Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 582
Zdaniem Umberto Eco, faszyzm jest stałym elementem cywilizacji euroatlantyckiej – czy inaczej mówiąc: zachodniej – jako immanentny jej czynnik sprawczy. Pisarz nazywa go prafaszyzmem. Niczym głowy obcinane hydrze lernejskiej przez Herkulesa odradza się w coraz to nowych formach, przybierając kolejne postacie zależne od czasów (i związanych z nimi mód czy trendów), miejscowej kultury, sytuacji ekonomicznej itd.
Eco stosuje wobec ewolucji faszyzmu pojęcie „fuzzy” oznaczające w logice zbiory rozmyte, o niewyraźnych zarysach i kształtach, mętne i niedookreślone. I dlatego faszyzm, nawet gdy posługuje się niektórymi elementami tak charakterystycznymi dla niego – a opisanymi przez Eco w eseju Wieczny faszyzm - pozostaje nadal faszyzmem. Jego hybrydalny charakter, zadziwiająca zdolność mimikry i doskonała elastyczność powodują, że w określonych warunkach może być postrzegany jako demokratyczne, całkiem naturalne, centrum sceny politycznej.
Żyjemy w czasach wzmożonego mącenia świadomości jednostek.
Maria Szyszkowska
Nieusuwalną i niezmienną cechą faszyzmu – choć występującą pod różnymi postaciami - jest jego zwierzęcy antykomunizm i antyprogresywizm (czyli antyoświeceniowość). Szczególnie niebezpiecznym i zapewniającym dziś odradzanie się, a także popularność faszyzmu jest właśnie owo „fuzzy”, czyli przybieranie „palta” ustroju demokratycznego. Tym samym uchodzić on może za nobliwy, stateczny, stabilizujący element w realności demoliberalnego kapitalizmu.
Gdy postmodernizm po krótkim, acz toksycznym, okresie absolutnego panowania w kulturze Zachodu i narzucenia jej swojej wersji aksjologii wywołuje powszechną potrzebę stabilności, przewidywalności, czy potrzebę porzucenia przez ludzi wszelkich form chaosu, faszyzm proponuje to, co doprowadziło w latach międzywojennych do jego zwycięstwa. W całej Europie, poza ZSRR. Wtedy w zasadzie jedynie Wielka Brytania, Francja i Czechosłowacja nie poddały się tym trendom. Cała reszta Starego Kontynentu w mniejszym lub większym stopniu składała się z państw parafaszystowskich lub jawnie faszystowskich.
Współczesna sytuacja naznaczona piętnem neoliberalnej globalizacji i absolutnym panowaniem tej doktryny nie tylko w ekonomii i gospodarce, lecz we wszystkich możliwych płaszczyznach życia, powoduje wyzucie dziesiątków milionów ludzi z jakiejkolwiek tożsamości stanowiącej osnowę ich dotychczasowej wspólnoty. Zwłaszcza, jeśli chodzi o tradycje i kulturowe kody. I tu faszyzm ubrany we wspomniane modne palta, aktualne ubiory będące trendy i lansowane przez mainstream, prezentujący się jako siła stabilizująca i przewidywalna, odwołująca się do tych wartości, które postmodernizm zanegował i zdeprecjonował, a potem rozjechał je do reszty walec neoliberalny, zyskuje posłuch, admirację i polityczne poparcie. Zwłaszcza wśród ubożejącej i podlegającej deklasacji tzw. klasy średniej, inaczej mówiąc – drobnomieszczaństwa. Ale także wśród rozczarowanych i sfrustrowanych inteligentów, którzy teraz mogą swoje intelekty i umysły oddać na usługi tej w sumie przewidywalnej, nobliwej, obłaskawionej (jak się wydaje) przez system demokracji parlamentarnej, siły.
Konieczność: jedność i jednomyślność
Zasadniczym elementem pozwalającym określać daną sytuację jako faszyzm czy parafaszym jest żądanie - nakazywanie realizowane różnymi metodami, w różnorakich formach jedności - jednomyślności, powszechnej zgody na to, co przekazują rządzące elity lub mainstream z nimi sprzężony. Tu wspomniane rzesze sfrustrowanych inteligentów nadają się nad wyraz.
Wersja „fuzzy” pozwala wyeliminować, bądź zaciemnić, w ustroju faszystowskim kilka aspektów jednoznacznie go charakteryzujących, ale i tak rozpoznajemy go – gdy dokonać dogłębnej analizy sytuacji - jako faszyzm. To właśnie jest przede wszystkim owa potrzeba jedności i jednomyślności myślenia.
„Myśl jest pracą umysłu. Marzenie jest jego rozkoszą. Kto myśl zastępuje marzeniem, ten nie odróżnia pożywienia od trucizny” pisał Wiktor Hugo. Marzenia i idealne, wyłącznie subiektywne, rozumienie świata i procesów w nim zachodzących, a przy tym nietolerowanie jakichkolwiek sądów i tez spoza swego oglądu rzeczywistości jest chyba najważniejszym wektorem faszyzacji i drogą do pełnego, klarownego faszyzmu. I w nieoczekiwanej chwili, stajemy w obliczu systemu, ustroju, rzeczywistości świecących niezasłużonym, jakimś odbitym, dawno przebrzmiałym, blaskiem ustroju demokratycznego. A de facto jest to demokracja fasadowa, a zza pięknie odnowionych frontów coraz to wyzierają maski pra- lub quasi-faszyzmu.
Media i ich aktualna rola w kształtowaniu, ba - wręcz narzucaniu omnipotentnego sposobu interpretowania rzeczywistości, jest kolosalna. To one są najważniejszą władzą w obecnym świecie. Media, a w zasadzie korporacje i stojący za nimi kapitał. Eco zwracał uwagę na niebezpieczeństwo tak rozumianej, przewartościowanej roli mediów w dzisiejszym świecie. Zdaniem wielu autorów, znawców tej problematyki, tu leżeć może źródło faszyzacji sfery komunikacji medialnej, a za nią całej przestrzeni publicznej.
Zbiorowości wychowane na reklamie, na bezgranicznej wierze w to, co prezentuje im obrazek na ekranie telewizora, laptopa, smartfona, wyzbyły się krytycyzmu, a przez to zdolności samodzielnego myślenia. I to jest ów wspomniany wektor, którym podążać można – miękko i niepostrzeżenie – ku faszyzmowi w wersji „fuzzy”. Powszechność i omnipotencja tego, co obiecuje reklama medialna zapewniająca, iż kupno i konsumpcja, posiadanie jakiegoś dobra – obojętnie czego: podpasek, pasty do zębów, prezerwatyw czy suplementów na potencję, samochodu, żywności itd. – ma sprawić, iż każdy poczuje się od razu wolnym, szczęśliwym i „uchachanym”.
Odmieńcy, czyli zdrajcy
Natychmiastowe przyjęcie jednoznacznych prawd i niezgoda na taką powszechność opisu rzeczywistości jest dla prafaszyzmu zdradą, przyczyną wykluczenia i stygmatyzowania tych, którzy ośmielają się mieć - a co gorsza głosić publicznie - własne, odmienne zdanie czy opinie. Czy dzisiejsze, królujące totalnie elity i ich medialni workerzy nie realizują takiego właśnie scenariusza komunikacji publicznej, równocześnie wychwalając demokrację jako system dający obywatelom indywidualne prawa w przedmiocie głoszenia poglądów?
Według opcji faszystowskiej, tylko wyznawcy, akolici, monolityczna zbiorowość popierająca daną wizję świata jest po stronie prawdy, światła i człowieczeństwa. Gdyż stanowią formę nowego, współczesnego „ludu wybranego”. Przestrogi płynące z wielu stron świata polityki i niezależnych mediów, zwłaszcza dziś w obliczu wojny na Wschodzie Europy, czy w Gazie, kierowane są właśnie wobec tak jednostronnego i prymitywnego przekazu medialnego w całym zachodnim świecie.
Zdaniem wielu tak uprawiana manipulacja i powszechnie głoszony jakościowy populizm jest kolejnym źródłem torującym drogę faszyzmowi. Tym razem oddolnemu. Wolne i pluralistyczne ponoć media uznające tylko swój ogląd rzeczywistości, w konwencji zadekretowanej przez nie politycznej poprawności i wyłącznie publicznie dopuszczalnej, to komunikatory, które otwierają drogę do władzy jawnym faszystom. Dotyczy to zwłaszcza mediów elektronicznych: TV i Internetu. Mówienie wyznawcom i konsumentom tak prezentowanych tez, że są jednoznacznie po stronie prawdy, a inne opcje nie mają racji bytu i winne być napiętnowane oraz skazane na wieczne milczenie – często oznacza eliminację z życia publicznego czy nieformalną (bo pozasądową) anatemę. Jest to tradycją charakterystyczną dla faszyzmu w każdej wersji. To wersja powtarzana w wielu religiach – zwłaszcza monoteistycznych - gdzie wyznawcy przekonani są o swej wyjątkowości, misji i wybraniu.
Efekty koncentracji mediów
Oczywiście uzupełnia współczesną tak funkcjonującą przestrzeń istnienie tzw. orwellowskiej nowomowy. Wypełnia ona ją absolutnie, w celu efektywniejszego manipulowania „ludem”. Dziś to są tzw. konsumenci produktów medialnych. Przekaz współcześnie lejący się z mediów spełnia wszelkie kryteria funkcjonowania wedle recept klasyków PR-u i reklamy - duetu Lippmana i Bernaysa.
Dzisiejsza nowomowa ma swe źródła w całkowitej banalizacji i karnawalizacji przekazu, m. in. w języku i formach popularnych talk-show, kolejnych klonach Big Brothers, monokulturze myśli przekazywanych wyłącznie w afektywno-emocjonalnych formach, debatach na poważne i skomplikowane sprawy na różnego rodzaju Twitterach, Tik-Tokach i tego typu forach. To wszystko są kierunki podążania ku jednorodności z równoczesnym prymitywnym widzeniem świata i człowieka. Konsument tak podawanej medialnej „papki” nie myśli, a tylko reaguje emocjonalnie na bodźce. I tak samo jest z tsunami newsów różnej proweniencji i jakości, atakujących owego konsumenta. A homogeniczność przekazu – tak pod względem formy jak i treści – w związku z monopolizacją i koncentracją kapitału w sektorze medialnym absolutnie temu sprzyja.
Już w końcu I dekady XXI w. znakomity dziennikarz światowego wymiaru John Pilger (1939-2023) przestrzegał przed koncentracją mediów w obrębie kilku megakoncernów (a przez to poddanie ich kontroli i presji przez gigantyczny kapitał za nimi stojący). Ów proces daje właśnie opisywane wcześniej efekty. W roku 1983 główne światowe media należały do ok. 50 korporacji (w większości amerykańskich). W 2002 r. ta liczba obejmowała już tylko 9-10 korporacji. Robert Murdoch – jeden z rekinów globalnego biznesu, multimiliarder i właściciel korporacji medialnej o światowym zasięgu – uważa, iż w pod koniec trzeciej dekady XXI wieku będą funkcjonowały jedynie 2-3 globalne giganty medialne. Taka koncentracja kapitału i władzy medialnej dotyczy nie tylko USA, ale całego zachodniego świata.
Pilger podaje przykład wojny w Iraku i argumentacji, jaką szerzono powszechnie wokół tej brutalnej, imperialnej agresji. Uzasadniającym tę napaść w 2003 r. całej koalicji zachodnich państw na ten bliskowschodni kraj, zrujnowany wcześniej przez dekadę sankcji i blokad, było stwierdzenie, iż pragnienie niesienia dobra, równoznaczne z akceptacją wartości amerykańskich przez resztę świata - zwłaszcza Bliski Wschód – ma szczególny związek, niemalże mistyczny, z potęga militarną USA.
Waszyngtońskich decydentów rozpoczynających napaść na Irak z prezydentem Bushem jr. na czele media określały jako miłujących demokrację i postęp polityków, szczerze wierzących w potęgę zachodnich zasad i wartości. (Protesty społeczne w krajach zachodnich i Ameryce były w miarę słabe i nikt na to nie zwracał uwagi). Madeleine Albright, sekretarz stanu USA za prezydentury Billa Clintona w końcu XX w. podczas rozmowy z prezenterem TV Lesterem Stahlem na jego pytanie dotyczące dzieci irackich, których ok. 0,5 mln zmarło w wyniku sankcji amerykańskich nałożonych na Irak i w czasie napaści na Irak (zdaniem Stahla było to więcej niż po uderzeniu bomby atomowej w Hiroszimę) odpowiedziała, iż mimo takiej tragicznej ceny warto było prowadzić takie działania w obliczu zysków. Nihilizm, cynizm czy jawnie faszystowska mentalność – trudno jednoznacznie to nazwać.
Media, pokazując dokładnie i uzasadniając jak na przytoczonym przykładzie agresję, napaść, imperialną awanturę dobrem, postępem, szerzeniem wartości demoliberalnych immanentnych zachodniej kulturze i cywilizacji, stały się tym samym z jednej strony apologetą i promotorem takich rozwiązań, a z drugiej – wojna przeobraziła się w grę pokazywaną przez elektroniczne media niczym sztuka w teatrze, bądź fabularny film. Stały się one głównym dyrygentem takich krwawych i brutalnych zapasów. A ludzie mogli się poczuć jak widzowie w rzymskim Coloseum oglądający na żywo walki gladiatorów, zmagania ludzi z drapieżnymi i egzotycznymi zwierzętami, uczestniczący w krwawych igrzyskach.
Terror
Więc zasadne jest pytanie: czy faszyzm już powrócił? Eco uważał, iż ten scenariusz jest możliwy i zacznie się od mediów. Holenderska żurnalistka śledcza Sonia van den Ende, przebywająca kilkakrotnie na terenach walk na wschodniej Ukrainie, stwierdziła publicznie: „Widziałam wojnę, ale nie możemy mówić prawdy. Jesteśmy cenzurowani w Europie”. Z podobnymi opiniami – w chińskiej gazecie Global Times – wystąpił włoski fotoreporter Giorgio Bianchi. Dodał, iż: „W tej chwili we Włoszech i ogólnie w całej Europie mówienie o motywach Rosji w tym konflikcie oraz winie Unii Europejskiej oraz NATO oznacza, że zostaniesz nazwany „putinistą”. Wcześniej Bianchi pracował w kilkunastu gorących, wojennych punktach: Syria, Burkina Faso Myanmar. I jest profesjonalistą w swoim fachu. Jak podkreśla gazeta, jego zdjęcia były prezentowane w czołowych zachodnich mediach, magazynach i na międzynarodowych wystawach, otrzymując liczne nagrody i wyróżnienia.
Gdy następuje skoncentrowany atak na nasz światopogląd, gdy zostajemy napiętnowani jako inni, gdy dostajemy stygmat zdrajcy lub odszczepieńca, kiedy zaleca się nam milczenie, albo poucza nas, iż mniej nam wolno, tym samym rośnie zagrożenie naszego bezpieczeństwa i zawala się nasz świat. Prof. Janusz Reykowski, psycholog społeczny, zauważa w tym kontekście, iż każde antagonizowanie i polaryzacja zbiorowości dotąd spójnych i w miarę tożsamych czynione przez publikatory w imię oglądalności (i zysków za tym idących) prowadzi do wrogiego nakręcania się po obu stronach tak rysowanej medialnie barykady. Gdy jedni są przekonani o absolutnej racji i prawdzie pozostającej po ich stronie, tym samym odbierają stronie przeciwnej jakąkolwiek legitymizację. Z czasem pozbawiają ją człowieczeństwa. Możliwości kompromisu i porozumienia zanikają. I czy to jest już faszyzm, czy dopiero faszyzacja przygotowująca grunt pod absolutne i czyste panowanie tego ustroju?
Na zakończenie warto zwrócić uwagę jeszcze na jeden aspekt związany z przedstawianym tu zagadnieniem. Fundamentalizm stojący zawsze pod rękę z faszyzmem, to pogląd na świat – nie tylko religijnego chowu – zakładający pewien rodzaj wiary, która może być łatwo doprowadzona do skrajności. Jest to wiara w doskonałość, w Absolut, w to, że każdy problem musi być dziś rozwiązany wedle naszych prawd i zasad. Zakłada jednocześnie istnienie autorytetu wyposażonego w wiedzę doskonałą. A ta wiedza nie musi być dostępna dla zwykłych śmiertelników. I są gremia – czyli ów Absolut – który im tę wiedzę i prawdy przekażą.
To immanentny składnik faszystowskiego sposobu myślenia. Rządzący współcześnie mainstream, mimo zapewnień o admiracji wobec takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji naszego świata, sobie przypisuje wyłączne prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet.
Gdy dziś rozejrzymy się wokoło nas, to z przerażeniem zaobserwujemy, iż faszyzacja rzeczywistości postępuje. I to od lat. Przykładów faszyzacji, która jednak w wyniku opisywanych trendów uchodzi za prawidłowość pogłębiającą demokrację i obywatelskie wolności, można podawać mnóstwo. Ale przecież nie tyle chodzi o przykłady, ile o tendencje i źródła powodujące zaistnienie tych nie kończących się procesów.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5415
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 580
Neoliberalizm niczym wirus HIV
Globalizacji realizowanej przez Zachód towarzyszyła zawsze argumentacja ze sfery najszerzej pojętej kultury mająca przykryć doczesne, materialne i komercyjne cele. Wywiedziona - jako nie do końca moralna i chwalebna – z chrześcijańskiej tradycji, mająca źródło w przypowieści o uchu igielnym, wielbłądzie i bogaczu (Pismo święte Starego i Nowego Testamentu, Mt 19, 24). Zachód w czasach kolonializmu, szermując terminami z dziedzin cywilizacji czy kultury – jako formy ideologiczno-doktrynalnego sztandaru – uzasadniał swe przewagi, swą wyższość i aspiracje do dominacji. Dwie wojny światowe i dekolonizacja po 1945 r. zreflektowały ludzi Zachodu w tej mierze. Jednak po upadku muru berlińskiego, na kanwie neoliberalnego dyktatu ta wersja stała się ponownie uprawnioną i bez zażenowania czy postkolonialnego wstydu realizowaną.
Neoliberalizm jest narzędziem podboju. Głosi fatalizm ekonomiczny, wobec którego wszelki opór jest daremny. Neoliberalizm można porównać do HIV, gdyż niszczy on system odporności swoich ofiar.
Jean Ziegler
Demokratyzować – w dzisiejszym wymiarze – to tak jak w XIX w. mówili ludzie Zachodu o „cywilizowaniu dzikich” ludzi. Według współczesnych standardów oznaczać to ma przekształcanie kultur niezachodnich zgodnie z modelem funkcjonowania pooświeceniowej demokracji liberalnej, immanentnej współczesnej kulturze Zachodu. Ale tym samym demokracja, mająca w XXI wieku zwyciężyć na wszystkich polach i dziedzinach życia, uszczęśliwiając populację światową, stała się jak mówią znawcy problemu, m.in. prof. Adam Karpiński, demokraturą. Jej uwiąd, rachityczność, a nade wszystko trawiącą ją hipokryzję, widzimy dziś na wielu płaszczyznach życia tak lokalnego jak i globalnego. Niszczy ją także unilateralizm Zachodu (zwłaszcza USA), narastający protekcjonizm, neokolonialna mentalność i paternalizm kulturowy, postępujący militaryzm, a przede wszystkim – powszechna komercjalizacja i kult zyskowności.
Inwazja mechanizmów rynkowych w sferę wartości ogólnoludzkich, uniwersalnych, w przestrzeń immanentną humanizmowi i człowieczeństwu zaczyna się zawsze od zwyrodnienia i korupcji języka. Człowiek staje się „zasobem ludzkim”, uczeń w szkole – „klientem”, placówki służby zdrowia – „podmiotami gospodarczymi”. Język przełożony na dyskurs rodem z handlu, sfery kupna/sprzedaży, generuje takie zachowania, takie stosunki interpersonalne. To jest geneza postępującej dehumanizacji: na początek języka, komunikacji społecznej, później – stosunków interpersonalnych.
Ponadto dehumanizacja współczesnego życia i owych stosunków postępuje raz z racji pogłębiającej się stratyfikacji na bogatych i biednych, z drugiej – na decydentów i tych, o których się decyduje (co samo w sobie przeczy istocie demokracji i obywatelskości). Za każdym razem ci drudzy są w sytuacji bez wyjścia: coraz mniej mogą – zarówno na rynku jak i wedle dotychczas pojmowanych pryncypiów demokracji. Bo co np. zmieniają kolejne wybory w sensie rozwoju ekonomicznego, gospodarczego, wizji funkcjonowania przestrzeni publicznej? Chodzi o niezwykle istotny czynnik tych procesów: władza i sposób jej sprawowania.
Doskonale tę sytuację zdiagnozował Zygmunt Bauman podczas wykładu wygłoszonego w dn. 31.3.2011 w krakowskiej Kuźnicy: „Dziś (…) jesteśmy świadkami rosnącej impotencji państwa, kurczenia się możliwości organów państwowych. Znaczna część mocy wyparowała ze szczebla terytorialnego państwa-narodu w przestrzeń globalną, przestrzeń jak dotąd wolną od politycznej kurateli. Mamy w rezultacie z jednej strony moc uwolnioną od politycznego nadzoru i przewodnictwa, a z drugiej politykę cierpiącą na chroniczny niedobór mocy (proszę nie mylić koalicji międzynarodowych, a ściślej mówiąc międzyrządowych czy międzyministerialnych, z instytucjami globalnymi; zebranie kilku, kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu słabosilnych rządów nie stwarza możliwości realnego przeciwstawienia się mocy, rozproszonej dziś w globalnej przestrzeni przepływów poza zasięgiem któregokolwiek z nich)”.
Czyli kryzys kompetencji i możliwości polityków. A demokracja jest społecznie postrzegana wyłącznie z perspektywy lokalnej, codziennej praktyki i sfery oddziaływania na polityków nie tylko przez udział w wyborach. I jak to się przekłada na ich codzienny byt.
Gnicie kapitalizmu a nowych łupów nie widać
Narastający wielowarstwowy i wieloaspektowy kryzys jest związany przede wszystkim z wyczerpaniem swoich możliwości rozwoju przez system powstały po upadku muru berlińskiego, ale który nadal trawią żądze dominacji Zachodu nad światem. Świat euroatlantycki okazał się zwycięskim, rozciągając swe wpływy i nowy model kolonizacji na tereny swego dotychczasowego konkurenta (obóz ZSRR). Wyeksportował to, co zbudował i zinstytucjonalizował u siebie w latach 1945-91. I chodzi nie tylko o polityczny, społeczny, kulturowy (jak się wydawało) model, który był wabikiem przyciągającym tysiące ludzi z innych kontynentów, ale o to iż stał się on gospodarczo-ekonomicznym wzorcem cywilizacyjnym narzucanym często siłą, gdyż zabrakło planetarnego konkurenta i rywala.
„Biorąc pod uwagę, że neoliberalizm który od lat 70. XX w. zawładnął Zachodem i jego koloniami (dziś określanymi jako peryferie) ma w sobie wbudowaną zasadniczą sprzeczność kapitalizmu, zdać sobie warto sprawę, że dylematem jaki przed nami stoi jest zdolność do samodzielnego wytworzenia intelektualnej alternatywy, która po jego wyczerpaniu będzie mogła go zastąpić" (Krystian Jachacy, Bunt peryferii). I tej alternatywy Zachód jako cywilizacja i dotychczasowy hegemon nie chce, nie potrafi, nie umie przyjąć do wiadomości, pogodzić się z tym. Przyjąć do wiadomości, że są wartości, tożsamości, doświadczenia wynikające z kultury, historii, które stoją na antypodach tego, co wytworzyła kultura euroatlantycka przez ostatnie wieki i co obudowała (dobrobyt i stabilność) poprzez zyski epoki kolonialnej oraz tzw. złotej ery kapitalizmu 1945–89 (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności). Neoliberalna wersja globalizacji zakładała, iż terytoria, które wejdą absolutnie w przestrzeń oddziaływania Zachodu staną się tym samym obszarami nowej kolonizacji poprzez swą peryferyjność. One w takim planie będą wiecznym zapleczem zapewnienia surowców oraz taniej siły roboczej. Taki model zapewnia również wysysanie z nich intelektualnych sił i energii zbiorowości zamieszkujących te tereny.
Doskonale, mimo kamuflującego wyrazu, oddają to słowa czołowego polityka z Brukseli, Katalończyka Josepa Borella o „ogrodzie” (czyli Zachodzie) i „dżungli”,(która zlokalizowała się poza jego granicami). Aż tu, się peryferie zbuntowały. Przyczynił się do tego również przeciągający się od 2008 r. kryzys nie tyle gospodarczy co strukturalny, wielowarstwowy i dogłębny, systemu. Przeradzał się on w jasno widoczne starcie zachodniego centrum z niezachodnimi, różnymi kulturami. Z tą „dżunglą”. Przejawia się on szeregiem konfliktów na obrzeżach Zachodu, poczynając – symbolicznie - od ataku na WTC 11.09.2001 (choć wojny w b. Jugosławii można też traktować jak preludium do takich sytuacji: p. Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii).
Jednym z dogmatów mających utrzymywać dominację Zachodu nad peryferiami była zasada niezmienności granic. Byłoby to pozytywnym aspektem stabilizacyjnym, gdyby Zachód sam się do tych kanonów stosował. Przykłady Kosowa, a także podział Sudanu i Etiopii (powstały w ich wynikach nowe państwa: Sudan Południowy i Erytrea) są tu znamienne. Kosowianie, Erytrejczycy, Sudańczycy z południa mogli zmienić granice. Natomiast Katalończycy, Kurdowie, Krymczanie, Szkoci, Osetyńczycy czy Abchazi - nie.
Nadzieja na szczęście - produkt PR
Zachód i jego wersja XX / XXI w. globalizacji nadal bazować chciał na takich pojęciach (choć o tym nie mówi się wprost) jak postęp, rozwój cywilizacji, konwergencja, tolerancja, obywatelskość itd. które były esencją Oświecenia. Taka futurologia opierała się na optymizmie i nadziejach otwarcia, na zmiany mające polepszyć doczesny byt. I połączone to miało być z empatycznym, humanistycznym, przyjaznym stosunkiem do Innych. Globalizowana neoliberalnie współczesność pozbawiła jednak ludzkość owych nadziei i optymizmu.
Jak wskazuje Jean Baudrillard (Przed końcem) przez deziluzję narzucono subtelną obojętność dla ważkich, prawdziwych, uniwersalnych spraw (wcześniej dekonstruując wszystko przy pomocy postmodernistycznych narzędzi). Stąd wziął się obserwowany m.in. „nawrót do sentymentalnego, rodzinnego, politycznego moralnego rewizjonizmu”, co w efekcie pogłębia kryzys ekonomiczno-kulturowy, a tym samym zdąża do cywilizacyjnego załamania. Bo konsumenta interesuje tylko zysk, przyjemności i życie w małym, indywidualnie rozumianym, sybarytyzmie.
Tym samym system stracił energię i inicjatywę co w odbiorze społecznym, degraduje oczekiwania na temat przyszłości, postępu i rozwoju. Deziluzja odbiera wykluczonym, stygmatyzowanym z racji biedy, bądź niedostosowania – wkoło przecież tyle możliwości, bo króluje wolność – chęci do snucia jakichkolwiek oczekiwań. Tu egzemplifikuje się właśnie przywołany przez cytowanego Jeana Zieglera pierwiastek HIV, wszczepiony w świadomość przez królujący model neoliberalnego systemu. A przenoszenie w wersji dogmatycznej i paternalistycznej akcentów kulturowych na płaszczyznę tożsamości i identyfikacji, zwłaszcza dotyczących wartości immanentnych wszelkim mniejszościom dotychczas pozostającym poza głównym nurtem mainstreamu, wzmacnia en bloc owe konserwatywno-antysystemowe nastroje i trendy.
Uzupełniają one narrację przepełnioną kultem demokracji liberalnej i dla praw człowieka. Ale uniwersalizm, prawdziwie globalny absolutnie nie jako forma dyktatu, a raczej konsensusu i wzajemnej współpracy na zasadach partnerskich jest clou tego zagadnienia. I znów zderzają się oczekiwania ludzi i świata z hipokryzją tych, co niosą wszem i wobec te wartości oraz zasady, gdyż jak pokazuje praktyka stanowią one parawan dla wspomnianej neokolonizacji.
Jak twierdzi Georg H. von Wright, „globalne siły działają zawsze w pustce, na mglistej i grząskiej nie dającej się przez ludzkość oswoić ziemi niczyjej, rozciągającej się poza zasięgiem percepcji i rozumienia ich władzy przez ludzi i społeczeństwa” (Handlung, Norm und Intention). I to prowadzi zdaniem wielu myśliciel i ekonomistów (Michaił Chazin, Andriej Fursow, Thomas Piketty, Iosef Stiglitz, Yanis Varoufakis, Song Hongbing, itd.) do wniosków o cykliczności globalizacji, pokrywającej się z kryzysami będącymi immanencją tej formy gospodarki. A tym samym i kultury jej towarzyszącej. Szalony wzrost bogactwa w wyniku tych procesów wąskiej warstwy uprzywilejowanych i pozostającej w cieniu bezpośrednich rządów (a tym samym i odpowiedzialności) jest kolejnym czynnikiem sprzyjającym upadkom kolejnych wersji globalizacji w historii.
Sytuacja po 1989 r. „stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować wielkim sumami pieniędzy na całym świecie, przenoszą je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce, spekulując z jeszcze większym zyskiem. Niestety, technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych mieszkańców świata” (Zygmunt Bauman, Globalizacja). Podobieństwo do opisywanej sytuacji w Holandii (p. część I artykułu) jest nader podobne – globalizacja służy wyłącznie wąskiej, plutokratycznej i przeraźliwie bogatej elicie. Stworzyła obecnie nowożytną, XXI-wieczną, arystokrację finansową.
Nie ma więc racji Grzegorz Kołodko, ufnie admirując globalizację (Świat w matni). Stwierdza m.in., iż ten kryzys wynika z racji niedostatecznie konsekwentnego i szerokiego wdrażania jej podstawowych zasad.
A przyczyną są immanentne temu procesowi – jak i systemowi rynkowej gospodarki - przypadki, prowadzące do załamań i kolapsów. Są to niewidoczne gołym okiem siły stanowiące o istocie rynku i tej formy gospodarowania. Owym kolapsom, kryzysom, załamaniom towarzyszyły zawsze wojny (w tym też i domowe), ludobójstwa, epidemie gdyż spadek jakości życia ludności z racji gorszego wyżywienia i pogorszenia się stanu sanitarnego sam z siebie to wymuszał, masowe migracje itd. Takie wnioski wyciągnąć można z historii.
Szukanie alternatyw dla TINA
Gdy teoria, nauka, doktryna się stają dogmatem, z jednej strony eliminuje to debatę i dyskusję, a z drugiej steruje wyraźnie w kierunku religii. Ruch jako forma istnienia materii jest jej immanentnym atrybutem, obejmującym wszystkie zachodzące zmiany i procesy, poczynając od zwykłych, codziennych i niemalże naturalnych odbywających się w czasie i miejscach a na myśleniu kończąc (Fryderyk Engels, Dialektyka przyrody).
Neoliberalizm i jego podstawowe kanony jako niepodważalny paradygmat skolonizował i zawłaszczył globalizację. Wykreował ją na jedyny i dogmatycznie pojmowany kierunek działalności ludzkiej. Dotyczy to przede wszystkim kultury, a co za tym idzie i myślenia o człowieku. Dzięki nowoczesnym technikom komunikacji i rozwojowi technologii zmaterializowana została sytuacja nie pozwalająca dotrzeć zarówno do prawdy jak i jej zobiektywizowania. Informacja sama w sobie stała się prawdziwszą od prawdy. Jest prawdziwa swoją niepewnością, mnogością, ale za tym stoi neoliberalny slogan TINA (There is no alternative) – odniesiony początkowo do ekonomii i gospodarki, lecz z czasem narzucony przez medialny mainstream najszerzej pojmowanej kulturze.
Gdy mówimy o globalizacji i wszystkich elementach jakie z nią są kojarzone, lub mają być z nią skorelowane według możnych tego świata – nasuwa się od razu teoria jednego świata singapurskiego intelektualisty, myśliciela i politologa Kishore Muhbubaniego (Wielka konwergencja). Ale to miałaby być współpraca, konwergencja (czyli przenikanie), a nie dyktat i droga wedle jednych drogowskazów kreślonych w Waszyngtonie, Brukseli i stolicach państw zachodnich. Po efektach współczesnych doświadczeń widać, że ta teza i koncepcja nie zadziałają. Głównie z racji hegemonistycznych zapędów Zachodu i tych sił immanentnych wszelkim procesom globalizacyjnym preferujących kult rynku oraz zysków, które w dziejach świata spowodowały kilkakrotne jej załamanie.
Dziś jako alternatywę dla tej koncepcji proponuje się model tzw. klastrów walutowych (czy stref pieniężnych rozliczeń), gdzie w obrębie takich asocjacji żyłoby i funkcjonowało od 0,3 do 0,5 mld ludzi (minimum). Ku tej koncepcji skłania się nawet już dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego Kristalina Georgijewa. Wiąże się to jednak ze spadkiem znaczenia walut zachodnich: dolara, euro, brytyjskiego funta i franka szwajcarskiego. To też jest symptom więdnięcia dotychczasowej wersji globalizacji, której jednym z paradygmatów był dolar jako waluta światowa.
Wracając do mentorstwa i chęci zachowania dominacji za wszelką cenę trzeba podkreślić, iż nawet najsłuszniejsze i najbardziej humanistyczne zapewnienia głoszone z wysokich ambon przez tzw. autorytety, gdy brakuje im praktycznego potwierdzenia, rozsypują się w proch. I tak jest dziś z odbiorem demokracji liberalnej, wolności obywatelskich czy osławionych praw człowieka.
Warto przytoczyć fragment listu z XVI w., gdzie dwóch wielkich humanistów i admiratorów nauk Erazma z Rotterdamu – Melanchton i Myconius - konkludują, że „ci którzy tak otwarcie bronią bluźnierczych artykułów wiary mimo, iż nie są jeszcze buntownikami winni być karani śmiercią przez władzę świecką” (Corpus reformatorum).
Ci koryfeusze reformacji, którzy głośno protestowali przeciwko samowoli sądów kościelnych, inkwizycji i karom dla powstającej zbiorowości protestanckiej, postulujący wolność sumienia, słowa i druku dla nieprawomyślnych z wykładnią Rzymu nauk czy sądów, gdy umocnili swe pozycje i wpływy w strukturach świeckiej władzy sami poczęli wnioskować, domagać się ścigania inaczej myślących i mających odwagę głosić takie tezy.
Dziś, gdy pełzająca cenzura i zamykanie ust adwersarzom rozplenia się mimo szumnych deklaracji kultury zachodniej o demokracji, wolności, swobodach, o prawach człowieka, jest to takim samym dysonansem i zaprzeczeniem owym pryncypiom systemowym jak lektura korespondencji dwóch wybitnych umysłów kultury europejskiej sprzed prawie pięciu wieków.
Systemowy idiotyzm intelektualny
Rosyjski politolog i psycholog społeczny Aleksiej Muchin wysnuł ciekawą tezę, która w jakimś stopniu potwierdza słabość i degradację idei globalizacji we współczesnym świecie. Wiąże się ona z efektem obniżania poziomu edukacji, a tym samym wykształcenia en bloc elit światowych. Prywatyzacja i komercjalizacja tej ważkiej sfery życia publicznego pozbawiła ludzi krytycyzmu (o autokrytycyzmie nie wspominając, bo każdy jest wyjątkowy, najlepszy i nic poza nim się nie liczy w życiu jak jego subiektywne pojęcie zadowolenia i szczęścia) i samodzielności myślenia. Konsument nie jest, bo być nie może, świadomym obywatelem.
Muchin mówi o postępującym „idiotyzmie intelektualnym” porażającym wszystko i wszystkich (od góry do dołu). To stało się problemem systemowym. Wyalienowany, żyjący w swym świecie bogactwa i nierealnie (choć może i słusznych) postrzeganych wartości, globalny establishment polityczny i manipulowani reklamami oraz mainstreamowym przekazem konsumenci żyją w światach równoległych. Lecz ów „intelektualny idiotyzm” dotyka ich tak samo, choć różnie się materializuje z racji funkcji, usytuowania i odpowiedzialności. Bo gdy zainteresowania kształtowane są wyłącznie wokół sfery najszerzej rozumianej konsumpcji, trudno o rozważania o skutkach swych decyzji czy nawet jakichkolwiek szerszych i pogłębionych refleksji. Wielu widzi zbliżającą się zapaść systemu, ale poddaje się tym trendom z racji owego „intelektualnego idiotyzmu” i braku narzędzi poznawczych dla takich rozmyślań i dekadencji immanentnej epoce zwanej fin de siecle.
Koniec jednej cywilizacji jest zawsze początkiem rozwoju i dominacji innej. Tak było zawsze w historii i tak będzie teraz. Czy przyjdzie nam czekać 150 lat jak w przypadku upadku feudalizmu i przejścia do ery kapitalizmu – czas pokaże. Choć procesy zachodzące w świecie są obecnie tak szybkie, nie tylko z racji nowych środków komunikacji społecznej co i zdolności manipulacyjno-propagandowych, jakimi dysponują wspomniane, niewidzialne siły rynku (czyli kapitał i jego interesy) pozwalają domniemać, iż nastąpi to o wiele szybciej.
Zachód, jako hegemon i jednocześnie propagator określonych wartości, sugerując ich uniwersalność i wszechstronność, musi sobie zdać sprawę, że w tym policentrycznym świecie trzeba zgodzić się z tym, że istnieje wiele równowartościowych sposobów bycia człowiekiem i różnorodności form życia. A tym samym i kultur. Wypracowanie modus vivendi z różnorodnością – także w obrębie wartości - staje się koniecznym warunkiem przetrwania. Bo te głoszone z ambon kanony powszechnie są zapominane i brutalnie deptane.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Autora pt. Globalizacyjne pląsy. Pierwszą zamieściliśmy w numerze listopadowym SN 11/23.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 696
Globalizacja, jaką wieszczono od upadku muru berlińskiego w wersji demoliberalnej, mającej zapewnić euroatlantycką hegemonię na wieki (Francis Fukuyama, Koniec historii) westernizować /amerykanizować planetę wyraźnie zwolniła, popadła w permanentny kryzys. Jego pierwsze poważne sygnały zapoczątkowały upadki na Wall Street w 2008 r. a potem masowe bankructwa. I system od tego czasu jest w stanie „bezdechu”. Wyraźnie więdnie. Ta wersja kapitalizmu z neoliberalnym kultem rynku i tego wszystkiego co się z nim wiąże (dotyczy to również kultury) utraciła energię i możliwości rozwoju (czyli skończył się potencjał do eksploatacji i wysysania energii z innych kultur). Widać jej sklerozę i oznaki starczej demencji. Poszerza się zakres dekadencji, pesymizmu, wzbiera atmosfera fin de siecle.
Powszechna Deklaracja Praw Człowieka jest dziś przemokłym, bezwartościowym papierem, protesty przeciw jej łamaniu są coraz słabsze. Totalitaryzm korporacyjny nie potrzebuje już żadnych ideologii. Jesteśmy uśpieni w przeświadczeniu, że żyjemy w demokracji, ale to fikcja. W rzeczywistości rządzą nami instytucje, które nie mają z demokracją nic wspólnego, jak Bank Światowy czy Światowa Organizacja Handlu. Żyjemy w świecie rządzonym przez możnych.
Jose Saramago
Według powszechnie przyjętej definicji globalizacja (lub globalizm) to ogół procesów prowadzących do coraz większej współzależności i integracji państw, społeczeństw, gospodarek i kultur, czego efektem jest tworzenie się światowego społeczeństwa; zanikanie kategorii państwa narodowego, wzrost tempa interakcji poprzez wykorzystanie technologii informacyjnych oraz znaczenia organizacji międzynarodowych, a w szczególności transnarodowych korporacji. Wiele osób z przestrzeni publicznej – polityków, ekonomistów, działaczy społecznych, dziennikarzy i publicystów itd. – jest nadal bezkrytycznymi admiratorami tych procesów, mimo szkód, jakie wyrządził model globalizacji powiązany z dominacją cywilizacji Zachodu, kultury głęboko dotkniętej doświadczeniem postmodernizmu i neoliberalną ekonomią, porażającą świadomość.
Kojarzy się te środowiska z lobby finansowo-bankowym (czyli Wall Street i londyńskim City), którego uosobieniem niezmiennie pozostają bez względu na szerokość i długość geograficzną: finansista, spekulant giełdowy (dobrotliwie, choć zupełnie nieadekwatnie nazywany filantropem) Georg Soros (jego globalni akolici znani są jako tzw. „sorosiata”), środowisko Davos i klubu Bildenberg, krąg intelektualny wokół Klausa Schwaba, czyli ci co wyszli z jego szwajcarskiej szkoły „młodych liderów”, a którzy dziś stanowią czołówkę polityczną i elitę zachodniego świata: Emmanuel Macron, Angela Merkel, Justin Trudeau, Tony Blair, Jacinta Andern (b. premierka Nowej Zelandii), Annalena Baerbock, Maia Sandu (prezydentka Mołdowy), Sanna Marion (b. premierka Finlandii) itd. U nas do takich osób można zaliczyć choć w różny stopniu i zakresie poparcia dla procesów globalizacyjnych m.in. Grzegorza Kołodkę, Leszka Balcerowicza, Aleksandra Kwaśniewskiego, Donalda Tuska i ich zaplecza polityczno-programowe.
Globalizacja – szansa czy zagrożenie?
Już ponad dwie dekady temu Ryszard Kapuściński przestrzegał kilkakrotnie proroczo, że w czasie szalejącego neoliberalizmu oraz bezprzykładnego (bo bez alternatywnego) królestwa rynku i wartości mu towarzyszących, dzisiejszy globalizm można widzieć jako szansę, ale i przede wszystkim zagrożenie. Łączy bowiem on potężną technikę połączoną z zadufaną ignorancją, zażartym fanatyzmem i chciwym egoizmem. A do tego jeszcze niechęć uczenia się, obojętność na dolę Innego, brak życzliwości i dobroci. Ale takie są pryncypia systemu gospodarki rynkowej, gdzie wartości i kanony ustawania kapitał dla którego naczelnym drogowskazem jest zysk.
Trzeba przyznać, że zbliżone i podobne procesy zachodziły w historii świata praktycznie od wielu wieków. A na pewno w ostatnim tysiącleciu kilkakrotnie. I zawsze po gospodarczym wzroście i oszalałych zyskach, prowadzących do euforii beneficjentów (każdorazowo wielokrotnie liczniejszych od tych, co tracili i przegrywali w efekcie tych procesów) następował powszechny kolaps i nowe sformatowanie systemu. Kapitał mógł od nowa, w nowych warunkach i według nowych reguł polityczno-kulturowo - społecznego rozdania budować swoje materialne zaplecze, a tym samym od nowa tworzyć sfery wpływów i zależności. Zmieniały się tylko uzasadnienia dla prowadzenia podbojów, materializujących się potem wielowarstwową eksploatacją podbitych terenów, ale także inkulturacją (czyli niszczeniem miejscowych, autochtonicznych – często o wielowiekowej tradycji i doświadczeniach - zdominowanych przez zwycięzców, kultur i cywilizacji). Raz były to powody religijne (jedyna prawdziwość swego wyznania), potem cywilizacyjne (misja uczynienia podbijanych „dzikich” repliką ludzi Zachodu), Dziś są to argumenty polityczno-kulturowe (prawa człowieka, demokracja, wolności obywatelskie itd.). Lecz zawsze w tle, dyskretnie i bez rozgłosu, pozostawały interesy ekonomiczne, gospodarcze jakichś możnych - o których mówi cytowany Jose Saramago (Gazeta Wyborcza, 19.20.06.2010) - starających się dominować w świecie i w ten sposób pomnażać swoje zyski.
Cywilizacja Zachodu vs Inni
I w tym względzie cywilizacja tzw. Zachodu odróżniała się od innych kultur, które również prowadziły ekspansję w imię swoich interesów i w zainteresowaniu też pozostawały ekonomiczne zyski. Ale brakowało im aktywnie i niezwykle szeroko stosowanej przemocy kulturowej, tego narzucenia siłą militarną swoich wartości towarzyszących euroatlantyckim formom kolonizacji (czyli „globalizowania”, wedle paradygmatów zachodniej cywilizacji). W pozaeuropejskich kulturach następowała raczej absorpcja, swoisty kulturowy irenizm *, wymieszanie różnych walorów i wartości. Dotyczy to zwłaszcza cywilizacji perskiej, chińskiej i hinduskiej. Zwłaszcza tę trzecią scharakteryzować należy – wedle pojęcia utworzonego w Ameryce, a nazywanego melting pot (tygiel kultur, narodów, mniejszości i różnych tożsamości tworzony w sposób naturalny) – jako kulturę i cywilizację niejako rozpuszczającą w sobie (ale też i tym samym pobierającą) to, co wnosili Inni, przybywający na subkontynent indyjski. Popatrzmy na kulturę Indochin, zwłaszcza Indonezji, jak wpływy hinduskie, trwające tam przez tysiąclecia, uległy wspomnianej „irenizacji”.
Z kolei porównanie w tej materii cywilizacji zachodniej i chińskiej także pokazuje diametralne różnice, wynikające z priorytetów i mentalności ludzi reprezentujących te formacje kulturowo-cywilizacyjne. Chińczycy zawsze dążyli do kontroli przede wszystkim szlaków handlowych, linii przesyłowych dla towarów, usług, dóbr, ale też i idei, które migrują wspólnie z ludźmi przemieszczającymi się owym szlakami (dawniej był to Jedwabny Szlak – III w. p.n.e. do XVII w. – dziś to chiński projekt tzw. Nowego Jedwabnego Szlaku) za pomocą obsady węzłowych punktów tychże linii. M.in. dlatego Chiny usilnie tworzą oprócz sieci komunikacyjnej wspomniane punkty węzłowe na wybrzeżach mórz i oceanów. Takim jest projekt – stanowiący odgałęzienie głównie trajektorii tzw. Pasa i Szlaku (czyli Nowego Jedwabnego Szlaku) - powiązania autostradą, linią kolejową i równoległymi do nich rurociągami terytorium Chin przez góry Hindukusz z wybrzeżem Pakistanu (nad Morzem Arabskim). Chińczycy już usadowili się mocno w pakistańskim porcie Gwadar (prowincji Beludżystan), mającym stanowić taki właśnie punkt węzłowy na tym kierunku. To -perspektywicznie patrząc - kontrola strefy Oceanu Indyjskiego, który w XXI w. będzie oprócz strefy daleko pacyficznej, głównym centrum gospodarczym, intelektualnym i postępu technologicznego na świecie.
Natomiast Europejczycy podbijali całe tereny, ustanawiając na nich swoją (lub kompradorską) administrację, kolonizując i starając się nawrócić autochtonów – oprócz wspomnianego wyzysku i eksploatacji – na tzw. „europejskość”, poddać ich ucywilizowaniu, czyli stworzeniu klonów „białego Europejczyka, chrześcijanina i dżentelmena”.
Zaczął Kolumb
Wielu autorów i komentatorów uważa, iż dominację cywilizacji zachodniej ze wszystkimi jej następstwami, należy datować od odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba (1492 r.). Jednak pierwszym takim krokiem ku ekspansji, a przez to i „globalizowania” interesów i eksportu swoich wartości poza krąg własnej kultury i tożsamości, stały się wyprawy krzyżowe.
Oczywiście, kiedy papież Urban II podczas synodu w Clermont (Owernia) rzucił hasło krucjat do Ziemi Świętej (rok 1085), głównym motywem, do dziś podnoszonym, było odzyskanie z rąk muzułmanów kontroli nad Palestyną. Czyli argumentacja religijno-kulturowa. Jednak poza nią krucjaty pozwalały rozwiązać – i to było w perspektywie myślenia możnych ówczesnego świata nie mniej ważkim zagadnieniem – np. problemy demograficzne i związanej z nimi sukcesji w feudalnej strukturze Europy Zach.
Oczywiście, co widać przez cały czas ich trwania (czyli przez trzy stulecia), niemałą rolę – a często i zasadniczą (morski transport i posiadanie odpowiedniej floty) – pełniły handlowo-ekonomiczne interesy bogatych republik włoskich; zwłaszcza Genui i Wenecji. Klasycznym na to przykładem jest tragizm IV krucjaty, gdzie krzyżowcy realizowali głównie interesy patrycjatu weneckiego, podbili łupiąc - niszcząc tym samym stolicę Cesarstwa Bizantyjskiego - Konstantynopol.
Wielowiekowa i ugruntowana już w XII / XIII w. nienawiść szerzona na bazie religii i kultury zachodniej do Greków (jak wówczas nazywano wyznawców prawosławia, którego symbolem był właśnie Konstantynopol) była nie mniej ważkim powodem dla zapału, z jakim rycerstwo zachodnie wtargnęlo do stolicy wschodnio-rzymskiego Imperium w 1204 r. zamiast walczyć z innowiercami w Ziemi Świętej.
To są przykłady na realizowanie – choć to się wówczas tak nie nazywało (a i dziś raczej unika się rozumienia zjawiska wypraw w ten sposób) – globalizacji wedle chrześcijańskiego, zachodnio-europejskiego modelu. Dało to podstawy do kontynuacji tych procesów w kolejnych wiekach choć pod innymi hasłami i z innymi sztandarami. Czyli żadnych ustępstw i negocjacji, gdy chodzi o prawdę utożsamioną z zachodnią religią, a tym samym i kulturą.
Ponieważ kultura europejska i euroatlantycka mają się zasadzać na podstawach chrześcijańskich (choć dziś wstydliwie i małodusznie mało kto się do tego przyznaje) warto jest przypomnieć dwie wypowiedzi czołowych hierarchów watykańskich jakie padły już w II połowie XX wieku, a które podsumowują taki sposób myślenia i działania. „Szlachetna jest gotowość rozumienia każdego człowieka, analizowania każdego systemu przyznawania racji wszystkiemu co słuszne – nie może ona jednak oznaczać gubienia pewności własnej wiary” (Jan Paweł II, Redemptor hominis) i „To nie chrześcijaństwo trzeba zmodernizować, to świat trzeba ewangelizować” (kard. Józef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI [w]: Raport o stanie wiary, w domyśle według naszych, katolickich, zachodnioeuropejskich wartości i modelu).
Fazy hegemonii
Epoka kolonializmu, jaką rozpoczyna dotarcie Kolumba do Ameryki otwiera nowy etap globalizacji. Globalizacja w wykonaniu cywilizacji zachodniej w tym wielowiekowym okresie przeszła kilka faz hegemonii. Wymienić należy dominację hiszpańską, holenderską, francuską i przede wszystkim – brytyjską, gdy nad tym imperium „nie zachodziło słońce”. Po II wojnie światowej Amerykanie, w wyniku jej efektów i uzgodnień, złamali ostatecznie angielską wersję globalizacji, rozpoczynając swoją hegemonię, której apogeum przypadło na dwie dekady następujące po upadku muru berlińskiego w 1989 r.
Okres, gdy Holandia (Republika Zjednoczonych Prowincji od proklamowania niezależności od Madrytu w 1588 r.) królowała na morzach, czerpiąc niewyobrażalne zyski z monopolu handlu, trwał ok. 100 lat. Moda, którą podsycono skutecznie identycznie jak się to robi współcześnie (wówczas czyniły to obrazy malowane realistycznie przez mistrzów flamandzkiego pędzla prezentujących jakość i walory życia w ówczesnych Niderlandach) na wiele towarów, tworząca zapotrzebowanie i pokusy ich posiadania, spowodowały tam dobrobyt i najwyższą jakość życia elit w ówczesnej Europie. Chodzi głównie o tulipany, przyprawy, ale głównie – transatlantycki eksport z Afryki niewolników i handel ludźmi w Nowym Świecie. Lecz warstwy niższe i klasy utrzymujące się z pracy rąk – nie z rentierstwa, obrotu towarów, kontroli rynków i posiadania statków – żyły na granicy nędzy, mimo iż pracowali wszyscy członkowie rodzin, także kobiety i dzieci. Np. matka późniejszego admirała Maartena Trompa prała koszule marynarzom tak zarabiając na życie.
Taki stan rzeczy zapewniały: świetna flota, rosnące zasoby finansowe, pozwalające na werbunek najemnych żołnierzy dla podbojów i obrony owych zdobyczy wobec konfliktów rozdzierających wówczas Stary Kontynent (np. wojna 30-letnia) oraz wspomniana moda na taki styl życia. Mit niderlandzkiego Złotego Wieku jest niezmiennie po dziś dzień obecny w kulturze i historii Europy Zach. Dlatego nie ma racji Norman Davies uważający, iż holenderska ekspansja na przełomie wieków XVI i XVII pozbawiona jest par excellence cech imperializmu. Będąc jednak w szerszej perspektywie cywilizacyjną, kolonialną i kulturową wersją globalizacji w wymiarze zachodnio-europejskim (współcześnie – euroatlantyckim) jest klasycznym chrześcijańskim w jądrze nawracaniem tych Innych na „europejskość” czyli imperializmem „made in Zachód” (Norman Davies, Na krańce świata).
Transport hiszpański (bo równolegle z niderlandzką dominacją funkcjonowała hegemonia Hiszpanii) – oprócz wywozu dóbr (przede wszystkim srebra i złota) na płw. Iberyjski - szedł również z Nowego Świata, na Zachód przez Pacyfik. Wymiany dokonywano na Filipinach, gdzie strefa wpływów hiszpańskich graniczyła z chińskimi. Dżonki dalekomorskie docierały tam, odbierając od Hiszpanów srebro, a w zamian Europejczycy otrzymywali luksusowe towary produkowane w Chinach a niedostępne na Starym Kontynencie: przede wszystkim jedwab i porcelanę. Z tych transakcji korona hiszpańska także czerpała niemałe zyski. Madryt po 1588 roku oraz spektakularnych porażkach w kilku bitwach morskich z Anglikami powoli począł tracić dominującą rolę w ramach tej europejsko-kolonizacyjnej fazy globalizacji. Chodzi m.in. o porażkę Wielkiej Armady (Gravelines w kanale La Manche - 1588), która zbiegła się z oderwaniem Zjednoczonych Prowincji. Ten proces zwieńczony jest klęską pod Trafalgarem (1805). Ponadto Anglicy przez prawie dwie dekady (XVI-XVII w) – w czym wspierała ich nieformalnie, zgodnie ze swoim interesem Francja - stosując korsarskie rajdy na Atlantyku (Drake ,Cavendish, Dampier itd.) przyczynili się także do obalenia zarówno hegemonii Holendrów jak i Hiszpanów. W wyniku podboju Indii w XVIII w. – które stały się perłą w koronie angielskiej – Wielka Brytania przejmuje prymat w realizacji zachodnio-europejskiej wersji globalizacji w czasach kolonializmu. To pierwszy, autentycznie planetarny wymiar globalizmu.
Narodziny transnnarodowych korporacji
W tym miejscu nie sposób pominąć roli Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, korporacji angielskich inwestorów, działającej od XVII w do 1858 roku, na terenie Indii, Azji Południowo-Wschodniej i na Dalekim Wschodzie. Instytucja ta miała szerokie uprawnienia polityczne i administracyjne, daleko wykraczające poza tradycyjny handel, dzięki znacznemu poparciu rządu JKM. Mogła utrzymywać własną armię, zawierać układy polityczne i sojusze, wypowiadać wojnę, miała prawo do posiadania własnej waluty i pobierania podatków. Jej rola wzrosła po ostatecznym podbiciu Indii w XVIII w. Kompania stała się jednym z głównych filarów rozwoju ekonomicznego Anglii, mając ogromny wpływ na imperialną politykę tego kraju. Analogia z dzisiejszymi transnarodowymi, globalnymi korporacjami nasuwa się sama.
Podobne handlowo-kolonizacyjne przedsięwzięcia posiadali Holendrzy, Francuzi i Duńczycy. W różnym stopniu przyczyniając się do wspomnianego tła militarnych i państwowych podbojów w ramach kolonizacji i tym samym procesów globalizacyjnych. Oczywiście nie na taką skalę jak to miało miejsce w przypadku Kompanii Wschodnioindyjskiej i Anglii.
W efekcie II wojny światowej załamało się Imperium Brytyjskie w wyniku procesów dekolonizacyjnych, stymulowanych zarówno przez obóz ZSRR (z powodów ideologicznych) jak i Amerykanów (z racji likwidacji konkurenta w ramach cywilizacji zachodniej). Jej miejsce zajęło Imperium USA. Jak się współcześnie uważa jest to obecnie nowy, specyficzny, charakterystyczny dla II połowy XX w. typ imperium (Alejandro Colas, Imperium, czy Michael Hardt i Antonio Negri Imperium itp.), ewoluujący cały czas w kierunku ograniczania znaczenia państwa narodowego na rzecz władzy niedookreślonych, płynnych i ciągle zmiennych sił planetarnego rynku. Przy jednoczesnym, permanentnym wzroście znaczenia i władzy sektora bankowo-finansowego oraz rosnącej rangi w ostatnich dwóch dekadach sektorów high-tech i masowej komunikacji. Opis form działania tych sił i trendów niosących określone efekty w przestrzeni społecznej, znajdujemy w całym dorobku Zygmunta Baumana.
Jego zdaniem, w procesach globalizacyjnych „siły ponadnarodowe zawsze były i są w dużej mierze anonimowe i przez to trudne do określenia. Rynek jest nie tyle opartą na konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem przeciwstawnie ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulowania popytem, sztucznie tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego zysku” (Z. Bauman, Globalizacja).
I dlatego, że gros największych gigantów planetarnego rynku, zwanych transnarodowymi korporacjami, kojarzona jest z USA (w mniejszym stopniu z Europą) należy skonkludować, iż jest to ten sam model dominacji, tej samej formacji cywilizacyjno-kulturowej. Idą za nim, oprócz analogicznych form kolonizacji jak przed wiekami, kulturalny imperializm i dominacja określonych wartości, często diametralnie sprzecznych z doświadczeniami i tożsamością zdominowanych zbiorowości. Dziś można mówić o cywilizacji euroatlantyckiej, gdyż USA są niejako przedłużeniem, ewolucją tego co wydarzyło się w Europie w ostatnich 3-4 wiekach. Pokrewieństw z podobnymi wydarzeniami w historii nie brakuje; nubijskie królestwo Kusz i Egipt po upadku Nowego Państwa faraonów, dzieje Asyrii i całego Międzyrzecza, bądź praktycznie wszystkie cywilizacje Mezoameryki sprzed podboju Kolumba.
Dawniej globalizacja realizowana równolegle z kolonizacją służyć miała elitom państw kolonialnych, narodowym firmom i przedsięwzięciom. Mimo zmian paradygmatów i sytuacji politycznej, społecznej, ekonomicznej, kulturowej itd. na świecie współcześnie panuje ta sama, ewoluująca ciągle, lecz posiadająca niezmienne jądro, wersja globalizacji, czyli hegemonii zachodniej cywilizacji i kultury.
Radosław S. Czarnecki
*Irenizm (gr. εἰρήνη eirene, „pokój”) – w teologii chrześcijańskiej kierunek dążący do zniwelowania różnic między wyznaniami i przywrócenia jedności drogą wzajemnych ustępstw doktrynalnych. To także postawa otwartości i życzliwości w rozwiązywaniu spornych zagadnień. Zapoczątkował go Erazm z Rotterdamu, a w Polsce głoszony był w XVI w. przez Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Jana Łaskiego.
Jest to pierwsza z dwóch części eseju Autora pt. Globalizacyjne pląsy. Druga zamieścimy w następnym, grudniowym numerze SN.