Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 396
Nie ma nic gorszego niż aktywna głupota.
Johann Wolfgang von Goethe
Nic nie powoduje większego ośmieszenia najpoważniejszej nawet debaty publicznej niż ludzie ograniczeni w swych horyzontach, nie posiadający wiedzy interdyscyplinarnej oraz pogłębionych danych pochodzących z wieloletnich badań naukowych. A przy okazji wypowiadający się z pasją dogmatyków i fanatyków, zakładający apriorycznie swą rację jako prawdę niemalże religijną.
Takim zagadnieniem budzącym gorące dyskusje jest najogólniej biorąc sprawa zmian klimatycznych.
Konflikt w tej materii przybiera u nas kształt groteskowych zmagań racjonalnego, podbudowanego wieloletnimi obserwacjami i badaniami naukowego podejścia – nie z denialistami klimatycznymi, a z fanatycznymi zwolennikami radykalizmu klimatycznego, którzy swą ignorancją i pychą wykonują antyreklamę tej słusznej i potrzebnej sprawie. Ci tzw. aktywiści klimatyczni grzeszą ciężko nie tylko brakiem umiaru i racjonalności swych argumentów, a tym, iż kierują się wyłącznie intuicją, dobrymi chęciami i emocjami, które w takich węzłowych współcześnie, jak sądzę, zagadnieniach nie są najlepszym - o ile jakimkolwiek – uzasadnieniem (choć to na pierwszy rzut oka tak często wygląda, ale za tym stoją zazwyczaj normalne, utylitarne pobudki).
Dziś zamiast szlagwortu prezentuję wywiad udzielony 17.04.24 dla radia RMF FM (w programie red. Roberta Mazurka) przez aktywistkę klimatyczną Dominikę Lasotę z Inicjatywy Wschód. I nie chodzi tu o sposób prowadzenia wywiadu przez dziennikarza – paternalistyczny, momentami agresywny i niegrzeczny, nawet arogancki – lecz o to, co ta młoda, 22-letnia osoba prezentowała w przedmiocie najszerzej rozumianych zmian klimatycznych i płynących z nich zagrożeń dla ludzkości. I w jakiej formie to przedstawiała, jakich używała argumentów, jak demonstrując swoje emocje i intuicję starała się udowodnić, iż są one niepodważalnym dogmatem w tej materii.
Brak pogłębionej, interdyscyplinarnej – gdyż problem klimatycznych zagrożeń tak trzeba rozpatrywać - wiedzy oraz świadomości swych intelektualnych ułomności z racji wieku można jej wybaczyć. Tak jak wspomnianej pychy, nieumiejętności dystansowania się zwłaszcza do siebie i posiadanej wiedzy, bo zapewne nie słyszała o Marku Aureliuszu, może i najwybitniejszym (intelektualnie) imperatorze rzymskim, który celnie zauważył w Rozmyślaniach, że „wszystko, co słyszymy jest opinią, a nie faktem. Wszystko, co widzimy jest perspektywą, nie prawdą”.
Piszę ten spicz, by zwrócić jednak uwagę na coś innego. Jeśli aktywiści klimatyczni (problem dotyczy modnego dziś i rozprzestrzenionego tzw. aktywizmu, który wdziera się natrętnie do niemal każdej dziedziny publicznego życia, a media głównego nurtu promują to jako „cool” i „trendy”) swoje zaangażowanie traktują jako podstawowe źródło swoich dochodów, to jest to kolejny argument do spojrzenia na tę formę działalności inaczej niż to przedstawia i propaguje mainstream.
Do tej pory aktywizm społeczny rozumiano – tak w społeczeństwie obywatelskim, do którego dążymy, należy to pojęcie pojmować - jako szlachetną, w wolnym od zajęć zawodowych czasie, działalność pro publico bono. Jako gest i poświęcenie wolnego, prywatnego, czasu, z racji godnych, uniwersalnych i humanistycznych pobudek, dla jakiejś ważnej idei, sprawy, zagadnienia mającego znaczenie społeczne.
Natomiast Dominika Lasota prezentuje w rzeczonym wywiadzie bez żadnych zahamowań i ze swadą charakterystyczną niczym nie zmąconą pewność co do swojej osoby oraz posiadanych mądrości. To efekt, tak dziś propagowanych i powszechnie stosowanych, przewag emocji nad racjonalnością, intuicji oraz różnej formy afektów w życiu codziennym, w przestrzeni publicznej, w interpersonalnych relacjach i decyzjach. Nawet najwyższej wagi. Gdy aktywistka swą działalność podsumowuje stwierdzeniem, że na życie ciężko zarabia zbierając gdzie można stosowne granty, zapala mi się od razu „czerwone światełko” nieufności co do zapewnień nt. czystości intencji przy tak rozumianej aktywności społecznej. Bez przymiotników - każdej.
Bo jak czynności pro publico bono mające być naszym subiektywnym darem na rzecz wspólnoty mogą być wyceniane przez granty, przez prywatną potrzebę zysku? Zwłaszcza, że w systemie rynkowej rywalizacji i bezwzględnej konkurencji o planetarnym zasięgu geneza przydzielania owych grantów lokuje się w kolosalnych zyskach lobbystów i posiadaczy hiperkapitału*. Jeśli p. Dominika chce walczyć z rozrostem sieci hipermarketów spożywczych, korporacjami i monopolizacją rynków nie wspominając, iż za rozwiązaniami związanymi z wprowadzaniem „Zielonego Ładu” np. w polskim rolnictwie mogą stać lobbyści związani właśnie z tymi molochami, jest to co najmniej nieuczciwe intelektualnie. W rynkowo funkcjonującym systemie, ktoś udzielający owych grantów czyni to w określonym, podszytym własnym zyskiem, celu.
Ale to rzutuje na istotę rozumienia i stosunku społeczeństwa do aktywizmu, który w wyniku takich działań wybitnie szkodzi samej idei, zamieniając ją w karykaturę obywatelskości, zaprzeczenie ideom, którym owa działalność ma służyć. W tym konkretnym przypadku - debacie o zagrożeniach niesionych przez zmiany klimatyczne związane z tzw. antropocenem.
Wszystko w królującym systemie neoliberalnego kapitalizmu i szaleństwach zarabiania pieniędzy na wszystkim oraz jednoczesnego kultu takiego sposobu egzystencji zabija, plantuje i skutecznie degraduje nawet najwznioślejsze czy najszlachetniejsze pomysły, idee, założenia.
Konsumpcja, pogoń za zyskiem mają w społeczeństwie złe konotacje, gdyż utożsamiane są (na podstawie wieloletnich doświadczeń) z nieuczciwością, zakulisowymi machinacjami czy ukrytym lobbingiem. Gdy za takimi przedsięwzięciami stoi Unia Europejska (ze swoimi wszystkimi agendami) jako struktura nie tyle niezależna i działająca w interesie zbiorowości wszystkich Europejczyków, a polityczny twór realizujący w zależności od politycznego klimatu interesy określonych lobby (a taka jest społeczna recepcja tych zjawisk) - trudno się dziwić, że rośnie gwałtownie eurosceptycyzm i towarzyszące mu polityczne zawirowania.
Radosław S. Czarnecki
*https://nowyswiat24.com.pl/2022/10/29/za-wandalizmem-aktywistow-klimatycznych-stoja-bogacze/ - przyp. red.
Link do rzeczonego wywiadu:
https://youtube.com/live/N0Hzt91ULtA?si=Kog_q06TFOycES_g
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2104
Dzieje się coś złego z naszym językiem ojczystym – i zmiany te zachodzą w coraz szybszym tempie. Nie dość, że zaśmieca się słownictwo wulgaryzmami oraz dziwolągami tzw. nowomowy i często nieuzasadnionymi i nietrafnymi zapożyczeniami z innych języków oraz żargonów, to nie przestrzega się logiki wypowiedzi oraz reguł gramatycznych, składniowych, stylistycznych, semantycznych i ortograficznych.
Wystarczy posłuchać rozmów ludzi w miejscach publicznych, poczytać różne dokumenty, gazety, reklamy oraz wpisy i komentarze na stronach internetowych. A przecież język unaocznia nie tylko kulturę osobistą, charakter i sposób myślenia pojedynczych ludzi, ale całej grupy etnicznej i narodu.
Słusznie zauważa Tadeusz Dostatni OP (Po owocach ich poznacie (http://www.opoka.org.pl/biblioteka/H/HN/3/8 wykly-1.html;), że „Sprawdzianem człowieka jest jego wypowiedź”. Mowa, która jest naszym sposobem komunikowania się, pozwala nam poznać tego drugiego. (…) Słowo wypowiedziane jest również sprawdzianem nas samych. To znaczy, że po naszej mowie ludzie będą nas oceniali. (…) „Hodowlę drzewa poznaje się po jego owocach, podobnie serce człowieka po rozumnym słowie”.
Ponadto jedną z ważnych funkcji języka jest utrwalanie tożsamości etnicznej i - w przypadku jednorodnego społeczeństwa - również narodowej. Widać ludzie zapomnieli o tym, zajęci różnymi, mniej lub bardziej ważnymi sprawami, uganiając się za bogactwem, karierą lub sukcesem i ponaglani przez coraz inteligentniejszą technikę.
Jakie są przyczyny i skutki tego zaniedbania?
Braki edukacji
Jedną z przyczyn jest niewystarczająca troska edukatorów, rodziców i innych osób oraz instytucji (przede wszystkim szkół) mających wpływ na nauczanie języka ojczystego na przyzwoitym poziomie i na sposób posługiwania się nim w życiu codziennym. Częściowo spowodowane jest to czynnikami subiektywnymi – ich lenistwem, albo niedbałością, a częściowo obiektywnymi – zaniżanymi wymaganiami i kryteriami ocen narzucanymi przez standardy programów nauczania na poziomie „minimum” oraz trudnymi warunkami, jak np. przeludnionymi klasami szkolnymi.
Jednak większy udział ma czynnik ludzki. Nawet w najgorszych warunkach można rzetelnie i odpowiedzialnie wykonywać swoje obowiązki, gdy tylko chce się tego. Z drugiej strony, najlepsze chęci nauczycieli nie wystarczą, jeśli nie mają oni wsparcia ze strony władz i rodziców, zrozumienia u uczniów ani wystarczającej liczby godzin do nauczania języka ojczystego.
Zalew zapożyczeń
Język, który jest systemem dynamicznym, zawsze zmieniał się, ale bardziej w sposób naturalny niż sztuczny. Jego ewolucja wynikająca z rozwoju cywilizacji jest naturalna i konieczna. Natomiast jest sztuczna, gdy dokonuje się wskutek działania innych czynników - incydentalnych i niekoniecznych.
Cały czas zmieniały się reguły ortograficzne i gramatyczne oraz zasób słownictwa. Niektóre słowa wychodziły z użytku powszechnego, przybierały inne znaczenia, albo zastępowane były nowymi. Wymuszał to postęp cywilizacyjny oraz dostosowywanie języka do aktualnych potrzeb komunikowania się. Jednak nigdy wcześniej nasze słownictwo nie zmieniało się na tak wielką skalę, ani tak szybko jak ostatnimi czasy. Nigdy wcześniej nie wzbogacano naszej leksyki tak ogromną liczbą słów czerpanych z języków obcych i różnego rodzaju żargonów oraz slangów, jak w ciągu ostatniego półwiecza.
Proces ewolucji języka ulega przyspieszaniu nie tylko za sprawą coraz szybszego tempa rozwoju cywilizacji, ale coraz bardziej pod wpływem innych czynników, które od pewnego czasu o wiele bardziej wpływają na dynamikę języka. Spośród czynników naturalnych, najbardziej wymusza ewolucję języka postęp techniki. Najwięcej neologizmów pojawia się w wyniku tworzenia nowych technologii i urządzeń technicznych. Ludzie techniki - robotnicy oraz inżynierowie rozmaitych profesji - komunikują się między sobą za pomocą właściwych im żargonów zawodowych, niezrozumiałych nie tylko przez laików, ale przedstawicieli innych specjalności.
„Ubogacanie” języka (naturalnego) dokonuje się pod wpływem tzw. nowomowy. Jest to według Słownika języka polskiego PWN „język władzy i kontrolowanych przez nią środków przekazu w państwach totalitarnych, służący do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi”.
Niesłusznie jednak uznano, że „w państwach totalitarnych”, ponieważ nowomowa jeszcze bardziej rozkwita i pleni się w państwach zwanych „demokratycznymi”, w których władza sięga szczytów umiejętności manipulowania społeczeństwem. Jej przedstawiciele posługują się nowomową, kiedy brakuje im wiedzy merytorycznej, albo gdy chcą intencjonalnie wprowadzić w błąd ludzi i fałszować, lub zaklinać rzeczywistość dzięki nadawaniu powszechnie używanym słowom całkiem innych konotacji.
W wyniku propagowania nowomowy zastępuje się frazy języka naturalnego frazami propagandowymi, biurokratycznymi, pseudoludowymi i kiczowato-ludycznymi. Upowszechniają się one przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, z bezmyślnego naśladownictwa sposobu wyrażania się polityków, dziennikarzy, VIP-ów i celebrytów. Małpowanie ich mowy jest przejawem szpanowania i brylowania w tzw. towarzystwie, nie tylko wśród młodocianych. Po drugie, z przekonania, że świadczą one o „eleganckim” mówieniu i że operowanie nimi wyróżnia oraz nobilituje; dlatego mogą być są uznawane za wzorce.
Coraz częściej i na większą skalę wkradają się zapożyczenia z leksyki żargonów i slangów do języka codziennego, a nawet literackiego. Szmirowate książki drukowane w wielkich nakładach zapełniają półki księgarń i dobrze sprzedają się (lepiej niż dzieła wartościowe), ponieważ ich „zaletą” jest to, że odpowiadają niewybrednym gustom masowych czytelników - pisane są językiem pełnym wulgaryzmów, a ich treść nie wymaga wysiłku umysłowego, ani wysokiego poziomu wykształcenia lub kultury. To dotyczy również brukowych czasopism.
Żargony charakterystyczne dla przestępców (grypsera), chuliganów, pseudokibiców i podobnych warstw oraz grup społecznych wypierają język ludowy, albo gwarowy, piękny zresztą, do niedawna powszechnie używany i uznawany za naturalny. Teraz językiem naturalnym codziennego użytku staje się niedorzeczna zbitka językowa składająca się ze słów i fraz nowomowy, rozmaitych żargonów, a także udziwnień frazeologicznych, co czyni go mało efektywnym w komunikacji społecznej i żałośnie śmiesznym.
Nasz język zaśmieca jeszcze rozrastająca się grupa zupełnie niepotrzebnych zapożyczeń słownych z języków obcych. Należą do nich słowa w brzmieniu oryginalnym i spolszczonym, bez których można się w pełni obejść, a więc zbędnych, bo w naszym słownictwie znajdują się dokładne ich odpowiedniki. Wzbogacanie nimi naszego języka jest pozorne, gdyż dodawanie dowolnej liczby słów z różnych języków, tożsamych z naszymi, powiększa wprawdzie zasób słownictwa, ale tylko o słowa równoznaczne. Co innego, gdy takim słowom obcym przyporządkowuje się jakieś wartości lub opinie, dzięki czemu uzyskują one sens pejoratywny lub pochlebny.
Jednak najczęściej przenosi się obce słowa do naszego języka bez potrzeby i zastanowienia oraz ze zwykłej głupoty. Mechanizm jest prosty. Ktoś usłyszał lub przeczytał jakieś słowo w cudzym języku, spodobało mu się ono i zaczął posługiwać się nim, żeby zwrócić na siebie uwagę otoczenia. Dziwactwo jednego człowieka zawsze budzi ciekawość innych ludzi, tym większe, im bardziej znany jest dany człowiek. A od zainteresowania tylko krok do naśladowania mowy takiego osobnika. Z upływem czasu, coraz więcej osób fascynuje się tym słowem z różnych powodów i coraz częściej używa je, aż w końcu wchodzi ono w masowy obieg językowy.
Językoznawcy i puryści językowi są bezsilni wobec tego zjawiska. Najpierw ich ono razi i ganią je, a potem nie mają już wyjścia i sankcjonują je, usprawiedliwiając się relatywizmem językowym, normą użytkową i kryterium powszechności.
Jeśli jednostki nie stosują się do jakiejś reguły językowej, to popełniają błąd, a jeśli robią to masy, to taki błąd powszechny staje się regułą i standardem. Tyle tylko, że normą językową (wzorcową) jest to, co jest aprobowane przez wykształconych użytkowników języka, a nie przez ludzi popkultury, albo marginesu społecznego. Język polski ma wystarczająco bogate słownictwo i tylko wyjątkowo, kiedy absolutnie nie da się znaleźć odpowiednika polskiego, trzeba je wzbogacać w zapożyczenia z języków obcych.
Wpływ globalizacji
W toku globalizacji przemieszczają się ludzie, technologie, informacje, towary, usługi, rynki, zakłady pracy i inne byty. Mieszają się kultury, systemy wartości, wyznania i obyczaje. Postęp globalizacji zależy od sprawnego komunikowania się ludzi różnych narodowości oraz grup etnicznych. Przeszkodę w tym względzie stanowi różnorodność językowa. Dlatego usuwa się ją za pomocą wprowadzania jednego języka obowiązującego w komunikacji globalnej w różnych obszarach życia społecznego – przede wszystkim w polityce i dyplomacji, ekonomii, technice oraz nauce. Z różnych względów językiem ogólnoludzkim stał się nim język angielski. Dziś nie sposób poruszać się w świecie bez znajomości tego języka.
Stopniowo, w wyniku powszechnego nauczania języka angielskiego i obowiązkowego w dwujęzycznych szkołach i przedszkolach, przenika on ze sfery publicznej do prywatnej z tendencją do stania się jedynym językiem komunikacji masowej. Niby nie ma w tym niczego złego, a nawet jest to z wielu względów korzystne, podobnie jak wprowadzenie jednej waluty w międzynarodowej wymianie handlowej. A mimo to, niechętnie odnosimy się do tego. Przede wszystkim dlatego, że boimy się utracić swoją tożsamość etniczną, której fundamentem jest język ojczysty i tożsamość międzynarodową w obrębie narodów posługujących się językami podobnymi, np. w słowiańszczyźnie.
Jeśli globalizacja jest procesem naturalnym w ewolucji ludzkości, a chyba tak jest, to wbrew biblijnej przypowieści o Wieży Babel i woli Stwórcy - aby ludziom utrudnić porozumiewanie się ze sobą i działanie przeciw Niemu - dojdzie do tego, że w końcu ludzkość zjednoczy się wskutek zaniku języków etnicznych i przekształci się w jedną rodzinę światową. W takim razie utrzymywanie na siłę języków etnicznych nie ma sensu, ani szans powodzenia.
Jednak zanim to się dokona, języki te będą ulegać degradacji proporcjonalnej do tempa globalizacji, między innymi w wyniku zaśmiecania ich zapożyczeniami z języków obcych. Globalizacja jest przyczyną zewnętrzną zaniku języka ojczystego. A dodatkowe czynniki, wymienione wcześniej, które prowadzą do rozkładu języka ojczystego, składają się na przyczynę wewnętrzną.
Mamy zatem do czynienia z takim oto paradoksem: z jednej strony, nie chcemy utracić naszego języka, a z drugiej - znęcamy się nad nim na różne sposoby, czym przyspieszamy jego rozkład i zniknięcie. A więc działamy sami przeciw sobie, co świadczy dobitnie o naszej głupocie.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1427
Amerykanin Thomas Merton, trapista, poeta, pisarz, myśliciel opisał współczesne stosunki międzyludzkie jako „cywilizację hien”, w której przyszło nam żyć. Hieny to ssaki drapieżne, stadne, które mają bardzo silne poczucie swej klanowości. Osobniki spoza swego klanu są zabijane w niezwykle brutalny sposób.
Kiedy człowiek chce zabić tygrysa, uważa to za sport. Kiedy tygrys chce zabić człowieka, uważa to za dzikość i okrucieństwo.
George Bernard Shaw
Wszystko co jest niezgodne z naszą wizją liberalnej demokracji, z podstawowymi i powszechnie szanowanymi prawami człowieka, funkcjonowania państwa prawa, ale przede wszystkim z humanizmem, przyjętymi standardami w XXI wieku, podlega krytyce. Nawet wykluczeniu. To tkwi w polskiej świadomości i jest immanencją myślenia „porządnych demokratów”, cywilizowanych Europejczyków made in Poland (i nie tylko), a nie tylko prawoskrętnie myślących fanatyków.
Nasze zasady kulturalne, europejskie, są a priori wyższe od wszelkich innych zasad i systemów wartości z tej racji „że udzielił ich nam sam Bóg”. Polska jest – zaraz po Ameryce – narodem wybranym przez Pana Boga, gdyż tu urodził się Jan Paweł II, stąd wywodzi się „Solidarność”, my obaliliśmy komunizm i mamy najlepszą elitę z rządów państw w Unii Europejskiej, której symbolem jest „poległy” Prezydent Lech Kaczyński.
To jest religijna, katolicka, dogmatyczna pieczęć stawiana na polskiej świadomości przez lata. I dotyczy chyba wszystkich Polek i Polaków, bez względu na ich stosunek do religii i Kościoła kat.
Błąd konfirmacji
Prof. Maria Janion sądzi, iż takie zachowania wynikają z trudnego do zaakceptowania w cywilizowanym, zachodnim świecie „połączenia tożsamości narodowej i religijnej z demokracją i równouprawnieniem płci”. A do takiego świata usilnie chcemy się zapisać. W związku z tym piętrzące się przeszkody na drodze ucywilizowania i przystosowania do universum demokracji, wolności i pluralizmu chcemy nadrobić, głośno i nachalnie zwracając na siebie uwagę.
Echo zasady „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” powraca w XXI wiek ubrane w sarmacki kontusz. Trudności w przyjęciu autentycznych wartości demokracji liberalnej nie są związane jedynie z rządzącym dziś PiS-em. Poprzednicy też mieli wiele „za uszami” z polskiego zapyzienia, kołtuństwa i peryferii mentalnej (choćby nie przyjęcie wielu podstawowych zasad, na których funkcjonuje europejska wspólnota – np. Karty Praw Podstawowych).
Geneza tych zjawisk tkwi w polskiej kulturze, gdyż ma ona patriarchalno-katolicki charakter. Dajemy więc im upust, folgując obecnemu od dawna indywidualizmowi i swarliwości. Polskie przysłowie mówi: „dwóch Polaków - trzy partie”, Wolter pisze: „Jeden Polak to istny czar, dwóch Polaków - to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem narodowy”, a według Słowaków - „Gdy się dwaj Polacy zejdą, to w trzy strony się rozejdą”.
Dyktat moralności
Za prof. Januszem Romanowskim trzeba stwierdzić, że „Solidarność" jako ruch społeczny, niesłychanie mocno okopując się w tradycji religijnej i narodowej, sięgając po wartości kojarzone jawnie z katolicyzmem, polskością, potraktowała siebie jako „naród wybrany”. (Ten syndrom jest bardzo mocno zakorzeniony w naszej świadomości i ma nie tylko religijne konotacje – są to także uwarunkowania kulturowe). Dała tym samym tej wizji nowe, życiodajne (choć szkodliwe) soki. „Naród wybrany” nie potrzebuje uniwersalnej, na miarę europejskiego Oświecenia, jurysprudencji. Ważna jest moralność grupowa, plemienna, dogmatycznie kiedyś zadekretowana. Zwykle przez uznany tzw. autorytet moralny, lub instytucję mającą kolosalne znaczenie w historii czy kulturze zbiorowości.
Leon Petrażycki pisał, iż prawo nie może być instrumentem czyjejś subiektywnej, bądź grupowej moralności. Mobilizacja zbiorowego nacisku moralnego niszczy jej źródła, ponieważ zachodzi niezgoda z wolnością sumienia i jak stwierdza z kolei prof. Andrzej Walicki – z „ideałem Caritas”.
Moralność nie może narzucać swych norm przez ustawodawstwo. Jej oddziaływanie powinno iść wyłącznie za pomocą przykładu. Nie można tworzyć atmosfery wymuszonego konformizmu, która sprzyja rozprzestrzenianiu się hipokryzji, pospolitej obłudy i faryzejstwa. W takich przypadkach rodzi się dyktat moralności – najczęściej elit czy nawet fundamentalistycznie zorientowanych jednostek – prowadzący do wytworzenia fałszywej praktyki politycznej.
Przykłady z dziejów takich działań są zazwyczaj tragiczne. Jeśli elity lub rządzące gremia trwają w przyzwyczajeniu do wyłącznego posiadania podmiotowości, prawdy, wartości moralnych itd., wtedy przepaść między ich oczekiwaniami, a realiami politycznymi będzie powodowała irytację mainstreamowych rywali politycznych, zaś pogardę lub mitologizację rzeczywistości przez tzw. lud.
Walicki uważa, że metody zaprowadzania moralnego dyktatu urzeczywistnia się na dwa sposoby:
1) próbami wykluczenia przez ostracyzm i izolację,
2) próbami legislacji moralności, czyli uczynienia moralne słusznych poglądów prawnie obowiązującymi.
Obie drogi są zawsze tragiczne w skutkach, owocują dramatami ludzkimi, łamaniem sumień i powszechną hipokryzją.
W Polsce przez ostatnie trzy dekady od odzyskania suwerenności - cofamy się w zbiorowych zachowaniach do poziomu trybalizmu plemiennego. I dzieje się to mimo członkostwa w międzynarodowych strukturach i autentycznego sukcesu cywilizacyjnego. Coraz więcej osób uważa, że kulturowo, obyczajowo, pod względem modernizmu, jest gorzej niż 30, 40 czy nawet 50 lat temu.
W takich organizmach plemiennych, wsobnych zbiorowościach, pierwotne instynkty, namiętności, afekty i pospolity fanatyzm, pozwalają tolerować tylko członka swego klanu i swego ziomka. Dziś taki pogląd wziął górę nad racjami rozumu, empatią i solidarnością, poczuciem odpowiedzialności za zbiorowość, szacunkiem dla stanowionego prawa (tym samym negując jurydyczne podstawy państwa prawa), dystansem do rzeczywistości (a przede wszystkim - do siebie). Sądzę, że ta zła tradycja, złe wartości, szkodliwa mentalność, wywodzą swój rodowód m.in.
z idei „narodu wybranego".
W wielu wierzeniach religijnych w historii ludzkości ta idea była i jest obecna. I wyrządziła niepomierne szkody: poczynając od masowych mordów i grabieży, poprzez podboje i rzezie Innego, a na krwawych rytuałach religijnych ku czci bóstwa wybierającego dany naród, klan, kończąc. Powszechnie kojarzy się ową ideę z mozaizmem. Stary Testament, opisując podbój Kanaanu przez Izraelitów w XIV-XI w. p.n.e. daje liczne dowody masowych rzezi, wręcz ludobójstwa niehebrajskich mieszkańców tych ziem. Przymierze z Bogiem, czyli wybranie narodu, pozwala kapłanom Jahwe uzasadniać wszelkie tego typu zachowania Hebrajczyków, sakralizując je.
Chrześcijaństwo, mając korzenie judaistyczne, również przejęło hebrajską tradycję narodu wybranego. To chrześcijanie, wyznawcy Jezusa Chrystusa - według reguł i działalności św. Pawła z Tarsu (bo to on de facto dał podwaliny chrześcijaństwu w obecnym kształcie) - stawali się narodem wybranym pośród barbarzyńców, heretyków i osobników o wątpliwym z tej racji człowieczeństwie. Mieli krzewić swą jedynie prawdziwą wiarę religijną na całym świecie.
I nieważne, iż w tych metodach sięgali nader często po miecz, armaty, karabiny czy szable, nie mówiąc o kłamstwach, oszczerstwach, donosach, przemocy symbolicznej i psychicznej, czy torturach. Stosy płonęły, katowskie topory spadały niezwykle często, szubieniczne sznury dyndały nagminnie. Wiele ruchów społecznych, politycznych, kulturowych wywodzących się z tradycji europejskiej, czyli poniekąd chrześcijańskiej (ale tak samo judaistycznej, muzułmańskiej, gdyż tzw. religie Abrahamowe mają wspólne korzenie i tożsamość) siłą rzeczy nawiązywało do tej wygodnej idei, bo usprawiedliwiającej wszelkie formy działalności publicznej.
Od końca XVIII wieku wybierać miał jednak kto inny, nie Bóg: dla jakobinów z Wielkiej Rewolucji Francuskiej była to idea Rozumu podniesiona do rangi bóstwa z całym ceremoniałem i obrzędowością quasi-religijną. Dla radykalnych bolszewików - też uważających się za naród wybrany - Trocki, Zinowiew, poniekąd Lenin. Tym, co nobilitowało mających nieść światu wolność, tłumaczyło ich czyny, była idea marksizmu-leninizmu, kult postępu i bezkrytyczne przekonanie o swoich racjach. Byli zakonem wśród reakcjonistów, imperialistów, burżujów. Swoistym kościołem i quasi-religijną sektą z własnymi obrzędami i ideologią.
Podobnie uzasadniali swe podboje kolonialne ludzie Zachodu: wybrani przez chrześcijańskiego Boga (tak katolicy, jak i protestanci) nieść mieli wyższą kulturę i cywilizować ludy tzw. trzeciego świata, czyniąc ziemie i ludy ją zamieszkujące poddanymi.
Także i dziś analogiczne elementy, choć z inną interpretacją i argumentami, spotykamy w odniesieniu do „szerzenia demokracji” zachodniej w pozaeuropejskim świecie.
Jakiekolwiek elity czy mainstream, które nie zważając na porządek demokratyczny, reguły państwa prawa, zasady cywilizowanego parlamentaryzmu i oświeceniowej tradycji politycznej, budują wokół swych instancji, wokoło swego logo i programu aureolę „narodu wybranego", głoszącego prawdę, nie są godne miana nowoczesnej, prowolnościowej formacji. Takie działania znamy np. z czasów Republiki Weimarskiej, Italii lat 20-tych czy stalinowskich represji w ZSRR. W tych krajach tworzono formy organizacyjne zbliżone do sekt, zakonów czy organizmów społeczno-administracyjnych egzemplifikujących ideę „narodu wybranego”. Grano na emocjach, podgrzewano namiętności, stymulowano fobie, szczuto na Innego. Efekty tego wszyscy znamy.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 842
Minotaur to postać z mitologii greckiej. Przedstawiany jako człowiek z głową byka (lub ciało byka z torsem i głową człowieka) został zrodzony ze związku Pazyfae, żony Minosa i byka zesłanego przez Posejdona.
Minos, król Krety, obiecał złożyć rasowego byka w ofierze, jednak tej obietnicy nie dotrzymał. Posejdon zemścił się sprawiając, by Pazyfae zapałała do byka miłością. Czyli miłość zabroniona, trefna. Zrodzony z tego aktu potwór został zamknięty przez króla Krety w zaprojektowanym przez Dedala Labiryncie, który znajdował się pod pałacem w Knossos.
Od pokonanych w wojnie Ateńczyków Minos zażądał, aby w ofierze Minotaurowi przysyłano co dziewięć lat siedmiu młodzieńców i siedem panien. Jedną z ofiar miał być królewicz Tezeusz, którego zadaniem było zabicie Minotaura strzegącego Labiryntu. Tezeusz wykonał zadanie, a córka Minosa, Ariadna, uratowała mu życie darowanym kłębkiem nici, które ułatwiły mu znalezienie drogi powrotnej z Labiryntu. Stąd przypowieść o nici Ariadny.
„Dopóki większość rządów europejskich i brukselskich decydentów pozostaje schwytana w szpony ideologicznych służebnic martwego Globalnego Minotaura, dopóty walka o wewnętrzna reformę UE jest skazana na porażkę”.
Yanis Varufakis
Termin Globalny Minotaur ukuli podczas rozmów, debat uniwersyteckich i pisania kolejnych tekstów trzej ekonomiści: Yanis Varufakis (przez chwilę był politykiem) oraz Joseph Halevi i Nicholas Theocarakis jeszcze w 2003 roku. Potem Varufakis napisał i wydał (w 2011) książkę pod takim tytułem. To jest po prostu niezwykle plastyczne i symboliczne porównanie opisujące system dominacji amerykańskiej na świecie poprzez określoną politykę gospodarczą, fiskalną, a przede wszystkim poprzez dyktat wąskiego pojmowania ekonomii na topowych uczelniach i w globalnym mainstreamie. Oczywiście był on przedłużeniem słabnącej i chwiejącej się już pod koniec lat 60. i na początku lat 70. XX w. hegemonii Ameryki.
Neoliberalny Minotaur – bo tak trzeba ów globalny twór nazywać – dziś wyraźnie chyli się ku upadkowi. I nie jest to spowodowane - zdaniem Varufakisa - chciwością bankierów, złymi regulacjami w sektorze finansów czy spiskowym teoriami dziejów (których nie brakuje i które są bardziej lub mniej prawdziwe). To przede wszystkim porzucenie systemu z Bretton Woods, dzięki której to operacji wprowadzającej chaos i niepewność do globalnych finansów, Waszyngton niczym Minotaur otrzymywać począł daniny i bonusy od całego świata w postaci płynącego do USA kapitału. Poza tym liczne wojny i prowokowanie konfliktów, w które USA się angażowały w imię „wprowadzania wolności i demokracji” doprowadziły gospodarkę amerykańską na skraj załamania. Dziś, po ogłoszonej epidemii CoV-19 i lockdownach z nią związanych oraz wojnie na wschodzie Europy widać to wyraźnie.
Ekonomia najwyższą formą ideologii
Mechanizmy tak działającego światowego hegemona doskonale opisała swego czasu Naomi Klein w Doktrynie szoku. Również Yanis Varufakis zwraca uwagę w przedmowie do swojej książki na znaczenie odejścia od systemu Bretton Woods dla późniejszych kryzysów oraz dzisiejszej systemowej zapaści światowej gospodarki i finansów.
Varufakis pisze dalej o neoliberalizmie, który to de facto jako prąd myślowy i zarazem doktryna ekonomiczno-polityczna a za nimi – filozofia, wywarł w wyniku amerykańskiej hegemonii decydujący wpływ na rozumienie procesów społecznych, zwłaszcza gospodarki: „dzisiejsza naukowa ekonomia jest złudzeniem zbliżonym raczej do astrologii niż astronomii i bardziej podobnym do zmatematyzowanej religii niż matematycznej fizyki. Stała się dyscypliną reprezentującą w naszych czasach najwyższą formę ideologii”.
Kompletnie pomylono neoliberalizm (który w swej istocie jest konserwatywną, antypostępową, dehumanizującą kulturę i relacje interpersonalne formą postrzegania świata a przede wszystkim - człowieka) z postępowym, esencjonalnie oświeceniowym nurtem myślenia jakim stał się liberalizm. Skutkuje to dziś odrzucaniem tych wartości, jakie niosło sobą główne przesłanie liberalizmu i przesuwanie się społecznych sympatii, życzliwości i poparcia dla rozwiązań bardziej autorytarnych, rozumianych jednoznacznie i niosących sobą stabilne rozumienie rzeczywistości.
Neoliberalne monstrum pożarło w swej żarłoczności i przy pomocy powolnych kapitałowi mediów, niczym mitologiczny Minotaur, wszystkie możliwe przestrzenie życia społecznego. Dlatego należy stwierdzić, iż współczesna walka, czy nawet wojna, które obserwujemy – a może lepiej: starcie mające w perspektywie przyszłość naszego gatunku i dalszy rozwój człowieka – odbywa się na forum najszerzej rozumianej kultury. Bo człowiek jest zanurzony i determinowany przez kulturę.
Prof. Andrzej Walicki, filozof i znawca klasycznie pojmowanego liberalizmu, wykładowca wielu renomowanych uczelni światowych określił ten system jako rynkowy fundamentalizm, traktujący dorobek ludzkości jakby nie istniały: Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (1948) i Europejska Karta Społeczna (1961).
Bezwzględne bogacenie się garstki uprzywilejowanych z tytułu urodzenia, posiadanego kapitału czy elitarności – sybarytyzm i egoizm klasowy – prowadzone w wyniku narzuconego reszcie zbiorowości niczym nieograniczonego kontraktu i zadekretowania prymatu rynkowych zasad jest zawsze drogą negującą, niszczącą postęp społeczny.
Liberalny teoretyk Thomas Hill Green już w końcu XIX w. wyprowadził z tak rozumianego pojęcia liberalizmu wniosek, iż prywatna własność jest wolnością wtedy, gdy „wyzwala siły wszystkich ludzi do czynienia wspólnego dobra” (A. Walicki, „Zapisane w dzienniku”, „Zdanie” nr 3-4 (70-171)/2016).
Ku nowemu średniowieczu
W jednym z wywiadów Walicki stwierdził, że wolny rynek i tworzone przez niego stosunki społeczne oraz relacje międzyludzkie (czyli kultura) w neoliberalnej opcji są niczym fundamentalistyczna wiara religijna. Trzeba dodać, iż wiąże się to z obecnością dogmatów, elitarną egzegezą objaśniającą owe dogmaty „maluczkim”, liturgią i rytuałami. Tym samym sądzi, iż tak rozumiany liberalizm nie może być uznany za wystarczający nośnik tej uniwersalnej i postępowej idei, bliskiej w swej rudymentarności postępowym ruchom społecznym (p. „Przegląd” z dn. 13.03.2008). Królestwo Globalnego Minotaura jest wstecznictwem, degradacją rozwoju i postępu społecznego, kulturową dekadencją całego, pooświeceniowego dorobku człowieczeństwa. Jak wielu komentatorów określa współczesne czasy, jest to droga ku nowemu średniowieczu (R. S. Czarnecki „Czy grozi nam nowe Średniowiecze ?” (www.racjonalista.pl)
Totalna komercjalizacja i promująca ją reklama, będące efektem rosnącej roli Minotaura w narzucanej globalno-homogenicznej kulturze spowodowały, iż taka forma i model życia są kontestowane przez coraz znaczniejsze kręgi społeczeństw w różnych częściach świata. Jest to też podyktowane tym, że komercjalizację utożsamia się z nachalną westernizacją, czyli z glajchszaltowaniem kultur lokalnych, często rudymentarnie różnych od doświadczeń ludzi Zachodu.
Cierpi na tym również istota samej demokracji jako systemu organizacji i funkcjonowania zbiorowości oraz państw (R.S. Czarnecki, „Agonia demokracji”, „Sprawy Nauki” Nr 3/268/2022). Dawniej, w epoce kolonialnych podbojów takie kultury zostały najczęściej fizycznie i brutalnie wytępione. Przykłady ludów przedkolumbijskiej Ameryki, Aborygenów w Australii, czy choćby Guanczów z Wysp Kanaryjskich (pierwsze masowe ludobójstwo i absolutne wykorzenienie lokalnej kultury dokonane świadomie i celowo przez chrześcijańskich Europejczyków) są świadectwem takich, choć w innej formie charakterystycznej dla tamtych czasów, metod i celów.
Dziś to jest profanowanie i wyśmiewanie wartości nie-zachodnich przez globalne media i towarzyszące temu polityczne naciski możnych zachodniego świata. I na tym najczęściej bazuje ów protest społeczeństw przeciwko komercjalizacji i glajchszaltowaniu miejscowych upodobań i przyzwyczajeń, często uwarunkowanych przez wieki. I tym popularność i poklask zdobywa tzw. populizm. Nie oznacza to, że często owe wartości i rytuały winne być admirowanie i stawiane za wzorzec postępowania. Ale rozumieć, znać źródła ich pochodzenia, przyczyny takich, a nie innych ludzkich reakcji i zachowań, nie oznacza wcale ich akceptacji. Rozumna, racjonalna debata i wymiana poglądów – zgodnie z szacunkiem dla każdej osoby ludzkiej i tego co ona sobą niesie – jest clou postępu i rozwoju całej ludzkości.
Neoliberalizm zrodzony w kręgu kultury anglosaskiej – która się różniła do tej pory od myśli Europy kontynentalnej (dziś elity europejskie zaraziły się do głębi myśleniem neoliberalnym czyli anglosaskim) – narzucił jednocześnie swoiste rozumienie wolności. Sprowadzono je wyłącznie do jednostkowych, komercyjnych działań człowieka mających na celu pomnażanie jego dóbr materialnych, a przez to stawanie się coraz bardziej szczęśliwym, zadowolonym i „wolnym”. Kłania się tu wspomniana myśl Thomasa Greena.
Wspólnota, zbiorowość mają zaniknąć, sczeznąć, być anihilowane. Społeczeństwo ma stać się tym samym wyłącznie klubem wolnych jednostek od czasu do czasu wspierających słabszych, nieprzystosowanych, nie radzących sobie w ostrej konkurencji prowadzonej wedle naturalistycznych i rynkowych reguł. Mają to być zbiórki, akcje charytatywne, tzw. dobroczynność. Czyli średniowieczne jałmużnictwo, gdzie w ten sposób możni i bogaci zaspokajali swe wielce chrześcijańskie sumienia i choćby formalnie, symbolicznie, z łaski pańskiej zaprzeczali jezusowej sentencji o uchu igielnym i wielbłądzie.
Emanacją i materialnym dowodem na takie myślenie jest wypowiedź niegdysiejszego premiera Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher o tym, iż „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”. Jest ona sama w sobie taką samą frazą, fundamentalistyczną i totalną, choć w wymiarze á rebours, jak wyśmiewana i postponowana przez liberalno-demokratyczne elity za swoją jednostronność sentencja Włodzimierza Majakowskiego zaczynającą się do słów: „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą”.
Zdemontować państwo
Rozumienie w taki sposób społeczeństwa wyklucza lub ogranicza do minimum prerogatywy zbiorowości do organizowania się w państwo. Czyli coś, co ma patrzeć i rozumieć rzeczywistość szerzej, bardziej uniwersalnie, nie tylko poprzez egoistyczne dążenia jednostek. Ma ono również organizować i kierować życiem społecznym, aby stawało się ono dla wszystkich coraz lepsze, bardziej ustabilizowane, transparentne i przyjazne dla każdego obywatela. Neoliberalna narracja, wynikająca z prowadzonego od kilku dekad dyktatu przy pomocy ekspertów, mediów, a zwłaszcza elit politycznych starała się narzucić obraz państwa jako „nocnego stróża” pilnującego wyłącznie „prywatnej własności” (przede wszystkim posiadaczy megakapitału).
Anglosasi powołują się w uzasadnieniach swej wyższości cywilizacyjnej na priorytet, jakim darzą wolność, która ma być jakoby immanencją ich odwiecznej kultury, (a tym samym dla królującego tam indywidualizmu przechodzącego w egotyzm, zarażającego dziś wartości cywilizacji planetarnej swym toksycznym oddechem). Ich zdaniem, akt wydany 15.06.1215 zwany Magna Charta Libertatum, czyli Wielka Karta Swobód (Wielka Karta Wolności) to słuszny sprzeciw możnowładców sprzeciwiających się samowoli króla Jana bez Ziemi i uciskowi
podatkowemu.
Była to specyficzna, charakterystyczna dla tamtych czasów w swej esencji, umowa między królem a jego wasalami (immanentna w lwiej części z układów charakterystycznych dla feudalizmu). Ograniczała władzę monarszą, głównie w dziedzinie skarbowej (nakładanie podatków za zgodą rady królestwa) i sądowniczej (zakaz więzienia lub karania bez wyroku sądowego), określając uprawnienia baronów, duchowieństwa i zakres swobód klas wyższych.
Ale de facto był to akt, który utwierdził na wieki hierarchiczny i skrajnie paternalistyczny, a stąd – mocno elitarno-indywidualistyczny w swej formie, sposób organizacji wyspiarskiego społeczeństwa. To zaowocowało w późniejszym czasie brutalną, bezwzględną, skutkującą masową bezdomnością, biedą, głodem i upodleniem angielskich „underclass”, (czyli tych co nie mieścili się w elicie parów, baronów, książąt i wyższego duchowieństwa, a potem – klasie tzw. bourgeois) akcją zwanej ogradzaniem. To z kolei po latach spowodowało dramatyczne przeludnienie w miastach, pęczniejących od nadmiaru mieszkańców, migrujących tu wyrzuconych z racji przymusowego wywłaszczenia ze swych wiejskich posesji. Sytuacja robotników najemnych, czyli jak to opisywał w połowie XIX w. Karol Marks – proletariatu angielskiego, była właśnie wynikiem takich procesów społecznych oraz polityki własnościowej sprzyjającej wyłącznie elitarnym dążeniom klas panujących.
Ta fetyszyzowana dziś na różne sposoby w kulturze anglosaskiej Magna Charta w swym medialno-społecznej emisji jest moim zdaniem tym samym, co tablice z przykazaniami narzucającymi wartości i zasady postępowania Izraelitom przekazane Mojżeszowi na Górze Synaj przez Jahwe. Miały one dotyczyć nie tyle ludzkości jako takiej, nie człowieka jako „miary wszechrzeczy” (Protagoras z Abdery), a wąsko rozumianej plemiennej tradycji społeczności koczowników i wędrowców przez pustynie Bliskiego Wschodu, podbijających tereny, na których już była od wieków obecna inna, często wyższa kultura niż owych stojących na niższym stopniu kulturowego rozwoju, zdobywców. Ci „inni” wedle starotestamentowego przekazu, spoza określonej plemiennie tożsamości, nie mogli się mieścić w tych humanitarnych (jak na owe czasy) zasadach.
Również podpisujący Magna Charta angielscy możnowładcy traktowali siebie, niczym starotestamentowi mozaiści, jako plemię, czyli naród wybrany, predestynowany do władzy i tym samym do decydowania o losie tych „innych”.
Kulturowy regres
I całą historię cywilizacji Zachodu możemy po dziś dzień łącznie z neoliberalną obsesją i wynikającymi zeń swoistym fundamentalizmem, traktować jako kontynuację przekazu judeochrześcijańskiej formy wierzeń religijnych (tu też się mieści islam ze wszystkimi swoimi, tak mocno krytykowanymi przez euroatlantyckich demoliberałów, przypadłościami, gdyż jest to kontynuacja tzw. tradycji religii abrahamowych). To jak na razie nieusuwalny, mimo różnych zapewnień i retoryki, podstawowy rys tej kultury, jej projekcja dla reszty świata, dla innych cywilizacji i kultur. I dlatego należy mówić przede wszystkim o konfrontacji na polu kultury, gdyż chodzi nie tylko o ekonomię i sposoby gospodarowania, o finanse czy bankowość, ale o człowieka; kim ma być i co ma stanowić jego nadzieje. I jaka ma być nasza, gatunkowa, przyszłość.
Tak jak przynależność i wiara w Jahwe antycznych Izraelitów oraz wspomnianych angielskich baronów wymuszających na Janie bez Ziemi w XIII w. podpisanie korzystnego tylko dla nich dokumentu, tak współcześni neoliberałowie, strojąc się w piórka liberalizmu, (by móc uchodzić za postępowców i progresistów) żądają, by ich traktować jak elitarne, wybrane plemię ustalające uniwersalne i dogmatyczne zasady. Dla ludzkiej populacji.
Osuwanie się świata rzymskiej cywilizacji w mroki średniowiecza stanowiącego synonim dramatycznego kulturowego regresu i społecznej degradacji ówczesnego świata rzymsko-greckiego (hellenistycznego) uważanego dziś za punkt wyjścia dla zachodniej cywilizacji musi być znaczącym memento dla świadomego i myślącego samodzielnie człowieka XXI wieku. Analogiczne procesy – zwłaszcza dogmatyzacja według zasad religijnych tworzących w pierwszym tysiącleciu cywilizację Zachodu (liberalizm w wersji neo- jest kolejną dziejową mutacją monoteizmu judeochrześcijańskiej proweniencji) – doprowadziły ją do cywilizacyjnej anihilacji, z której potem wychodzono przez kilka stuleci. Nie na darmo mówi się o „ciemnych wiekach” średniowiecza. Czy chcemy – my ludzie XXI wieku, świadomi i ponoć racjonalni oraz doświadczeni przez historię – tę drogę powtórzyć?
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza z dwóch części eseju Autora -"Konanie Minotaura". Drugą zamieścimy w numerze marcowym SN.