli cenobitów i anachoretów. Wybuchające zarazy tłumaczono gniewem bożym, choć kilka wieków wcześniej greccy i rzymscy lekarze zbudowali racjonalne podstawy współcześnie rozumianej medycyny.
Brak stabilizacji, niepewność, rozprzężenie i upadek dyscypliny społecznej powodowały agresję, którą pogłębiała niemożliwość zaspokojenia konsumpcji indywidualnej (spadek ściągalności podatków). Kryzys i upadek poczęły karmić się sobą samym. I dotknęło to wszystkich dziedzin życia – także edukację i oświatę.
W szczytowym okresie „wieków ciemnych” analfabetyzm stał się powszechny, tak że czytać i pisać potrafiła jedynie garstka mnichów zgromadzonych w klasztorach. Jeszcze w X wieku słynny intelektualista, uczony, człowiek wszechstronnie wykształcony - Gerbert z Aurillac (późniejszy papież Sylwester II), aby pogłębiać wiedzę i odkrywać nowe kierunki myślenia w nauce jeździł do muzułmańskiej Kordoby, Toledo czy Sewilli.
Upadek nauki i oświaty napędzał nienawiść, agresję, myślenie konfrontacyjne, a wojnę forował jako pewne źródło dochodu i sposób na życie.
Skutki rozpadu imperium
Już w latach 20-tych XX wieku Belg, mediewista, Henri Pirenne upadek „wieków ciemnych” złożył właśnie na karb ofensywy islamu w basenie Morza Śródziemnego i jego terytorialnych zdobyczy. Zasadnicze tezy tego stanowiska sprowadzają się do izolacji intelektualnej i ekonomicznej Zachodu Europy.
Równocześnie z paraliżem ekonomicznym przyszła wojna i to ona, według Pirenne’a będąca efektem muzułmańskiej ofensywy, podgrzała do czerwoności kocioł przemocy w Europie. Utrata terytoriów przez chrześcijaństwo rozciągających się od północnej Syrii po Pireneje nastąpiła w przeciągu życia dwóch - trzech pokoleń. Na dodatek, jego zdaniem, przebiegające równolegle najazdy Wikingów stanowiły kolejny element wzmacniający barbaryzację kultury i stosunków społecznych na Zachodzie. Wikingowie jako piraci, agresorzy i łowcy niewolników właśnie na potrzeby wyznawców islamu tworzyli zagrożenie dla chrześcijańskiego Zachodu od północy i zachodu (podbój Wysp Brytyjskich) i byli tym samym sojusznikami muzułmanów.
Rozbój jaki zapanował na morzach (piractwo), ale także chaos związany z upadkiem Imperium Rzymskiego, rozbiciem administracyjnego porządku imperialnego, tworzeniem nowych organizmów państwowych, a nade wszystko powszechnie panujące na olbrzymich obszarach przemoc i bezprawie przyczyniły się do upadku handlu, wymiany towarowej, kultury itd. Nagle ustały dostawy nie tylko produktów luksusowych. Przerwany został płynący ze wschodu strumień złota, co z kolei wpłynęło na obniżenie wartości monet. Wielkie miasta Italii, Galii i Hiszpanii – szczególnie porty, które swoje bogactwo zawdzięczały handlowi na Morzu Śródziemnym – stały się miastami-widmami. Z perspektywy kultury i nauki najgorszym było ustanie importu papirusu z Egiptu.
Groźbę dla Zachodu i chrześcijaństwa (które było wg tych sądów pacyfistyczne, spolegliwe i przyjazne innym wyznaniom) od południa, od strony całego basenu Morza Śródziemnego, stanowili zdaniem tak stawianych tez wspomniani Arabowie (de facto trzeba mówić o wyznawcach islamu, gdyż Arabowie nie byli w Północnej Afryce czy Iberii elementem ilościowo decydującym). W pewnym momencie historii dodatkowo wtargnęli od wschodu do Europy Madziarzy, siejąc grozę i zniszczenie swoimi zagonami z Niziny Panońskiej (która stała się ich nową, europejską ojczyzną). To miało zbrutalizować i zbarbaryzować – na nowo (?) – franko-germańskich, zachodnio-europejskich chrześcijan. Niedawno ochrzczonych.
Wspomniany już katastrofalny wzrost analfabetyzmu w Europie Zach. oraz kulturowa degeneracja we wszystkich dziedzinach życia – w stosunku do tego z czym mieliśmy do czynienia w Cesarstwie Rzymskim – wiązał się nie tyle z naporem islamu, co z rozpadem państwowości imperialnej (i związanego z nią porządku) i napływem plemion germańskich osiedlających się (pokojowo lub zbrojnie) na południe od linii Renu i Dunaju. Wspominany chaos i degrengoladę widać na przykładzie dziejów Wysp Brytyjskich po wycofaniu się Rzymu na kontynent i zostawiającego Anglię na pastwę losu (ataki Piktów, Sasów, potem Wikingów).
Manipulowanie islamem
Przeciwstawne, tradycyjne ujęcie historii Europy od „wieków ciemnych” aż po „jesień Średniowiecza” nadal są prezentowane, ale ów trend tłumaczący współczesną stronniczość opinii niechęcią do religii Mahometa oraz jej wyznawców jest silny. Wspiera go polityczne zapotrzebowanie, jak również odżywające uprzedzenia (często są to trendy sterowane, mające na celu skierować w tę stronę społeczne niezadowolenie) do wszystkiego, co różne od białej, chrześcijańskiej, zachodniej wersji Europejczyka. Różnej kulturowo, religijnie, a także rasowo.
Trzeba tu wspomnieć np. teksty Vincenta Geissera, Johna O’Neila, Bernarda Lewisa czy Johna J. Norwicha opisujące w sposób pozbawiony politycznych oraz utylitarnych manipulacji relacje islamu i chrześcijaństwa na przestrzeni wieków. Szczególnie ciekawe jest stanowisko Geissera pokazujące źródła współczesnej islamofobii w ujęciu klasowym.
O’Neil, powtarzając co prawda argumenty Pirenne’a wykazuje, że islam wpłynął na pewno na kulturę Europy (zarówno Rzymu jak i Bizancjum), lecz dodaje, iż był to nie tylko aspekt ekonomiczny. Wschód wywierał zawsze przemożny wpływ na Zachód, jako ta część Imperium Romanum bardziej rozwinięta i stojąca na wyższym poziomie cywilizacyjno-kulturowym (Konstantynopol, Aleksandria, Antiochia, miasta w dzisiejszej Syrii i Azji Mniejszej, symboliczne stolice chrześcijaństwa).
Po detronizacji Augustulusa Romulusa w 476 r. (ten fakt można traktować jako pewien symbol, ale degrengolada następowała już od przynajmniej 120-150 lat) zachodnia część Imperium pogrążała się sukcesywnie i powoli w chaosie. A do ogłoszenia nauk Mahometa i ekspansji islamu było jeszcze bardzo daleko. O’Neill, podobnie jak Pirenne, uważa, iż wpływ Wschodu był przemożny, lecz teraz oznaczał islam i jego wartości. I to jest koniec cywilizacji klasycznej, dający początek teokracji znanej dziś pod nazwą średniowiecznej Europy. Wraz z nią miało chrześcijaństwo przejąć barbarzyńskie, wojenne i agresywne zachowania Arabów (vel wyznawców islamu).
Nie wolno jednak tak jednoznacznie obarczać islamu za teokratyzację i barbaryzację Europy Zach. (ale też i Bizancjum, gdzie utrata znacznych terytoriów na rzecz islamu – Bliski Wschód, część Azji Mniejszej, a przede wszystkim Egipt) spowodowała długotrwały kryzys tak tożsamości jak i zapaść ekonomiczno-kulturową. Armie arabskie dwukrotnie stały pod murami Konstantynopola, bezskutecznie go atakując. Umocnienia wykonane za czasów Teodozjusza II wytrzymały napór, a techniczna wyższość Bizantyjczyków (np. potężna flota, blokada Złotego Rogu specjalnym łańcuchem i tzw. ogień grecki) skutecznie zablokowała wojska Umajjadów (dynastia kalifów rządząca w Damaszku).
Te dwa oblężenia miasta nad Bosforem (674-678 i 717-718), siedziby cesarza, kontynuatora i spadkobiercy tradycji Imperium Romanum mają zasadnicze znaczenie dla historii Zachodu, a są przemilczane i zapominane. Zwłaszcza czteroletnie starcia w wieku VII pod murami Konstantynopola zakończone ostateczną klęską Arabów pod wodzą kalifa Mu’awiji.
Arabowie „dotychczas posuwali się naprzód jak lawina, która zmiata wszystko na swej drodze i nie napotykali niemal żadnego oporu. Ten triumfalny pochód został po raz pierwszy zatrzymany. Toteż zwycięstwo Konstantyna IV w r. 678 jest punktem zwrotnym w historii zaciekłych zmagań, jakie chrześcijańska Europa toczyła z islamem i może być postawione wspólnie z późniejszym zwycięstwem Leona III w r. 718 z tym, które w r. 732 odniósł Karol Młot na przeciwległym krańcu ówczesnego świata – pod Poitiers. Ale z tych trzech zwycięstw, które uratowały Europę przed zalewem muzułmańskim, zwycięstwo odniesione przez Konstantyna jest nie tylko pierwsze chronologicznie, ale i najbardziej doniosłe w skutkach.
Nie ulega wątpliwości, że żaden atak Arabów na świat chrześcijański nie był tak potężny i uporczywy jak owo uderzenie na Konstantynopol. Stolica bizantyjska była wówczas ostatnią zaporą, która wstrzymywała inwazję arabską; dzięki temu ocaliła nie tylko cesarstwo, ale i całą kulturę europejską” (G. Ostrogski, Dzieje Bizancjum).
Tak to nie bitwa pod Poitiers (23.10.732) jest zaporą i pierwszą porażką postawioną wojującemu, pierwotnemu islamowi, przez Europę. To właśnie pod murami Konstantynopola myśl techniczna i sztuka wojenna Bizantyjczyków – bo dzięki nim zmuszono tu Arabów i islam do odwrotu – postawiły tamę ofensywie wyznawców religii Mahometa.
Przeczy to zupełnie tezom współczesnych islamofobów (a pośrednio i rusofobów – tu jest paralela utożsamiania całego en bloc Wschodu jako wrogiego a priori Zachodowi - jako iż to Moskwa z racji historycznych, kulturowych i religijnych stała się symbolicznie owym trzecim Rzymem) i wyznawców absolutnej wyższości, pod każdym względem chrześcijańsko-rzymskiego Zachodu nad Wschodem, nawet tym chrześcijańskim, prawosławnym.
Daty: rok 732 (Poitiers) i 718 (zakończenie drugiego oblężenia Konstantynopola) są znakomitym i pouczającym – także o zachodnioeuropejskiej megalomanii – przykładem deformacji w widzeniu dziejów Europy. O Poitiers wie każdy średnio wykształcony zachodni Europejczyk jako o starciu powstrzymującym napór islamu na Stary Kontynent, ale o porażce Arabów pod Konstantynopolem i jej znaczeniu – kilku historyków. Clou europejskości stanowi historia Zachodu oraz rzymskiej wersji chrześcijaństwa. Reszta się nie liczy. Jest gorsza, niewarta wspomnienia, do nawrócenia i podporządkowania.
Radosław S. Czarnecki
* Bogów na świecie najpierw stworzył strach
**Jedwabne szlaki – SN 6-7/19 -http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/286-recenzje-el/4129-jedwabne-szlaki
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 3047
East is East and West is West, and never the twain shall meet.*
Rudyard Kipling
Andrzej Leder w rozmowie z Michałem Sutowskim (Onet.pl) informuje, że pewien Belg z brukselskiego think-tanku zwrócił mu uwagę na istotny aspekt aktualnej sytuacji, w jakiej znajduje się Unia Europejska. W niektórych kręgach politycznych Zachodu na kanwie kryzysu, w jaki popadła UE (nie chodzi tylko o imigrację, ale o samą strukturę, funkcjonowanie technokracji brukselskiej, kryzys ekonomiczny, wzrost nastrojów separatystyczno-nacjonalistycznych, etc.) powraca ponownie idea Europy karolińskiej.
Jeśli – mówi Lederowi ów Belg – z jednej strony Wielka Brytania ma osobną trajektorię rozwoju, Europa Wschodnia wycofuje się w kierunku pozornej suwerenności państw narodowych, to może w Europie powinna powstać swoista oś, karolińska, oparta na micie Karola Wielkiego: Francja, Niemcy i Beneluks, Austria.
Rozmówca Ledera przewiduje jeszcze możliwość dokooptowania do tego karolińskiego „jądra Zachodu” Włoch, ewentualnie Hiszpanii, a wtedy „Węgrom i Polakom powie się do widzenia”.
Jeżeli Unia Europejska rzeczywiście dąży do dezintegracji – co widać dziś nader wyraźnie - to na Zachodzie powstanie neokarolińskie państwo z granicą na Odrze, a naszą alternatywą dla jakiejś formy federalizmu europejskiego nie tylko nie będzie żadne Międzymorze - bo nikt polskiej hegemonii tutaj sobie nie życzy - ale nawet nie będziemy mogli wybrać sobie hegemona – konkluduje Leder. Karolińska Europa będzie przede wszystkim współpracować z Rosją i innymi megagraczami światowego orbis terrarum.
To jest poniekąd zbieżne z koncepcją, jaką zaprezentował w 2010 roku prof. Siergiej Karaganow, politolog, dziekan Wydziału Polityki i Gospodarki Światowej moskiewskiej Wyższej Szkoły Ekonomicznej, honorowy przewodniczący znaczącego think-tanku Rada Polityki Zagranicznej i Obronnej Federacji Rosyjskiej. Karaganow pisze: „postawmy na związek”, czyli ścisły sojusz nie tyle polityczny, co gospodarczo-ekonomiczno-kulturowy między Europą a Rosją. Miałby on stanowić w przyszłości konkurencję dla USA – z jednej strony, a Azji z hegemonią Chin – z drugiej.
Karaganow nie mówił o zakresie czy granicach swej wizji Europy, z którą Federacja Rosyjska miałaby pozostawać w tej bliskiej symbiozie. To była tylko idea takich relacji. Na pewno – choć te słowa explicite nie padają w jego tekście – ma ona w domyśle być konkurencyjną przede wszystkim dla Stanów Zjednoczonych i ich hegemonicznej roli w świecie po 1989 roku. Dla cienia, jaki USA rzucają na Europę - w każdym wymiarze - od końca II wojny światowej.
Skutki demokratycznego mesjanizmu
Mimo, iż Ameryka jest w jakimś sensie klonem tego, co zwiemy kulturą i wartościami europejskimi, zachowuje się jak klasyczny hegemon, szermując pojęciami wartości demokratycznych, wolnościowych, prawami człowieka, narzucając Europie – zgodnie z własnym interesem - przede wszystkim politykę tzw. demokratycznego mesjanizmu.**
W pozazachodnim świecie takie zachowania i tak prowadzona polityka powodują odżywanie (a tym samym – traumę) w pamięci czasów kolonializmu i brutalnego podporządkowywania innych kultur i cywilizacji panowaniu „białego człowieka”. A nic nie jest „bardziej godne pogardy niż szacunek oparty na strachu” (Albert Camus). Efektem takich działań jest m.in. kryzys migracyjny.
Ulegając bezkrytycznie Ameryce, Europa pozbawiała się swej odrębnej tożsamości. Stała się czymś na kształt starożytnej Hellady w Imperium Romanum: podziwianą, szacowną, kulturalną starszą panią, ale miotającą się w swej bezsile i obsesjach. Po gwałtownym rozszerzeniu Unii i przyjęciu 10 nowych członków, (z których większość nie była absolutnie kompatybilna – przede wszystkim na poziomie społecznego zrozumienia wartości rządzących tzw. Zachodem, zwłaszcza zakorzenionego od dekad stosunku do prawa stanowionego - z dawnym jądrem Unii), dotychczasowa „piętnastka” pogrążała się stopniowo w marazmie, politycznej niesterowalności i porażającej dysfunkcji miedzy oczekiwaniami a realnością.
Kolejne rozszerzenia – o Rumunię, Bułgarię i Chorwację – pogłębiły jedynie te procesy, dodając do dotychczasowych problemy bałkańskie. Przede wszelkim - jad nacjonalizmu i lokalnego trybalizmu (spotęgowany tragicznym rozpadem Jugosławii, w którym Bruksela – a zwłaszcza Niemcy – czynnie uczestniczyły), agresywne religianctwo oraz bardzo niski poziom jakości życia.
Egzemplifikując i podkreślając alienację brukselskich elit, trzeba zaznaczyć, iż mainstream paneuropejski coś przeoczył, nie zauważył, o czymś zapomniał. Zachłysnął się importowanym zza oceanu neoliberalizmem - doktryną i ideologią widzącą świat jedynie poprzez zrównoważone budżety, konta bankowe, wirtualny pieniądz, giełdy, opinie agencji ratingowych (jaką one mają legitymizację do wydawania autorytatywnych opinii wpływających na życie całych narodów?) - a nie spostrzegł rosnącej w zastraszającym tempie stratyfikacji społecznej, gromadzenia przez nielicznych coraz większego bogactwa kosztem ogółu, niezadowolenia społecznego z obniżającej się jakości życia, „wyścigu szczurów”, zakupizmu”, wreszcie – indywidualizmu skutkującego egoizmem i egotyzmem. I cały czas przy tym głosił hasła wolności, demokracji, swobód, możliwości, itp.
Prof. Pierre Hassner, filozof i politolog francuski, zauważył, iż problem Ameryki i blizna, jaką naznaczyła ona Europę polegają na niezwykle szkodliwym mniemaniu o „byciu zarazem niewinną ofiarą i niepokonaną potęgą”. Bo to jest mieszanka piorunująca, sprawiająca że „Amerykanie stali się nieczuli na argumenty z zewnątrz”. Każdy przejaw sprzeciwu, każda inność wydaje im się formą szykan, dybaniem na ich cnotę, a każdy niuans – za przejaw złej woli. I to jest ten cień, ten oddech zarażający Europę na powrót imperializmem, nieomylnością, mesjanizmem cywilizacyjno-kulturowym (tak jak w epoce kolonialnej), rugujący z naszej mentalności sceptycyzm, krytycyzm i dystans przede wszystkim do własnej przeszłości. Powodujący, że stajemy się metrem z Sevres… To jest właśnie główne źródło wspomnianego szkodliwego i niebezpiecznego „mesjanizmu demokratycznego”.
Wracając do idei Europy karolińskiej oraz przeciwnej jej koncepcji Karaganowa, warto przypomnieć wypowiedź sprzed lat Franza-Josefa Straussa. Ten polityk bawarski, niezwykle admirowany w Niemczech, tuż przed swoją śmiercią w 1988 roku mówił o tym problemie w takim samym mniej więcej kontekście, jak Karaganow (p. Sprawy Nauki nr 3/16, Turecki ambaras ).
Polskie mrzonki
Nie ma co się obrażać na formułowanie przez Europę Zachodnią takich idei i pomysłów. Polska i Polacy nie przeniosą się na Madagaskar czy na prerie amerykańskie. Należy wyciągać tylko racjonalne, realistyczne i pragmatyczne wnioski z historii i żyć „tu i teraz". Żyć nie romantycznymi mrzonkami, irracjonalistycznymi marzeniami, ale szukać przyjaciół i sojuszników po sąsiedzku, a ewentualnych wrogów mieć jak najdalej od swoich granic.
U podstaw krytyki Polski pod rządami Prawa i Sprawiedliwości idącej z Zachodu (przede wszystkim z Brukseli i Berlina) leżeć mogą echa karolińskiej koncepcji Europy. I to, że akurat dziś rządzi w Polsce formacja konserwatywno-narodowo-neoliberalna, a nie konserwatywno-neoliberalna z twarzą globalnych korporacji (jaką bez wątpienia była koalicja PO-PSL) jest dodatkową okazją dla emanacji tych trendów, które - jak sądzę - nurtują elity Europy Zachodniej od dawna.
Pomysł na Europę jako postkarolińskiego „twardego jądra”, zdążający ku zwartej, jednolitej i scentralizowanej Europie, powtarza się co jakiś czas w brukselsko-zachodnioeuropejskim mainstreamie. Tym samym porzuca się dotychczasowych partnerów ze środkowej i południowej Europy, partnerów uboższych, jawnie już przyznając im status półkolonii. A aktualna sytuacja w Polsce jest tylko okazją dla oficjalnego zaprezentowania tej idei.
Jak mówi prawicowy amerykański historyk Walter Laqueur – „w polityce nie ma miejsca na wdzięczność”. Polskim elitom cały czas się wydaje (co podtrzymuje bezrefleksyjny i serwilistyczny nadwiślański mainstream i w co zdaje się wierzyć znaczna część naszego społeczeństwa), że Zachód, cały wolny i demokratyczny świat, ma u nas dozgonny dług wdzięczności. Za obalenie komunizmu, demontaż Paktu Warszawskiego, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II, itd.
Nic bardziej mylnego. Są to kolejne fantazmaty w polskich głowach. Bo to upadek Muru Berlińskiego – jako połączenie Niemiec – i osoba ostatniego sekretarza KPZR Michaiła Gorbaczowa są symbolami końca zimnej wojny, gdyż egzemplifikują m.in. bliską Europie, a wynikającą z analizy dziejów tej części kontynentu, ideę „karolińskiego jądra”.
Potwierdzeniem tej tezy jest popularność medialna w początkach roku 2016 wypowiedź Guy Verhofstadta dla włoskiego Politico (belgijski liberał, parlamentarzysta i główny playmaker frakcji liberalnej w PE), który zamieszanie wokół Polski związane z naszą polityką wewnętrzną komentuje tak: „gdyby dziś Polska starała się o akcesję do UE, nie otrzymałaby jej”.
To jest zawoalowana krytyka sytuacji w Polsce, ale równocześnie doskonały argument dla brukselskiej technokracji w celu realizowania takiej właśnie drogi rozwoju Unii.
Jeden z najwybitniejszych niemieckich komentatorów politycznych Wolfgang Münchau (Der Spiegel i Financial Times) napisał w zasadzie to samo: „Gdyby te państwa wybrały Orbana, albo Kaczyńskich 10 lat wcześniej, byłoby nam ich członkowstwa oszczędzone”. Obu im wtóruje wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, holenderski lewicowiec Frans Timmermans, mówiący o rozpoczęciu przez komisję monitorowania sytuacji w Polsce pod względem przestrzegania europejskiego prawodawstwa w przedmiocie praw i wolności osobistych.
Z kolei przewodniczący frakcji CDU/CSU w niemieckim Bundestagu Volker Kauder (Spiegel) zauważył, że kraje unijne winne zdobyć się wreszcie na odwagę i sięgnąć po sankcje wobec krajów lekceważących normy państwa prawa i nie utożsamiających się z wartościami europejskimi. Chodziło mu głównie o Polskę i Węgry. A przewodniczący tej samej frakcji, ale w Parlamencie Europejskim, Herbert Reul nie wykluczył sankcji wobec Polski, jeśli polityczne środki dialogu okażą niewystarczające.
Ziemie niczyje
W coraz szerszych kręgach rozlegają się głosy – wśród polityków tzw. Starej Europy - iż szerokie rozszerzenie w 2004 (i późniejsze przyjęcia Bułgarii, Rumunii oraz Chorwacji) było błędem i przedwczesne w wielu przypadkach. Nie odbiega ta wypowiedź od wielokrotnie powtarzanej frazy przez niezwykle ważnego dla polityki europejskiej francuskiego premiera, byłego szefa KE, Francuza Jacquesa Delorsa, który zawsze podkreślał (i nadal to czyni) szkodliwość szerokiego rozszerzenia w 2004 roku UE o kraje byłego obozu realnego socjalizmu. W podtekstach zawsze ma na myśli Polskę, Węgry, byłe republiki nadbałtyckie dawnego ZSRR czy Słowację (o Bułgarii, Rumunii i Chorwacji nie wspominając).
Polskie media – tak mainstreamowe jak i niszowe – pominęły całkowitym milczeniem lutową wizytę w Moskwie i spotkanie na Kremlu Prezydenta Władimira Putina z delegacją Bawarii (najważniejszy kraj związkowy Niemiec), na czele której stali: premier rządu krajowego, Horst Seehofer oraz niesłychanie ważny polityk bawarskiej CSU (siostrzana partia CDU) konserwatysta, Edmund Stoiber. Bawaria i jej władze wyraźnie kontestują politykę Bonn na wielu płaszczyznach, zarówno w sferze polityki jak i gospodarki.
Jeżeli Unia Europejska rzeczywiście będzie dążyć do dezintegracji – co widać dziś nader wyraźnie - to na Zachodzie może rzeczywiście powstać neokarolińskie państwo z granicą na Odrze. Dla nas alternatywą dla jakiejś formy federalizmu europejskiego nie tylko nie będzie żadne Międzymorze, o czym się roi nad Wisłą, czy kolejne „wizje jagiellońskie”, ale Polska i Polacy nawet nie będą mogli wybrać sobie hegemona.
Karolińska Europa odda tym samym obszary na wschód od Odry może nie tyle we władanie Moskwy, ale pozostawi je jako „ziemię niczyją”. Będą to takie – o różnym stopniu samodzielności, bądź podporządkowania (w zależności od znaczenia poszczególnych regionów) – enklawy o charakterze ćwierć-, pół, czy nawet pełnych kolonii, dostarczające taniej siły roboczej, technologicznie i infrastrukturalnie zapóźnione, oferujące wyłącznie sektor usług lub prostych prac nakładczych. Ewentualnie zaplecze dla turystyki.
Bo mówienie o kapitale narodowym jest absolutną mrzonką. Naczelną zasadą rynkowej gospodarki jest zysk – tzw. wartości pozazyskowe są rzeczą wtórną, retoryką, ornamentowym krasomówstwem. Bo konkurencję trzeba wszelkimi metodami ograniczać, eliminować, trzymać w szachu i na przysłowiowej smyczy. Tu nie ma żadnych sentymentów.
Warto zaznaczyć przy okazji tych rozważań, iż tzw. proeuropejscy demokraci rządzący po 1989 roku nad Wisłą, Odrą i Bugiem są jak polscy komuniści sprawujący władzę po 1945 roku. Ich deklaracje i zapewnienia o prowolnościowej, prodemokratycznej, zachodnioeuropejskiej świadomości całego narodu lechickiego są tak samo odległe od rzeczywistości jak narracja rządzącej w PRL elity partyjnej o powszechności internacjonalizmu wśród Polaków.
Od historii i pewnych paradygmatów z nią związanych nie da się uciec. Nie można deklarować oświeceniowych wartości i takiej tożsamości (kojarzonej bezwzględnie z kulturą zachodnią), a jednocześnie np. nie potrafi się, nie chce, oddzielić religii oraz instytucji z nią związanej (będącej nośnikiem i depozytariuszem polskiego autorytaryzmu, tudzież niechęci do Innego) od bieżącej sytuacji państwa i społeczeństwa polskiego, czy bojkotuje się Europejską Kartę Praw Podstawowych.
Na niekorzyść Polski i jej interesów europejskich działa też bezrefleksyjna promocja American way of life, bezkrytyczna fascynacja mitem Ameryki i jednoczesne zachowywanie się niczym koń trojański Waszyngtonu w strukturach Unii Europejskiej. Taka postawa i działania (w całym ćwierćwieczu po upadku Muru Berlińskiego) niczego pozytywnego Polsce – i Unii jako strukturze na przyszłość – przynieść nie może.
Piszę o American way of life, bo to właśnie Ameryka stanowi konkurencję – pod każdym względem - dla zasadniczej idei Unii, dla jej funkcjonowania jako jednolitego organizmu i dla takiej jej roli w przyszłości. A jak wspomniano, konkurencję trzeba osłabiać wszelkimi dostępnymi środkami.
Unia w takiej właśnie formie: socjalna, przyjazna człowiekowi, solidarna, wielokulturowa i widząca człowieka w jego wielowymiarowości ma szanse wygrać z „Wielkim Bratem” zza Oceanu. Wygrać na polu materialnym i duchowym. Pisali na ten temat wielokrotnie Jeremy Rifkin, Zygmunt Bauman, Paul Krugman, Josef Stiglitz czy Grzegorz Kołodko.
Polska jako peryferia czy bufor między Europą karolińską a Rosją szans na rozwój nie ma żadnych. Chyba tylko na bycie czymś w rodzaju karolińskiej marchii, bądź rosyjskiej bliskiej zagranicy. Takie rozwiązanie to powtórzenie sytuacji z XVI-XVIII wieku, kiedy Europa Środkowa dostarczała głównie nieprzetworzonych produktów dla rozwijającego się w przyśpieszonym tempie Zachodu, przekraczającego progi od średniowiecza i feudalizmu na pokoje kapitalizmu i gospodarki ponadlokalnej.
W tym okresie I RP to kraj rolniczy (głównie zboże), z gigantycznym i niemiłosiernym wyzyskiem i niewolniczą pracą upodlonego do granic dehumanizacji – niczym na plantacjach brazylijskich czy w Alabamie – chłopa pańszczyźnianego (zwłaszcza na terenach współczesnej Ukrainy).
Z kolei Węgry to hodowla bydła, które pędzono potem na targi w Austrii, Niemczech czy płn. Włoszech, a Czechy – oprócz bitnych wojaków (najemnicy) - to rzemiosło i półprodukty dla gospodarek skupionych w ramach Cesarstwa Habsburgów (i w ich, z racji prokatolickich afiliacji, domenach rodzinnych poza granicami cesarstwa).
Dzisiejsze zapóźnienie cywilizacyjne, kulturowe, społeczne tego regionu jest m.in. efektem tego właśnie zjawiska i takiego segmentowania Starego Kontynentu.
Radosław S. Czarnecki
*Wschód to Wschód a Zachód to Zachód i nigdy się nie spotkają
** Mesjanizm demokratyczny Zachodu
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1263
Bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika. (Albert Camus)
Panująca pandemia koronawirusa zamroziła większą część świata, powodując zamieszanie i kryzys, jakiego nie było od przełomu lat 20. i 30. ub. wieku, kiedy to w „czarny” czwartek 24.10.1929 roku wybuchła panika na Wall Street, gwałtownie spadły ceny praktycznie wszystkich akcji, pociągając za sobą łańcuch bankructw, które rozprzestrzeniły się stopniowo na prawie wszystkie kraje (oprócz ZSRR). Skutkiem kryzysu była też utrata pracy przez miliony ludzi – w USA bezrobocie sięgnęło według dostępnych danych 1/3 siły roboczej. Jak dziś się mówi, w Stanach Zjednoczonych w tamtym okresie z głodu zmarło ponad milion ludzi, a dalszych kilkanaście błąkało się po całym terytorium kraju w poszukiwaniu pracy i zamieszkania.
Dzisiejsze perturbacje spowodowane pandemią przewidywało wielu fachowców, uważnych obserwatorów i myślicieli. Ciągła produkcja „ludzi zbędnych” – jak wielokrotnie zauważał Zygmunt Bauman – narastające różnice w dochodach oraz problemy klimatyczne rzutujące bezpośrednio na kryzys imigracyjny w wielu częściach świata bezwzględnie świadczyły o nadciągającej zmianie czy resecie światowej polityki. I widzimy jak koronawirus, będący w zasadzie zefirkiem wobec problemów „wagi ciężkiej” trapiących współczesny świat - do niedawna pełen optymizmu, z masowo szwendającymi się turystami od Seszeli przez Azję Płd.-Wsch. po Grecję i Meksyk - rujnuje dotychczasowy model globalizacji i wszystko co z tym się wiąże.
Podczas pandemii wychodzą brutalnie na jaw skutki osłabiania od lat sprawczych zdolności państwa na rzecz międzynarodowego, korporacyjnego kapitału. Chodzi głównie o służbę zdrowia i jej masową prywatyzację, zalecaną przez wiele organizacji, polityków, centra doradczo-lobbystyczne, usłużne władzy media i fundacje. Widać to wyraźnie nie tylko na przykładzie Wielkiej Brytanii czy Francji, ale zwłaszcza w przypadku Włoch i Hiszpanii (zalecenia Brukseli w celu ograniczania wydatków budżetowych oraz nakładów na usługi publiczne), również USA, Ukrainy czy Polski.
Można będzie oczekiwać – m.in. w tym duchu wypowiedział się Prezydent Francji Emmanuel Macron uznawany do tej pory jako zwolennik neoliberalizmu i przeciwnik welfare state – odejścia od ortodoksji neoliberalnej, prywatyzacyjnego szaleństwa zwłaszcza w ochronie zdrowia.
Z komercjalizacją – tu służby zdrowia – związane są kłopoty krajów Zachodu. I jest to wynikiem określonej, realizowanej według neoliberalnych wizji, polityki. Zwrócił na to uwagę tuż przed śmiercią (kwiecień br.) włoski dziennikarz i polityk, były euro poseł, Giuletto Chiesa, podając przyczyny braku maseczek we Włoszech w pierwszych tygodniach pandemii. Produkcję z uwagi na koszty wyeksportowano poza Unię, a gromadzenie jakichkolwiek zapasów uznawano za marnotrawstwo środków. Potraktowano służbę zdrowia jako jedną z form działalności mającą przynosić dochody. Chiny, Rosja czy Kuba nie traktowały ochrony zdrowia jeszcze jednoznacznie jako obszaru zysków, dlatego miały zapasy i tzw. środki zgromadzone na wypadek klęski. Świat zachodni, zdaniem Chiesy, poniósł totalną porażkę właśnie na tym polu – w ochronie zdrowia publicznego. Bo wszytko musi być skomercjalizowane.
Problemem stanie się na pewno proletaryzacja klasy średniej w wyniku masowych bankructw całych gałęzi stanowiących o dotychczasowych modelach i standardzie życia. Do niedawna było to główne źródło dochodu wielu ludzi i gospodarek narodowych: turystyka, masowe lotnictwo i podróże, usługi hotelarskie i cała sfera ich obsługi. Zapowiadany masowy wzrost bezrobocia i związanej z tym biedy, znaczne i masowe obniżenie poziomu życia, oszczędności wydatków w obliczu drastycznych spadków dochodów musi iść pod rękę z ograniczaniem konsumpcji dóbr i usług.
Bezpośrednim (kwarantanny) i pośrednim skutkiem pandemii będzie bezrobocie długotrwałe, gdyż okazało się, że praca online, zwłaszcza w edukacji czy oświacie, jest możliwa i korzystna dla przedsiębiorców. Po pierwsze – w tak zorganizowanym reżimie jest skuteczniejsza kontrola pracowników, a po drugie – zmniejsza się mityczne koszty pracy, eliminując kolejne etaty i formy tradycyjnego zatrudnienia.
Następnym efektem będzie dalsza, silna stratyfikacja tych, którzy pobierają różnego rodzaju nauki. Klasyczne, tradycyjne, na wysokim poziomie nauczanie (różnych stopni) dające w przyszłości wstęp na salony światowych elit i zapewniające satysfakcjonujące zatrudnienie, z racji powszechnej pauperyzacji i proletaryzacji tzw. klasy średniej, a także kosztów takiego wykształcenia, stanie się absolutnie całkowicie elitarnym, wąskim, kastowym przedsięwzięciem.
Powszechna nauka online produkować będzie kadry dla nisko opłacanych, zupełnie nie satysfakcjonujących intelektualnie, mechanicznych i labilnych profesji. Profesji, które będą zastępowane robotami, zaś wykonujący je ludzie lądować będą coraz niżej na drabinie społecznej. Magistrzy na kasach w „Biedronce” lub na tzw. śmieciówkach w Amazonie, samozatrudnieniu w Uber eats czy pyszne.pl.
Izolacja i utrzymywanie kwarantanny są korzystne dla władz. Można dzięki temu skutecznie manipulować społeczeństwem i kontrolować je, zapobiegać niepożądanym wydarzeniom, reagować ostro na tych, których się nie lubi, którzy są zagrożeniem dla władzy (prawdziwym lub wydumanym) itd.
W Polsce już się mówi, iż mimo zniesienia lockdownu na przełomie czerwca i lipca obostrzenia w kontaktach międzyludzkich, noszenie maseczek, zachowanie odległości, brak zgody na spotkania, dyskusje klubowe czy większe imprezy (choć nie dotyczy to mszy i uroczystości religijnych) potrwają do kilkunastu miesięcy.
Jak pisze Serge Halimi („Od zaraz” [w]: Le Monde Diplomatique , nr 2/162/2020) trzeba przeciwstawić się nadciągającemu wraz z izolacją „kapitalizmowi cybernetycznego nadzoru”. Drony w Paryżu, czujniki temperatury w Korei Płd., aplikacje na telefon, paszporty immunologiczne z danymi o wszystkich dolegliwościach właściciela i przebytych chorobach, psy-roboty kontrolujące przestrzegania zaleceń władz (Singapur) – wszystko to tłumaczone jest zagrożeniem epidemiologicznym. Ale czy do końca? Czy zbieranie i przetwarzanie informacji dotyczyć będzie tylko okresu trwania pandemii? A co, jeśli koronawirus - jak twierdzi wielu specjalistów - zostanie z nami na zawsze, jak grypa czy katar?
Pracy będzie coraz mniej, co przewidywał już ponad 20 lat temu Jeremy Rifkin (Koniec pracy). A przecież to praca ukształtowała człowieka jako gatunek Homo sapiens - jest jak oddychanie, trzyma go przy życiu. Jeśli przestajesz pracować – umierasz (tak twierdzi psycholog kliniczny i socjolog Thomas T. Cottle).
W takiej perspektywie, wraz z rozszerzającą się przestępczością i agresją w społeczeństwach, musi wzrastać opresyjność systemu, wyrażająca się zwiększoną liczbą więzionych.
Socjolog i antropolog amerykański Loic Wacquant pokazał wyraźnie korelację między pauperyzacją ludzi a przemocą, tworzeniem gett i coraz szerszą penalizacją. Takie traumatyczne i degradujące ludzi wydarzenia wpływają na to, co dziś już wykazują sondaże i badania np. we Włoszech - dramatyczny spadek zaufania ludzi do siebie nawzajem, syndrom samotności, ucieczka od skupisk ludzkich, masowo występujące postawy schizoidalne. W skrajnych przypadkach na Stary Kontynent może zawitać (na wzór USA) prywatyzacja systemu penitencjarnego - ze wszystkimi patologiami tego systemu.
Zagrożeniem, które jednak może przeszkodzić w diametralnej zmianie sytuacji w skali planetarnej pod względem ideologiczno-intelektualnym może być koncentracja kapitału na bazie pandemii i kwarantanny (zatrzymanie na miesiące gospodarek w wielu państwach i regionach). W czasie wszelkich kryzysów i powszechnej ruiny drobnych przedsiębiorców następuje bowiem integracja kapitału w rękach coraz mniej licznej grupy. To rekiny i globalni mocarze rynków. To droga – pisali nt. temat różni autorzy, poczynając od Engelsa, a na Pikettym kończąc – wiodąca ku monopolowi. Masowym bankructwom i poszerzającym się strefom biedy oraz wykluczenia zawsze towarzyszy bowiem skokowy wzrost bogactwa nielicznych. Tym samym, razem ze wspomnianą proletaryzacją klasy średniej, następować musi oligarchizacja ze wszystkimi swoimi następstwami. I to w ponadnarodowym jak i w panświatowym wymiarze. Będą temu także sprzyjały wspomniane nowoczesne formy edukacji.
Ostatnim elementem wynikającym z pandemii stanie się ucieczka od wielkich skupisk ludzkich. Wspomniane trendy z Italii pokazują już przewidywany kierunek: będzie to tendencja do rozproszenia ludzi i deglomeracji. Z tej racji miasta - molochy, metropolie po kilkanaście czy kilkadziesiąt milionów mieszkańców jak np. aglomeracja Bombaju (ponad 25 mln mieszkańców) zwana „najdroższym slumsem świata” – zapewne zaczną się wyludniać. Z obawy ich mieszkańców o swoje zdrowie i życie. Syndrom popandemiczny i egzystencjalny strach zagoszczą na długo w głowach ludzi. Oczywiście w świecie cywilizowanym ci z ponadnarodowych, globalnych elit będą sobie mogli na odseparowanie od innych pozwolić. To już się dzieje, co widać choćby po grodzonych i strzeżonych osiedlach dla bogatych. Teraz ten proces zapewne przyspieszy.
Tak wiec pandemia może przybliżyć organizację i stratyfikację ludzkości według myśli Johana Galtunga zwanej „20 : 80” (opartej z kolei na badaniach ekonomisty Vilfrida Parety). Można ją streścić pokrótce tak: 20 % populacji światowej będzie jadło, pracowało, konsumowało dobra, bawiło się, mieszkało „wszędzie i nigdzie” (zawsze w strzeżonych i izolowanych enklawach dobrobytu, spokoju i bezpieczeństwa), a reszta, te 80% będzie po porostu pochłaniana przez chaos, zagrożenia, przemoc i terror.
Oczywiście stanie się tak, o ile ludzkość, społeczności, pojedynczy ludzie nie wykażą się ostrożnością, dystansem do chaotycznych i sprzecznych informacji dochodzących z różnych stron (zwłaszcza z kręgów władzy). Także wówczas, jeśli zabraknie racjonalności i sceptycyzmu, oddolnej samoorganizacji, a przede wszystkim – zdecydowanych protestów.
Inaczej górne 20% populacji będzie wiodła kreatywne, ciekawe intelektualnie życie, mając odpowiednio wysokie dochody, a pozostałe 80% stanie przed dylematem – jeść czy być jedzonym.
Potrzebna jest więc z jednej strony mobilizacja społeczna (na niespotykaną do tej pory skalę) w celu z jednej strony przeciwstawieniu się komercjalizacji wszystkich elementów życia ludzkiego, w którym chaos oraz niestabilność są podstawowymi demiurgami (Naomi Klein, Doktryna szoku). Ten stan cofa bowiem ludzkość do przed demokratycznych i skrajnie opresyjnych rozwiązań, tak wielbionych zarówno przez elity neoliberalne jak i jawnych konserwatystów oraz zwolenników rządów „silnej, narodowej ręki”.
A z drugiej – trzeba skupiać się w ponadnarodowych, ponadpaństwowych kolektywach, a następnie zdecydowanie zacząć wymuszać porzucenie szkodliwej praktyki, jaką jest tzw. turbokapitalizm, który w czasach pandemii (i po niej) może dostać kolejnych impulsów do sprowadzenia bytu homo sapiens do egzystencji niczym w mrowisku lub ulu. Ze wszystkimi tego konsekwencjami i efektami. Czas na pudrowanie i oswajanie, a przede wszystkim na tolerowanie neoliberalnego zombie, zdecydowanie już minął.
Radosław S. Czarnecki