Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 437
Neoliberalizm niczym wirus HIV
Globalizacji realizowanej przez Zachód towarzyszyła zawsze argumentacja ze sfery najszerzej pojętej kultury mająca przykryć doczesne, materialne i komercyjne cele. Wywiedziona - jako nie do końca moralna i chwalebna – z chrześcijańskiej tradycji, mająca źródło w przypowieści o uchu igielnym, wielbłądzie i bogaczu (Pismo święte Starego i Nowego Testamentu, Mt 19, 24). Zachód w czasach kolonializmu, szermując terminami z dziedzin cywilizacji czy kultury – jako formy ideologiczno-doktrynalnego sztandaru – uzasadniał swe przewagi, swą wyższość i aspiracje do dominacji. Dwie wojny światowe i dekolonizacja po 1945 r. zreflektowały ludzi Zachodu w tej mierze. Jednak po upadku muru berlińskiego, na kanwie neoliberalnego dyktatu ta wersja stała się ponownie uprawnioną i bez zażenowania czy postkolonialnego wstydu realizowaną.
Neoliberalizm jest narzędziem podboju. Głosi fatalizm ekonomiczny, wobec którego wszelki opór jest daremny. Neoliberalizm można porównać do HIV, gdyż niszczy on system odporności swoich ofiar.
Jean Ziegler
Demokratyzować – w dzisiejszym wymiarze – to tak jak w XIX w. mówili ludzie Zachodu o „cywilizowaniu dzikich” ludzi. Według współczesnych standardów oznaczać to ma przekształcanie kultur niezachodnich zgodnie z modelem funkcjonowania pooświeceniowej demokracji liberalnej, immanentnej współczesnej kulturze Zachodu. Ale tym samym demokracja, mająca w XXI wieku zwyciężyć na wszystkich polach i dziedzinach życia, uszczęśliwiając populację światową, stała się jak mówią znawcy problemu, m.in. prof. Adam Karpiński, demokraturą. Jej uwiąd, rachityczność, a nade wszystko trawiącą ją hipokryzję, widzimy dziś na wielu płaszczyznach życia tak lokalnego jak i globalnego. Niszczy ją także unilateralizm Zachodu (zwłaszcza USA), narastający protekcjonizm, neokolonialna mentalność i paternalizm kulturowy, postępujący militaryzm, a przede wszystkim – powszechna komercjalizacja i kult zyskowności.
Inwazja mechanizmów rynkowych w sferę wartości ogólnoludzkich, uniwersalnych, w przestrzeń immanentną humanizmowi i człowieczeństwu zaczyna się zawsze od zwyrodnienia i korupcji języka. Człowiek staje się „zasobem ludzkim”, uczeń w szkole – „klientem”, placówki służby zdrowia – „podmiotami gospodarczymi”. Język przełożony na dyskurs rodem z handlu, sfery kupna/sprzedaży, generuje takie zachowania, takie stosunki interpersonalne. To jest geneza postępującej dehumanizacji: na początek języka, komunikacji społecznej, później – stosunków interpersonalnych.
Ponadto dehumanizacja współczesnego życia i owych stosunków postępuje raz z racji pogłębiającej się stratyfikacji na bogatych i biednych, z drugiej – na decydentów i tych, o których się decyduje (co samo w sobie przeczy istocie demokracji i obywatelskości). Za każdym razem ci drudzy są w sytuacji bez wyjścia: coraz mniej mogą – zarówno na rynku jak i wedle dotychczas pojmowanych pryncypiów demokracji. Bo co np. zmieniają kolejne wybory w sensie rozwoju ekonomicznego, gospodarczego, wizji funkcjonowania przestrzeni publicznej? Chodzi o niezwykle istotny czynnik tych procesów: władza i sposób jej sprawowania.
Doskonale tę sytuację zdiagnozował Zygmunt Bauman podczas wykładu wygłoszonego w dn. 31.3.2011 w krakowskiej Kuźnicy: „Dziś (…) jesteśmy świadkami rosnącej impotencji państwa, kurczenia się możliwości organów państwowych. Znaczna część mocy wyparowała ze szczebla terytorialnego państwa-narodu w przestrzeń globalną, przestrzeń jak dotąd wolną od politycznej kurateli. Mamy w rezultacie z jednej strony moc uwolnioną od politycznego nadzoru i przewodnictwa, a z drugiej politykę cierpiącą na chroniczny niedobór mocy (proszę nie mylić koalicji międzynarodowych, a ściślej mówiąc międzyrządowych czy międzyministerialnych, z instytucjami globalnymi; zebranie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu słabosilnych rządów nie stwarza możliwości realnego przeciwstawienia się mocy, rozproszonej dziś w globalnej przestrzeni przepływów poza zasięgiem któregokolwiek z nich)”.
Czyli kryzys kompetencji i możliwości polityków. A demokracja jest społecznie postrzegana wyłącznie z perspektywy lokalnej, codziennej praktyki i sfery oddziaływania na polityków nie tylko przez udział w wyborach. I jak to się przekłada na ich codzienny byt.
Gnicie kapitalizmu a nowych łupów nie widać
Narastający wielowarstwowy i wieloaspektowy kryzys jest związany przede wszystkim z wyczerpaniem swoich możliwości rozwoju przez system powstały po upadku muru berlińskiego, ale który nadal trawią żądze dominacji Zachodu nad światem. Świat euroatlantycki okazał się zwycięskim, rozciągając swe wpływy i nowy model kolonizacji na tereny swego dotychczasowego konkurenta (obóz ZSRR). Wyeksportował to, co zbudował i zinstytucjonalizował u siebie w latach 1945-91. I chodzi nie tylko o polityczny, społeczny, kulturowy (jak się wydawało) model, który był wabikiem przyciągającym tysiące ludzi z innych kontynentów, ale o to iż stał się on gospodarczo-ekonomicznym wzorcem cywilizacyjnym narzucanym często siłą, gdyż zabrakło planetarnego konkurenta i rywala.
„Biorąc pod uwagę, że neoliberalizm który od lat 70. XX w. zawładnął Zachodem i jego koloniami (dziś określanymi jako peryferie) ma w sobie wbudowaną zasadniczą sprzeczność kapitalizmu, zdać sobie warto sprawę, że dylematem jaki przed nami stoi jest zdolność do samodzielnego wytworzenia intelektualnej alternatywy, która po jego wyczerpaniu będzie mogła go zastąpić" (Krystian Jachacy, Bunt peryferii). I tej alternatywy Zachód jako cywilizacja i dotychczasowy hegemon nie chce, nie potrafi, nie umie przyjąć do wiadomości, pogodzić się z tym. Przyjąć do wiadomości, że są wartości, tożsamości, doświadczenia wynikające z kultury, historii, które stoją na antypodach tego, co wytworzyła kultura euroatlantycka przez ostatnie wieki i co obudowała (dobrobyt i stabilność) poprzez zyski epoki kolonialnej oraz tzw. złotej ery kapitalizmu 1945–89 (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności). Neoliberalna wersja globalizacji zakładała, iż terytoria, które wejdą absolutnie w przestrzeń oddziaływania Zachodu staną się tym samym obszarami nowej kolonizacji poprzez swą peryferyjność. One w takim planie będą wiecznym zapleczem zapewnienia surowców oraz taniej siły roboczej. Taki model zapewnia również wysysanie z nich intelektualnych sił i energii zbiorowości zamieszkujących te tereny.
Doskonale, mimo kamuflującego wyrazu, oddają to słowa czołowego polityka z Brukseli, Katalończyka Josepa Borella o „ogrodzie” (czyli Zachodzie) i „dżungli”,(która zlokalizowała się poza jego granicami). Aż tu, się peryferie zbuntowały. Przyczynił się do tego również przeciągający się od 2008 r. kryzys nie tyle gospodarczy co strukturalny, wielowarstwowy i dogłębny, systemu. Przeradzał się on w jasno widoczne starcie zachodniego centrum z niezachodnimi, różnymi kulturami. Z tą „dżunglą”. Przejawia się on szeregiem konfliktów na obrzeżach Zachodu, poczynając – symbolicznie - od ataku na WTC 11.09.2001 (choć wojny w b. Jugosławii można też traktować jak preludium do takich sytuacji: p. Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii).
Jednym z dogmatów mających utrzymywać dominację Zachodu nad peryferiami była zasada niezmienności granic. Byłoby to pozytywnym aspektem stabilizacyjnym, gdyby Zachód sam się do tych kanonów stosował. Przykłady Kosowa, a także podział Sudanu i Etiopii (powstały w ich wynikach nowe państwa: Sudan Południowy i Erytrea) są tu znamienne. Kosowianie, Erytrejczycy, Sudańczycy z południa mogli zmienić granice. Natomiast Katalończycy, Kurdowie, Krymczanie, Szkoci, Osetyńczycy czy Abchazi - nie.
Nadzieja na szczęście - produkt PR
Zachód i jego wersja XX / XXI w. globalizacji nadal bazować chciał na takich pojęciach (choć o tym nie mówi się wprost) jak postęp, rozwój cywilizacji, konwergencja, tolerancja, obywatelskość itd. które były esencją Oświecenia. Taka futurologia opierała się na optymizmie i nadziejach otwarcia, na zmiany mające polepszyć doczesny byt. I połączone to miało być z empatycznym, humanistycznym, przyjaznym stosunkiem do Innych. Globalizowana neoliberalnie współczesność pozbawiła jednak ludzkość owych nadziei i optymizmu.
Jak wskazuje Jean Baudrillard (Przed końcem) przez deziluzję narzucono subtelną obojętność dla ważkich, prawdziwych, uniwersalnych spraw (wcześniej dekonstruując wszystko przy pomocy postmodernistycznych narzędzi). Stąd wziął się obserwowany m.in. „nawrót do sentymentalnego, rodzinnego, politycznego moralnego rewizjonizmu”, co w efekcie pogłębia kryzys ekonomiczno-kulturowy, a tym samym zdąża do cywilizacyjnego załamania. Bo konsumenta interesuje tylko zysk, przyjemności i życie w małym, indywidualnie rozumianym, sybarytyzmie.
Tym samym system stracił energię i inicjatywę co w odbiorze społecznym, degraduje oczekiwania na temat przyszłości, postępu i rozwoju. Deziluzja odbiera wykluczonym, stygmatyzowanym z racji biedy, bądź niedostosowania – wkoło przecież tyle możliwości, bo króluje wolność – chęci do snucia jakichkolwiek oczekiwań. Tu egzemplifikuje się właśnie przywołany przez cytowanego Jeana Zieglera pierwiastek HIV, wszczepiony w świadomość przez królujący model neoliberalnego systemu. A przenoszenie w wersji dogmatycznej i paternalistycznej akcentów kulturowych na płaszczyznę tożsamości i identyfikacji, zwłaszcza dotyczących wartości immanentnych wszelkim mniejszościom dotychczas pozostającym poza głównym nurtem mainstreamu, wzmacnia en bloc owe konserwatywno-antysystemowe nastroje i trendy.
Uzupełniają one narrację przepełnioną kultem demokracji liberalnej i dla praw człowieka. Ale uniwersalizm, prawdziwie globalny absolutnie nie jako forma dyktatu, a raczej konsensusu i wzajemnej współpracy na zasadach partnerskich jest clou tego zagadnienia. I znów zderzają się oczekiwania ludzi i świata z hipokryzją tych, co niosą wszem i wobec te wartości oraz zasady, gdyż jak pokazuje praktyka stanowią one parawan dla wspomnianej neokolonizacji.
Jak twierdzi Georg H. von Wright, „globalne siły działają zawsze w pustce, na mglistej i grząskiej nie dającej się przez ludzkość oswoić ziemi niczyjej, rozciągającej się poza zasięgiem percepcji i rozumienia ich władzy przez ludzi i społeczeństwa” (Handlung, Norm und Intention). I to prowadzi zdaniem wielu myśliciel i ekonomistów (Michaił Chazin, Andriej Fursow, Thomas Piketty, Iosef Stiglitz, Yanis Varoufakis, Song Hongbing, itd.) do wniosków o cykliczności globalizacji, pokrywającej się z kryzysami będącymi immanencją tej formy gospodarki. A tym samym i kultury jej towarzyszącej. Szalony wzrost bogactwa w wyniku tych procesów wąskiej warstwy uprzywilejowanych i pozostającej w cieniu bezpośrednich rządów (a tym samym i odpowiedzialności) jest kolejnym czynnikiem sprzyjającym upadkom kolejnych wersji globalizacji w historii.
Sytuacja po 1989 r. „stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować wielkim sumami pieniędzy na całym świecie, przenoszą je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce, spekulując z jeszcze większym zyskiem. Niestety, technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych mieszkańców świata” (Zygmunt Bauman, Globalizacja). Podobieństwo do opisywanej sytuacji w Holandii (p. część I artykułu) jest nader podobne – globalizacja służy wyłącznie wąskiej, plutokratycznej i przeraźliwie bogatej elicie. Stworzyła obecnie nowożytną, XXI-wieczną, arystokrację finansową.
Nie ma więc racji Grzegorz Kołodko, ufnie admirując globalizację (Świat w matni). Stwierdza m.in., iż ten kryzys wynika z racji niedostatecznie konsekwentnego i szerokiego wdrażania jej podstawowych zasad.
A przyczyną są immanentne temu procesowi – jak i systemowi rynkowej gospodarki - przypadki, prowadzące do załamań i kolapsów. Są to niewidoczne gołym okiem siły stanowiące o istocie rynku i tej formy gospodarowania. Owym kolapsom, kryzysom, załamaniom towarzyszyły zawsze wojny (w tym też i domowe), ludobójstwa, epidemie gdyż spadek jakości życia ludności z racji gorszego wyżywienia i pogorszenia się stanu sanitarnego sam z siebie to wymuszał, masowe migracje itd. Takie wnioski wyciągnąć można z historii.
Szukanie alternatyw dla TINA
Gdy teoria, nauka, doktryna się stają dogmatem, z jednej strony eliminuje to debatę i dyskusję, a z drugiej steruje wyraźnie w kierunku religii. Ruch jako forma istnienia materii jest jej immanentnym atrybutem, obejmującym wszystkie zachodzące zmiany i procesy, poczynając od zwykłych, codziennych i niemalże naturalnych odbywających się w czasie i miejscach a na myśleniu kończąc (Fryderyk Engels, Dialektyka przyrody).
Neoliberalizm i jego podstawowe kanony jako niepodważalny paradygmat skolonizował i zawłaszczył globalizację. Wykreował ją na jedyny i dogmatycznie pojmowany kierunek działalności ludzkiej. Dotyczy to przede wszystkim kultury, a co za tym idzie i myślenia o człowieku. Dzięki nowoczesnym technikom komunikacji i rozwojowi technologii zmaterializowana została sytuacja nie pozwalająca dotrzeć zarówno do prawdy jak i jej zobiektywizowania. Informacja sama w sobie stała się prawdziwszą od prawdy. Jest prawdziwa swoją niepewnością, mnogością, ale za tym stoi neoliberalny slogan TINA (There is no alternative) – odniesiony początkowo do ekonomii i gospodarki, lecz z czasem narzucony przez medialny mainstream najszerzej pojmowanej kulturze.
Gdy mówimy o globalizacji i wszystkich elementach jakie z nią są kojarzone, lub mają być z nią skorelowane według możnych tego świata – nasuwa się od razu teoria jednego świata singapurskiego intelektualisty, myśliciela i politologa Kishore Muhbubaniego (Wielka konwergencja). Ale to miałaby być współpraca, konwergencja (czyli przenikanie), a nie dyktat i droga wedle jednych drogowskazów kreślonych w Waszyngtonie, Brukseli i stolicach państw zachodnich. Po efektach współczesnych doświadczeń widać, że ta teza i koncepcja nie zadziałają. Głównie z racji hegemonistycznych zapędów Zachodu i tych sił immanentnych wszelkim procesom globalizacyjnym preferujących kult rynku oraz zysków, które w dziejach świata spowodowały kilkakrotne jej załamanie.
Dziś jako alternatywę dla tej koncepcji proponuje się model tzw. klastrów walutowych (czy stref pieniężnych rozliczeń), gdzie w obrębie takich asocjacji żyłoby i funkcjonowało od 0,3 do 0,5 mld ludzi (minimum). Ku tej koncepcji skłania się nawet już dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego Kristalina Georgijewa. Wiąże się to jednak ze spadkiem znaczenia walut zachodnich: dolara, euro, brytyjskiego funta i franka szwajcarskiego. To też jest symptom więdnięcia dotychczasowej wersji globalizacji, której jednym z paradygmatów był dolar jako waluta światowa.
Wracając do mentorstwa i chęci zachowania dominacji za wszelką cenę trzeba podkreślić, iż nawet najsłuszniejsze i najbardziej humanistyczne zapewnienia głoszone z wysokich ambon przez tzw. autorytety, gdy brakuje im praktycznego potwierdzenia, rozsypują się w proch. I tak jest dziś z odbiorem demokracji liberalnej, wolności obywatelskich czy osławionych praw człowieka.
Warto przytoczyć fragment listu z XVI w., gdzie dwóch wielkich humanistów i admiratorów nauk Erazma z Rotterdamu – Melanchton i Myconius - konkludują, że „ci którzy tak otwarcie bronią bluźnierczych artykułów wiary mimo, iż nie są jeszcze buntownikami winni być karani śmiercią przez władzę świecką” (Corpus reformatorum).
Ci koryfeusze reformacji, którzy głośno protestowali przeciwko samowoli sądów kościelnych, inkwizycji i karom dla powstającej zbiorowości protestanckiej, postulujący wolność sumienia, słowa i druku dla nieprawomyślnych z wykładnią Rzymu nauk czy sądów, gdy umocnili swe pozycje i wpływy w strukturach świeckiej władzy sami poczęli wnioskować, domagać się ścigania inaczej myślących i mających odwagę głosić takie tezy.
Dziś, gdy pełzająca cenzura i zamykanie ust adwersarzom rozplenia się mimo szumnych deklaracji kultury zachodniej o demokracji, wolności, swobodach, o prawach człowieka, jest to takim samym dysonansem i zaprzeczeniem owym pryncypiom systemowym jak lektura korespondencji dwóch wybitnych umysłów kultury europejskiej sprzed prawie pięciu wieków.
Systemowy idiotyzm intelektualny
Rosyjski politolog i psycholog społeczny Aleksiej Muchin wysnuł ciekawą tezę, która w jakimś stopniu potwierdza słabość i degradację idei globalizacji we współczesnym świecie. Wiąże się ona z efektem obniżania poziomu edukacji, a tym samym wykształcenia en bloc elit światowych. Prywatyzacja i komercjalizacja tej ważkiej sfery życia publicznego pozbawiła ludzi krytycyzmu (o autokrytycyzmie nie wspominając, bo każdy jest wyjątkowy, najlepszy i nic poza nim się nie liczy w życiu jak jego subiektywne pojęcie zadowolenia i szczęścia) i samodzielności myślenia. Konsument nie jest, bo być nie może, świadomym obywatelem.
Muchin mówi o postępującym „idiotyzmie intelektualnym” porażającym wszystko i wszystkich (od góry do dołu). To stało się problemem systemowym. Wyalienowany, żyjący w swym świecie bogactwa i nierealnie (choć może i słusznych) postrzeganych wartości, globalny establishment polityczny i manipulowani reklamami oraz mainstreamowym przekazem konsumenci żyją w światach równoległych. Lecz ów „intelektualny idiotyzm” dotyka ich tak samo, choć różnie się materializuje z racji funkcji, usytuowania i odpowiedzialności. Bo gdy zainteresowania kształtowane są wyłącznie wokół sfery najszerzej rozumianej konsumpcji, trudno o rozważania o skutkach swych decyzji czy nawet jakichkolwiek szerszych i pogłębionych refleksji. Wielu widzi zbliżającą się zapaść systemu, ale poddaje się tym trendom z racji owego „intelektualnego idiotyzmu” i braku narzędzi poznawczych dla takich rozmyślań i dekadencji immanentnej epoce zwanej fin de siecle.
Koniec jednej cywilizacji jest zawsze początkiem rozwoju i dominacji innej. Tak było zawsze w historii i tak będzie teraz. Czy przyjdzie nam czekać 150 lat jak w przypadku upadku feudalizmu i przejścia do ery kapitalizmu – czas pokaże. Choć procesy zachodzące w świecie są obecnie tak szybkie, nie tylko z racji nowych środków komunikacji społecznej co i zdolności manipulacyjno-propagandowych, jakimi dysponują wspomniane, niewidzialne siły rynku (czyli kapitał i jego interesy) pozwalają domniemać, iż nastąpi to o wiele szybciej.
Zachód, jako hegemon i jednocześnie propagator określonych wartości, sugerując ich uniwersalność i wszechstronność, musi sobie zdać sprawę, że w tym policentrycznym świecie trzeba zgodzić się z tym, że istnieje wiele równowartościowych sposobów bycia człowiekiem i różnorodności form życia. A tym samym i kultur. Wypracowanie modus vivendi z różnorodnością – także w obrębie wartości - staje się koniecznym warunkiem przetrwania. Bo te głoszone z ambon kanony powszechnie są zapominane i brutalnie deptane.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Autora pt. Globalizacyjne pląsy. Pierwszą zamieściliśmy w numerze listopadowym SN 11/23.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 521
Globalizacja, jaką wieszczono od upadku muru berlińskiego w wersji demoliberalnej, mającej zapewnić euroatlantycką hegemonię na wieki (Francis Fukuyama, Koniec historii) westernizować /amerykanizować planetę wyraźnie zwolniła, popadła w permanentny kryzys. Jego pierwsze poważne sygnały zapoczątkowały upadki na Wall Street w 2008 r. a potem masowe bankructwa. I system od tego czasu jest w stanie „bezdechu”. Wyraźnie więdnie. Ta wersja kapitalizmu z neoliberalnym kultem rynku i tego wszystkiego co się z nim wiąże (dotyczy to również kultury) utraciła energię i możliwości rozwoju (czyli skończył się potencjał do eksploatacji i wysysania energii z innych kultur). Widać jej sklerozę i oznaki starczej demencji. Poszerza się zakres dekadencji, pesymizmu, wzbiera atmosfera fin de siecle.
Powszechna Deklaracja Praw Człowieka jest dziś przemokłym, bezwartościowym papierem, protesty przeciw jej łamaniu są coraz słabsze. Totalitaryzm korporacyjny nie potrzebuje już żadnych ideologii. Jesteśmy uśpieni w przeświadczeniu, że żyjemy w demokracji, ale to fikcja. W rzeczywistości rządzą nami instytucje, które nie mają z demokracją nic wspólnego, jak Bank Światowy czy Światowa Organizacja Handlu. Żyjemy w świecie rządzonym przez możnych.
Jose Saramago
Według powszechnie przyjętej definicji globalizacja (lub globalizm) to ogół procesów prowadzących do coraz większej współzależności i integracji państw, społeczeństw, gospodarek i kultur, czego efektem jest tworzenie się światowego społeczeństwa; zanikanie kategorii państwa narodowego, wzrost tempa interakcji poprzez wykorzystanie technologii informacyjnych oraz znaczenia organizacji międzynarodowych, a w szczególności transnarodowych korporacji. Wiele osób z przestrzeni publicznej – polityków, ekonomistów, działaczy społecznych, dziennikarzy i publicystów itd. – jest nadal bezkrytycznymi admiratorami tych procesów, mimo szkód, jakie wyrządził model globalizacji powiązany z dominacją cywilizacji Zachodu, kultury głęboko dotkniętej doświadczeniem postmodernizmu i neoliberalną ekonomią, porażającą świadomość.
Kojarzy się te środowiska z lobby finansowo-bankowym (czyli Wall Street i londyńskim City), którego uosobieniem niezmiennie pozostają bez względu na szerokość i długość geograficzną: finansista, spekulant giełdowy (dobrotliwie, choć zupełnie nieadekwatnie nazywany filantropem) Georg Soros (jego globalni akolici znani są jako tzw. „sorosiata”), środowisko Davos i klubu Bildenberg, krąg intelektualny wokół Klausa Schwaba, czyli ci co wyszli z jego szwajcarskiej szkoły „młodych liderów”, a którzy dziś stanowią czołówkę polityczną i elitę zachodniego świata: Emmanuel Macron, Angela Merkel, Justin Trudeau, Tony Blair, Jacinta Andern (b. premierka Nowej Zelandii), Annalena Baerbock, Maia Sandu (prezydentka Mołdowy), Sanna Marion (b. premierka Finlandii) itd. U nas do takich osób można zaliczyć choć w różny stopniu i zakresie poparcia dla procesów globalizacyjnych m.in. Grzegorza Kołodkę, Leszka Balcerowicza, Aleksandra Kwaśniewskiego, Donalda Tuska i ich zaplecza polityczno-programowe.
Globalizacja – szansa czy zagrożenie?
Już ponad dwie dekady temu Ryszard Kapuściński przestrzegał kilkakrotnie proroczo, że w czasie szalejącego neoliberalizmu oraz bezprzykładnego (bo bez alternatywnego) królestwa rynku i wartości mu towarzyszących, dzisiejszy globalizm można widzieć jako szansę, ale i przede wszystkim zagrożenie. Łączy bowiem on potężną technikę połączoną z zadufaną ignorancją, zażartym fanatyzmem i chciwym egoizmem. A do tego jeszcze niechęć uczenia się, obojętność na dolę Innego, brak życzliwości i dobroci. Ale takie są pryncypia systemu gospodarki rynkowej, gdzie wartości i kanony ustawania kapitał dla którego naczelnym drogowskazem jest zysk.
Trzeba przyznać, że zbliżone i podobne procesy zachodziły w historii świata praktycznie od wielu wieków. A na pewno w ostatnim tysiącleciu kilkakrotnie. I zawsze po gospodarczym wzroście i oszalałych zyskach, prowadzących do euforii beneficjentów (każdorazowo wielokrotnie liczniejszych od tych, co tracili i przegrywali w efekcie tych procesów) następował powszechny kolaps i nowe sformatowanie systemu. Kapitał mógł od nowa, w nowych warunkach i według nowych reguł polityczno-kulturowo - społecznego rozdania budować swoje materialne zaplecze, a tym samym od nowa tworzyć sfery wpływów i zależności. Zmieniały się tylko uzasadnienia dla prowadzenia podbojów, materializujących się potem wielowarstwową eksploatacją podbitych terenów, ale także inkulturacją (czyli niszczeniem miejscowych, autochtonicznych – często o wielowiekowej tradycji i doświadczeniach - zdominowanych przez zwycięzców, kultur i cywilizacji). Raz były to powody religijne (jedyna prawdziwość swego wyznania), potem cywilizacyjne (misja uczynienia podbijanych „dzikich” repliką ludzi Zachodu), Dziś są to argumenty polityczno-kulturowe (prawa człowieka, demokracja, wolności obywatelskie itd.). Lecz zawsze w tle, dyskretnie i bez rozgłosu, pozostawały interesy ekonomiczne, gospodarcze jakichś możnych - o których mówi cytowany Jose Saramago (Gazeta Wyborcza, 19.20.06.2010) - starających się dominować w świecie i w ten sposób pomnażać swoje zyski.
Cywilizacja Zachodu vs Inni
I w tym względzie cywilizacja tzw. Zachodu odróżniała się od innych kultur, które również prowadziły ekspansję w imię swoich interesów i w zainteresowaniu też pozostawały ekonomiczne zyski. Ale brakowało im aktywnie i niezwykle szeroko stosowanej przemocy kulturowej, tego narzucenia siłą militarną swoich wartości towarzyszących euroatlantyckim formom kolonizacji (czyli „globalizowania”, wedle paradygmatów zachodniej cywilizacji). W pozaeuropejskich kulturach następowała raczej absorpcja, swoisty kulturowy irenizm *, wymieszanie różnych walorów i wartości. Dotyczy to zwłaszcza cywilizacji perskiej, chińskiej i hinduskiej. Zwłaszcza tę trzecią scharakteryzować należy – wedle pojęcia utworzonego w Ameryce, a nazywanego melting pot (tygiel kultur, narodów, mniejszości i różnych tożsamości tworzony w sposób naturalny) – jako kulturę i cywilizację niejako rozpuszczającą w sobie (ale też i tym samym pobierającą) to, co wnosili Inni, przybywający na subkontynent indyjski. Popatrzmy na kulturę Indochin, zwłaszcza Indonezji, jak wpływy hinduskie, trwające tam przez tysiąclecia, uległy wspomnianej „irenizacji”.
Z kolei porównanie w tej materii cywilizacji zachodniej i chińskiej także pokazuje diametralne różnice, wynikające z priorytetów i mentalności ludzi reprezentujących te formacje kulturowo-cywilizacyjne. Chińczycy zawsze dążyli do kontroli przede wszystkim szlaków handlowych, linii przesyłowych dla towarów, usług, dóbr, ale też i idei, które migrują wspólnie z ludźmi przemieszczającymi się owym szlakami (dawniej był to Jedwabny Szlak – III w. p.n.e. do XVII w. – dziś to chiński projekt tzw. Nowego Jedwabnego Szlaku) za pomocą obsady węzłowych punktów tychże linii. M.in. dlatego Chiny usilnie tworzą oprócz sieci komunikacyjnej wspomniane punkty węzłowe na wybrzeżach mórz i oceanów. Takim jest projekt – stanowiący odgałęzienie głównie trajektorii tzw. Pasa i Szlaku (czyli Nowego Jedwabnego Szlaku) - powiązania autostradą, linią kolejową i równoległymi do nich rurociągami terytorium Chin przez góry Hindukusz z wybrzeżem Pakistanu (nad Morzem Arabskim). Chińczycy już usadowili się mocno w pakistańskim porcie Gwadar (prowincji Beludżystan), mającym stanowić taki właśnie punkt węzłowy na tym kierunku. To -perspektywicznie patrząc - kontrola strefy Oceanu Indyjskiego, który w XXI w. będzie oprócz strefy daleko pacyficznej, głównym centrum gospodarczym, intelektualnym i postępu technologicznego na świecie.
Natomiast Europejczycy podbijali całe tereny, ustanawiając na nich swoją (lub kompradorską) administrację, kolonizując i starając się nawrócić autochtonów – oprócz wspomnianego wyzysku i eksploatacji – na tzw. „europejskość”, poddać ich ucywilizowaniu, czyli stworzeniu klonów „białego Europejczyka, chrześcijanina i dżentelmena”.
Zaczął Kolumb
Wielu autorów i komentatorów uważa, iż dominację cywilizacji zachodniej ze wszystkimi jej następstwami, należy datować od odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba (1492 r.). Jednak pierwszym takim krokiem ku ekspansji, a przez to i „globalizowania” interesów i eksportu swoich wartości poza krąg własnej kultury i tożsamości, stały się wyprawy krzyżowe.
Oczywiście, kiedy papież Urban II podczas synodu w Clermont (Owernia) rzucił hasło krucjat do Ziemi Świętej (rok 1085), głównym motywem, do dziś podnoszonym, było odzyskanie z rąk muzułmanów kontroli nad Palestyną. Czyli argumentacja religijno-kulturowa. Jednak poza nią krucjaty pozwalały rozwiązać – i to było w perspektywie myślenia możnych ówczesnego świata nie mniej ważkim zagadnieniem – np. problemy demograficzne i związanej z nimi sukcesji w feudalnej strukturze Europy Zach.
Oczywiście, co widać przez cały czas ich trwania (czyli przez trzy stulecia), niemałą rolę – a często i zasadniczą (morski transport i posiadanie odpowiedniej floty) – pełniły handlowo-ekonomiczne interesy bogatych republik włoskich; zwłaszcza Genui i Wenecji. Klasycznym na to przykładem jest tragizm IV krucjaty, gdzie krzyżowcy realizowali głównie interesy patrycjatu weneckiego, podbili łupiąc - niszcząc tym samym stolicę Cesarstwa Bizantyjskiego - Konstantynopol.
Wielowiekowa i ugruntowana już w XII / XIII w. nienawiść szerzona na bazie religii i kultury zachodniej do Greków (jak wówczas nazywano wyznawców prawosławia, którego symbolem był właśnie Konstantynopol) była nie mniej ważkim powodem dla zapału, z jakim rycerstwo zachodnie wtargnęlo do stolicy wschodnio-rzymskiego Imperium w 1204 r. zamiast walczyć z innowiercami w Ziemi Świętej.
To są przykłady na realizowanie – choć to się wówczas tak nie nazywało (a i dziś raczej unika się rozumienia zjawiska wypraw w ten sposób) – globalizacji wedle chrześcijańskiego, zachodnio-europejskiego modelu. Dało to podstawy do kontynuacji tych procesów w kolejnych wiekach choć pod innymi hasłami i z innymi sztandarami. Czyli żadnych ustępstw i negocjacji, gdy chodzi o prawdę utożsamioną z zachodnią religią, a tym samym i kulturą.
Ponieważ kultura europejska i euroatlantycka mają się zasadzać na podstawach chrześcijańskich (choć dziś wstydliwie i małodusznie mało kto się do tego przyznaje) warto jest przypomnieć dwie wypowiedzi czołowych hierarchów watykańskich jakie padły już w II połowie XX wieku, a które podsumowują taki sposób myślenia i działania. „Szlachetna jest gotowość rozumienia każdego człowieka, analizowania każdego systemu przyznawania racji wszystkiemu co słuszne – nie może ona jednak oznaczać gubienia pewności własnej wiary” (Jan Paweł II, Redemptor hominis) i „To nie chrześcijaństwo trzeba zmodernizować, to świat trzeba ewangelizować” (kard. Józef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI [w]: Raport o stanie wiary, w domyśle według naszych, katolickich, zachodnioeuropejskich wartości i modelu).
Fazy hegemonii
Epoka kolonializmu, jaką rozpoczyna dotarcie Kolumba do Ameryki otwiera nowy etap globalizacji. Globalizacja w wykonaniu cywilizacji zachodniej w tym wielowiekowym okresie przeszła kilka faz hegemonii. Wymienić należy dominację hiszpańską, holenderską, francuską i przede wszystkim – brytyjską, gdy nad tym imperium „nie zachodziło słońce”. Po II wojnie światowej Amerykanie, w wyniku jej efektów i uzgodnień, złamali ostatecznie angielską wersję globalizacji, rozpoczynając swoją hegemonię, której apogeum przypadło na dwie dekady następujące po upadku muru berlińskiego w 1989 r.
Okres, gdy Holandia (Republika Zjednoczonych Prowincji od proklamowania niezależności od Madrytu w 1588 r.) królowała na morzach, czerpiąc niewyobrażalne zyski z monopolu handlu, trwał ok. 100 lat. Moda, którą podsycono skutecznie identycznie jak się to robi współcześnie (wówczas czyniły to obrazy malowane realistycznie przez mistrzów flamandzkiego pędzla prezentujących jakość i walory życia w ówczesnych Niderlandach) na wiele towarów, tworząca zapotrzebowanie i pokusy ich posiadania, spowodowały tam dobrobyt i najwyższą jakość życia elit w ówczesnej Europie. Chodzi głównie o tulipany, przyprawy, ale głównie – transatlantycki eksport z Afryki niewolników i handel ludźmi w Nowym Świecie. Lecz warstwy niższe i klasy utrzymujące się z pracy rąk – nie z rentierstwa, obrotu towarów, kontroli rynków i posiadania statków – żyły na granicy nędzy, mimo iż pracowali wszyscy członkowie rodzin, także kobiety i dzieci. Np. matka późniejszego admirała Maartena Trompa prała koszule marynarzom tak zarabiając na życie.
Taki stan rzeczy zapewniały: świetna flota, rosnące zasoby finansowe, pozwalające na werbunek najemnych żołnierzy dla podbojów i obrony owych zdobyczy wobec konfliktów rozdzierających wówczas Stary Kontynent (np. wojna 30-letnia) oraz wspomniana moda na taki styl życia. Mit niderlandzkiego Złotego Wieku jest niezmiennie po dziś dzień obecny w kulturze i historii Europy Zach. Dlatego nie ma racji Norman Davies uważający, iż holenderska ekspansja na przełomie wieków XVI i XVII pozbawiona jest par excellence cech imperializmu. Będąc jednak w szerszej perspektywie cywilizacyjną, kolonialną i kulturową wersją globalizacji w wymiarze zachodnio-europejskim (współcześnie – euroatlantyckim) jest klasycznym chrześcijańskim w jądrze nawracaniem tych Innych na „europejskość” czyli imperializmem „made in Zachód” (Norman Davies, Na krańce świata).
Transport hiszpański (bo równolegle z niderlandzką dominacją funkcjonowała hegemonia Hiszpanii) – oprócz wywozu dóbr (przede wszystkim srebra i złota) na płw. Iberyjski - szedł również z Nowego Świata, na Zachód przez Pacyfik. Wymiany dokonywano na Filipinach, gdzie strefa wpływów hiszpańskich graniczyła z chińskimi. Dżonki dalekomorskie docierały tam, odbierając od Hiszpanów srebro, a w zamian Europejczycy otrzymywali luksusowe towary produkowane w Chinach a niedostępne na Starym Kontynencie: przede wszystkim jedwab i porcelanę. Z tych transakcji korona hiszpańska także czerpała niemałe zyski. Madryt po 1588 roku oraz spektakularnych porażkach w kilku bitwach morskich z Anglikami powoli począł tracić dominującą rolę w ramach tej europejsko-kolonizacyjnej fazy globalizacji. Chodzi m.in. o porażkę Wielkiej Armady (Gravelines w kanale La Manche - 1588), która zbiegła się z oderwaniem Zjednoczonych Prowincji. Ten proces zwieńczony jest klęską pod Trafalgarem (1805). Ponadto Anglicy przez prawie dwie dekady (XVI-XVII w) – w czym wspierała ich nieformalnie, zgodnie ze swoim interesem Francja - stosując korsarskie rajdy na Atlantyku (Drake ,Cavendish, Dampier itd.) przyczynili się także do obalenia zarówno hegemonii Holendrów jak i Hiszpanów. W wyniku podboju Indii w XVIII w. – które stały się perłą w koronie angielskiej – Wielka Brytania przejmuje prymat w realizacji zachodnio-europejskiej wersji globalizacji w czasach kolonializmu. To pierwszy, autentycznie planetarny wymiar globalizmu.
Narodziny transnnarodowych korporacji
W tym miejscu nie sposób pominąć roli Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, korporacji angielskich inwestorów, działającej od XVII w do 1858 roku, na terenie Indii, Azji Południowo-Wschodniej i na Dalekim Wschodzie. Instytucja ta miała szerokie uprawnienia polityczne i administracyjne, daleko wykraczające poza tradycyjny handel, dzięki znacznemu poparciu rządu JKM. Mogła utrzymywać własną armię, zawierać układy polityczne i sojusze, wypowiadać wojnę, miała prawo do posiadania własnej waluty i pobierania podatków. Jej rola wzrosła po ostatecznym podbiciu Indii w XVIII w. Kompania stała się jednym z głównych filarów rozwoju ekonomicznego Anglii, mając ogromny wpływ na imperialną politykę tego kraju. Analogia z dzisiejszymi transnarodowymi, globalnymi korporacjami nasuwa się sama.
Podobne handlowo-kolonizacyjne przedsięwzięcia posiadali Holendrzy, Francuzi i Duńczycy. W różnym stopniu przyczyniając się do wspomnianego tła militarnych i państwowych podbojów w ramach kolonizacji i tym samym procesów globalizacyjnych. Oczywiście nie na taką skalę jak to miało miejsce w przypadku Kompanii Wschodnioindyjskiej i Anglii.
W efekcie II wojny światowej załamało się Imperium Brytyjskie w wyniku procesów dekolonizacyjnych, stymulowanych zarówno przez obóz ZSRR (z powodów ideologicznych) jak i Amerykanów (z racji likwidacji konkurenta w ramach cywilizacji zachodniej). Jej miejsce zajęło Imperium USA. Jak się współcześnie uważa jest to obecnie nowy, specyficzny, charakterystyczny dla II połowy XX w. typ imperium (Alejandro Colas, Imperium, czy Michael Hardt i Antonio Negri Imperium itp.), ewoluujący cały czas w kierunku ograniczania znaczenia państwa narodowego na rzecz władzy niedookreślonych, płynnych i ciągle zmiennych sił planetarnego rynku. Przy jednoczesnym, permanentnym wzroście znaczenia i władzy sektora bankowo-finansowego oraz rosnącej rangi w ostatnich dwóch dekadach sektorów high-tech i masowej komunikacji. Opis form działania tych sił i trendów niosących określone efekty w przestrzeni społecznej, znajdujemy w całym dorobku Zygmunta Baumana.
Jego zdaniem, w procesach globalizacyjnych „siły ponadnarodowe zawsze były i są w dużej mierze anonimowe i przez to trudne do określenia. Rynek jest nie tyle opartą na konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem przeciwstawnie ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulowania popytem, sztucznie tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego zysku” (Z. Bauman, Globalizacja).
I dlatego, że gros największych gigantów planetarnego rynku, zwanych transnarodowymi korporacjami, kojarzona jest z USA (w mniejszym stopniu z Europą) należy skonkludować, iż jest to ten sam model dominacji, tej samej formacji cywilizacyjno-kulturowej. Idą za nim, oprócz analogicznych form kolonizacji jak przed wiekami, kulturalny imperializm i dominacja określonych wartości, często diametralnie sprzecznych z doświadczeniami i tożsamością zdominowanych zbiorowości. Dziś można mówić o cywilizacji euroatlantyckiej, gdyż USA są niejako przedłużeniem, ewolucją tego co wydarzyło się w Europie w ostatnich 3-4 wiekach. Pokrewieństw z podobnymi wydarzeniami w historii nie brakuje; nubijskie królestwo Kusz i Egipt po upadku Nowego Państwa faraonów, dzieje Asyrii i całego Międzyrzecza, bądź praktycznie wszystkie cywilizacje Mezoameryki sprzed podboju Kolumba.
Dawniej globalizacja realizowana równolegle z kolonizacją służyć miała elitom państw kolonialnych, narodowym firmom i przedsięwzięciom. Mimo zmian paradygmatów i sytuacji politycznej, społecznej, ekonomicznej, kulturowej itd. na świecie współcześnie panuje ta sama, ewoluująca ciągle, lecz posiadająca niezmienne jądro, wersja globalizacji, czyli hegemonii zachodniej cywilizacji i kultury.
Radosław S. Czarnecki
*Irenizm (gr. εἰρήνη eirene, „pokój”) – w teologii chrześcijańskiej kierunek dążący do zniwelowania różnic między wyznaniami i przywrócenia jedności drogą wzajemnych ustępstw doktrynalnych. To także postawa otwartości i życzliwości w rozwiązywaniu spornych zagadnień. Zapoczątkował go Erazm z Rotterdamu, a w Polsce głoszony był w XVI w. przez Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Jana Łaskiego.
Jest to pierwsza z dwóch części eseju Autora pt. Globalizacyjne pląsy. Druga zamieścimy w następnym, grudniowym numerze SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1237
Jako nauczyciela akademickiego trapią mnie podobne problemy, jak nauczycieli szkół podstawowych i średnich. Martwi mnie stan systemu szkolnictwa i edukacji w naszym kraju, skutki nieprzemyślanych reform, które tak naprawdę odczujemy dopiero za jakiś czas.
Bo przecież nie chodzi tylko o bieżącą organizację i obniżanie standardów zawodu nauczycielskiego, ale także szkody, jakie powstają w umysłach młodych ludzi, których nie da się łatwo naprawić.
Jako nauczyciela martwi mnie postępująca ideologizacja życia szkoły w Polsce. A przecież szkoły publiczne - od podstawowych po wyższe – nie powinny być ani lewicowe, ani prawicowe, ani religijne, ani ateistyczne. Powinny być neutralne światopoglądowo. Tylko wtedy będą mogły realizować misję profesjonalnego kształcenia i poszukiwania prawdy. Ich neutralność światopoglądowa wcale nie musi być sprzeczna z nowocześnie pojmowanym patriotyzmem.
Polska szkoła jest obciążona nie tylko ideologią, ale i polityką historyczną.
Jerzy Giedroyc, redaktor i wydawca paryskiej „Kultury” mawiał, że Polską rządzą dwie trumny – Piłsudskiego i Dmowskiego. Nie było w tej metaforze przesady. Martyrologia i heroizacja historii stały się podstawą edukacji historycznej.
Zamiast dostrzegania złożoności zjawisk i procesów historycznych, dokonuje się uproszczeń, manipulacji i zafałszowań. Najlepiej widać to na przykładzie historii Polski Ludowej. Nawet pokolenia urodzone i wykształcone w tamtej epoce mają problem z własną tożsamością. Wypowiedzi polityków i większości mediów rażą swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania tamtego czasu. Najwyżsi funkcjonariusze państwowi oświadczają, że w latach 50. czy 60. ub. wieku Polski jako państwa nie było. Jak zatem wytłumaczyć uczniowi i studentowi, że w tym czasie funkcjonowały w miarę sprawnie instytucje państwowe, w tym całkiem niezłe szkoły, a Polska miała pełne uznanie prawnomiędzynarodowe?
Jak wytłumaczyć uczniom i studentom osobliwą schizofrenię polityków, że gdy trzeba zaatakować tzw. komunę, to wyrzekają się polskiej państwowości, ale gdy trzeba pochwalić się osiągnięciami, to przywołuje się sukcesy polskiej szkoły filmowej, literatury, sztuki czy przynależność do ONZ i kilkakrotne zasiadanie Polski w charakterze niestałego członka w Radzie Bezpieczeństwa.
Przede wszystkim zapomina się o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Zapomina się także o wielkich zmianach społecznych po okrutnej wojnie. Zwłaszcza na wsi, gdzie po reformie rolnej dotychczasowe stosunki społeczne wywróciły się do góry nogami. Z polskiej sceny znikło ziemiaństwo i zależności na poły feudalne, ubyła liczna mniejszość żydowska, ale pozostały tego uciążliwe konsekwencje mentalne – bolesna pamięć o cierpieniach i niezagojone rany, pretensje i roszczenia, zgłaszane do dzisiaj.
Dokonał się wszak ogromny awans społeczny, otwarcie karier dla młodych ludzi, budowa przemysłu, urbanizacja kraju, likwidacja analfabetyzmu i wiele innych.
Dziś jakby ze wstydem przyznajemy się do tych przełomowych dla polskiego społeczeństwa rewolucyjnych przemian. A przecież bez nich, bez tej podstawy nie byłoby osiągnięć po 1989 roku. Historia, nawet ta nielubiana i traumatyczna ma swoją ciągłość. Wszelkie traumy wymagają solidnego przepracowania, można rzec – terapeutycznego podejścia, a nie wypychania z pamięci. Jeśli nie przeprowadzimy takiej terapii z należytą starannością i w szkole, i w domach, rodzinach, i w kościołach - ciągle będą powracać złe emocje i podsycanie zbiorowych frustracji.
Zdaję sobie sprawę, że nauczyciele często stają przed różnymi dylematami, jak „ugryźć” dany temat, skąd czerpać wiedzę, która nie miałaby na sobie piętna narracji zabarwionej politycznie. Otóż zawsze radzę w takich sytuacjach, aby sięgali do mądrych książek, które pozwolą przekazać uczniom pogłębioną refleksję na temat naszej powojennej tożsamości.
Taką książką jest na przykład esej Andrzeja Ledera pt. Prześniona rewolucja. Inną książką, trudniejszą w odbiorze i wymagającą skupienia jest dzieło Jana Sowy pt. Fantomowe ciało króla.
Książki te pomagają uczniom i studentom zrozumieć, przed jakimi wyborami stawali nasi przodkowie i dlaczego skutki tych wyborów, bądź ich zaniechań są ważne dla nas.
Dlaczego historia w każdej epoce staje się instrumentem bieżącej polityki? Jak uodparniać się na dogmatyzację prawd historycznych, które jak się okazuje, nie są niczym innym, jak formułowaną przez dane pokolenie wygodną narracją polityczną? Jaką pamięć i wiedzę „wgrać” do głów naszych wychowanków, aby wyrośli z nich wrażliwi ludzie, zdolni do krytycznego myślenia i samodzielnego poszukiwania prawdy, odróżniający dobro od zła, kreatywni i obdarzeni wyobraźnią, które pozwolą im sprostać wyzwaniom tak dynamicznie zmieniającego się świata?
Jako nauczyciele musimy mieć świadomość, że wykształcony dzisiaj w szkole czy na uczelni młody człowiek w przyszłym wieku produkcyjnym będzie musiał – zdaniem ekspertów - zmieniać swój zawód kilkadziesiąt razy ze względu na nowe technologie i organizację pracy. Jak zatem przygotować go do wyzwań globalnego rynku pracy, którego dzisiaj nie jesteśmy w stanie zdefiniować?
Jako nauczyciele musimy wszczepiać uczniom bakcyla ciągłego poszukiwania odpowiedzi na trapiące nas pytania, uczyć umiejętności ich zadawania, ciekawości świata, szukania argumentów dla uzasadniania swoich opinii, ale także respektu dla argumentacji partnera i oponenta. Warto przekonywać uczniów, aby zanim postawią komuś czy na jakiś temat ocenę, zanim wydadzą werdykt na temat danego zjawiska, zastanowili się nad jego złożonością, poznali jego uwarunkowania, genezę, okoliczności funkcjonowania i konsekwencje z perspektywy tamtego czasu, w którym to zjawisko miało miejsce.
Zadaniem nauczyciela jest przygotowanie młodego człowieka do życia w społeczeństwie obywatelskim i państwie demokratycznym. Chodzi o to, aby uświadamiać młodym ludziom realne konsekwencje ich własnych wyborów politycznych. Istotą nie jest agitowanie za czy przeciw jakiejś partii, ale odnoszenie się do rozwiązań ustrojowych – jakiego chcemy państwa – praworządnego i tolerancyjnego, czy autorytarnego i ksenofobicznego, otwartego na ludzi i ich kariery, oparte na kompetencjach, czy państwa zamkniętego i opresyjnego, opartego na nepotyzmie i układach klientelistycznych.
Pamiętajmy, że prawie każdej władzy zależy na tym, aby mieć wyborców posłusznych i lojalnych, bezrefleksyjnie wykonujących polecenia płynące z góry. Dlatego samodzielne, wewnątrzsterowne myślenie jest potrzebne zarówno w humanistyce, jak i naukach ścisłych. To, że może ono być niebezpieczne dla władzy, nie powinno zniechęcać nas do realizowania się w naszym wspaniałym zawodzie nauczycielskim z pasją i zaangażowaniem.
Tekst ten zakończę starą maksymą Seneki: Docendo discimus! To esencja zawodu nauczycielskiego. Nauczyciele ucząc innych, sami się uczą.
Stanisław Bieleń
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 994
Symbole, mity, fantasmagorie, miraże pożarły polską rzeczywistość.
Bronisław Łagowski
Na tzw. sukces transformacji w naszym kraju należy patrzeć przede wszystkim poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Jego roli, znaczenia, wpływu na humanizowanie stosunków międzyludzkich w Polsce. Pod tym względem jest bardzo mizernie, pomimo optymistycznych i idealistycznych opracowań nie tylko medialnych, ale i popularno-naukowych.
W wyborach uczestniczy mała część naszej populacji (ostatnia ostra polaryzacja na dwa obozy i wyższa frekwencja wcale nie świadczą o zwiększonym zaangażowaniu społecznym w sprawy obywatelskie), rządzi więc nami od lat mniejszość, a w sprawy dobra wspólnego angażuje się garstka osób. I tak jest praktycznie od samego początku zmian po 1989 roku. To jest praktyczny wymiar pojęcia wolności i jej subiektywnego rozumienia, jaką medialnie oraz z ust rządzących elit aplikowano społeczeństwu polskiemu przez ostatnie 30 lat. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji.
Kolejną egzemplifikacją wspomnianej wolności i zrozumienia obywatelstwa jest ogromna fala emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas stanu wojennego i hucpy „AD’68” (razem wziętych). To się rzadko podkreśla, milczy wstydliwie i kłamliwie omija ów problem. A on jest namacalnym świadectwem i symbolem zarówno rozumienia obywatelstwa jak i patriotyzmu, tak ochoczo i prymitywnie (bo w klerykalno-nacjonalistycznym i mitologiczno-martyrologicznym wymiarze) serwowanym Polkom i Polakom.
To wszytko sumuje się na absolutną deprecjację czegoś, co prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał spolegliwością tworzącą podstawową tkankę dobra wspólnego i utożsamianiem się z nim, dbaniem i kultywowaniem jego dobrostanu.
Z polskiego cudu gospodarczego od samego początku Polacy migrowali masowo. I to do krajów, które nakładają na swych obywateli tak krytykowane przez cały nadwiślański mainstream podatki - o wiele wyższe niż ma to miejsce w Polsce. To mit, oszustwo, że państwo ma być tanie. Ono ma być skuteczne, efektywne i zapewniać poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności swoim obywatelom. Tak krytykowane i wyśmiewane z lat PRL kolejki po mięso zastąpiły dziś kolejki po życie. Oprócz emigracji kolejnym na to dowodem jest stan polskiej ochrony zdrowia, po wielokrotnych reformach, prywatyzacji kolejnych placówek, komercjalizacji usług i wypchnięciu gros personelu za granicę (stawki i zarobki są w tej sferze urągające cywilizowanej i XXI wiecznej przyzwoitości, zwłaszcza jeśli chodzi o średni personel).
Kto się przezywa, sam się tak nazywa
Termin homo sovieticus to opis postępującego procesu demoralizacji społeczeństwa komunistycznego. I nie stworzył go jak się u nas przedstawia uwielbiany ks. Józef Tischner, lecz rosyjski pisarz i socjolog emigracyjny Aleksandr Zinowjew (1982). Według niego, „cechami radzieckiego społeczeństwa stała się nieokreśloność, płynność, zmienność, wieloznaczność we wszystkim. Składać się ono miało z galaretowatych jednostek i samo przypominać miało galaretę. Jest to społeczeństwo kameleonów, będące w całości gigantycznym kameleonem”.
Czy podobnie o współczesnej, płynnej nowoczesności stworzonej przez demoliberałów i 40 latach ćwiczeń z reaganomiki i taczeryzmu (to nie tylko ekonomia, ale i rozciągnięcie wszystkiego co związane z wolnością gospodarczą na całość życia, mimo deklarowanego przywiązania do tradycyjnych wartości przez bałwochwalczych czcicieli rynku) nie wypowiadali tak różni myśliciele jak Zygmunt Bauman, Chantal Delsol, Andrzej Walicki czy Tony Judt?
Czy liberalizm jako ideologia i kierunek polityczny, esencją którego nadrzędną wartością jest wolność mająca charakter na wskroś indywidualistyczny, przeciwstawiany kolektywizmowi, nie jest sam z siebie twórcą tak definiowanego społeczeństwa? Tym, co szczególnie cenią liberałowie są wartości demokratyczne i prawa obywatelskie, ale nade wszystko – własność prywatna i wolny rynek. A tam królować musi zasada prymatu zysku i rywalizacji, których jednym z kanonów, typowym dla darwinizmu społecznego, jest eliminacja konkurenta.
Fetyszyzm, który towarzyszy powszechnej indywidualizacji powoduje równocześnie powstanie swoistego kultu własności prywatnej i wolności prowadzenia zyskownych interesów. Doświadczenia, jakich doznajemy w obliczu epidemii CoV-19 pokazują miałkość tych procesów nie tylko w naszym kraju. Zapomniano, że wolność bez pewności, w dokuczliwy i toksyczny sposób toczy umysł człowieka. To samo dotyczy sytuacji, kiedy pewność ruguje z myślenia ludzkiego poczucie wolności (Zygmunt Bauman).
Pojęcie wolności w liberalnym i absolutyzowanym ostatnimi czasy rozumieniu sprowadzono do wolności posiadania, do wolności niczym nieograniczonej konsumpcji, do ciągłego pomnażania prywatnego kapitału. Zwłaszcza, jeśli rozpatrujemy to z punktu widzenia potrzeb zbiorowości. Każdej zbiorowości. Także tej globalnej, naczelnej, bo gatunkowej. Potrzeba każdego człowieka do bycia kimś niepowtarzalnym, samoistnym, decydującym o swoim bycie (wolność) zderza się od zawsze z potrzebą przynależności do wspólnoty, bycia częścią jakiejś zbiorowości, utożsamiania się z grupą, kolektywem, społecznością.
Czym jest zapomniany termin „dobro wspólne” i czym ono jest podyktowane? Po pierwsze, wynika ono z potrzeby kolektywnego działania. Po drugie, jest główną racją istnienia obowiązującego prawa. Po trzecie, jeśli przyjmujemy, iż ma być główną praprzyczyną prawa stanowionego, tym samym dochodzimy do istoty prawa stanowionego. Po czwarte, dobro wspólne jawi się jako wartość absolutna. Najpełniej opisuje w swych 30 artykułach te zagadnienia i dylematy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ z 10.12.1948. Niestety, praktyka ostatnich dekad pokazała – w Polsce szczególnie (zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach) - iż w wielu przypadkach pozostało to pustą literą.
Bogdan Suchodolski zauważył niegdyś dalekowzrocznie, że jeśli akceptować mamy koncepcję cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. Społeczeństwo obywatelskie w swoich założeniach ma takie wzniosłe cele właśnie poprzez aktywizację, działanie na rzecz dobra wspólnego, poszerzanie sfer spolegliwości i obywatelskiej empatii. A jak u nas z tym jest, doskonale widać w praktyce.
Wspaniały mit i gorzka prawda
Wracając do homo sovieticusa, terminu tak powszechnie do niedawna używanego w celu pokazania degeneracji i wynaturzenia ludzi poprzedniego systemu. Sama istota tego pojęcia jest stygmatem, stemplem gorszości, nieprzystosowania do nowych, świetlanych warunków, jakie stwarza indywidualizacja i pęd do pomnażania swego indywidualnego kapitału (najszerzej pojmowanego), kosztem właśnie spychanego w niebyt dobra wspólnego.
Czy powszechne wykluczenie, stygmatyzacja, brak poczucia minimum pewności i bezpieczeństwa (to także pustka z niedoboru wspólnotowości) nie powodują, iż ci słabsi, nie potrafiący konkurować i walczyć, podszyci strachem przed eliminacją, zadeptaniem, wykluczeniem, przed niebytem, nie staną się taką zbiorowością kameleonów, tworzących en bloc gigantycznego kameleona w celu obrony tego minimum, które im pozostawia takie życie i takie zasady w nim obowiązujące?
Mit sukcesu i niebywałego skoku cywilizacyjnego (ponoć) Polski po 1989 roku musi zostać jednak w perspektywie efektów dzisiejszej sytuacji obalony. Dzisiejsza sytuacja nie wzięła się z nieba, nie z racji zmiany władzy (trend jest de facto ten sam, zmieniła się jedynie narracja: neoliberalno-konserwatywną z dużą dozą klerykalizmu zastąpiła retoryka i argumenty nacjonalistyczno-konserwatywne z zalewem klerykalizmu (taka współczesna endecja z przedwojnia). Bo po owocach – tu: działaniach ruchu, który roztaczał przez całą dekadę lat 90. XX wieku parasol nad transformacją – ich poznacie (Mt. 7: 15-20). Egzegeza biblijna mówi jasno i wyraźnie o efektach i konsekwencjach ludzkich działań.
Mit transformacyjnego hipersukcesu naszego kraju – jak każdy mit – zawiera szczyptę prawdy i racjonalności oraz spore pokłady irracjonalności, fantazmatów, pospolitego chciejstwa i pobożnych życzeń. Główni beneficjenci tego mitu chcą nawet w pamięci i świadomości pozostać w historii jako wyłącznie świetlani, niemal boscy herosi. I temu służyła bezrozumna propaganda połączona z bezrefleksyjną manipulacją pokazującą wyłącznie jedną stronę procesów transformacyjnych. Dzisiejsza sytuacja w naszym kraju jest tylko pokłosiem nachalnie i prostacko prowadzonej przez polskich liberałów mitologicznej narracji. Liberałów rządzących niepodzielnie po 1989 r. polskimi duszami i umysłami.
Demitologizacja zawsze boli, gdyż dla zauroczonego i owładniętego mitomanią oraz poczuciem misji człowieka porzucenie dotychczasowych poglądów i przekonań jest trudne. Mit polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji Opatrzności, sił wyższych, pozaracjonalnych. W takiej perspektywie zdjęta jest odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy.
To bardzo wygodna psychologicznie pozycja, sprzyjająca infantylizmowi i niedojrzałości i tym samym tworzeniu owego „zbiorowego, gigantycznego kameleona”.
Doktryna fałszu
Liberałowie nadal mówią – nawet w obliczu katastrofy pandemicznej w ochronie zdrowia - o prywatyzacji, konkurencji, tanim państwie itd. I że taki stan jest naturalny, pożądany, właściwy. Spojrzenie na życie wyłącznie z perspektyw utylitarnych, materialnie korzystnych jest zdaniem przywoływanego już Tadeusza Kotarbińskiego „doktryną fałszu”. Przeczy bowiem rudymentarnie dobru wspólnemu. Człowiek nie może być wyłącznie rozpatrywany w wymiarze indywidualnym, personalnym, subiektywnym. Jest zwierzęciem stadnym. Jego wyjątkowość – w odróżnieniu od ssaków drapieżnych żyjących i polujących kolektywnie – polega na tym, iż potrafi myśleć i czuć (nie tylko działać) zbiorowo, społecznie, tworzyć projekty, które mają tej zbiorowości zapewnić lepszą jakość życia i lepszy byt w przyszłości.
Tadeusz Kotarbiński w rozmyślaniach nad ideą dobrego, spolegliwego opiekuństwa tak uzasadnia posadowienie osoby ludzkiej we wszystkich wymiarach w centrum zainteresowania i praktyki: „Życzliwość, prawość, odwaga, dzielność, opanowanie, godność własna nie dlatego zasługują na szacunek, że tego żąda Opatrzność w pouczeniach przez siebie wtajemniczonym rzekomo objawionych, ani nie dlatego, by praktykując owe cnoty zbawić dusze dla rzekomego życia przyszłego. Po prostu dlatego, że postępować w duchu dobrego opiekuna jest czcigodnie, a postępować wedle motywacji przeciwnej – haniebnie”.
Dobry opiekun, dobro wspólne, empatia, solidarność przed wsobnością i kultem indywidualnego sukcesu za wszelką cenę, kooperacja przed bezwzględną rywalizacją, praca (jako źródło socjalizacji i rozwoju) przed kapitałem (czyli zyskiem ponad wszystko).
Mit wynika także z uznania za jedyną i niepodważalną prawdę określonej wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych. Mamy wtedy bowiem do czynienia z nadprzyrodzoną ingerencją, której my jesteśmy jedynymi egzegetami. To rodzaj świadomości społecznej obecny we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych.
Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać. Zadowalamy się, lub wmówiono nam, że się mamy zadowolić (bo innej drogi nie ma) mitem o absolutnej fantastyczności procesów tzw. transformacji.
Mit ten zaczął funkcjonować niczym tanie poczucie wieczności, absolut w kieszonkowym, płaskim wydaniu. Możemy mówić wręcz o totalnej glachszaltyzacji myślenia, wyprania jej z pluralizmu, monokulturze opisu świata. A taki scenariusz rodzi właśnie jednostki galaretowate, które przez swą nieokreśloność, etyczną labilność, kameleonowatość chcą się utrzymać na powierzchni. Bez względu na koszty i aspekty moralne.
Tak ex cathedra mówiły cały czas autorytety dekretujące mity jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od sił pozaziemskich, od Opatrzności. I za sakralizacją tych mitów stał cały czas wszechwładny Kościół, któremu liberałowie cały czas czynili fawory. A on ich w pewnym momencie porzucił – jak zawsze w Polsce – na rzecz sił endekoidalnych, hiperprawicowych (często quasi-faszystowskich) i nacjonalistycznych.
Szerzona megalomania, sztuczny heroizm polskich liberałów, kiepski bo nieszczery mistycyzm (zupełnie odległy od kanonów klasycznego liberalizmu) oraz traktowanie Polski (i siebie przede wszystkim) jako Chrystusa Narodów przy jednoczesnym dyktacie medialnym i określonej politycznej poprawności stanowiły żyzną glebę dla odrodzenia się zwalczanego drodzy liberałowie, pogardzanego przez was i wyśmiewanego homo sovieticusa. Teraz - jego bliźniaka, homo liberalicusa w konserwatywnym, klerykalnym, nacjonalistycznym palcie.
Schizofrenię, w jaką popadły nasze społeczeństwo i państwo, widać dziś jak na dłoni.
O istocie nadziei i tradycji oraz źródłach sierpniowych protestów nikt naprawdę już nie pamięta. Jak zawsze rzecz sprowadzono do legend, mitów, fatamorgany wypełniających obficie zakamarki polskiej świadomości, a funkcjonujących bujnie w nadwiślańskim imaginarium. Sławomir Mrożek proroczo puentował (w Weselu w Atomicach) taką mentalność, której sprzyjali przez ostatnie trzy dekady demoliberałowie, nawożąc glebę pod współcześnie zaistniałą sytuację w naszym kraju: „Proszę uprzejmie o oddanie mi władzy nad światem. Prośbę moją uzasadniam tym, że jestem lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
Radosław S. Czarnecki