Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 26
Fałszywe flagi zdarzają się teraz niemal codziennie
Termin „fałszywa flaga” pochodzi z czasów żaglowców, kiedy kapitanowie podnosili wrogą flagę, aby oszukać inne statki. Nieświadomy kapitan, widząc pozornie znajomą flagę, podchodził nieświadomie, być może w celu wymiany przepisów lub tras — tylko po to, aby nagle znaleźć się pod gradem kul. Maszt bezan został zestrzelony, a statek abordażowany. Pułapka była idealna.
Piraci stosowali tę samą sztuczkę: sprawili, że zniknęła flaga z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, a zamiast niej wciągnęli flagi brytyjskie lub hiszpańskie.
Historia jest pełna operacji pod fałszywą flagą.
Koń trojański jest wczesnym przykładem — podstępem zamaskowanym jako podarunek. Ramzes w starożytnym Egipcie również dał się nabrać na takie oszustwo. W średniowiecznej Europie Kościół rzymskokatolicki sfałszował dokument przyznający mu prawo do mianowania europejskich monarchów. Później wymyślił postać „kapłana Jana”, aby wciągnąć Europejczyków w beznadziejną wojnę. Ta fikcyjna postać była wykorzystywana przez ponad pięć stuleci — nikt niczego nie podejrzewał.
Od XIII wieku niewinni ludzie byli obwiniani za wszystko – nieurodzaje, epidemie, nawet pogodę. Kościół prześladował położne i zielarki jako „czarownice”. Ich mordowanie stało się systematyczną polityką. Polowanie na czarownice było wczesnym prekursorem dzisiejszej kultury anulowania – z podobnie samouwielbiającymi się fanatykami, tylko bez Wikipedii.
Wojna amerykańsko-hiszpańska zaczęła się od kłamstwa. Prezydent McKinley twierdził, że amerykański okręt wojenny Maine został zatopiony przez hiszpańską minę w Hawanie – chociaż kapitan się z tym nie zgadzał. Późniejsze dochodzenia potwierdziły, że była to wewnętrzna eksplozja. Wojna została więc oparta na kłamstwie.
Adolf Hitler był mistrzem oszustwa: w 1933 r. zainscenizował podpalenie Reichstagu, obwinił komunistów i w ten sposób zapewnił sobie przejęcie władzy. W 1939 r. wydał rozkaz ataków na cele niemieckie pod fałszywymi flagami i obwinił Polskę — początek II wojny światowej.
Stany Zjednoczone również uciekły się do tej taktyki: prezydent Roosevelt przedstawił atak na Pearl Harbor w 1941 r. jako niespodziankę. W rzeczywistości wiedział o tym — i pozwolił, aby się wydarzył, aby uzasadnić przystąpienie do wojny.
W 1953 r. USA i Wielka Brytania obaliły rząd Iranu w ramach operacji Ajax — sfingowanego ataku na meczet, który pociągnął za sobą ofiary wśród ludności cywilnej.
W 1962 r. CIA zaplanowała ataki na cele amerykańskie pod nazwą „Operacja Northwoods”, aby wywołać wojnę z Kubą — ale plan się nie powiódł.
W 1967 r. amerykański statek szpiegowski Liberty został zaatakowany przez izraelskie myśliwce. Później okazało się, że atak był celowo sfingowany — i że prezydent Johnson był tego świadomy.
W 1998 r., pod presją skandalu Lewinsky, prezydent Clinton odwrócił uwagę atakami rakietowymi na Afganistan i Sudan. Tutaj również oszustwo w celu utrzymania władzy.
11 września 2001 r.? Liczne przesłanki sugerują, że władze USA zostały przynajmniej poinformowane — jeśli nie współwinne. Kłamstwo o broni masowego rażenia w Iraku było klasycznym przykładem: Colin Powell, George W. Bush i Tony Blair systematycznie okłamywali opinię publiczną. Wojna z Irakiem była operacją pod fałszywą flagą — z milionami ofiar.
A potem? „Kryzys klimatyczny” – globalny mechanizm kontroli, który ma na celu indoktrynację ludzi do Net Zero, Wielkiego Resetu i technokratycznego nadzoru.
Na przełomie tysiącleci pojawiła się „mistyfikacja Y2K”: świat ogarnęła panika, ponieważ komputery miały rzekomo ulec awarii 1 stycznia 2000 r. Korzyść? Firmy zajmujące się oprogramowaniem zarobiły miliardy na rozwiązaniach problemu, który nigdy nie istniał.
Wreszcie w 2020 r. rozpoczęła się największa fałszywa flaga wszechczasów: tzw. pandemia COVID-19 – z ogólnoświatowymi lockdownami, masowymi szczepieniami, całkowitym nadzorem i bezprecedensową synchronizacją mediów. Cel: kontrola, posłuszeństwo i transformacja społeczeństwa.
Dziś takie operacje zdarzają się niemal codziennie. Każdy, kto zwróci uwagę, je rozpozna: tu wybuch, tam medialny krzyk — zawsze z politycznym celem, który wkrótce ujawnia się w nowych prawach, ograniczeniach lub wojnach.
Operacje pod fałszywą flagą nie są reliktem historii. Są preferowanym narzędziem dzisiejszej elity władzy.
Vernon Coleman
Powyższy tekst pochodzi z książki Endgame dr. Vernona Colemana.
Więcej informacji na stronie vernoncoleman.com .
Za: https://expose-news.com/2025/06/28/false-flags-are-occurring-almost-daily-now/
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 734
Zdaniem Umberto Eco, faszyzm jest stałym elementem cywilizacji euroatlantyckiej – czy inaczej mówiąc: zachodniej – jako immanentny jej czynnik sprawczy. Pisarz nazywa go prafaszyzmem. Niczym głowy obcinane hydrze lernejskiej przez Herkulesa odradza się w coraz to nowych formach, przybierając kolejne postacie zależne od czasów (i związanych z nimi mód czy trendów), miejscowej kultury, sytuacji ekonomicznej itd.
Eco stosuje wobec ewolucji faszyzmu pojęcie „fuzzy” oznaczające w logice zbiory rozmyte, o niewyraźnych zarysach i kształtach, mętne i niedookreślone. I dlatego faszyzm, nawet gdy posługuje się niektórymi elementami tak charakterystycznymi dla niego – a opisanymi przez Eco w eseju Wieczny faszyzm - pozostaje nadal faszyzmem. Jego hybrydalny charakter, zadziwiająca zdolność mimikry i doskonała elastyczność powodują, że w określonych warunkach może być postrzegany jako demokratyczne, całkiem naturalne, centrum sceny politycznej.
Żyjemy w czasach wzmożonego mącenia świadomości jednostek.
Maria Szyszkowska
Nieusuwalną i niezmienną cechą faszyzmu – choć występującą pod różnymi postaciami - jest jego zwierzęcy antykomunizm i antyprogresywizm (czyli antyoświeceniowość). Szczególnie niebezpiecznym i zapewniającym dziś odradzanie się, a także popularność faszyzmu jest właśnie owo „fuzzy”, czyli przybieranie „palta” ustroju demokratycznego. Tym samym uchodzić on może za nobliwy, stateczny, stabilizujący element w realności demoliberalnego kapitalizmu.
Gdy postmodernizm po krótkim, acz toksycznym, okresie absolutnego panowania w kulturze Zachodu i narzucenia jej swojej wersji aksjologii wywołuje powszechną potrzebę stabilności, przewidywalności, czy potrzebę porzucenia przez ludzi wszelkich form chaosu, faszyzm proponuje to, co doprowadziło w latach międzywojennych do jego zwycięstwa. W całej Europie, poza ZSRR. Wtedy w zasadzie jedynie Wielka Brytania, Francja i Czechosłowacja nie poddały się tym trendom. Cała reszta Starego Kontynentu w mniejszym lub większym stopniu składała się z państw parafaszystowskich lub jawnie faszystowskich.
Współczesna sytuacja naznaczona piętnem neoliberalnej globalizacji i absolutnym panowaniem tej doktryny nie tylko w ekonomii i gospodarce, lecz we wszystkich możliwych płaszczyznach życia, powoduje wyzucie dziesiątków milionów ludzi z jakiejkolwiek tożsamości stanowiącej osnowę ich dotychczasowej wspólnoty. Zwłaszcza, jeśli chodzi o tradycje i kulturowe kody. I tu faszyzm ubrany we wspomniane modne palta, aktualne ubiory będące trendy i lansowane przez mainstream, prezentujący się jako siła stabilizująca i przewidywalna, odwołująca się do tych wartości, które postmodernizm zanegował i zdeprecjonował, a potem rozjechał je do reszty walec neoliberalny, zyskuje posłuch, admirację i polityczne poparcie. Zwłaszcza wśród ubożejącej i podlegającej deklasacji tzw. klasy średniej, inaczej mówiąc – drobnomieszczaństwa. Ale także wśród rozczarowanych i sfrustrowanych inteligentów, którzy teraz mogą swoje intelekty i umysły oddać na usługi tej w sumie przewidywalnej, nobliwej, obłaskawionej (jak się wydaje) przez system demokracji parlamentarnej, siły.
Konieczność: jedność i jednomyślność
Zasadniczym elementem pozwalającym określać daną sytuację jako faszyzm czy parafaszym jest żądanie - nakazywanie realizowane różnymi metodami, w różnorakich formach jedności - jednomyślności, powszechnej zgody na to, co przekazują rządzące elity lub mainstream z nimi sprzężony. Tu wspomniane rzesze sfrustrowanych inteligentów nadają się nad wyraz.
Wersja „fuzzy” pozwala wyeliminować, bądź zaciemnić, w ustroju faszystowskim kilka aspektów jednoznacznie go charakteryzujących, ale i tak rozpoznajemy go – gdy dokonać dogłębnej analizy sytuacji - jako faszyzm. To właśnie jest przede wszystkim owa potrzeba jedności i jednomyślności myślenia.
„Myśl jest pracą umysłu. Marzenie jest jego rozkoszą. Kto myśl zastępuje marzeniem, ten nie odróżnia pożywienia od trucizny” pisał Wiktor Hugo. Marzenia i idealne, wyłącznie subiektywne, rozumienie świata i procesów w nim zachodzących, a przy tym nietolerowanie jakichkolwiek sądów i tez spoza swego oglądu rzeczywistości jest chyba najważniejszym wektorem faszyzacji i drogą do pełnego, klarownego faszyzmu. I w nieoczekiwanej chwili, stajemy w obliczu systemu, ustroju, rzeczywistości świecących niezasłużonym, jakimś odbitym, dawno przebrzmiałym, blaskiem ustroju demokratycznego. A de facto jest to demokracja fasadowa, a zza pięknie odnowionych frontów coraz to wyzierają maski pra- lub quasi-faszyzmu.
Media i ich aktualna rola w kształtowaniu, ba - wręcz narzucaniu omnipotentnego sposobu interpretowania rzeczywistości, jest kolosalna. To one są najważniejszą władzą w obecnym świecie. Media, a w zasadzie korporacje i stojący za nimi kapitał. Eco zwracał uwagę na niebezpieczeństwo tak rozumianej, przewartościowanej roli mediów w dzisiejszym świecie. Zdaniem wielu autorów, znawców tej problematyki, tu leżeć może źródło faszyzacji sfery komunikacji medialnej, a za nią całej przestrzeni publicznej.
Zbiorowości wychowane na reklamie, na bezgranicznej wierze w to, co prezentuje im obrazek na ekranie telewizora, laptopa, smartfona, wyzbyły się krytycyzmu, a przez to zdolności samodzielnego myślenia. I to jest ów wspomniany wektor, którym podążać można – miękko i niepostrzeżenie – ku faszyzmowi w wersji „fuzzy”. Powszechność i omnipotencja tego, co obiecuje reklama medialna zapewniająca, iż kupno i konsumpcja, posiadanie jakiegoś dobra – obojętnie czego: podpasek, pasty do zębów, prezerwatyw czy suplementów na potencję, samochodu, żywności itd. – ma sprawić, iż każdy poczuje się od razu wolnym, szczęśliwym i „uchachanym”.
Odmieńcy, czyli zdrajcy
Natychmiastowe przyjęcie jednoznacznych prawd i niezgoda na taką powszechność opisu rzeczywistości jest dla prafaszyzmu zdradą, przyczyną wykluczenia i stygmatyzowania tych, którzy ośmielają się mieć - a co gorsza głosić publicznie - własne, odmienne zdanie czy opinie. Czy dzisiejsze, królujące totalnie elity i ich medialni workerzy nie realizują takiego właśnie scenariusza komunikacji publicznej, równocześnie wychwalając demokrację jako system dający obywatelom indywidualne prawa w przedmiocie głoszenia poglądów?
Według opcji faszystowskiej, tylko wyznawcy, akolici, monolityczna zbiorowość popierająca daną wizję świata jest po stronie prawdy, światła i człowieczeństwa. Gdyż stanowią formę nowego, współczesnego „ludu wybranego”. Przestrogi płynące z wielu stron świata polityki i niezależnych mediów, zwłaszcza dziś w obliczu wojny na Wschodzie Europy, czy w Gazie, kierowane są właśnie wobec tak jednostronnego i prymitywnego przekazu medialnego w całym zachodnim świecie.
Zdaniem wielu tak uprawiana manipulacja i powszechnie głoszony jakościowy populizm jest kolejnym źródłem torującym drogę faszyzmowi. Tym razem oddolnemu. Wolne i pluralistyczne ponoć media uznające tylko swój ogląd rzeczywistości, w konwencji zadekretowanej przez nie politycznej poprawności i wyłącznie publicznie dopuszczalnej, to komunikatory, które otwierają drogę do władzy jawnym faszystom. Dotyczy to zwłaszcza mediów elektronicznych: TV i Internetu. Mówienie wyznawcom i konsumentom tak prezentowanych tez, że są jednoznacznie po stronie prawdy, a inne opcje nie mają racji bytu i winne być napiętnowane oraz skazane na wieczne milczenie – często oznacza eliminację z życia publicznego czy nieformalną (bo pozasądową) anatemę. Jest to tradycją charakterystyczną dla faszyzmu w każdej wersji. To wersja powtarzana w wielu religiach – zwłaszcza monoteistycznych - gdzie wyznawcy przekonani są o swej wyjątkowości, misji i wybraniu.
Efekty koncentracji mediów
Oczywiście uzupełnia współczesną tak funkcjonującą przestrzeń istnienie tzw. orwellowskiej nowomowy. Wypełnia ona ją absolutnie, w celu efektywniejszego manipulowania „ludem”. Dziś to są tzw. konsumenci produktów medialnych. Przekaz współcześnie lejący się z mediów spełnia wszelkie kryteria funkcjonowania wedle recept klasyków PR-u i reklamy - duetu Lippmana i Bernaysa.
Dzisiejsza nowomowa ma swe źródła w całkowitej banalizacji i karnawalizacji przekazu, m. in. w języku i formach popularnych talk-show, kolejnych klonach Big Brothers, monokulturze myśli przekazywanych wyłącznie w afektywno-emocjonalnych formach, debatach na poważne i skomplikowane sprawy na różnego rodzaju Twitterach, Tik-Tokach i tego typu forach. To wszystko są kierunki podążania ku jednorodności z równoczesnym prymitywnym widzeniem świata i człowieka. Konsument tak podawanej medialnej „papki” nie myśli, a tylko reaguje emocjonalnie na bodźce. I tak samo jest z tsunami newsów różnej proweniencji i jakości, atakujących owego konsumenta. A homogeniczność przekazu – tak pod względem formy jak i treści – w związku z monopolizacją i koncentracją kapitału w sektorze medialnym absolutnie temu sprzyja.
Już w końcu I dekady XXI w. znakomity dziennikarz światowego wymiaru John Pilger (1939-2023) przestrzegał przed koncentracją mediów w obrębie kilku megakoncernów (a przez to poddanie ich kontroli i presji przez gigantyczny kapitał za nimi stojący). Ów proces daje właśnie opisywane wcześniej efekty. W roku 1983 główne światowe media należały do ok. 50 korporacji (w większości amerykańskich). W 2002 r. ta liczba obejmowała już tylko 9-10 korporacji. Robert Murdoch – jeden z rekinów globalnego biznesu, multimiliarder i właściciel korporacji medialnej o światowym zasięgu – uważa, iż w pod koniec trzeciej dekady XXI wieku będą funkcjonowały jedynie 2-3 globalne giganty medialne. Taka koncentracja kapitału i władzy medialnej dotyczy nie tylko USA, ale całego zachodniego świata.
Pilger podaje przykład wojny w Iraku i argumentacji, jaką szerzono powszechnie wokół tej brutalnej, imperialnej agresji. Uzasadniającym tę napaść w 2003 r. całej koalicji zachodnich państw na ten bliskowschodni kraj, zrujnowany wcześniej przez dekadę sankcji i blokad, było stwierdzenie, iż pragnienie niesienia dobra, równoznaczne z akceptacją wartości amerykańskich przez resztę świata - zwłaszcza Bliski Wschód – ma szczególny związek, niemalże mistyczny, z potęga militarną USA.
Waszyngtońskich decydentów rozpoczynających napaść na Irak z prezydentem Bushem jr. na czele media określały jako miłujących demokrację i postęp polityków, szczerze wierzących w potęgę zachodnich zasad i wartości. (Protesty społeczne w krajach zachodnich i Ameryce były w miarę słabe i nikt na to nie zwracał uwagi). Madeleine Albright, sekretarz stanu USA za prezydentury Billa Clintona w końcu XX w. podczas rozmowy z prezenterem TV Lesterem Stahlem na jego pytanie dotyczące dzieci irackich, których ok. 0,5 mln zmarło w wyniku sankcji amerykańskich nałożonych na Irak i w czasie napaści na Irak (zdaniem Stahla było to więcej niż po uderzeniu bomby atomowej w Hiroszimę) odpowiedziała, iż mimo takiej tragicznej ceny warto było prowadzić takie działania w obliczu zysków. Nihilizm, cynizm czy jawnie faszystowska mentalność – trudno jednoznacznie to nazwać.
Media, pokazując dokładnie i uzasadniając jak na przytoczonym przykładzie agresję, napaść, imperialną awanturę dobrem, postępem, szerzeniem wartości demoliberalnych immanentnych zachodniej kulturze i cywilizacji, stały się tym samym z jednej strony apologetą i promotorem takich rozwiązań, a z drugiej – wojna przeobraziła się w grę pokazywaną przez elektroniczne media niczym sztuka w teatrze, bądź fabularny film. Stały się one głównym dyrygentem takich krwawych i brutalnych zapasów. A ludzie mogli się poczuć jak widzowie w rzymskim Coloseum oglądający na żywo walki gladiatorów, zmagania ludzi z drapieżnymi i egzotycznymi zwierzętami, uczestniczący w krwawych igrzyskach.
Terror
Więc zasadne jest pytanie: czy faszyzm już powrócił? Eco uważał, iż ten scenariusz jest możliwy i zacznie się od mediów. Holenderska żurnalistka śledcza Sonia van den Ende, przebywająca kilkakrotnie na terenach walk na wschodniej Ukrainie, stwierdziła publicznie: „Widziałam wojnę, ale nie możemy mówić prawdy. Jesteśmy cenzurowani w Europie”. Z podobnymi opiniami – w chińskiej gazecie Global Times – wystąpił włoski fotoreporter Giorgio Bianchi. Dodał, iż: „W tej chwili we Włoszech i ogólnie w całej Europie mówienie o motywach Rosji w tym konflikcie oraz winie Unii Europejskiej oraz NATO oznacza, że zostaniesz nazwany „putinistą”. Wcześniej Bianchi pracował w kilkunastu gorących, wojennych punktach: Syria, Burkina Faso Myanmar. I jest profesjonalistą w swoim fachu. Jak podkreśla gazeta, jego zdjęcia były prezentowane w czołowych zachodnich mediach, magazynach i na międzynarodowych wystawach, otrzymując liczne nagrody i wyróżnienia.
Gdy następuje skoncentrowany atak na nasz światopogląd, gdy zostajemy napiętnowani jako inni, gdy dostajemy stygmat zdrajcy lub odszczepieńca, kiedy zaleca się nam milczenie, albo poucza nas, iż mniej nam wolno, tym samym rośnie zagrożenie naszego bezpieczeństwa i zawala się nasz świat. Prof. Janusz Reykowski, psycholog społeczny, zauważa w tym kontekście, iż każde antagonizowanie i polaryzacja zbiorowości dotąd spójnych i w miarę tożsamych czynione przez publikatory w imię oglądalności (i zysków za tym idących) prowadzi do wrogiego nakręcania się po obu stronach tak rysowanej medialnie barykady. Gdy jedni są przekonani o absolutnej racji i prawdzie pozostającej po ich stronie, tym samym odbierają stronie przeciwnej jakąkolwiek legitymizację. Z czasem pozbawiają ją człowieczeństwa. Możliwości kompromisu i porozumienia zanikają. I czy to jest już faszyzm, czy dopiero faszyzacja przygotowująca grunt pod absolutne i czyste panowanie tego ustroju?
Na zakończenie warto zwrócić uwagę jeszcze na jeden aspekt związany z przedstawianym tu zagadnieniem. Fundamentalizm stojący zawsze pod rękę z faszyzmem, to pogląd na świat – nie tylko religijnego chowu – zakładający pewien rodzaj wiary, która może być łatwo doprowadzona do skrajności. Jest to wiara w doskonałość, w Absolut, w to, że każdy problem musi być dziś rozwiązany wedle naszych prawd i zasad. Zakłada jednocześnie istnienie autorytetu wyposażonego w wiedzę doskonałą. A ta wiedza nie musi być dostępna dla zwykłych śmiertelników. I są gremia – czyli ów Absolut – który im tę wiedzę i prawdy przekażą.
To immanentny składnik faszystowskiego sposobu myślenia. Rządzący współcześnie mainstream, mimo zapewnień o admiracji wobec takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji naszego świata, sobie przypisuje wyłączne prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet.
Gdy dziś rozejrzymy się wokoło nas, to z przerażeniem zaobserwujemy, iż faszyzacja rzeczywistości postępuje. I to od lat. Przykładów faszyzacji, która jednak w wyniku opisywanych trendów uchodzi za prawidłowość pogłębiającą demokrację i obywatelskie wolności, można podawać mnóstwo. Ale przecież nie tyle chodzi o przykłady, ile o tendencje i źródła powodujące zaistnienie tych nie kończących się procesów.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5592
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 705
Neoliberalizm niczym wirus HIV
Globalizacji realizowanej przez Zachód towarzyszyła zawsze argumentacja ze sfery najszerzej pojętej kultury mająca przykryć doczesne, materialne i komercyjne cele. Wywiedziona - jako nie do końca moralna i chwalebna – z chrześcijańskiej tradycji, mająca źródło w przypowieści o uchu igielnym, wielbłądzie i bogaczu (Pismo święte Starego i Nowego Testamentu, Mt 19, 24). Zachód w czasach kolonializmu, szermując terminami z dziedzin cywilizacji czy kultury – jako formy ideologiczno-doktrynalnego sztandaru – uzasadniał swe przewagi, swą wyższość i aspiracje do dominacji. Dwie wojny światowe i dekolonizacja po 1945 r. zreflektowały ludzi Zachodu w tej mierze. Jednak po upadku muru berlińskiego, na kanwie neoliberalnego dyktatu ta wersja stała się ponownie uprawnioną i bez zażenowania czy postkolonialnego wstydu realizowaną.
Neoliberalizm jest narzędziem podboju. Głosi fatalizm ekonomiczny, wobec którego wszelki opór jest daremny. Neoliberalizm można porównać do HIV, gdyż niszczy on system odporności swoich ofiar.
Jean Ziegler
Demokratyzować – w dzisiejszym wymiarze – to tak jak w XIX w. mówili ludzie Zachodu o „cywilizowaniu dzikich” ludzi. Według współczesnych standardów oznaczać to ma przekształcanie kultur niezachodnich zgodnie z modelem funkcjonowania pooświeceniowej demokracji liberalnej, immanentnej współczesnej kulturze Zachodu. Ale tym samym demokracja, mająca w XXI wieku zwyciężyć na wszystkich polach i dziedzinach życia, uszczęśliwiając populację światową, stała się jak mówią znawcy problemu, m.in. prof. Adam Karpiński, demokraturą. Jej uwiąd, rachityczność, a nade wszystko trawiącą ją hipokryzję, widzimy dziś na wielu płaszczyznach życia tak lokalnego jak i globalnego. Niszczy ją także unilateralizm Zachodu (zwłaszcza USA), narastający protekcjonizm, neokolonialna mentalność i paternalizm kulturowy, postępujący militaryzm, a przede wszystkim – powszechna komercjalizacja i kult zyskowności.
Inwazja mechanizmów rynkowych w sferę wartości ogólnoludzkich, uniwersalnych, w przestrzeń immanentną humanizmowi i człowieczeństwu zaczyna się zawsze od zwyrodnienia i korupcji języka. Człowiek staje się „zasobem ludzkim”, uczeń w szkole – „klientem”, placówki służby zdrowia – „podmiotami gospodarczymi”. Język przełożony na dyskurs rodem z handlu, sfery kupna/sprzedaży, generuje takie zachowania, takie stosunki interpersonalne. To jest geneza postępującej dehumanizacji: na początek języka, komunikacji społecznej, później – stosunków interpersonalnych.
Ponadto dehumanizacja współczesnego życia i owych stosunków postępuje raz z racji pogłębiającej się stratyfikacji na bogatych i biednych, z drugiej – na decydentów i tych, o których się decyduje (co samo w sobie przeczy istocie demokracji i obywatelskości). Za każdym razem ci drudzy są w sytuacji bez wyjścia: coraz mniej mogą – zarówno na rynku jak i wedle dotychczas pojmowanych pryncypiów demokracji. Bo co np. zmieniają kolejne wybory w sensie rozwoju ekonomicznego, gospodarczego, wizji funkcjonowania przestrzeni publicznej? Chodzi o niezwykle istotny czynnik tych procesów: władza i sposób jej sprawowania.
Doskonale tę sytuację zdiagnozował Zygmunt Bauman podczas wykładu wygłoszonego w dn. 31.3.2011 w krakowskiej Kuźnicy: „Dziś (…) jesteśmy świadkami rosnącej impotencji państwa, kurczenia się możliwości organów państwowych. Znaczna część mocy wyparowała ze szczebla terytorialnego państwa-narodu w przestrzeń globalną, przestrzeń jak dotąd wolną od politycznej kurateli. Mamy w rezultacie z jednej strony moc uwolnioną od politycznego nadzoru i przewodnictwa, a z drugiej politykę cierpiącą na chroniczny niedobór mocy (proszę nie mylić koalicji międzynarodowych, a ściślej mówiąc międzyrządowych czy międzyministerialnych, z instytucjami globalnymi; zebranie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu słabosilnych rządów nie stwarza możliwości realnego przeciwstawienia się mocy, rozproszonej dziś w globalnej przestrzeni przepływów poza zasięgiem któregokolwiek z nich)”.
Czyli kryzys kompetencji i możliwości polityków. A demokracja jest społecznie postrzegana wyłącznie z perspektywy lokalnej, codziennej praktyki i sfery oddziaływania na polityków nie tylko przez udział w wyborach. I jak to się przekłada na ich codzienny byt.
Gnicie kapitalizmu a nowych łupów nie widać
Narastający wielowarstwowy i wieloaspektowy kryzys jest związany przede wszystkim z wyczerpaniem swoich możliwości rozwoju przez system powstały po upadku muru berlińskiego, ale który nadal trawią żądze dominacji Zachodu nad światem. Świat euroatlantycki okazał się zwycięskim, rozciągając swe wpływy i nowy model kolonizacji na tereny swego dotychczasowego konkurenta (obóz ZSRR). Wyeksportował to, co zbudował i zinstytucjonalizował u siebie w latach 1945-91. I chodzi nie tylko o polityczny, społeczny, kulturowy (jak się wydawało) model, który był wabikiem przyciągającym tysiące ludzi z innych kontynentów, ale o to iż stał się on gospodarczo-ekonomicznym wzorcem cywilizacyjnym narzucanym często siłą, gdyż zabrakło planetarnego konkurenta i rywala.
„Biorąc pod uwagę, że neoliberalizm który od lat 70. XX w. zawładnął Zachodem i jego koloniami (dziś określanymi jako peryferie) ma w sobie wbudowaną zasadniczą sprzeczność kapitalizmu, zdać sobie warto sprawę, że dylematem jaki przed nami stoi jest zdolność do samodzielnego wytworzenia intelektualnej alternatywy, która po jego wyczerpaniu będzie mogła go zastąpić" (Krystian Jachacy, Bunt peryferii). I tej alternatywy Zachód jako cywilizacja i dotychczasowy hegemon nie chce, nie potrafi, nie umie przyjąć do wiadomości, pogodzić się z tym. Przyjąć do wiadomości, że są wartości, tożsamości, doświadczenia wynikające z kultury, historii, które stoją na antypodach tego, co wytworzyła kultura euroatlantycka przez ostatnie wieki i co obudowała (dobrobyt i stabilność) poprzez zyski epoki kolonialnej oraz tzw. złotej ery kapitalizmu 1945–89 (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności). Neoliberalna wersja globalizacji zakładała, iż terytoria, które wejdą absolutnie w przestrzeń oddziaływania Zachodu staną się tym samym obszarami nowej kolonizacji poprzez swą peryferyjność. One w takim planie będą wiecznym zapleczem zapewnienia surowców oraz taniej siły roboczej. Taki model zapewnia również wysysanie z nich intelektualnych sił i energii zbiorowości zamieszkujących te tereny.
Doskonale, mimo kamuflującego wyrazu, oddają to słowa czołowego polityka z Brukseli, Katalończyka Josepa Borella o „ogrodzie” (czyli Zachodzie) i „dżungli”,(która zlokalizowała się poza jego granicami). Aż tu, się peryferie zbuntowały. Przyczynił się do tego również przeciągający się od 2008 r. kryzys nie tyle gospodarczy co strukturalny, wielowarstwowy i dogłębny, systemu. Przeradzał się on w jasno widoczne starcie zachodniego centrum z niezachodnimi, różnymi kulturami. Z tą „dżunglą”. Przejawia się on szeregiem konfliktów na obrzeżach Zachodu, poczynając – symbolicznie - od ataku na WTC 11.09.2001 (choć wojny w b. Jugosławii można też traktować jak preludium do takich sytuacji: p. Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii).
Jednym z dogmatów mających utrzymywać dominację Zachodu nad peryferiami była zasada niezmienności granic. Byłoby to pozytywnym aspektem stabilizacyjnym, gdyby Zachód sam się do tych kanonów stosował. Przykłady Kosowa, a także podział Sudanu i Etiopii (powstały w ich wynikach nowe państwa: Sudan Południowy i Erytrea) są tu znamienne. Kosowianie, Erytrejczycy, Sudańczycy z południa mogli zmienić granice. Natomiast Katalończycy, Kurdowie, Krymczanie, Szkoci, Osetyńczycy czy Abchazi - nie.
Nadzieja na szczęście - produkt PR
Zachód i jego wersja XX / XXI w. globalizacji nadal bazować chciał na takich pojęciach (choć o tym nie mówi się wprost) jak postęp, rozwój cywilizacji, konwergencja, tolerancja, obywatelskość itd. które były esencją Oświecenia. Taka futurologia opierała się na optymizmie i nadziejach otwarcia, na zmiany mające polepszyć doczesny byt. I połączone to miało być z empatycznym, humanistycznym, przyjaznym stosunkiem do Innych. Globalizowana neoliberalnie współczesność pozbawiła jednak ludzkość owych nadziei i optymizmu.
Jak wskazuje Jean Baudrillard (Przed końcem) przez deziluzję narzucono subtelną obojętność dla ważkich, prawdziwych, uniwersalnych spraw (wcześniej dekonstruując wszystko przy pomocy postmodernistycznych narzędzi). Stąd wziął się obserwowany m.in. „nawrót do sentymentalnego, rodzinnego, politycznego moralnego rewizjonizmu”, co w efekcie pogłębia kryzys ekonomiczno-kulturowy, a tym samym zdąża do cywilizacyjnego załamania. Bo konsumenta interesuje tylko zysk, przyjemności i życie w małym, indywidualnie rozumianym, sybarytyzmie.
Tym samym system stracił energię i inicjatywę co w odbiorze społecznym, degraduje oczekiwania na temat przyszłości, postępu i rozwoju. Deziluzja odbiera wykluczonym, stygmatyzowanym z racji biedy, bądź niedostosowania – wkoło przecież tyle możliwości, bo króluje wolność – chęci do snucia jakichkolwiek oczekiwań. Tu egzemplifikuje się właśnie przywołany przez cytowanego Jeana Zieglera pierwiastek HIV, wszczepiony w świadomość przez królujący model neoliberalnego systemu. A przenoszenie w wersji dogmatycznej i paternalistycznej akcentów kulturowych na płaszczyznę tożsamości i identyfikacji, zwłaszcza dotyczących wartości immanentnych wszelkim mniejszościom dotychczas pozostającym poza głównym nurtem mainstreamu, wzmacnia en bloc owe konserwatywno-antysystemowe nastroje i trendy.
Uzupełniają one narrację przepełnioną kultem demokracji liberalnej i dla praw człowieka. Ale uniwersalizm, prawdziwie globalny absolutnie nie jako forma dyktatu, a raczej konsensusu i wzajemnej współpracy na zasadach partnerskich jest clou tego zagadnienia. I znów zderzają się oczekiwania ludzi i świata z hipokryzją tych, co niosą wszem i wobec te wartości oraz zasady, gdyż jak pokazuje praktyka stanowią one parawan dla wspomnianej neokolonizacji.
Jak twierdzi Georg H. von Wright, „globalne siły działają zawsze w pustce, na mglistej i grząskiej nie dającej się przez ludzkość oswoić ziemi niczyjej, rozciągającej się poza zasięgiem percepcji i rozumienia ich władzy przez ludzi i społeczeństwa” (Handlung, Norm und Intention). I to prowadzi zdaniem wielu myśliciel i ekonomistów (Michaił Chazin, Andriej Fursow, Thomas Piketty, Iosef Stiglitz, Yanis Varoufakis, Song Hongbing, itd.) do wniosków o cykliczności globalizacji, pokrywającej się z kryzysami będącymi immanencją tej formy gospodarki. A tym samym i kultury jej towarzyszącej. Szalony wzrost bogactwa w wyniku tych procesów wąskiej warstwy uprzywilejowanych i pozostającej w cieniu bezpośrednich rządów (a tym samym i odpowiedzialności) jest kolejnym czynnikiem sprzyjającym upadkom kolejnych wersji globalizacji w historii.
Sytuacja po 1989 r. „stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować wielkim sumami pieniędzy na całym świecie, przenoszą je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce, spekulując z jeszcze większym zyskiem. Niestety, technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych mieszkańców świata” (Zygmunt Bauman, Globalizacja). Podobieństwo do opisywanej sytuacji w Holandii (p. część I artykułu) jest nader podobne – globalizacja służy wyłącznie wąskiej, plutokratycznej i przeraźliwie bogatej elicie. Stworzyła obecnie nowożytną, XXI-wieczną, arystokrację finansową.
Nie ma więc racji Grzegorz Kołodko, ufnie admirując globalizację (Świat w matni). Stwierdza m.in., iż ten kryzys wynika z racji niedostatecznie konsekwentnego i szerokiego wdrażania jej podstawowych zasad.
A przyczyną są immanentne temu procesowi – jak i systemowi rynkowej gospodarki - przypadki, prowadzące do załamań i kolapsów. Są to niewidoczne gołym okiem siły stanowiące o istocie rynku i tej formy gospodarowania. Owym kolapsom, kryzysom, załamaniom towarzyszyły zawsze wojny (w tym też i domowe), ludobójstwa, epidemie gdyż spadek jakości życia ludności z racji gorszego wyżywienia i pogorszenia się stanu sanitarnego sam z siebie to wymuszał, masowe migracje itd. Takie wnioski wyciągnąć można z historii.
Szukanie alternatyw dla TINA
Gdy teoria, nauka, doktryna się stają dogmatem, z jednej strony eliminuje to debatę i dyskusję, a z drugiej steruje wyraźnie w kierunku religii. Ruch jako forma istnienia materii jest jej immanentnym atrybutem, obejmującym wszystkie zachodzące zmiany i procesy, poczynając od zwykłych, codziennych i niemalże naturalnych odbywających się w czasie i miejscach a na myśleniu kończąc (Fryderyk Engels, Dialektyka przyrody).
Neoliberalizm i jego podstawowe kanony jako niepodważalny paradygmat skolonizował i zawłaszczył globalizację. Wykreował ją na jedyny i dogmatycznie pojmowany kierunek działalności ludzkiej. Dotyczy to przede wszystkim kultury, a co za tym idzie i myślenia o człowieku. Dzięki nowoczesnym technikom komunikacji i rozwojowi technologii zmaterializowana została sytuacja nie pozwalająca dotrzeć zarówno do prawdy jak i jej zobiektywizowania. Informacja sama w sobie stała się prawdziwszą od prawdy. Jest prawdziwa swoją niepewnością, mnogością, ale za tym stoi neoliberalny slogan TINA (There is no alternative) – odniesiony początkowo do ekonomii i gospodarki, lecz z czasem narzucony przez medialny mainstream najszerzej pojmowanej kulturze.
Gdy mówimy o globalizacji i wszystkich elementach jakie z nią są kojarzone, lub mają być z nią skorelowane według możnych tego świata – nasuwa się od razu teoria jednego świata singapurskiego intelektualisty, myśliciela i politologa Kishore Muhbubaniego (Wielka konwergencja). Ale to miałaby być współpraca, konwergencja (czyli przenikanie), a nie dyktat i droga wedle jednych drogowskazów kreślonych w Waszyngtonie, Brukseli i stolicach państw zachodnich. Po efektach współczesnych doświadczeń widać, że ta teza i koncepcja nie zadziałają. Głównie z racji hegemonistycznych zapędów Zachodu i tych sił immanentnych wszelkim procesom globalizacyjnym preferujących kult rynku oraz zysków, które w dziejach świata spowodowały kilkakrotne jej załamanie.
Dziś jako alternatywę dla tej koncepcji proponuje się model tzw. klastrów walutowych (czy stref pieniężnych rozliczeń), gdzie w obrębie takich asocjacji żyłoby i funkcjonowało od 0,3 do 0,5 mld ludzi (minimum). Ku tej koncepcji skłania się nawet już dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego Kristalina Georgijewa. Wiąże się to jednak ze spadkiem znaczenia walut zachodnich: dolara, euro, brytyjskiego funta i franka szwajcarskiego. To też jest symptom więdnięcia dotychczasowej wersji globalizacji, której jednym z paradygmatów był dolar jako waluta światowa.
Wracając do mentorstwa i chęci zachowania dominacji za wszelką cenę trzeba podkreślić, iż nawet najsłuszniejsze i najbardziej humanistyczne zapewnienia głoszone z wysokich ambon przez tzw. autorytety, gdy brakuje im praktycznego potwierdzenia, rozsypują się w proch. I tak jest dziś z odbiorem demokracji liberalnej, wolności obywatelskich czy osławionych praw człowieka.
Warto przytoczyć fragment listu z XVI w., gdzie dwóch wielkich humanistów i admiratorów nauk Erazma z Rotterdamu – Melanchton i Myconius - konkludują, że „ci którzy tak otwarcie bronią bluźnierczych artykułów wiary mimo, iż nie są jeszcze buntownikami winni być karani śmiercią przez władzę świecką” (Corpus reformatorum).
Ci koryfeusze reformacji, którzy głośno protestowali przeciwko samowoli sądów kościelnych, inkwizycji i karom dla powstającej zbiorowości protestanckiej, postulujący wolność sumienia, słowa i druku dla nieprawomyślnych z wykładnią Rzymu nauk czy sądów, gdy umocnili swe pozycje i wpływy w strukturach świeckiej władzy sami poczęli wnioskować, domagać się ścigania inaczej myślących i mających odwagę głosić takie tezy.
Dziś, gdy pełzająca cenzura i zamykanie ust adwersarzom rozplenia się mimo szumnych deklaracji kultury zachodniej o demokracji, wolności, swobodach, o prawach człowieka, jest to takim samym dysonansem i zaprzeczeniem owym pryncypiom systemowym jak lektura korespondencji dwóch wybitnych umysłów kultury europejskiej sprzed prawie pięciu wieków.
Systemowy idiotyzm intelektualny
Rosyjski politolog i psycholog społeczny Aleksiej Muchin wysnuł ciekawą tezę, która w jakimś stopniu potwierdza słabość i degradację idei globalizacji we współczesnym świecie. Wiąże się ona z efektem obniżania poziomu edukacji, a tym samym wykształcenia en bloc elit światowych. Prywatyzacja i komercjalizacja tej ważkiej sfery życia publicznego pozbawiła ludzi krytycyzmu (o autokrytycyzmie nie wspominając, bo każdy jest wyjątkowy, najlepszy i nic poza nim się nie liczy w życiu jak jego subiektywne pojęcie zadowolenia i szczęścia) i samodzielności myślenia. Konsument nie jest, bo być nie może, świadomym obywatelem.
Muchin mówi o postępującym „idiotyzmie intelektualnym” porażającym wszystko i wszystkich (od góry do dołu). To stało się problemem systemowym. Wyalienowany, żyjący w swym świecie bogactwa i nierealnie (choć może i słusznych) postrzeganych wartości, globalny establishment polityczny i manipulowani reklamami oraz mainstreamowym przekazem konsumenci żyją w światach równoległych. Lecz ów „intelektualny idiotyzm” dotyka ich tak samo, choć różnie się materializuje z racji funkcji, usytuowania i odpowiedzialności. Bo gdy zainteresowania kształtowane są wyłącznie wokół sfery najszerzej rozumianej konsumpcji, trudno o rozważania o skutkach swych decyzji czy nawet jakichkolwiek szerszych i pogłębionych refleksji. Wielu widzi zbliżającą się zapaść systemu, ale poddaje się tym trendom z racji owego „intelektualnego idiotyzmu” i braku narzędzi poznawczych dla takich rozmyślań i dekadencji immanentnej epoce zwanej fin de siecle.
Koniec jednej cywilizacji jest zawsze początkiem rozwoju i dominacji innej. Tak było zawsze w historii i tak będzie teraz. Czy przyjdzie nam czekać 150 lat jak w przypadku upadku feudalizmu i przejścia do ery kapitalizmu – czas pokaże. Choć procesy zachodzące w świecie są obecnie tak szybkie, nie tylko z racji nowych środków komunikacji społecznej co i zdolności manipulacyjno-propagandowych, jakimi dysponują wspomniane, niewidzialne siły rynku (czyli kapitał i jego interesy) pozwalają domniemać, iż nastąpi to o wiele szybciej.
Zachód, jako hegemon i jednocześnie propagator określonych wartości, sugerując ich uniwersalność i wszechstronność, musi sobie zdać sprawę, że w tym policentrycznym świecie trzeba zgodzić się z tym, że istnieje wiele równowartościowych sposobów bycia człowiekiem i różnorodności form życia. A tym samym i kultur. Wypracowanie modus vivendi z różnorodnością – także w obrębie wartości - staje się koniecznym warunkiem przetrwania. Bo te głoszone z ambon kanony powszechnie są zapominane i brutalnie deptane.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Autora pt. Globalizacyjne pląsy. Pierwszą zamieściliśmy w numerze listopadowym SN 11/23.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.