Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1069
Popatrzmy trochę z innej strony na świt nowego globalnego porządku, jaki prezentowano w ostatnich dwóch numerach Spraw Nauki. Grzegorz Kołodko w swej ostatniej książce (Świat w matni. Czwarta część trylogii), stawiając diagnozy dotyczące sytuacji, w jakiej może się znaleźć świat stwierdza m.in.:
"Kapitalizm nie radzi sobie sam ze sobą. Nawet jego poplecznik jak brytyjsko-amerykański opiniotwórczy tygodnik „The Economist” musiał zauważyć, że na Zachodzie kapitalizm nie działa tak dobrze jak powinien. Nie działa, bo nie może, gdyż przeżywa strukturalny kryzys. Bez zmiany swej istoty, a więc przyświecającego mu systemu wartości oraz fundamentalnych zasad funkcjonowania może nie przetrwać obecnego dziejowego zakrętu".
Amerykański politolog i akademik prof. Lester C. Thurow zauważył jeszcze w końcu XX w., że w postnowoczesnych społeczeństwach Zachodu wzrasta zdecydowanie poziom egoizmu (personalnego i zbiorowego) związanego z indywidualizmem oraz funkcjonowaniem współczesnej demokracji. Jeśli – jego zdaniem – nie istnieje jakaś szersza idea, utopia, bądź zewnętrzny wróg (wtedy szuka się nieprzyjaciela zastępczego), to „państwa rozpadają się na wojujące grupy etniczne, rasowe, albo klasowe. Ludzie mówią o odradzaniu się faszyzmu nie dlatego, że faszystowskie rządy miałyby gdzieś wkrótce wrócić, lecz dlatego, że faszyzm był ostatecznym wyrazem poczucia wyższości etnicznej i potrzeby czystek etnicznych (…)
Termity etnicznej jednorodności niemal wszędzie pracowicie obgryzają tkankę społeczną. Dlaczego nie dzielić się na plemienne grupy etniczne i walczyć, aż po ostateczne rozstrzygnięcie? Takie nastroje są legitymizowane przez dzisiejszą gospodarkę światową. Wszyscy dziś rozumieją, że nie potrzeba być wielką gospodarką z wielkim rynkiem wewnętrznym, żeby odnieść sukces. Sukces mogą odnieść miasta-państwa, takie jak Hongkong czy Singapur. Kiedyś wszyscy myśleli, że rozbicie państwa na mniejsze kawałki oznacza obniżenie poziomu życia: dzisiaj wszyscy wiedzą, że tak nie jest” (p. Gazeta Wyborcza, 27-28.09.1997).
Wiemy doskonale, iż z siłą globalnego, transnarodowego, megakapitału (zwłaszcza finansowego i bankowego), który jest immanencją neoliberalnego systemu panującego na świecie, poradzić sobie może tylko silne, sprawne państwo. Nawet nie każde. Najlepiej, kiedy jest to forma imperium czy mocna wewnętrznie i centralistycznie funkcjonująca struktura ponadnarodowa z odpowiednimi, wyspecjalizowanymi i znakomicie opłacanymi (uodpornionymi przez to na korupcję) agendami, służbami i prawodawstwem antymonopolowym czy antytrustowym.
Strukturalny kryzys, jaki majaczył od lat na horyzoncie – o czym wielu nie chciało wiedzieć, bądź nie umiało go sobie uświadomić – współcześnie został akcelerowany przez pandemię CoV-19 i wojnę toczoną na wschodzie Europy. Ona wpisuje się akurat w szereg konfliktów zbrojnych od lat toczonych na obrzeżach świata zachodniego i poza nim. Te konflikty i procesy społeczne, kulturowe i polityczne im towarzyszące świadczyły od dawna o nadchodzącym przeformatowaniu współczesnego świata, upadku wspomnianego systemu królującego od trzech dekad zwanego neoliberalizmem (de facto jest to neokonserwatyzm, niewiele mający wspólnego z klasycznym liberalizmem). Krach tego systemu zapowiada również koniec absolutnej hegemonii cywilizacji Zachodu istniejącej od ok. 500 lat, czyli od 1492 r. (odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba).
Potężne kryzysy zawsze towarzyszyły w historii takim epokowym zmianom o wymiarze tektonicznych ruchów skorupy ziemskiej. I trwać mogły dekadami (by nie rzec wiekami – przejście z gospodarki feudalnej do kapitalistycznej trwało ponad wiek i towarzyszyły temu wojny, rzezie, epidemie, głód i cywilizacyjna zapaść na Starym Kontynencie).
Nadzieja w barbarzyńcach
Trudno bawić się w futurologa i wróżenie co nastąpi po epoce tzw. demokracji liberalnej i splecionego z nią w toksycznej koniunkcji neoliberalnego fundamentalizmu. Czyli nieograniczonej władzy rynku oraz sfery finansowo-bankowej. Ów system zawłaszczył sobie wszystko, co możliwe: gospodarkę, bankowość, kulturę, naukę, sport itd. Tylko materialny, finansowy sukces i rosnące zyski mają jakąkolwiek wartość i są promowane przez wszechwładne media, stanowiące integralną część owego systemu. Postawił też stygmat na naszej ludzkiej świadomości. Można jedynie domniemać czego (i z jakich powodów) nie będzie. Symptomy upadku i degeneracji tego systemu zwanego liberalną demokracją, kojarzonego z cywilizacją euroatlantycką, są na kanwie wspomnianych dwóch wydarzeń aż nazbyt widoczne. CoV-19 i agresja Rosji na Ukrainę są tylko kolejnymi akuszerami owej systemowej zmiany.
Równoczesny i przewidywany krach liberalnej demokracji, jaką szczyci się cywilizacja zachodnia jest właśnie dlatego do przewidzenia. Jak stwierdził onegdaj Zygmunt Bauman (Globalizacja) - „demokratycznie wybrane rządy spisują się znakomicie w roli agentów rynku towarowego oraz akwizytorów jego światopoglądu. Dla zdradzonych przez cywilizację to barbarzyńcy są nadzieją”. I dlatego uwiąd liberalnej demokracji widać od dawna, a jego efekty są namacalne na wielu płaszczyznach życia. Wielu jednak nie chciało, lub nie potrafiło tego dostrzec.
Nie może być inaczej, gdy nie tylko zdaniem znanego brytyjskiego ekonomisty Guy Standinga - o czym mówił wielokrotnie - na samym szczycie globalnej gospodarki rynkowej (czyli planetarnego układu) „znajduje się plutokracja, malutka mniejszość obrzydliwie bogatych oligarchów”. Kilkudziesięciu najbogatszych ma tyle, co ponad połowa populacji światowej.
Inny naukowiec, Dani Rodrigo (Princeton University) – i nie tylko on - zwraca uwagę od lat na zagrożenia dla demokracji leżące w postępującej robotyzacji i sprowadzania organizacji procesu pracy wyłącznie do cyberfizycznej przestrzeni oraz przetwarzania chmurowego. Takie podejście materializuje ideę inteligentnej przestrzeni, w której systemy cyberfizyczne sterują wszystkimi procesami, tworząc wirtualne (cyfrowe) kopie świata realnego i podejmując zdecentralizowane decyzje. Poprzez Internet rzeczy w czasie rzeczywistym komunikują się i współpracują ze sobą oraz z ludźmi, natomiast dzięki przetwarzaniu chmurowemu są oferowane i użytkowane usługi wewnętrzne i międzyoperacyjne.
Inteligencja ludzka w obliczu postępu i wdrażania sztucznej inteligencji będzie coraz mniej potrzebna, (albo ograniczona do minimalnych, rutynowych przedsięwzięć). Po co więc takiemu systemowi tzw. klasa średnia oparta o wykształcenie, świadomość i inteligencję ludzką? Tak więc proces eliminacji osób niewykwalifikowanych obejmie w dalszej kolejności i tę warstwę ludzi.
Zapaść wieży z kości słoniowej
Powiązanie tych procesów z nadchodzącym kryzysem strukturalnym całego systemu widać po spadku realnych dochodów w wielu krajach tzw. bogatego i demokratycznego świata oraz w obniżaniu standardów demokratycznych prowadzących do ograniczania wolności osobistych oraz wzrostu stopnia inwigilacji społeczeństw (Sh. Zubow, Kapitalizm inwigilacji). Musi to spowodować drastyczne obniżenie jakości życia szerokich mas, które do tej pory żyły „w wieży z kości słoniowej”.
Wojny, epidemie, tłumy uchodźców, szalona niepewność i chaos, brak perspektyw i minimalnego poczucia bezpieczeństwa egzystencjalnego, rzezie i konflikty „wszystkich ze wszystkimi” (T. Hobbes, Lewiatan) towarzyszą nam, ludziom Zachodu skupionym w owej „wieży z kości słoniowej” cały czas. Teraz, gdy dotarło to jako forpoczta zmiany systemowej do progów Europy, jesteśmy niebywale i dramatycznie zaskoczeni.
Powszechna niepewność i obawy o przyszłość powiązane z upadkiem poziomu materialnego życia zawsze w historii rodziły zapotrzebowanie na dyktatorów, silnych przywódców, autokratów różnego autoramentu. Zwłaszcza, że system przejścia do postkapitalizmu może trwać wiele dekad.
Fetyszyzowana przez media głównego nurtu tzw. klasa średnia (mająca stanowić osnowę demokracji liberalnej) jest niejako z jednej strony wasalem wspomnianej wcześniej plutokracji w sensie mentalnym, a z drugiej – niesłychanie chybotliwą i niestabilną podstawą demokracji. Wmówiono jej, a ona w to uwierzyła, że demokracja czyni ją automatycznie wyższą, kulturalniejszą, ładniejszą, bogatszą, mądrzejszą, szczęśliwszą. A demokracja jest szara, codzienna, przyziemna i często brutalna oraz wyzuta z tzw. wartości uniwersalnych. Czyli – oświeceniowych i humanistycznych.
Zamiast wolności - religia
Praktyka liberalizmu ostatnich dekad poprzez medialną i retoryczną dogmatyzację oraz aprioryczność przekazu zmistyfikowała – wbrew twórcom i klasykom tej uniwersalnej doktryny - świadomość rzeszy swoich zwolenników, czyniąc z nich wyznawców. Nie krytycznych i racjonalnych admiratorów tej idei.
Wolność, ten naczelny kanon liberalizmu, musi być jak najdalej od dogmatyzmu, opresji czy intelektualnego terroru. Sprowadzono jednak liberalizm do wąskiego, utylitarnego postrzegania doktryny wyłącznie do sfery rynku i związanej z nim jego „niewidzialnej ręki”, która niczym czarnoksiężnik z krainy Oz załatwi wszelkie problemy czy niedogodności życia. To właśnie uczyniło z programu politycznego o pierwotnym prowolnościowym wymiarze – idei wzniosłej i humanistycznej - de facto religijną wiarę. Z całą religijno-instytucjonalną atmosferą opresji i dokuczliwości.
Niechlubna rola mediów
Nie można w tych procesach pominąć niechlubnej roli mediów. Ich toksyczność doskonale pokazuje pozycja amerykańskiej firmy PR-owej Ruder Finn Global Public Affairs wynajętej podczas wojen w b. Jugosławii, a dostarczającej światowym mediom informacje z pól bitewnych i politycznych salonów. Wobec wątpliwości co do prawdziwości przekazywanych informacji, (jak się potem okazało -„fejków”), przedstawiciele owej firmy odpowiadali: „Mamy pracę do wykonania. Nie płacą nam za głoszenie moralności lub prawdy” (M.Waldenberg, Rozbicie Jugosławii. Lustro międzynarodowej polityki) .
Od tamtej pory w mediach głównego nurtu liczy się trend, iż najważniejszy jest pierwszy, nie pogłębiony, często spreparowany pod określone zapotrzebowanie, news. Dementi są absolutnie nieskuteczne w świecie globalnych, komercyjnych, pozostających na smyczy kapitału mediów. I tak ten ważny element liberalizmu i demokracji – dostępność opinii publicznej za pomocą wolnych mediów (tzw. czwarta władza) do prawdziwej i wielopłaszczyznowej informacji celem wyrobienia sobie poglądu – został sprowadzony do manipulacji i propagandy. Przy okazji podeptano kodeks etyczny dziennikarstwa i pominięto w przekazie całkowicie aspekt społeczno-kulturowy na rzecz zysku. Tak relacje z rozbicia Jugosławii stały się grobem rzetelnego, obiektywnego, zbalansowanego przekazu medialnego. Potem było tylko gorzej.
Jeden z nielicznych, w klasycznym tego słowa znaczeniu, adherentów i promotorów liberalizmu w Polsce prof. Andrzej Walicki twierdził (czemu wielokrotnie dawał wyrazy w swoich pracach i wypowiedziach), iż padliśmy ofiarą ideologicznej ofensywy niewielkiej liczebnie mniejszości, agresywnej i dobrze zorganizowanej, dążącej wyłącznie do mnożenia swoich bogactw i możliwości ich stałego powiększania. Bez względu na wszystko i kosztem większości. Nie może się to zdaniem uczonego dobrze skończyć.
Jak zauważył przed laty Christopher Lasch, przyśpieszony bieg historii „nie sprzyja już wyrównywaniu społecznych różnic: coraz częściej kieruje się natomiast w stronę społeczeństwa dwuklasowego, w którym uprzywilejowana garstka monopolizuje korzyści płynące z pieniędzy, wykształcenia i władzy” (Bunt elit). Rozpowszechnianie dobrobytu, wyrównywanie poziomów życia, wykształcenia, humanizacja stosunków międzyludzkich, poszerzanie zakresu wolności osobistych i swobód różnego rodzaju, a tym samym niwelacja różnic cywilizacyjno-kulturowych w skali całego globu jest wyraźnie w defensywie. Postępuje to równolegle z zawłaszczaniem i sposobem jego realizacji przez elity mianujące się jako demoliberalne, które utożsamiane są w świecie niezachodnim jako właśnie Zachód i liberalizm. I nieważne, czy jest to pogląd słuszny czy nie. Tak po prostu jest, a rzesze migrantów ciągnących do tego kręgu kulturowo-cywilizacyjnego o niczym nie świadczą.
Upadek Edenu
Aktualny poziom – na razie - i jakość życia to malutki i współczesny fragment rzeczywistości. Ten Eden się zamyka. Świadczą o tym rosnące mury i zasieki oraz narastająca niechęć wobec obcych w bogatych społeczeństwach Zachodu. One myślą, iż to właśnie ci uchodźcy zabierają im dotychczasowy dobrobyt i spokój. To też element zbliżających się rudymentarnych zmian. Jednak system oparty wyłącznie na pomnażaniu zysku i obniżaniu kosztów pracy musi ciągle poszukiwać nowych rynków zbytu oraz coraz tańszej siły roboczej i surowców. To kolonizacja w modelowym - teraz XXI wiecznym - wydaniu. Te dwie tendencje muszą się zderzyć, bo są a priori antynomiczne.
To są wielopłaszczyznowe, od dawna narastające symptomy upadku całego systemu globalnej organizacji. Z drugiej jednak strony, społeczeństwa zachodnie uśpione słodkim i kuszącym paradygmatem o bezwzględnej i absolutnej (co wiąże się z poczuciem wieczności) wyższości systemu, w jakim im przyszło wygodnie i spokojnie żyć nie zwracały uwagi i nie niepokoiły się tymi zwiastunami zmian. Za ich życia – myślano powszechnie – świat nie zmarnieje. Minął - jak wmawiały wszechwładne media - czas wielkich idei, iluzji, wizji itd. W tej kulturze zwyciężył hedonizm, sybarytyzm, egoizm. Marzeniem pozostało tylko w świętym spokoju przetrwać do końca swego jednostkowego bytu. A potem - po nas choćby potop. Dlatego mówienie o planetarnym, ogólnoludzkim zjednoczeniu w obliczu globalnych, autentycznych egzystencjalnych wyzwań jest mrzonką. Wpierw musi się zmienić diametralnie system, a z nim świadomość.
Jest to sytuacja analogiczna do tej, w jakiej znalazło się Imperium Romanum od przełomu II/III w. n.e. Już wtedy cesarstwo funkcjonowało gorzej niż za Augusta, Trajana czy Hadriana. Rzymianie po prostu wyeksploatowali nie tylko dobra materialne stanowiące o jakości Imperium, ale wyzbyli się idei i „ducha”, które pozwalały na rozwój i postęp. Tak w sferze materialnej jak i kulturowej, ideologicznej, cywilizacyjnej.
Globalizacja po raz kolejny w dziejach ludzkości doszła dziś do swego kresu i się załamuje. Tak jak miało to miejsce w przypadku globalizacji – czyli handel i wymiana ludzi, idei, zysków etc. w skali planetarnej - na bazie podboju Ameryki przez Hiszpanów, potem w wersji holenderskiej supremacji, następnie według modelu Imperium Brytyjskiego, który przejęli Amerykanie. Ostatnie 30 lat po upadku muru berlińskiego była to hegemonia Zachodu z USA na czele.
Globalizacja, utożsamiana również z demokratyzacją i postępem, miała stać się kolejną wersją kulturowego i cywilizacyjnego zglajchszaltowania świata. To przeczy samo w sobie podstawowym zasadom demokracji, czyli pluralizmowi, poszanowaniu odrębności, doświadczeniom (a tym samym – przyzwyczajeniom) i wolności wyboru. Bo czy słuszne hasła demokratyzacji i postępu mogą być kojarzone wyłącznie z westernizacją (by nie rzec – z amerykanizacją w tym najgorszym, prymitywnym i urągającym humanizmowi i uniwersalizmowi wymiarze)?
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju Radosława S. Czarneckiego "Czy nadchodzi postkapitalizm?". Drugą zamieścimy w nastepnym numerze, SN 10/22
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 747
W pierwszej części tekstu opublikowanego w Sprawach Nauki Nr 8-9/22 przedstawiłem rozważania nad zmianami systemowymi o wymiarze planetarnym, ale postrzeganymi spoza wojennych działań na wschodzie Europy. Są one już widoczne gołym okiem. Zawsze jest tak, że system upada zdegenerowawszy się wpierw wewnętrznie, gdyż ogranicza swą działalność i spojrzenie na rzeczywistość wyłącznie do utylitarnych, funkcjonujących bez jakichkolwiek ograniczeń, zyskownych pojęć i przedsięwzięć.
Intelektualnie skundlone media promują ten wizerunek jako „indywidualny sukces”, co jest kompletnym nieporozumieniem. Bo jak można byt człowieka ograniczyć do wyłącznie materialnego „tu i teraz” a poza tym wyczyścić świadomość z myślenia o przyszłości – bliższej i dalszej. I co proponuje człowiekowi życie w błogim poczuciu trwania, że bytuje w najlepszym z możliwych światów, a system i rzeczywistość w jakiej funkcjonuje to clou rozwoju naszego gatunku? Nie na darmo – dziś wstydliwie już przemilczaną z racji swej pustki i ignorancji – forpocztą takiej mentalności stała się dewiza o „końcu historii”. Bo liberalna demokracja i neoliberalny kapitalizm zapanowały już na zawsze, a czas przestał biec.
Nieprzystające do kapitału elementy ludzkiej duchowości są eliminowane, odrzucane jako niekoherentne. Konkretne jednostki plajtują, jeśli nie spełniają żądań stawianych przez kapitał, który będąc w istocie stosunkiem społecznym, a więc mentalną stroną ludzkiej praktyki, podlega alienacji, staje się osobą.Służba kapitałowi polega na jednoznacznie określonym działaniu. Jego właściciel musi postępować tak, jak sobie życzy kapitał. Innego wyjścia nie ma.
Kapitał wymaga oszczędzania – właściciel jest więc człowiekiem oszczędnym; wymaga zabójstwa – ktoś jest zabijany itd.
Kapitał decyduje o postępowaniu ludzi rzekomo nim władających; jest recenzentem tekstów naukowych, literackich i prasowych; jest krytykiem dzieł sztuki, spektakli teatralnych oraz wystaw artystycznych; kapitał przez swych funkcjonariuszy religijnych głosi kazania z ambon, reformuje istniejące i tworzy nowe doktryny; jest wreszcie promotorem mężów stanu – polityków, którzy udają, że są wolni w swoim zbawczym dziele.
Chcąc ów mit zrozumieć, chcąc wyzwolić się z tej kultury, trzeba wcześniej przezwyciężyć stan produkcji, który ją produkuje.
Adam Karpiński
Tym samym sprowadzono społeczeństwo, ludzkie emocje, zmysły, a nawet działając totalnie – odruchy, do rynkowych możliwości kreacji zysku (Sh. Zubow, Kapitalizm inwigilacji).
Co poniektórzy liberałowie widzą ten kolaps, ale trudno im się do tego przyznać. Demistyfikacja jest zawsze niezwykle trudnym procesem. A tu chodzi o to, iż ich wspaniały, cudowny niczym Eden świat, jest jednak pusty, wali się w gruzy, a nadzieje i wzniosłe hasła o przyszłości okazują się jednak humbugiem.
Neoliberalizm nie potrafi bowiem dać żadnej odpowiedzi na trapiące świat początków XXI wieku wyzwania. Nie może tego uczynić, gdyż większość tych problemów i zagrożeń jest efektem systemu, który sam tworzył od dekad. Np. katastrofa ekologiczna, kryzysy migracyjne, globalny terroryzm czy upadek wiary w demokrację jako najlepszy system (owocujący wzrostem znaczenia i popularności fundamentalizmów religijnych, nacjonalizmów czy ruchów parafaszystowskich).
Cyniczne obietnice
Już w początku XXI wieku lord Ralf Dahrendorf przestrzegał: „Coś złego dzieje się na całym świecie z demokracją pojmowaną jako rząd wyłaniany w powszechnym głosowaniu. Ludzie przestali wierzyć w wybory” (R. Dahrendorf, Gazeta Wyborcza, 14-15.06.2003). Dziś, modny i wzięty naukowiec izraelski, zwolennik liberalizmu (choć zdający sobie sprawę z jego ograniczeń wynikających z balastu ideologiczno-doktrynalnego) Yuval N. Harari słusznie zauważa (podobnie jak coraz liczniejsi krytycy systemu), iż błędnym było twierdzenie, „że to wzrost gospodarczy będzie czarodziejskim sposobem rozwiązania trudnych konfliktów społecznych i politycznych. Że pogodzi proletariat z burżuazją, wierzących z ateistami, miejscowych z imigrantami, a Europejczyków z Azjatami, obiecując każdemu kawałek tortu. Póki tort ciągle rósł, było to możliwe” (21 Lekcji na XXI wiek).
Rozbudzenie w ludziach oczekiwań na ów Eden, w którym zbiorowości zachodnie już są i mają z tej racji pouczać i pokazywać reszcie świata jak do niego dojść oraz go osiągnąć (i czyniono to nie tylko drogą perswazji i pokojowego przykładu), staje się m.in. drogą klęski oraz upadku. Zwłaszcza, jeśli chodzi o tzw. zasady i uniwersalne prawa człowieka, jak powszechnie przez minione dekady zapewniano poprzez media i z różnych trybun.
Liberalizm z przedrostkiem neo- zagubił się we wszystkich płaszczyznach atrakcyjności, grzebiąc jednocześnie uniwersalność samej idei liberalizmu. I dlatego przegrywa dziś z religią, nacjonalizmem czy autorytaryzmem. Nawet zdawać by się mogło z dawno pogrzebanym trybalizmem plemiennym.
Ten nawrót owych idei i praktyk to odpowiedź na totalność systemu neoliberalnego rynkowego fundamentalizmu. Uprawiana polityka w ramach złego i kłamliwego systemu – i to w wersji totalitarnych manipulacji medialnych oraz ich konsekwencji dla jednostki - musi tym owocować. Zwłaszcza w zderzeniu z gigantycznym wymiarem hipokryzji deprecjonującym uniwersalność i humanizm będących cały czas na sztandarach cywilizacji, utożsamianej z zaprowadzaniem owego systemu jako globalizacji. I postępującej z nią jednocześnie demokratyzacji.
Jednak wszelkie idee, zwłaszcza te wielkie i przedstawiane jako omnipotentne i uniwersalne, „zawsze są zbyt wielkie dla zwykłych ludzi. Trzeba pozbyć się mrzonek o światach idealnych. Ich nie ma” (S .Žiżek, Polityka, 27.04.- 04.05.2021). I to jest kolejny przyczynek do porażki systemu i ideologii, uzurpujących sobie wyłączność do uniwersum, a tym samym do sprawowania globalnej władzy jak najszerzej rozumianej. Także w wymiarze kulturowym.
Skąd to się bierze
A globalizacja zawsze znaczy po prostu tyle, iż wszyscy jesteśmy od siebie nawzajem zależni i że wszyscy jesteśmy u siebie. Nie można analizować tego, co dzieje się w dowolnym miejscu na Ziemi nie biorąc jednocześnie pod uwagę procesów dotyczących całego świata, całej ludzkości.
Marc Bloch, twórca słynnej szkoły francuskich historyków Annales, jeszcze w latach 30. XX w. podkreślał, iż w żadnym wypadku nie wolno patrzeć na aktualne wydarzenia czy problemy polityczne, społeczne, kulturowe, ekonomiczne etc. tylko z punktu widzenia charakterystycznego dla współczesności. One – owe zdarzenia, sytuacje, procesy – mają zawsze źródła w przeszłości. Bliższej i dalszej. Często to jest tzw. długie trwanie (Ferdynand Braudel).
Na globalizację, demokratyzację, postęp – w skali planetarnej (bo takie wyzwania przed ludzkością stawiają obecne czasy) – należy patrzeć przede wszystkim jako na współzależności relacji międzyludzkich. I rudymentarne uszanowanie wolności oraz pluralizmu. Jednej sztancy nie ma, tak jak nie ma świata idealnie skrojonego wedle jednej opcji. I być nie może.
Wprzęgając się w rydwan jednego tylko elementu ludzkiego bytu, patrząc na te procesy wyłącznie okiem i z doświadczeń wyłącznie jednej cywilizacji pozbawiamy się jednocześnie możliwości i etycznie zorientowanej jurysprudencji do szerzenia tych wartości, ich promocji oraz reklamy jako uniwersum. Właśnie dlatego to, co przywykliśmy uznawać za konstytutywne dla naszej kultury, a równocześnie chcielibyśmy. aby wszyscy tak sądzili (pojęcie osoby, znaczenie wolności, demokracji czy pluralizmu, kantowskie das ich, prymat indywiduum nad zbiorowością itd.) jest odrzucane, potępiane i deprecjonowane jako imperializm kulturowy, nieposzanowanie odmienności i doświadczeń historycznych, totalizm idei, form i metod.
To dlatego uprawnione jest stwierdzenie, iż Zachód nie podbił świata dzięki wyższości swoich ideałów, wartościom, którym hołduje czy religiom, które wyznaje, ale ze względu na stosowanie zorganizowanej przemocy oraz w wyniku nagromadzonego kapitału, który z kolei umożliwia w jeszcze większym stopniu jej stosowanie. Ludzie Zachodu o tym zapominają, członkowie innych cywilizacji - nigdy. (G. Parker, The Millitary Revolution: Innovation and the Rise of the West).
Uniwersalizm mający ambicje iść w parze z humanizmem i demokratyzacją nie może w żadnym wypadku ulec pokusie prozelityzmu. Bo to jest wtedy jego śmierć.
Negacja własnych zasad
Symptomem upadku systemu jest też autonegacja kolejnych rudymentarnych wydawałoby się do tej pory jego filarów. Chodzi o tzw. świętość własności prywatnej oraz stosowanie odpowiedzialności zbiorowej jako praktyki. Tak jest, gdy decyzjami politycznych gremiów, a nie indywidualnymi procesami sądowymi poprzedzonymi drobiazgowym śledztwem i zbieraniem dowodów na pochodzenie własności prywatnej z przestępstwa, sekwestruje się, blokuje, przejmuje etc. majątki osób określonej narodowości czy pochodzenia.
To zahacza także w jakimś sensie o istotę skompromitowanych ustaw norymberskich, kierujących się nienawiścią na tle rasowym, narodowym, wyznaniowym etc. Takie argumenty podejmuję się w komentarzach i analizach w mediach izraelskich, gdyż to właśnie naród żydowski doskonale pamięta czym takie przedsięwzięcia się skończyły. Taka praktyka stoi w jawnej sprzeczności z dogmatem o nienaruszalności własności prywatnej stanowiącej esencję gospodarki rynkowej i systemu, który społeczeństwom wbijano do głów od dekad.
Gdy możliwe jest trzymanie przez lata (a nawet dekady) ludzi w odosobnieniu, w obozie, bez postępowania i wyroku sądowego tylko na podstawie informacji operacyjnych służb specjalnych (np. Guantanamo, casus Assange’a czy polskie tzw. areszty wydobywcze), to należy jednoznacznie stwierdzić, iż system prawny umarł. Prawie nikt na takie praktyki już nie zwraca uwagi. A przecież rzymski kanon prawa mówi, że winnym się jest dopiero po prawomocnym wyroku niezależnego sądu i wtedy możliwa jest dopiero kara (tu długoletnie, nawet dożywotnie, odosobnienie). To jest przecież zasadniczy element demokracji.
Upadek muru berlińskiego miał być nie tylko uwolnieniem świata od groźby totalitaryzmu i zagłady nuklearnej. Lecz to nieprawda, że strach wynikał tylko z tego, że gromadzono głowice jądrowe. Genezą tego strachu była groźba mitu alternatywnego społeczeństwa. Kapitał i jego plenipotenci bali się, że jeśli nie zrobi się czegoś, żeby załatać dziury w sytuacji społecznej w świecie demokratycznym, to ludzie się zbuntują w imię istniejącej realnie alternatywy.
Taką drogą komunizm narzucał poniekąd reszcie świata porządek dnia: podjęcie takich spraw jak walka z niedolą, upokorzeniem, upośledzeniem ludzkim, rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia bogactwa, prawo do edukacji dla wszystkich czy powszechna opieka zdrowotna. Podjąwszy się tych zadań kapitalistyczna reszta świata robiła to za pośrednictwem socjaldemokracji, która osiągnęła w tym kierunku o wiele większe powodzenie niż sam komunizm. To zostało przez neoliberalizm i fundamentalizm rynku, przy pomocy procesów globalizacyjnych, zburzone.
Upadła przyszłość
Jakie mogą być na dziś efekty nowego postkapitalistycznego świata? Takie jak zawsze były w historii, gdy kolejne wersje globalizacji i hegemonii się załamywały. Po pierwsze, załamie się szereg globalnych łańcuchów dostaw, co wywoła kryzys logistyczny. Kryzys energetyczny, który był widoczny od dawna na horyzoncie, nabierze wyrazistości, powodując przede wszystkim gwałtowny wzrost cen energii na świecie. Alternatywne źródła energii (w wymiarze masowym) są na razie w stadium prób i zastosowania na lokalną skalę. Oba te czynniki pociągną za sobą trudny do opisania kryzys żywnościowy (z przewidywanymi falami głodu w różnych częściach świata).
Równolegle będzie narastać kryzys monetarny i finansowy, gdyż zanegowana zostanie stabilność wielu walut narodowych, pogłębiana galopującą inflacją i zniszczeniem systemu prawnego ochrony własności prywatnej.
Zamrożone lub słabo tlące się – a jest ich wiele na całym świecie – lokalne konflikty zbrojne (o różnej genezie) wybuchną z nową siłą, powodując kolejne płaszczyzny starcia geopolitycznych gigantów militarnych. Międzynarodowy terroryzm uzyska paliwo dla swej aktywności.
Wszystkie te aspekty mogą wywołać trudne dziś do określenia, fale epidemii dziesiątkujących różne populacje. Zwłaszcza, iż współpraca międzynarodowa także na płaszczyźnie sanitarno-epidemiologicznej zostanie porwana. Nastąpi naturalny spadek aktywności instytucji międzynarodowych, gdyż wzajemna wiarygodność zostanie zdegradowana do zera.
Wzrośnie natomiast wydatnie możliwość niekontrolowanego użycia broni biologicznej czy jądrowej (w których posiadanie w efekcie powszechnego chaosu i rozprzężenia wejść mogą różne grupy terrorystyczne). Tym samym jakość życia w skali planetarnej – choć w będzie to zależeć od regionalnych warunków – mocno się obniży.
Jedno centrum, które współcześnie dyktuje reszcie świata nie tylko systemowo-gospodarcze warunki globalnej gry, ale i narzuca kulturowo-systemowe rozwiązania społeczne, polityczne itd. rozerwane zostanie na klika stref (o nich mówi np. ekonomista rosyjski Michaił Chazin, nazywając je strefami walutowymi), klastrów (o tym wspominała z kolei ostatnio szefowa MFW Krystalina Georgijewa) czy zon regionalnych wpływów polityczno-kulturowych.
Świat stanie się po prostu inny, na razie bardziej niebezpieczny, chaotyczny, nieprzewidywalny. Zanim nowy ład się wykrystalizuje na zasadzie zbalansowania sił aktualny hegemon musi utracić siły, środki i możliwości do dominacji.
Radosław S. Czarnecki
Pierwszą część eseju dr. Radosława S. Czarneckiego Czy nadchodzi postkapitalizm? opublikowaliśmy w SN 8-9/22.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 882
W swoim słynnym eseju Wieczny faszyzm Umberto Eco skonstruował 14 tez charakterystycznych dla prafaszymu, który jego zdaniem jest immanentny cywilizacji i kulturze zachodniej (a tym samym – euroatlantyckiej). Jednym z jego rudymentów jest monoprzekaz sposobu myślenia i odczuwania, narzucane populacji czy społeczności dotkniętej tym syndromem przez tzw. mainstream. Ponieważ faszyzm zdaniem włoskiego intelektualisty może ubierać w „różne palta” zależne od czasów, miejsca, kultury, okoliczności itd. jest totalitaryzmem w wersji fuzzy (i dlatego trzeba go odróżniać od niemieckiego nazizmu). Fuzzy to termin z logiki oznaczający zbiory rozmyte, o niewyraźnych konturach i kształtach, niewyraźne i mętne.
Z ustroju faszystowskiego możemy wyeliminować kilka aspektów a i tak rozpoznajemy go jak faszyzm: tak udowadnia immanencję prafaszyzmu w kulturze Zachodu Umberto Eco.
Media mają w dzisiejszym świecie kolosalną, gigantyczną siłę rażenia. I zdolność do urabiania świadomości odbiorców w pożądanym, celowym oraz konkretnym celu. Na dodatek osiągnięcia nowych technologii pozwalają tak manipulować obrazem i sugestywną prezentacją, iż ta zdolność medialnego rażenia niepomiernie, w sposób nieznany do tej pory, wzrosła.
Ojcowie tzw. public relation – Edward Bernays i Walter Lippman (twórcy schematu jak za pomocą reklamy – także zamaskowanej i żonglerki obrazem, informacją i sugestią -maksymalizować zysk) – byliby dumni z dzisiejszych osiągnięć w medialnej manipulacji.
To Lippman skonstruował polityczną koncepcję polegającą na tym, iż można wykorzystać media do kontrolowania zarówno prezentacji, jak i konceptualizacji, nie tylko do tworzenia głęboko zakorzenionych fałszywych przekonań w populacji, ale także po to, aby całkowicie wymazać niechciane idee polityczne ze świadomości opinii publicznej. Tu był początek nie tylko amerykańskiej histerii na rzecz wolności, demokracji i swobody słowa w specyficznym, utylitarnym znaczeniu. Tu znajduje się geneza politycznych poglądów łącząca bezdyskusyjnie zachodni, liberalno-demokratyczny (dziś implantowano ten pogląd na panujący od 40 lat totalnie neoliberalizm) system polityczno-społeczny z wolnością słowa. Wszystkie inne rozwiązania, idee czy teorie miały być od tej pory z tej racji (przede wszystkim możliwości wpływania na opinię publiczną i świadomość społeczną) złe, niedemokratyczne, demoniczne autorytarne i podlegające totalnemu zwalczaniu.
Z kolei Edward Bernays swój wkład w rozwój technik PR-u, nazwanego „inżynierią konsensusu” dokonał poprzez połączenie teorii psychologii tłumu z psychoanalitycznymi ideami swojego wuja Zygmunta Freuda. Bernays postrzegał społeczeństwo jako irracjonalne i groźne, z niebezpiecznym instynktem stadnym. Uważał, że jeśli wielopartyjny system wyborczy ma przetrwać i nadal służyć określonym celom i grupom z tzw. deep state potrzebna jest masowa manipulacja opinią publiczną. Elity „niewidzialnych ludzi” z deep state miałyby poprzez odpowiednie wpływy na rządy i kontrolę mediów regulować sposób myślenia, wartości i reakcje obywateli. Powinni być oni zalani dezinformacją i naładowaną emocjonalnie propagandą, aby w taki sposób projektować przyzwolenie mas. I w taki oto sposób nimi rządzić.
To teoria o istocie i formach masowej perswazji publicznej, używająca całkowicie wymyślonych „faktów” (zwanych dziś „fejkami”) głęboko wdrukowanych w umysły łatwowiernej (im mniej wykształconej, samoświadomej i ze zdolnościami do samodzielnego i krytycznego myślenia, tym dla „niewidzialnych elit” lepiej) opinii publicznej w celu manipulowania nią i czyniąca ją poddaną owym elitom.
To dzięki Bernaysowi narodził się amerykański marketing wojenny, funkcjonujący do dziś i prezentujący Waszyngton i amerykańską demokrację jako clou rozwoju ludzkości, niedościgły wzór organizacji społecznej, będący znaczącym elementem utwierdzania hegemoni USA na świecie. Ten przypadek potwierdza spostrzeżenie, iż sakralny charakter mitów, mimo swej irracjonalności i wielokrotnej kompromitacji, staje się z czasem wielokrotnych powtórzeń nader trwałym elementem kultury. I dotyczy to również Zachodu Europy mieniącego się racjonalnym i realistycznym.
Dla prafaszyzmu niezgoda na powszechność jest zdradą, przyczyną wykluczenia i stygmatyzowania tych, którzy ośmielają się mieć, a co gorsza głosić publicznie, własne, indywidualne, odmienne (za Bernaysem - od „niewidzialnych elit”) zdania czy opinie.
Eco zwracał w swoim słynnym eseju uwagę na fakt, iż prafaszyzm opiera się głównie na populizmie jakościowym. Demokracja przypisuje obywatelom indywidualne prawa. Także do głoszenia poglądów. Według opcji faszystowskiej, tylko wyznawcy, akolici, monolityczna popierająca daną wizję świata zbiorowość są po stronie prawdy, światła i człowieczeństwa, gdyż stanowią formę nowego, współczesnego „ludu wybranego”.
Eco przestrzegał przed tym jakościowym populizmem rodzącym się z prafaszymu a sączonym według recept Lippmana i Bernaysa przez media elektroniczne: zwłaszcza telewizją i Internetem. Wmówienie wyznawcom, że są jednoznacznie po stronie prawdy, a inne opcje nie mają racji bytu i winne być napiętnowane oraz skazane na wieczne milczenie – co często się równa z eliminacją z życia publicznego czy nieformalną (bo pozasądową) anatemą – jest absolutnie tradycją charakterystyczną dla faszyzmu w każdej wersji.
No i oczywiście uzupełnia współczesną taką przestrzeń istnienie tzw. orwellowskiej nowomowy. Wypełnia ona ją absolutnie, celem efektywniejszego manipulowania „ludem”, dziś tzw. konsumentami produktów medialnych.
Przekaz współcześnie lejący się z mediów spełnia wszelkie kryteria funkcjonowania wedle recept Lippmana-Bernaysa. Dzisiejsza nowomowa ma swe źródła także w banalizacji i karnawalizacji przekazu, m. in. w języku i formach popularnych talk-show, kolejnych klonach Big Brothers, monokulturze myśli przekazywanych wyłącznie w afektywno-emocjonalnych formach, debatach na poważne i skomplikowane sprawy na różnego rodzaju Twitterach, Tik-Tokach itp.
W ostatniej sekwencji kończącej esej Autor stwierdza, iż faszyzm może (i najprawdopodobniej) powróci w najniewinniejszym i najmniej spotykanym przebraniu. W nieoczekiwanej formie i chwili. I będzie tym samym świecić niezasłużonym, odbitym blaskiem niczym planety. Udając gwiazdę.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2283

Mówimy o pokoju, a się zbroimy i prowokujemy. Zapewniamy o pluralizmie i swobodzie wypowiedzi, a słuchamy tylko swego głosu.
Rozdźwięk między deklaracjami oraz życzeniami, a czynami i praktyką dnia codziennego stale się pogłębia.
Nienawiść sączona powoli i systematycznie zatruwa wszystkim umysły. Irracjonalizuje osobowość, czyni ją podatną na manipulacje i teorie spiskowe. Tragedia wojny, jej dramaty, są tylko kwestią czasu. Znaleźliśmy się dziś w takim punkcie, że kolejne Sarajewo (nie, nie to AD 1991, ale to AD 1914) jest o krok. Jakiś dziś nieznany jeszcze Gawriło Princip już konstruuje zapalnik dla tej zabawy.
O ile na Zachodzie obawy dotyczące zagrożenia islamistami, a przede wszystkim multikulturalizmem, można by uznać za uzasadnione w przypadku nieeuropejskich imigrantów, to w Polsce jest to problem wyssany z palca. Jednak islamofobia kryje w sobie te same elementy, które od ponad ćwierćwiecza w mainstreamowej narracji występują u nas w formie rusofobii, będącej paternalistycznym, nienawistnym echem sarmatyzmu, postszlacheckości, folwarczno-feudalnej i zarazem kolonialnej historii I RP. Tak więc u nas za tego Murzyna, Araba, Azjatę „robi” od dawna „ruski” w walonkach, z pół litrem wódki za pazuchą waciaka i ogórkiem kiszonym w ręku. Rosjanin, obywatel byłego ZSRR. Nie na darmo wybitny znawca i specjalista „od spraw rosyjskich” Wacław Radziwinowicz z Gazety Wyborczej opisuje Rosję za pomocą następującego zwrotu: jak w Kaliningradzie zasypiają z kacem, to na Czukotce i Kamczatce się budzą sięgając po literatkę „wody ognistej”. Co za pogarda, co za paternalizm „polskiego Pana” i szlachetnie urodzonego, wobec „azjatyckiej, prawosławnej dziczy”.
To paradygmat od dawna znany w cywilizacji Zachodu, gdzie dziś za taką maczugę służą pojęcia: prawa człowieka, wolność, demokracja, swoboda handlu oraz wymiana ludzi, idei i towarów. Przykładając natomiast do Polski, jest nim kontrreformacja ze swoistym kolonializmem, podpartym „wyższymi” - bo pochodzącymi od herbowego „pana brata” - kanonami i systemem wartości. Korzenie rasizmu i protofaszyzmu tkwią głęboko w kulturze łacińsko-atlantyckiej zachodniego chowu. W polskiej mentalności także.
Wojna zaczyna się zawsze na długo przed zasadniczym jej wybuchem. Zaczyna się w głowach, w świadomości ludzi okopanych po obu stronach barykady przyszłego starcia. Propaganda, narracja mainstremowa i manipulacja medialna prezentują drugą stronę konfliktu jako podludzi, gorszy gatunek człowieka, kulturowo ubogi, którego my musimy nawrócić, ucywilizować. Udowadnia się, że druga strona to po prostu nie-ludzie, więc nie przysługują im atrybuty immanentne człowieczeństwu. Zjawisko to w mini skali pokazał Friedrich Durrenmatt w „Wizycie starszej pani”. Nie ma wolności bez równości i solidarności Czym jest dekadencja, która pcha zbiorowości do intelektualnych, a często i doczesnych harakiri, odbierająca racjonalność myślenia? Kierująca zainteresowania ku chiromancji, mistycyzmowi, spiskom, kadzidłom i halucynacjom?
Dekadencja (decadence - fr. z łac. decadentia - odpadnięcie, odstąpienie, zmarnienie) to rozkład wartości kulturowych, społecznych, kryzys lub schyłek (literatury, sztuki, filozofii, myślenia politycznego, itp.). Dziś dekadencja, która zalęgła się w umysłach ludzi kultury zachodniej, a zwłaszcza jej elit, to przede wszystkim sprzeniewierzenie się klasycznym kanonom Oświecenia. Bo nie chodzi o wyłączne i autorytarne traktowane liberte (wolność sama w sobie i sama dla siebie „jest pustym frazesem jeno”): bo ona bez fraternite i egalite nic - albo prawie nic - nie znaczy.
Idąc za Arystotelesem, wydaje się nam, że wszelka sztuka i wszelkie badanie, wszelkie działanie i postanowienie, zdają się zdążać do jakiegoś dobra. Sądzimy jednak, iż są to nasze badania, nasze działania, nasze postanowienia, nasze idee i nasze myślenie. Brakuje w tym empatii, zrozumienia, nawet próby poznania sposobu rozumowania interlokutora. To wynika nie tyle z braku bałwochwalczo określanych autorytetów - co zarzucają Oświeceniu religianci i admiratorzy tradycjonalizmu, uważający że w stosunkach międzyludzkich wystarczy wzajemny szacunek - lecz z imperatywu postawy nakazującej uznanie argumentacji Innego człowieka. Bo człowiek Oświecenia potrafi zrozumieć wszystko, choć nie musi tego akceptować.
Zachód jednak wskutek kultury neoliberalnej drenującej racjonalistyczny i humanistyczny sposób opisu świata, której kanonem stał się zysk, sukces, infantylizm i „dojutrkowość”, utracił te atrybuty. Zatracił swe jestestwo i handicap kulturowej jakości życia. Królujący od ponad 40 lat neoliberalizm wyprał dokładnie mózgi z empatii, racjonalnego myślenia, przewidywania, planowania czegokolwiek, odpowiedzialności za siebie i wspólnotę, poczucia bonum communae, itd.
Autorytety – o ile takie się zachowały wśród elit – są dziś traktowane jako wyblakłe „autoryteciki”, zapatrzone w swą prywatną karierę narcyzy i nepoci ponadnarodowego neoliberalnego porządku. Dziś pchają nas ku konfliktowi, podobnie jak w fin de siecle’u, paląc pod „narodowym i plemiennym kotłem” w celu odwrócenia uwagi od zasadniczych spraw, często egzystencjalnych i to w wymiarze pokoleń, wymachując narodowymi banderami i prawiąc nienawistno-ksenofobicznym językiem o „honorach, bogach i ojczyznach”.
A wiemy przecież, że współczesny „patriotyzm zawsze jest ostatnim schronieniem łajdaków. Ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków” (Umberto Eco), której można użyć przeciwko Innemu do pozyskania politycznych, a zwłaszcza biznesowo-kapitałowych zysków. Jak zauważa Bertrand Russell, „patrioci zawsze mówią o umieraniu za kraj. Nigdy o zabijaniu za kraj”, ale aby to osiągnąć, najpierw trzeba go odczłowieczyć. Od czego są więc media...
Obraz barbarzyńcy
Wiek temu prasa francuska upowszechniała wizerunek głupkowatego, tępego barbarzyńcy, jakim miał być Niemiec. Kościół katolicki dodatkowo akcentował fałszywość wiary Niemców – luteranizm – co wzmagało uczucia patriotyczno-religijne, rozpościerając konflikt na sferę uczuć religijnych, także intymność, emocje i afekty. „Walczymy z protestanckimi heretykami” , „walczymy z papistami” krzyczała prasa kościelna po obu stronach Renu.
Duch wojny trzydziestoletniej zawisł nad Europą Zachodnią. Szowinizm, ksenofobia niemieckiej prasy wobec Rosji szła w kierunku pokazania Rosjan jako Mongołów Dżingis - chana, barbarzyńskich Azjatów, potomków Atylli. Kozak musiał być nieumyty, brudny, w papasze i baranicy. Francuz w tych enuncjacjach był natomiast lekkoduchem, bawidamkiem, zniewieściałym alkoholikiem, cynikiem i lawirantem.
Prowojenne manifestacje z pochodniami, chorągwiami, patriotycznym zadęciem, dopełniały bitewno-wojennego rytuału. Twarze zostały pomalowane bojowymi barwami już wcześniej, umysły przygotowane na starcie, a świadomość społeczeństw – odpowiednio urobiona przez macherów i liczących zyski bankierów.
Polska Gawriłem Principem
Owo sączenie rusofobicznego jadu w polskich mediach przejawia się m.in. w takich oto newsach, jakie przemknęły przez polskie media w ostatnich czasach:
- 150 żołnierzy szwedzkich obsadza wyspę Gotlandię, gdyż przewidywany jest atak rosyjskich wojsk na Szwecję (oczywiście po uprzednim zajęciu „Pribłatyki” i Polski)
- Polska wysyła do ogarniętego wojną domową Donbasu kilkudziesięciu komandosów (pytanie, czy na ów „desant” polskich żołnierzy wyraził zgodę Sejm RP), sadowiąc żołnierzy NATO przy samej granicy z Rosją, jawnie tym samym ją prowokując i narażając świat na skutki niekontrolowanych zdarzeń
- emerytowani generałowie NATO (Czech i Amerykanin) wypowiadają się w mediach o najlepszym momencie ataku na Rosję w chwili, kiedy napięcie między Zachodem a Rosją przypomina zimną wojnę i kryzys kubański
- agenturalność ekipy PiS, jej prorosyjska a rebours polityka przekazywana zarówno propagandą szeptaną jak i szerzona przez niektóre media społecznościowe ma na celu wewnętrzną walkę polityczną (Kreml w oczach polskich rusofobów jawi się jako mitologiczny Lewiatan, mogący i czyniący wszystko).
O nieskrywanej schadenfreude po zamachach terrorystycznych w Biesłanie czy na Dubrowce, jaką wyrażano w opiniotwórczych mediach, także i przez polityków (np. red. Krystyna Kurczab-Redlich, premier Włodzimierz Cimoszewicz) nie warto nawet wspominać - trudno to nazwać inaczej niż hańbą!
Jeśli nawet taki realista i wyważony komentator (i były polityk) jakim jest Jan Widacki zadaje pytanie: „Jak powstrzymać Putina?” (e-Przegląd z dn. 19.09.2016), to czego można się spodziewać po politykach „dobrej zmiany”, gdzie rusofobiczne poglądy są kanonami, albo po czołowym polityku do niedawna rządzącej przez 8 lat partii, Grzegorzu Schetynie, który stwierdza, że „KL Auschwitz wyzwolili Ukraińcy”.
Źródła naszej rusofobii
My, Polacy, cały czas stoimy wobec Rosji (a pośrednio i całego Wschodu) na stanowisku, jakie zająć miał podczas chrztu Chlodwiga w 498 roku św. Remigiusz, zwracając się do króla Franków: „Zegnij kark dumny Sygambrze”.
W naszym myśleniu pokutuje potrzeba przekonania wszystkich wokoło, a samych siebie przede wszystkim, do słuszności naszych racji i wyborów. Dlatego mówimy, postulujemy, wymagamy od innych: ukorzcie się przed naszym majestatem, przed naszymi lepszymi a priori wartościami, przed moralną siłą naszych cierpień i porażek, (które nader często z racji swej irracjonalności już u zarania jakiegokolwiek działania zapowiadały klęski).
Umierające powoli polskie imperium – I RP – ze swoim zatrutym i śmiertelnym tchnieniem było de facto rzecznikiem interesów Rzymu i jego polityki rekatolicyzacji „schizmatyckich Greków” (jak nazywano ówcześnie prawosławnych). Ta misja wobec ludów na Wschodzie Europy, wzmocniona romantyczną megalomanią, duchem idei „Polska Chrystusem narodów” i opinią najbardziej katolickiego kraju w Europie cały czas trwa w polskiej świadomości, bez względu na polityczne i historyczne uwarunkowania.
Najlepiej ów klimat oddają „Kazania Sejmowe" Piotra Skargi, nadwornego kaznodziei Zygmunta III Wazy, jezuity i inspiratora polityki kontrreformacyjnej w I RP. Skarga nierozerwalnie wiąże państwo z religią rzymskokatolicką, opierając ten model na jedności wyznawanej wiary z ideą narodową. Tym samym różnowierstwo (nie wspominając o niewierzących, agnostykach, bądź sceptykach) jawi się jako główna przyczyna waśni politycznych, niezgody, chaosu i nieporządków.
Czy ów schemat można przenieść do Polski początków XXI wieku? Myślę, że jak najbardziej. I to zarówno do realizowanej polityki wewnętrznej, jak i do tzw. polityki wschodniej.
My, naród wybrany
Warto w tym miejscu przypomnieć co w tym kontekście zauważył Siergiej Karaganow, absolutnie nie prokremlowski naukowiec - znawca stosunków międzynarodowych, osoba bywała i znana nie tylko w poradzieckiej strefie nauki i polityki. W jednym ze swych esejów pisze: „Młoda elita Rosji, która odrzuciła komunizm, rzuciła się w objęcia Zachodu i Europy i była gotowa na integrację nawet na warunkach ucznia. Ale Zachód odrzucił taką możliwość. Potraktowano Rosję jak pokonanego, choć nie czuliśmy się pokonani”. Duża w tym rola polskich elit różnych proweniencji.
I to chyba jest kolejny aspekt polskiej potrzeby (zwłaszcza jako członka UE) pokazania „ruskim” naszych wyższości nad nimi, naszych przewag moralnych, słuszności wybranych dróg i wartości, jakim hołdujemy. Czujemy się – niczym szlacheccy Sarmaci - narodem wybranym. Myślenie kontrreformacyjne łechce naszą próżność ponownie, tyle że czyni to z innej strony, uderzając w inne struny. Ale efekt jest ten sam. Prezydent Putin i jego kremlowskie otoczenie nie działa w próżni. Władza centralna w Rosji (z racji terytorium, historii, stosunków społecznych, kultury i religii od 1000 lat panującej na tych obszarach) zawsze pełniła i jeszcze długo będzie pełnić zasadniczą rolę w państwie. Tyle, że działa tu także zasada sprzężenia zwrotnego: współczesna Rosja to klasycznie kapitalistyczne, neoliberalne i oligarchiczne (oligarchiczność jest poniekąd immanencją neoliberalnych stosunków) państwo. Kapitał rosyjski oddziałuje również na swoje polityczne elity, starając się zabezpieczyć własne interesy. Elity władzy na Kremlu muszą więc uwzględniać i jego interesy. Na to w Polsce nie zwraca się w ogóle uwagi.
Stąd całość polityki wschodniej naszego kraju można scharakteryzować za Bronisławem Łagowskim w następujący sposób: „Polska polityka, a raczej propagando-dyplomacja wobec Ukrainy opiera się na oczywistości, którą sformułował już 170 lat temu Maurycy Mochnacki: złamać imperium rosyjskie można tylko poprzez odcięcie Moskwy od Ukrainy (i przyłączenie jej do Polski – wówczas to było pragnienie poniekąd naturalne). Nie mogę się zdecydować: czy banały stanowią solidne oparcie dla polityki, czy przeciwnie – niebezpieczne koleiny myślowe ograniczają swobodę rozumowania. Tak czy owak, wielka miłość sfer rządzących do Ukrainy jest funkcją nienawiści do Rosji. Dlatego sprawy ukraińskie są traktowane tak ogólnikowo, powierzchownie i z takim uproszczeniem jakby chodziło o abstrakcję, nie realny kraj. Zarówno w tej miłości, jak i nienawiści jest coś nieautentycznego, są one zakorzenione w intensywnych emocjonalnie stereotypach, a nie w empirycznym rozeznaniu rzeczywistości”.
Uważam, że to jest przykład myślenia i działania na ideowej bazie Kontrreformacji, najszerzej pojętej. Bo to ona, wraz ze współczesną gloryfikacją sarmatyzmu oraz traktowaniem I RP jak absolutnej ofiary rozerwanej przez złych zaborców i innowierców (Rosja – prawosławna, Prusy – protestanckie) jest podstawowym źródłem i praprzyczyną takich skojarzeń: zarówno w świadomości elit, jak i ludu.
Ale jak zaznaczył św. Izydor z Peluzjum (ok. 360 – 440) w jednym ze swych listów do patriarchy Cyryla z Aleksandrii: „Stronniczość nie ma bystrego wzroku, niechęć zaś wcale nie widzi”. Religijnie uzasadniana wyższość, pycha z racji domniemanej przynależności „od zawsze” do kultury łacińsko-atlantyckiej, Jan Paweł II (rodak z Wadowic) na tronie św. Piotra – takie oblicza mają właśnie korzenie nadwiślańskiej, rusofobii.
Miecz Damoklesa
Spiskowe teorie dziejów mają się najlepiej w epokach kryzysowych, kiedy racje rozumu tanieją, kiedy topnieją takie wartości jak realizm, krytycyzm, pragmatyzm, a górę biorą emocje, mętne teorie i pospolite „dymy, kadzidło i mirra”.
Religianctwo – nie religijność i wiara, gdyż to są dwa różne zagadnienia – z jednej strony sprzyja takiemu rozwojowi mentalności, a z drugiej – pogrąża ludzi w owym nieuchronnym determinizmie czegoś niepojętego, czegoś wyższego i absolutnego.
Wyczuwana nieuchronność wojny (nawet w pewnych sytuacjach oczekiwana z nadzieją) wywoływana jest właśnie przez takie setki, tysiące pozornie błahych newsów, wypowiedzi, postaw. Elita za pośrednictwem mediów daje nimi sygnały społeczeństwu o zagrożeniu (niekoniecznie prawdziwym), czyniąc je realnym. Wydaje się, że decyzja o zbrojnym konflikcie już zapadła. Obie strony czekają tylko na dogodny dla siebie moment.
Miecz Damoklesa wisi coraz bardziej nad nami, tak jak religijny – chrześcijański - krzyż, który trzeba stale nieść, bo od losu, decyzji Absolutu, dharmy (buddyzm i hinduizm) nie ma odwołania, nie ma odwrotu. I on rzuca coraz bardziej złowrogi cień na naszą codzienność. Ten fatalizm i poddanie się jakiejś transcendentnej nemezis (nawet kiedy dotyczy to ateistów, agnostyków czy sceptyków, liberałów, socjalistów i lewicowców przynależnych europejskiemu kręgowi kulturowemu) jest właśnie skutkiem wieków indoktrynacji i propagandy opartej na chrześcijańskiej nauce i takim też opisom ludzkiego bytu.
Ucieczka ku śmierci
Gdy czyta się teksty naukowe, prasowe itp. materiały sprzed I wojny światowej, racjonalnego i krytycznego obserwatora uderza narastanie psychozy wojennej o obliczu euforycznego zadowolenia, radości temu zjawisku towarzyszącemu, poczucia krzepy i siły. Damy radę, my, naród, władza z ludem i lud z narodową władzą. Ten trend, determinizm, widoczne są w zasadniczym przekazie filozofii Martina Heideggera: czy niepewność i strach o egzystencję, gdyż jest ona tak niepewna i ulotna, mogą być podświadoma próbą ucieczki „ku śmierci”? Czy nasze doczesne życie ma być wyłącznie zapisane w takiej właśnie formule – „bytowania ku śmierci”?
Znów muszę odwołać się do chrześcijańskiej spuścizny europejskiej kultury, którą wyłącznie w taki sposób opisują mnogie dziś szeregi fundamentalistów, fanatyków religijnych czy pospolitych religiantów. Krzyż, nieuchronność, poddanie. Memento Mori…
Gdy z jednej strony faszeruje się zbiorowość koniecznością nienawiści wobec wskazanego wroga, stygmatyzuje się go, naznacza piętnem wszelkiego zła i nieprawości oraz chromości kulturowo-cywilizacyjnej, a z drugiej – tworzy mit i kult tzw. czynu zbrojnego, musi to zaowocować irracjonalizmem w opisie rzeczywistości i masowością postaw romantycznych. Dlatego też atmosfera wyczekiwania owego „czynu” ma w takich sytuacjach znaczenie zasadnicze.
Konflikt jest wtedy kwestią czasu. Tę zależność doskonale definiuje Tony Judt: „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. Dlatego żaden konflikt „nie jest sam z siebie przyczyną wojny: jest nią przekonanie decydentów, że w danej sytuacji należy wybrać rozwiązanie wojenne raczej niż pokojowe” (prof. Maciej Jankowski).
Gloryfikacja wojny to również forma poligonu dla tzw. wielkości narodu (prof. Anna Wolf-Powęska). Jak w okresie poprzedzającym zamach Gawriła Principa (i tego, co potem się wydarzyło), tak i teraz szerzy się kult śmieci i przemocy, siły i agresji. Romantyzm złączył się z mitami epok dawnych, z mitem narodu jako baśniowej, rajskiej wspólnoty. To współcześnie konglomerat irracjonalizmu, afektów, deprecjacji postępu i rozwoju człowieka, dający jednostce fałszywą nadzieję na powrót do jakiegoś bliżej nieokreślonego Edenu. I tylko Armagedon może to sprawić. Taka wszechogarniająca pożoga (ogień w wielu mitologiach to symbol oczyszczenia i odnowy), kiedy to nasz Bóg wygubi niecnych, zdradzieckich „nie-naszych”, tych Innych.
Mit czynu zbrojnego, kult śmierci, niczym nieograniczone afekty i bogoojczyźniane frazesy wraz z atmosferą nieuchronności i chrześcijańskim determinizmem postawiły nas, Europejczyków (a Polaków przede wszystkim, po raz kolejny) w sieni śmiertelnego, dramatycznego w swym wymiarze (potencjał wojenny) konfliktu zbrojnego.
Wojna zawsze dewaluuje dotychczasowe wartości. I wojna światowa zakończyła erę monarchii europejskich, imperiów (zniknęły CK Austria, Turcja Osmanów, Rosja Romanowów), wyłoniło się szereg nowych państw i rozpoczęło się kruszenie kolonialnych imperiów francuskiego i brytyjskiego, zamorskich posiadłości Portugalii, Belgii i Holandii stanowiących o ich dobrobycie. Zmienił się cały świat, stary porządek upadł, nowy począł się tworzyć, zmieniły się świadomość i mentalność społeczeństw, ale to dopiero drugi antrakt tej sztuki – II wojna światowa – uporządkował świat na nowo.
Co dzisiejszy konflikt by zakończył?
Chyba tylko czasy demokracji, w wersji liberalnej i zachodniej oraz naiwną wiarę w jej wieczne trwanie.
„Możesz nie interesować się wojną” – mówił Lew Trocki, jeden z czołowych działaczy WKPB i czołowy polityk Rosji Radzieckiej po 1917 roku – „ale ona i tak zainteresuje się tobą”.
Parafrazując powiedzenie Trockiego warto zauważyć, że możesz nie interesować się polityką (udając się na emigrację wewnętrzną, bądź oddając sprawy publiczne w ręce demagogów, frustratów, pospolitych warchołów politycznych), ale ona i tak przez swoje efekty zainteresuje się tobą.