Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1150
Damnant quod non intelligunt (potępiają to, czego nie pojmują)
Institutio oratoria, Kwintylian
Wielu widzi w Unii paralelę do franko-germańskiego imperium Karola. Jego tron w katedrze akwizgrańskiej poprzedzony jest monumentalnymi „wilczymi wrotami”. Wilk był w wierzeniach germańskich synonimem demona, szatana, złych mocy ale jednocześnie uchodził za strażnika wszelkiej świętości i towarzysza najważniejszych bóstw.
W szeroko rozumianej kulturze nordyckiej było to zwierzę święte.
Bóg Odyn – jedno z głównych bóstw tej mitologii - występował zawsze w towarzystwie pary wilków (Geri i Freki, czyli żarłoczny i łapczywy). Mitologiczni wojownicy Odyna – berserkowie - wpadali w szał przypisywany szamańskiej przemianie w zwierzę, najczęściej w wilka lub niedźwiedzia (przypuszczalnie na skutek odurzenia halucynogennymi napojami). Byli okrutni i bezwzględni, niewrażliwi na rany. Starożytni Germanie nazywali wilkami (ulfhedinn - ten, który nosi skórę wilka) najmężniejszych wojowników, którzy okrywali się płaszczami z wilczych skór.
Mircea Eliade w Historii wierzeń i idei religijnych zwraca uwagę na znaczenie olbrzymiego wilka Fenrira w całej mitologii i wierzeniach Germanów. Jak mocno ten stygmat zaciążył na całej kulturze germańskiej i postgermańskiej, jak silny wpływ wywiera po dziś dzień ów mit, wystarczy sięgnąć do współczesnej tematyki gier i filmów, sztuki i literatury.
Do tych legend i wizji nawiązywała również Trzecia Rzesza, kiedy to Heinrich Himmler, tworząc oddziały Werwolfu wpajał ich członkom ideologię identyczną z tą, którą wpajano berserkom: nie istnieje ktoś taki jak przyjaciel, a jeśli twoje zadanie zostało przez niego zagrożone, zwróć się przeciw niemu i w razie potrzeby go zabij!
Stempel tych wierzeń na chrześcijańskiej, białej, postfrankońsko-germańskiej kulturze liczącej 1500 lat (czyli spuściźnie Karola Wielkiego) widzimy w wielu pojęciach obecnych stale w języku, literaturze, sztuce, w pochodnych od terminu wilkołak, pół człowiek, pół wilk. Te konotacje o wyraźnym pejoratywnym, groźnym i szkodliwym znaczeniu spotykamy we wszystkich wierzeniach ludowych na obszarach sąsiadujących lub przenikających się z kulturą germańską czy postgermańską (Słowianie od Obodrytów, Wieletów, Łużyczan czy Polan po Czechów, Morawian, Serbów i Chorwatów, Litwini, mieszkańcy Pribałtyki itd.). Doskonale to widać na przykładzie przebadanych i opisanych mitologii Śląska i wierzeń ludowych Ślązaków (p. B. i A. Podgórscy, Mitologia Śląska, Wielka księga demonów polskich).
Paralele
Wojna, ekstaza, śmierć były naczelnymi wartościami tej mitologii, tych wierzeń i tej kultury. Nowotestamentowa Apokalipsa (bazująca na przekazach Starego Testamentu) doskonale się wpisała i poczęła funkcjonować na bazie germańskich mitów o końcu świata. Spokojny raj Walhalii, sławiąc śmierć w boju to idea podstawowa w myśleniu o wojskowych walczących ze złem, ginących na wojnie, w chwale. Walgind to wiecznie otwarta brama Walhalli, prowadząca do jej legendarnego wnętrza, którego ściany zdobią złote włócznie, a sufit złote tarcze. Ławy obłożone są zbrojami wojowników, wypełniającymi całą Walhallę. W dzień woje toczą nieustające bitwy, a wieczorem ucztują. Rycerze piją, jedzą i ćwiczą, aby w chwili końca świata stanąć do ostatecznej bitwy ze złem u boku Thora. Zło trzeba tylko wskazać, oznaczyć, nazwać.
Czyż nie taka mitologia, takie społeczne nastawienie i ekstaza nie towarzyszyły czasom, kiedy już zabrzmiał okrzyk Urbana II Deus lo volt wzywający i ogłaszający jednocześnie epokę wypraw krzyżowych? I czy taki klimat nie towarzyszył – przynajmniej na początku – krucjatom zarówno wśród możnych, rycerstwa i pospólstwa?
A jak to się ma do współczesnych misji zaprowadzenia na świecie zachodnich wartości: demokracji, liberalizmu, gospodarki opartej bezwzględnie o zysk i konkurencję wedle euroatlantyckich recept? Czy nie widać w tym wszystkich daleko idących, retrospektywnych paraleli?
Opisy przebiegu pierwszych wypraw krzyżowych – zwłaszcza tzw. ludowej pod wodzą Piotra z Amiens zwanego Piotrem Eremitą (lub Małym Piotrem) nie pozostawiają żadnych złudzeń co do pojmowania i materializacji owego złego, z którym ma walczyć rycerz Thora – teraz rycerz Chrystusa i Maryi.
Zarówno ta ludowa krucjata, jak i podążające za nią zasadnicze wojska krzyżowe pod wodzą czołowych możnowładców zachodnioeuropejskich: Ademara z Monteil (biskupa Le Puy), Gotfryda z Bouillon, Rajmunda z Tuluzy, Tankreda i Boemunda z Tarentu, Roberta z Flandrii, Emicha z Leisingen czy Roberta z Normandii naznaczały swą drogę do Palestyny pogromami i rzeziami wspólnot żydowskich. Kolonia, Reims, Spira, Wormacja, Moguncja, Neuss, Xanten, Ratyzbona, Praga i wiele innych miast leżących na trasach I krucjaty doświadczyły tych haniebnych i tragicznych wydarzeń (S. Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych).
To jest pierwsza zapowiedź Holocaustu. Tu leżą jego źródła i głęboko jeszcze wówczas ukryte (co do skali zjawiska) przyczyny.
W tej perspektywie kim jest ów Europejczyk, do którego to pojęcia i związanego z nim systemu wartości wielu moich rodaków tak ochoczo i bezrefleksyjnie chce się zapisać? Czy mają tym decydującym elementem być owe wilcze wrota i parabola przeprowadzona od Akwizgranu do Brukseli, gdzie przed Parlamentem Europejskim stoi pomnik króla … Leopolda II? Tron Karola Wielkiego i pomnik tego bodajże największego zbrodniarza epoki kolonialnej, czasów, które pomnożyły niepomiernie dobrobyt białych Europejczyków to w znacznym stopniu esencja tego, co wypełnia pojęcie Europy i jej dokonań.
Te czasy, poczynając od Karola przez krzyżowe wyprawy, kolonizację świata z ludobójstwem w Kongu Leopolda - a w końcu dwie wojny światowe, jakie Europa zafundowała światu - zepchnęły resztę ziemskiej populacji w upodlenie, nędzę i poddaństwo. Warunki, w których często ludność tych regionów tkwi po dziś dzień, a jakość egzystencji miliardów ludzi pokazuje skutki kolonializmu, imperializmu Zachodu i eksploatacji w imię zysków, stanowiących sedno neoliberalnej gospodarki rynkowej.
I nawet Oświecenie, które w narracji jego twórców i filozofów-założycieli miało nieść wolność, swobody, godność i pełnię życia wszystkim ludziom, całej planecie, zostało spacyfikowane przez ten europejsko-chrześcijański mesjanizm. Misyjność chrześcijaństwa oraz opisany przez Karola Marksa kult przedsiębiorczości z zyskiem jako podstawowym kanonem działalności człowieka, musiały dać efekty w wymiarze imperialistycznych podbojów i bezwzględnej eksploatacji podporządkowanych terenów. Ta baza – religijna i klasowa – umożliwiła zachodnioeuropejskim kolonizatorom sprowadzić np. Państwo Środka do roli wielkiej palarni opium oraz folwarku, w którym liczne napisy przypominały Chińczykom, że: „psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”. Czy Polakom nie przypomina to „Nur für Deutsche”?
Głoszenie wolności a wdrażanie jej w życie to jednak różne sprawy. Thomas Jefferson, jeden z ojców założycieli USA i autorów Deklaracji Niepodległości, żarliwy zwolennik Oświecenia i intelektualista był największym posiadaczem niewolników w rodzinnej Wirginii, a także (już na emeryturze, kiedy zajmował się doradzaniem swoim politycznym następcom) twórcą słynnej koncepcji prowadzenia amerykańskiej polityki znanej pod nazwą doktryny Monroe’a.
Inny oświeceniowiec, czynny rewolucjonista i jakobin, Jacques Nicolas Billaud-Varenne, który jako przedstawiciel Rewolucji z Paryżu wymuszał swego czasu na właścicielach latyfundiów w Gujanie Francuskiej i na Haiti uwolnienie czarnych niewolników, gdy osiadł w XIX wieku na Santo Domingo stał się jednym z najbogatszych plantatorów eksploatującym setki niewolników.
My, Polacy, też mamy swój kolonialny, ekspansywny i niechlubny epizod w historii: „Drang nach Osten”, czyli podbój a potem brutalna kolonialna eksploatacja (oparta także o klasową stratyfikację i religijną segregację) olbrzymich terenów Europy Wschodniej. To dzieje I RP jako oligarchii magnacko-szlacheckiej, jej działania na Podolu, Wołyniu, Ukrainie, Dzikich Polach itd. W tym przypadku jest jednak pewien szkopuł: to jedyny bodajże wypadek w historii, kiedy naród i państwo z kolonizatora stały się kolonizowanymi (rozbiory i potem ponad 120 lat bez państwowości). I RP to był kraj także skolonizowany wewnętrznie: klasa magnacko-szlachecka była „narodem wybranym” z państwowej zbiorowości, kolonizującym resztę populacji zamieszkującej I RP.
Osiągnięcia euroatlantyckiej cywilizacji
Wielu autorów wywodzi nazistowską hekatombę I połowy XX wieku (oraz profaszystowskie sympatie na Starym Kontynencie) właśnie z tych europejskich, imperialistycznych i postjudeochrześcijańskich wartości. I Holocaust – takich aktów masowego ludobójstwa Europejczycy dokonywali wielokrotnie w historii – nie był anomalią obcą tej cywilizacji. Odwrotnie, takie wydarzenia tkwią w jej naturze, a Holocaust był zwieńczeniem procesów zaczynających się pewnie u tronu Karola Wielkiego.
Dziedzictwo dokonań Karola oraz Leopolda spina klamrą i zamyka sporą część europejskich wartości, tradycji, praktyk, a ideologia Adolfa Hitlera jest niczym wisienka na tym cywilizacyjnym torcie „osiągnięć” euroatlantyckiej cywilizacji.
Należy do nich m.in. zdobycie Jerozolimy w 1099 r. przez I wyprawę krzyżową, rzeź dokonana przez krzyżowców w Konstantynopolu w 1204 (IV krucjata), Armagedon uczyniony autochtonom w Nowym Świecie zarówno przez katolików jak i protestantów, wytępienie miejscowej ludności na Kanarach (Guanczowie), Tasmanii (lud Palawah) czy Australii, kolonizacja Afryki (np. bitwa pod Omdurmanem, Wielki Trek Burów itd.), powstanie sipajów w Indiach czy bokserów w Chinach, podbój dzisiejszej Namibii przez Niemców (pacyfikacja Namów i Herero przez wojska von Trothy) i dziesiątki, setki podobnych wydarzeń. Handel niewolnikami i te 20-30 mln (?) ludzi wywiezionych z Czarnego Lądu do Nowego Świata, gdzie docierało tylko 50-60% tych nieszczęśników - to następne niezbyt świetlane oblicze terminu Europejczyk.
Ci, którzy nie przeżyli morderczych warunków transportu przez Atlantyk stłoczeni w lukach statków, stawali się pożywieniem dla ryb oceanicznych. Zresztą ubezpieczenia tego procederu – i to dość wysokie z racji niebezpieczeństw czyhających ze strony piratów – skłaniały często załogi statków niewolniczych do zatapiania jednostek razem z żywym ładunkiem i uzyskiwania w ten sposób wysokich odszkodowań od towarzystw ubezpieczeniowych.
Ostatnim echem euroatlantyckiego, imperialistycznego paternalizmu były jeszcze w latach 60. i 70. XX wieku praktyki przymusowego odbierania dzieci Aborygenom w Australii czy Inuitom i Indianom w Kanadzie. Wychowywano ich na cywilizowanych, kulturalnych białych ludzi, gdyż kultury nieeuropejskich narodów i społeczności uważano a priori za gorsze, nadające się do zniszczenia i wyrugowania.
Nie bez przyczyny w 1994 r. ówczesny premier kraju klonowego liścia, Stephen Harper, kajając się przed obywatelami Kanady nieeuropejskiego pochodzenia, powiedział: „Od końca XIX wieku do 1969 roku ponad 150 tys. dzieci odebrano rodzicom i umieszczono w przyzakonnych sierocińcach, gdzie poddawane były psychicznej i seksualnej przemocy”.
W Australii, tej enklawie cywilizacji białego człowiek na Antypodach (dziś autochtoni australijscy to resztki pierwotnych mieszkańców szóstego kontynentu żyjący na absolutnym marginesie), do owych praktyk dodawano przymusową sterylizację, bądź kastrację dzieci aborygeńskich tak, aby nie było przyrostu naturalnego wśród rdzennej ludności.
Takie oto twarze pokazuje pozaeuropejskim kulturom zachodnia cywilizacja, o czym się dziwnie milczy. A to też przecież jest lwia część tożsamości europejskiej.
Współczesną formą kolonializmu (oprócz gospodarczego uzależnienia) jest też szerzenie zasad demokracji, wolności i praw człowieka w imię prawdy oraz europocentrycznie pojmowanego uniwersalizmu. Szerzenie siłą militarną lub/i przy pomocy wyrafinowanych technik, zachodnich korporacji, asymetrycznego prawa międzynarodowego.
Państwo Karola Wielkiego od samego początku było prawdziwym grabieżcą. Potem cały Zachód po prostu kontynuował te tradycje. Dlatego dziś przemilczanie tych faktów i praktyk jest niczym innym jak kolejną wersją kolonializmu. To współczesna kolonizacja historii świata w eurocentrycznej lub dziś euroatlantyckiej wersji. Kolonizacja pamięci, świadomości i tożsamości.
Droga dla Europy
Długie trwanie to termin opracowany przez Fernanda Braudela (przypomniany ostatnio w naszym kraju m.in. przez Jana Sowę i Andrzeja Ledera) oznaczający perspektywę czasową, w której dokonują się przemiany cywilizacyjne i religijne.
Z perspektywy długiego trwania większość wydarzeń politycznych jest nieistotna, a wręcz niezauważalna. W tej koncepcji wydarzenia polityczne, militarne, symboliczne stanowią najpłytszą warstwę historii, którą najłatwiej usunąć. Na głębszym poziomie znajdują się procesy gospodarcze. Natomiast przemiany cywilizacyjne i religijne budują poziom najgłębszy, będący zarazem najważniejszym dla zrozumienia całości dziejów. Mają one najważniejsze znaczenie tak dla tożsamości, jak i systemu wartości panującego w danej zbiorowości. I którym to wartościom jej członkowie hołdują.
Ten tekst nie ma na celu obalania idei zjednoczonej Europy. Jako euro-entuzjasta jestem za scalaniem się Starego Kontynentu. Ale raczej bym był za integracją w ramach megakontynentu jakim jest Eurazja. Bo Europa, w wymiarze imperium Karola Wielkiego (i tak ją postrzegają elity z Londynu, Paryża, Berlina, Hagi, Brukseli, Monachium czy Wiednia) pozostaje zachodnim skrajem, półwyspem (geograficznie) tego olbrzymiego obszaru rozciągającego się od Pacyfiku po Atlantyk.
W tym tkwi szansa utopienia tych europejskich snów o hegemonii białej rasy, chrześcijaństwie jako religii stanowiącej clou rozwoju duchowego ludzkości, demokracji liberalnej w stylu anglosaskim (zachodnioeuropejskim) jako metrze z Sevres porządku światowego. I traktowanie wszystkiego co jest poza obszarami dawnego imperium karolińskiego jako peryferii czy terenów do kolonizacji: gospodarczej, politycznej, kulturowej itd. Prawa człowieka, humanizm, internacjonalizm – tak, ale na zasadach równoprawnego partnerstwa i balansu wszystkich wartości.
Yohendra Yadova z indyjskiego Instytutu Demokracji Porównawczej występując podczas Forum na Recz Demokracji w Warszawie (czerwiec 2000) powiedział: „Przyszłość nie może być jednokierunkową ulicą. Nie można się zgodzić na to, żebyśmy przyjęli dokument, który napisaliście w Nowym Jorku. W nowojorskiej optyce, wyrażając nowojorskie wartości. My też mamy coś do dodania”.
W tej też optyce należy rozpatrywać takie projekty czy pomysły na przyszłość jak chiński Nowy Jedwabny Szlak (ze wszystkimi mutacjami) czy wizję prof. Siergieja Karaganowa o Związku Gospodarczym Unii i Rosji. Czyli po pierwsze – rezygnacja z zachodnio-eurocentryzmu, po drugie – porzucenie imperializmu i militaryzmu, po trzecie – Eurazja nie Ameryka oraz po czwarte - wyzbycie się narodowo-rasistowskiego kulturowego paternalizmu. Czyli tylko internacjonalizm jest drogą dla Europy jak również dla świata – jak mówi prof. Bruno Drweski z Sorbony.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Co znaczy być Europejczykiem. Pierwszą zamieściliśmy w numerze 11/19 SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2332
Święty kocha Boga, życia mu nie szkoda.
Kocha bliźniego, jak siebie samego.
Kto się nawróci, ten się nie smuci.
Każdy święty chodzi uśmiechnięty.
Tylko nawrócona jest zadowolona.
Każda święta chodzi uśmiechnięta.
Arka Noego
Takie przesłanie kierowane do dzieci i młodzieży w początku XXI wieku niosą teksty zespołu Arka Noego, który często pokazywała publiczna telewizja. Zespół występował na licznych imprezach okolicznościowych, także w Watykanie u Jana Pawła II.
Agnes Gonxha Bojaxhiu, czyli Matka Teresa z Kalkuty (1910 – 1997) to Albanka pochodząca z Macedonii, symbol (jak na razie) bezinteresownego poświęcenia i altruizmu na rzecz biednych, opuszczonych, wykluczonych i chorych. Święta Kościoła katolickiego (od 2016), laureatka nagrody Templetona (1973) i Pokojowej Nagrody Nobla (1979). Jako święta, kanonizowana przez Franciszka, jest wzorem postępowania dla wszystkich katolików na Ziemi. Ludzie szukają bowiem – zwłaszcza dziś – drogowskazów moralnych, autorytetów, przewodników w spluralizowanym, zakażonym wolnością świecie, demokratycznej i chaotycznej rzeczywistości, niezawodnych guru pomagających kroczyć pewnie przez życie, o czym pisze Kenneth L. Woodward, katolicki dziennikarz Newsweeka (1964-2002), także szef jego działu religijnego.
Wokół niej od dawna krążyły nie tylko pochlebne, apologetyczno-hagiograficzne i tanie powiastki, niczym średniowieczne żywoty świętych. O milionach na kontach zgromadzenia założonego przez świętą Albankę, o posiadaniu tajnych kont, od których nie były odprowadzane jakiekolwiek podatki, o wymuszanych w sposób perfidny (ludzie u progu śmierci, nieuleczalnie chorzy) darowizn na rzecz zgromadzenia, bądź konspiracyjnych konwersji na katolicyzm, o odmowie podania leków przeciwbólowych cierpiącym i umierającym w hospicjach, o kategorycznym i brutalnym niekiedy obchodzeniu się z kobietami dokonującymi dramatycznie zabiegu przerwania ciąży (co w biednych Indiach i slumsach Kalkuty, gdzie mieściło się centrum Zakonu Misjonarek Miłości było powszechne) – też było wiadomo. Ale mniej, co nie znaczy, że ta wiedza była utajniona. Mówili i pisali na ten temat wiele lat przed kanonizacją i później tzw. nowi ateiści w rodzaju Coyne’a, Dawkinsa czy Hitchensa i inni. Wiele z tych informacji można było potraktować jako zasadnicze materiały dla wystąpienia advocatus diaboli podczas procesu beatyfikacyjno-kanonizacyjnego.
Dogłębnie opisywała te fakty m.in. prof. Geneviève Chénard z Wydziału Psychoedukacji Uniwersytetu Montrealskiego, Serge Larivée, Carola Sénéchal w Studies in Religion, czy hindusko-brytyjski lekarz i dziennikarz, pisarz Aroup Chatterjee (liczne książki o Matce Teresie, publikacje m.in. w Sternie).
Ekspresowa kanonizacja
Dlaczego Jan Paweł II tak silnie dążył do tego, aby beatyfikacja Matki Teresy odbyła się w ekspresowym tempie? (Podobnie było z Josemarią Escrivą de Balaguerem i Marcialem Macielem Degollado - choć Meksykanin jeszcze żył, gdy Wojtyła zmarł, ale seksualne megaskandale wokół założyciela Legionu Chrystusa były w Watykanie dobrze znane). Wynikało to z bardzo podobnej u tych osób wizji religijności i Kościoła oraz charakteru neoliberalnych mediów. Skomercjalizowane, nastawione wyłącznie na zysk media, bezrefleksyjnie uczyniły z Matki Teresy świętą za życia, podobnie jak założycieli Opus Dei i Legionu Chrystusa.
Papież z Polski bardzo doceniał to, co Matka Teresa osiągnęła dla Kościoła: pieniądze, popularność, ludyczną religijność, manifestacyjność, maryjną pobożność (co było potrzebne do utrwalania tradycyjnej roli kobiety w patriarchalnym społeczeństwie).
Niewątpliwie wyniesienie Albanki na ołtarze jako symbolu poświęcenia, miłosierdzia, działalności charytatywnej na rzecz ubogich i wykluczonych miało zjednać Kościołowi przychylność świata. Ostatecznie, dzięki swojemu wizerunkowi medialnemu stała się ikoną kultury popularnej, nośnikiem i propagatorką określonej wizji katolicyzmu. Katolicyzmu pozbawionego jakiejkolwiek refleksji i autokrytycyzmu.
Fałszywy wizerunek
Geneviève Chénard pisze: Wszystko zaczęło się podczas zajęć z etyki, które prowadziliśmy na Uniwersytecie w Montrealu. Omawialiśmy ze studentami kwestię altruizmu, zastanawialiśmy się, czy istnieje autentyczny altruizm. Kiedy mowa o altruizmie natychmiast przychodzi na myśl Matka Teresa, będąc w oczach całego świata symbolem altruizmu. Zaczęliśmy czytać wszystko, co na jej temat napisano i ze zdziwieniem zorientowaliśmy się, że większość książek to hagiografie, niewielka część stara się zachować obiektywizm, natomiast krytycznych prac jest bardzo niewiele.
Jak człowiek może być tak doskonały? Jak to możliwe, że jej działalność rozwijała się w świecie bez żadnej głębszej analizy tego, co ona właściwie robiła? Ta jednomyślność zaczęła nas zastanawiać. Kiedy natrafiliśmy na informację, że Jan Paweł II przyspieszył jej proces beatyfikacyjny – co było działaniem bezprecedensowym – postanowiliśmy przyjrzeć się temu z bliska. Analiza literatury przedmiotu polega na zgromadzeniu wszystkich możliwych tekstów, jakie się na dany temat ukazały. Ciekawe było spojrzenie nie tylko na hagiografie, ale także na prace obiektywne i krytyczne – i uwzględnienie tej perspektywy w szerokim kontekście.
W książce Misjonarska miłość Christopher Hitchens pisał dużo o kontrowersyjnych poglądach Matki Teresy w przedmiocie cierpienia.
Na początku zespół prowadzony przez prof. Chénard był bardzo zaskoczony tezami Hitchensa. Natrafiono potem jednak szybko na prace innych autorów, jak na przykład Aroupa Chatterjee, którzy Hitchensa nie cytowali, ale ich diagnozy były bardzo podobne.
Zapoznaliśmy się także z relacjami wielu lekarzy, którzy odwiedzali domy prowadzone przez Zgromadzenie Matki Teresy i opowiadali, że nie stosowano tam praktycznie żadnych środków przeciwbólowych, a raz użyte strzykawki przepłukiwano w zimnej wodzie i stosowano ponownie. Bardzo wiele z tych informacji wskazuje, że Matka Teresa traktowała biednych i chorych przede wszystkim w zgodzie ze swoimi dogmatycznymi wierzeniami, nie zaś tak, jak to przedstawiały i przedstawiają media.
O tajnych kontach, na których Matka Teresa przetrzymywała duże sumy pieniędzy pisał Chatterjee w książce Mother Theresa: The Final Verdict. Informacje na ten temat znaleźć można też w jego tekście pt. „Matka Teresa. Gdzie są jej miliony?” opublikowanym w 1998 roku w niemieckim magazynie Stern. Historie wielu byłych misjonarek potwierdzają, iż około pięćdziesięciu sióstr musiało odpisywać darczyńcom na pytania, co dzieje się z ich pieniędzmi. Większość jednorazowych wpłat wynosiła więcej niż 50 000 dolarów.
Tylko 5% procent wszystkich pieniędzy szło na opiekę. Cała reszta została przeznaczona na budowę domów dla sióstr misjonarek, albo przejęta przez Watykan. Warto tu przywołać wypowiedź Matki Teresy z 1981 roku, pokazującą jej poglądy na biedę i cierpienie: „Uważam, że to piękne, kiedy biedni akceptują swój los, doświadczając męki Chrystusa. Myślę, że cierpienie biednych ludzi bardzo pomaga światu”.
Z tego, co mówiły byłe misjonarki i z badań przeprowadzanych przez dziennikarzy wynika, że Matka Teresa dysponowała majątkiem wynoszącym ponad 100 milionów dolarów. Wobec takiego bogactwa nic nie tłumaczy faktu, że misjonarki nie miały leków przeciwbólowych dla chorych, czy jednorazowych strzykawek.
Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że Matka Teresa zainspirowała wielu ludzi do działalności dobroczynnej. Chodzi jednak o to, żebyśmy nie rozmawiali wyłącznie o intencjach, ale także o ich realizacji. Pragnienie pomagania i pomaganie ludziom w taki sposób, jaki jest im naprawdę potrzebny, to dwie zupełnie różne rzeczy.
Podtrzymywanie legendy
Pisze się o sprawie cudu, który wymagany był do beatyfikacji. Watykan zignorował opinie lekarzy, którzy twierdzili, że cudowne wyleczenie było związane z zaleconą przez nich kuracją, a nie tzw. wstawiennictwem Matki Teresy. Dla Kościoła była świętą, a dla kultury popularnej - ikoną.
W latach 1967–68 dziennikarz BBC Malcolm Muggeridge przebywał w Kalkucie. Miał zamiar nakręcić film o Matce Teresie. W tamtym czasie była ona praktycznie nieznana. Jedną ze scen Muggeridge chciał zrealizować w domu, w którym przebywali umierający – ale nie było tam wystarczającego oświetlenia. Kamerzysta zaproponował więc, że mogą użyć nowoczesnej taśmy Kodaka, która jest znacznie bardziej czuła niż zwykła. Kiedy okazało się, że wszystko działa jak należy, Muggeridge stwierdził, że to nie film Kodaka, ale boskie światło, którym emanowała Matka Teresa, umożliwiło nakręcenie zdjęć. Kamerzysta był zdania, że to zasługa Kodaka, ale Muggeridge włączył ten „cud” do swojego filmu. Od tego momentu zaczyna się medialna kariera Matki Teresy – od tego też momentu dotacje na rzecz jej organizacji zaczynają błyskawicznie rosnąć.
Watykan się do tego „cudu” jeszcze nie odniósł. Natomiast Kościół w Quebecu opublikował oświadczenie, że choć Matka Teresa nie była z pewnością doskonała, to powinniśmy mieć pełne zaufanie do tego, co robiła, ponieważ w 1979 roku otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla.
Cudowne zyski
Niedawno w mediach pojawiła się informacja, że władze Indii rozbiły gang sprzedający dzieci, prowadzony przez katolickie Misjonarki Miłości. Siostry zakonne sprzedawały dzieci za 550 - 1450 dolarów. W świetle tego skandalu Hindusi chcą zlikwidować nagrody imienia świętej Matki Teresy i pozbawić ją pośmiertnie honorów za serię przestępstw i handel ludźmi. Burzyć zamierza się też jej pomniki.
Czy Kościół będzie rewidował kanonizację Matki Teresy z Kalkuty?
Mocno wątpliwa jest taka teza. Wszystkie te fakty - może oprócz handlu dziećmi - były przecież wcześniej znane, przed kanonizacją. Więc gdyby miały jakkolwiek wpłynąć na uświęcenie Albanki, nie doszłoby do niej.
Wiedziano przecież i o skomercjalizowaniu niebieskiego wzoru sari Misjonarek Miłości (jest ich ok. 3 tysięcy na świecie). Sari tkali ręcznie trędowaci ze schroniska na obrzeżach Kalkuty prowadzonego przez zgromadzenie Matki Teresy. Wraz z pop-kulturową popularnością przyszłej świętej trójpaskowy wzór sari był wykorzystywany handlowo, stał się częścią pop-kultury i przedmiotem reklamy.
Przed kanonizacją Matki Teresy Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych zadała sobie trud wysłuchania dwóch autorów książek przedstawiających ją w niekorzystnym świetle. Do złożenia zeznań przeciwko beatyfikacji zaproszono wspomnianego już Christophera Hitchensa i Aroupa Chatterjee z Kalkuty. W swoich zeznaniach zwrócił on przede wszystkim uwagę na rozpowszechniane przez misjonarkę pospolite kłamstwa: „Chciałbym podkreślić, że Matka Teresa nie była osobą prawdomówną; kłamała nawet w swoim przemówieniu z okazji wręczenia jej Pokojowej Nagrody Nobla. Dała w nim między innymi do zrozumienia, że misjonarki z jej zakonu przeszukują ulice Kalkuty w poszukiwaniu nędzarzy, co jest wierutnym kłamstwem. (…) Powiedziała także, że wśród ubogich kobiet z Kalkuty nie zna ani jednej, która poddałaby się aborcji. To jest również groteskowe kłamstwo. Matka Teresa była często wręcz wściekła z powodu nazbyt jej zdaniem swobodnego stosunku mieszkańców Kalkuty do przerywania ciąży”.
Jak widać – i to nie jest tylko przykład Matki Teresy - religia (i instytucje oraz struktury będące jej instytucjonalną emanacją) także może się stać polem dla pomnażania zysków, osiągania władzy i wpływów. Wystarczy do tego celu użyć manipulacji i propagandy, nie mówiąc już o tym, że na cynicznie wykorzystywanej empatii też można zbić spory kapitał.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 847
Popatrzmy trochę z innej strony na świt nowego globalnego porządku, jaki prezentowano w ostatnich dwóch numerach Spraw Nauki. Grzegorz Kołodko w swej ostatniej książce (Świat w matni. Czwarta część trylogii), stawiając diagnozy dotyczące sytuacji, w jakiej może się znaleźć świat stwierdza m.in.:
"Kapitalizm nie radzi sobie sam ze sobą. Nawet jego poplecznik jak brytyjsko-amerykański opiniotwórczy tygodnik „The Economist” musiał zauważyć, że na Zachodzie kapitalizm nie działa tak dobrze jak powinien. Nie działa, bo nie może, gdyż przeżywa strukturalny kryzys. Bez zmiany swej istoty, a więc przyświecającego mu systemu wartości oraz fundamentalnych zasad funkcjonowania może nie przetrwać obecnego dziejowego zakrętu".
Amerykański politolog i akademik prof. Lester C. Thurow zauważył jeszcze w końcu XX w., że w postnowoczesnych społeczeństwach Zachodu wzrasta zdecydowanie poziom egoizmu (personalnego i zbiorowego) związanego z indywidualizmem oraz funkcjonowaniem współczesnej demokracji. Jeśli – jego zdaniem – nie istnieje jakaś szersza idea, utopia, bądź zewnętrzny wróg (wtedy szuka się nieprzyjaciela zastępczego), to „państwa rozpadają się na wojujące grupy etniczne, rasowe, albo klasowe. Ludzie mówią o odradzaniu się faszyzmu nie dlatego, że faszystowskie rządy miałyby gdzieś wkrótce wrócić, lecz dlatego, że faszyzm był ostatecznym wyrazem poczucia wyższości etnicznej i potrzeby czystek etnicznych (…)
Termity etnicznej jednorodności niemal wszędzie pracowicie obgryzają tkankę społeczną. Dlaczego nie dzielić się na plemienne grupy etniczne i walczyć, aż po ostateczne rozstrzygnięcie? Takie nastroje są legitymizowane przez dzisiejszą gospodarkę światową. Wszyscy dziś rozumieją, że nie potrzeba być wielką gospodarką z wielkim rynkiem wewnętrznym, żeby odnieść sukces. Sukces mogą odnieść miasta-państwa, takie jak Hongkong czy Singapur. Kiedyś wszyscy myśleli, że rozbicie państwa na mniejsze kawałki oznacza obniżenie poziomu życia: dzisiaj wszyscy wiedzą, że tak nie jest” (p. Gazeta Wyborcza, 27-28.09.1997).
Wiemy doskonale, iż z siłą globalnego, transnarodowego, megakapitału (zwłaszcza finansowego i bankowego), który jest immanencją neoliberalnego systemu panującego na świecie, poradzić sobie może tylko silne, sprawne państwo. Nawet nie każde. Najlepiej, kiedy jest to forma imperium czy mocna wewnętrznie i centralistycznie funkcjonująca struktura ponadnarodowa z odpowiednimi, wyspecjalizowanymi i znakomicie opłacanymi (uodpornionymi przez to na korupcję) agendami, służbami i prawodawstwem antymonopolowym czy antytrustowym.
Strukturalny kryzys, jaki majaczył od lat na horyzoncie – o czym wielu nie chciało wiedzieć, bądź nie umiało go sobie uświadomić – współcześnie został akcelerowany przez pandemię CoV-19 i wojnę toczoną na wschodzie Europy. Ona wpisuje się akurat w szereg konfliktów zbrojnych od lat toczonych na obrzeżach świata zachodniego i poza nim. Te konflikty i procesy społeczne, kulturowe i polityczne im towarzyszące świadczyły od dawna o nadchodzącym przeformatowaniu współczesnego świata, upadku wspomnianego systemu królującego od trzech dekad zwanego neoliberalizmem (de facto jest to neokonserwatyzm, niewiele mający wspólnego z klasycznym liberalizmem). Krach tego systemu zapowiada również koniec absolutnej hegemonii cywilizacji Zachodu istniejącej od ok. 500 lat, czyli od 1492 r. (odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba).
Potężne kryzysy zawsze towarzyszyły w historii takim epokowym zmianom o wymiarze tektonicznych ruchów skorupy ziemskiej. I trwać mogły dekadami (by nie rzec wiekami – przejście z gospodarki feudalnej do kapitalistycznej trwało ponad wiek i towarzyszyły temu wojny, rzezie, epidemie, głód i cywilizacyjna zapaść na Starym Kontynencie).
Nadzieja w barbarzyńcach
Trudno bawić się w futurologa i wróżenie co nastąpi po epoce tzw. demokracji liberalnej i splecionego z nią w toksycznej koniunkcji neoliberalnego fundamentalizmu. Czyli nieograniczonej władzy rynku oraz sfery finansowo-bankowej. Ów system zawłaszczył sobie wszystko, co możliwe: gospodarkę, bankowość, kulturę, naukę, sport itd. Tylko materialny, finansowy sukces i rosnące zyski mają jakąkolwiek wartość i są promowane przez wszechwładne media, stanowiące integralną część owego systemu. Postawił też stygmat na naszej ludzkiej świadomości. Można jedynie domniemać czego (i z jakich powodów) nie będzie. Symptomy upadku i degeneracji tego systemu zwanego liberalną demokracją, kojarzonego z cywilizacją euroatlantycką, są na kanwie wspomnianych dwóch wydarzeń aż nazbyt widoczne. CoV-19 i agresja Rosji na Ukrainę są tylko kolejnymi akuszerami owej systemowej zmiany.
Równoczesny i przewidywany krach liberalnej demokracji, jaką szczyci się cywilizacja zachodnia jest właśnie dlatego do przewidzenia. Jak stwierdził onegdaj Zygmunt Bauman (Globalizacja) - „demokratycznie wybrane rządy spisują się znakomicie w roli agentów rynku towarowego oraz akwizytorów jego światopoglądu. Dla zdradzonych przez cywilizację to barbarzyńcy są nadzieją”. I dlatego uwiąd liberalnej demokracji widać od dawna, a jego efekty są namacalne na wielu płaszczyznach życia. Wielu jednak nie chciało, lub nie potrafiło tego dostrzec.
Nie może być inaczej, gdy nie tylko zdaniem znanego brytyjskiego ekonomisty Guy Standinga - o czym mówił wielokrotnie - na samym szczycie globalnej gospodarki rynkowej (czyli planetarnego układu) „znajduje się plutokracja, malutka mniejszość obrzydliwie bogatych oligarchów”. Kilkudziesięciu najbogatszych ma tyle, co ponad połowa populacji światowej.
Inny naukowiec, Dani Rodrigo (Princeton University) – i nie tylko on - zwraca uwagę od lat na zagrożenia dla demokracji leżące w postępującej robotyzacji i sprowadzania organizacji procesu pracy wyłącznie do cyberfizycznej przestrzeni oraz przetwarzania chmurowego. Takie podejście materializuje ideę inteligentnej przestrzeni, w której systemy cyberfizyczne sterują wszystkimi procesami, tworząc wirtualne (cyfrowe) kopie świata realnego i podejmując zdecentralizowane decyzje. Poprzez Internet rzeczy w czasie rzeczywistym komunikują się i współpracują ze sobą oraz z ludźmi, natomiast dzięki przetwarzaniu chmurowemu są oferowane i użytkowane usługi wewnętrzne i międzyoperacyjne.
Inteligencja ludzka w obliczu postępu i wdrażania sztucznej inteligencji będzie coraz mniej potrzebna, (albo ograniczona do minimalnych, rutynowych przedsięwzięć). Po co więc takiemu systemowi tzw. klasa średnia oparta o wykształcenie, świadomość i inteligencję ludzką? Tak więc proces eliminacji osób niewykwalifikowanych obejmie w dalszej kolejności i tę warstwę ludzi.
Zapaść wieży z kości słoniowej
Powiązanie tych procesów z nadchodzącym kryzysem strukturalnym całego systemu widać po spadku realnych dochodów w wielu krajach tzw. bogatego i demokratycznego świata oraz w obniżaniu standardów demokratycznych prowadzących do ograniczania wolności osobistych oraz wzrostu stopnia inwigilacji społeczeństw (Sh. Zubow, Kapitalizm inwigilacji). Musi to spowodować drastyczne obniżenie jakości życia szerokich mas, które do tej pory żyły „w wieży z kości słoniowej”.
Wojny, epidemie, tłumy uchodźców, szalona niepewność i chaos, brak perspektyw i minimalnego poczucia bezpieczeństwa egzystencjalnego, rzezie i konflikty „wszystkich ze wszystkimi” (T. Hobbes, Lewiatan) towarzyszą nam, ludziom Zachodu skupionym w owej „wieży z kości słoniowej” cały czas. Teraz, gdy dotarło to jako forpoczta zmiany systemowej do progów Europy, jesteśmy niebywale i dramatycznie zaskoczeni.
Powszechna niepewność i obawy o przyszłość powiązane z upadkiem poziomu materialnego życia zawsze w historii rodziły zapotrzebowanie na dyktatorów, silnych przywódców, autokratów różnego autoramentu. Zwłaszcza, że system przejścia do postkapitalizmu może trwać wiele dekad.
Fetyszyzowana przez media głównego nurtu tzw. klasa średnia (mająca stanowić osnowę demokracji liberalnej) jest niejako z jednej strony wasalem wspomnianej wcześniej plutokracji w sensie mentalnym, a z drugiej – niesłychanie chybotliwą i niestabilną podstawą demokracji. Wmówiono jej, a ona w to uwierzyła, że demokracja czyni ją automatycznie wyższą, kulturalniejszą, ładniejszą, bogatszą, mądrzejszą, szczęśliwszą. A demokracja jest szara, codzienna, przyziemna i często brutalna oraz wyzuta z tzw. wartości uniwersalnych. Czyli – oświeceniowych i humanistycznych.
Zamiast wolności - religia
Praktyka liberalizmu ostatnich dekad poprzez medialną i retoryczną dogmatyzację oraz aprioryczność przekazu zmistyfikowała – wbrew twórcom i klasykom tej uniwersalnej doktryny - świadomość rzeszy swoich zwolenników, czyniąc z nich wyznawców. Nie krytycznych i racjonalnych admiratorów tej idei.
Wolność, ten naczelny kanon liberalizmu, musi być jak najdalej od dogmatyzmu, opresji czy intelektualnego terroru. Sprowadzono jednak liberalizm do wąskiego, utylitarnego postrzegania doktryny wyłącznie do sfery rynku i związanej z nim jego „niewidzialnej ręki”, która niczym czarnoksiężnik z krainy Oz załatwi wszelkie problemy czy niedogodności życia. To właśnie uczyniło z programu politycznego o pierwotnym prowolnościowym wymiarze – idei wzniosłej i humanistycznej - de facto religijną wiarę. Z całą religijno-instytucjonalną atmosferą opresji i dokuczliwości.
Niechlubna rola mediów
Nie można w tych procesach pominąć niechlubnej roli mediów. Ich toksyczność doskonale pokazuje pozycja amerykańskiej firmy PR-owej Ruder Finn Global Public Affairs wynajętej podczas wojen w b. Jugosławii, a dostarczającej światowym mediom informacje z pól bitewnych i politycznych salonów. Wobec wątpliwości co do prawdziwości przekazywanych informacji, (jak się potem okazało -„fejków”), przedstawiciele owej firmy odpowiadali: „Mamy pracę do wykonania. Nie płacą nam za głoszenie moralności lub prawdy” (M.Waldenberg, Rozbicie Jugosławii. Lustro międzynarodowej polityki) .
Od tamtej pory w mediach głównego nurtu liczy się trend, iż najważniejszy jest pierwszy, nie pogłębiony, często spreparowany pod określone zapotrzebowanie, news. Dementi są absolutnie nieskuteczne w świecie globalnych, komercyjnych, pozostających na smyczy kapitału mediów. I tak ten ważny element liberalizmu i demokracji – dostępność opinii publicznej za pomocą wolnych mediów (tzw. czwarta władza) do prawdziwej i wielopłaszczyznowej informacji celem wyrobienia sobie poglądu – został sprowadzony do manipulacji i propagandy. Przy okazji podeptano kodeks etyczny dziennikarstwa i pominięto w przekazie całkowicie aspekt społeczno-kulturowy na rzecz zysku. Tak relacje z rozbicia Jugosławii stały się grobem rzetelnego, obiektywnego, zbalansowanego przekazu medialnego. Potem było tylko gorzej.
Jeden z nielicznych, w klasycznym tego słowa znaczeniu, adherentów i promotorów liberalizmu w Polsce prof. Andrzej Walicki twierdził (czemu wielokrotnie dawał wyrazy w swoich pracach i wypowiedziach), iż padliśmy ofiarą ideologicznej ofensywy niewielkiej liczebnie mniejszości, agresywnej i dobrze zorganizowanej, dążącej wyłącznie do mnożenia swoich bogactw i możliwości ich stałego powiększania. Bez względu na wszystko i kosztem większości. Nie może się to zdaniem uczonego dobrze skończyć.
Jak zauważył przed laty Christopher Lasch, przyśpieszony bieg historii „nie sprzyja już wyrównywaniu społecznych różnic: coraz częściej kieruje się natomiast w stronę społeczeństwa dwuklasowego, w którym uprzywilejowana garstka monopolizuje korzyści płynące z pieniędzy, wykształcenia i władzy” (Bunt elit). Rozpowszechnianie dobrobytu, wyrównywanie poziomów życia, wykształcenia, humanizacja stosunków międzyludzkich, poszerzanie zakresu wolności osobistych i swobód różnego rodzaju, a tym samym niwelacja różnic cywilizacyjno-kulturowych w skali całego globu jest wyraźnie w defensywie. Postępuje to równolegle z zawłaszczaniem i sposobem jego realizacji przez elity mianujące się jako demoliberalne, które utożsamiane są w świecie niezachodnim jako właśnie Zachód i liberalizm. I nieważne, czy jest to pogląd słuszny czy nie. Tak po prostu jest, a rzesze migrantów ciągnących do tego kręgu kulturowo-cywilizacyjnego o niczym nie świadczą.
Upadek Edenu
Aktualny poziom – na razie - i jakość życia to malutki i współczesny fragment rzeczywistości. Ten Eden się zamyka. Świadczą o tym rosnące mury i zasieki oraz narastająca niechęć wobec obcych w bogatych społeczeństwach Zachodu. One myślą, iż to właśnie ci uchodźcy zabierają im dotychczasowy dobrobyt i spokój. To też element zbliżających się rudymentarnych zmian. Jednak system oparty wyłącznie na pomnażaniu zysku i obniżaniu kosztów pracy musi ciągle poszukiwać nowych rynków zbytu oraz coraz tańszej siły roboczej i surowców. To kolonizacja w modelowym - teraz XXI wiecznym - wydaniu. Te dwie tendencje muszą się zderzyć, bo są a priori antynomiczne.
To są wielopłaszczyznowe, od dawna narastające symptomy upadku całego systemu globalnej organizacji. Z drugiej jednak strony, społeczeństwa zachodnie uśpione słodkim i kuszącym paradygmatem o bezwzględnej i absolutnej (co wiąże się z poczuciem wieczności) wyższości systemu, w jakim im przyszło wygodnie i spokojnie żyć nie zwracały uwagi i nie niepokoiły się tymi zwiastunami zmian. Za ich życia – myślano powszechnie – świat nie zmarnieje. Minął - jak wmawiały wszechwładne media - czas wielkich idei, iluzji, wizji itd. W tej kulturze zwyciężył hedonizm, sybarytyzm, egoizm. Marzeniem pozostało tylko w świętym spokoju przetrwać do końca swego jednostkowego bytu. A potem - po nas choćby potop. Dlatego mówienie o planetarnym, ogólnoludzkim zjednoczeniu w obliczu globalnych, autentycznych egzystencjalnych wyzwań jest mrzonką. Wpierw musi się zmienić diametralnie system, a z nim świadomość.
Jest to sytuacja analogiczna do tej, w jakiej znalazło się Imperium Romanum od przełomu II/III w. n.e. Już wtedy cesarstwo funkcjonowało gorzej niż za Augusta, Trajana czy Hadriana. Rzymianie po prostu wyeksploatowali nie tylko dobra materialne stanowiące o jakości Imperium, ale wyzbyli się idei i „ducha”, które pozwalały na rozwój i postęp. Tak w sferze materialnej jak i kulturowej, ideologicznej, cywilizacyjnej.
Globalizacja po raz kolejny w dziejach ludzkości doszła dziś do swego kresu i się załamuje. Tak jak miało to miejsce w przypadku globalizacji – czyli handel i wymiana ludzi, idei, zysków etc. w skali planetarnej - na bazie podboju Ameryki przez Hiszpanów, potem w wersji holenderskiej supremacji, następnie według modelu Imperium Brytyjskiego, który przejęli Amerykanie. Ostatnie 30 lat po upadku muru berlińskiego była to hegemonia Zachodu z USA na czele.
Globalizacja, utożsamiana również z demokratyzacją i postępem, miała stać się kolejną wersją kulturowego i cywilizacyjnego zglajchszaltowania świata. To przeczy samo w sobie podstawowym zasadom demokracji, czyli pluralizmowi, poszanowaniu odrębności, doświadczeniom (a tym samym – przyzwyczajeniom) i wolności wyboru. Bo czy słuszne hasła demokratyzacji i postępu mogą być kojarzone wyłącznie z westernizacją (by nie rzec – z amerykanizacją w tym najgorszym, prymitywnym i urągającym humanizmowi i uniwersalizmowi wymiarze)?
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju Radosława S. Czarneckiego "Czy nadchodzi postkapitalizm?". Drugą zamieścimy w nastepnym numerze, SN 10/22
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 565
W pierwszej części tekstu opublikowanego w Sprawach Nauki Nr 8-9/22 przedstawiłem rozważania nad zmianami systemowymi o wymiarze planetarnym, ale postrzeganymi spoza wojennych działań na wschodzie Europy. Są one już widoczne gołym okiem. Zawsze jest tak, że system upada zdegenerowawszy się wpierw wewnętrznie, gdyż ogranicza swą działalność i spojrzenie na rzeczywistość wyłącznie do utylitarnych, funkcjonujących bez jakichkolwiek ograniczeń, zyskownych pojęć i przedsięwzięć.
Intelektualnie skundlone media promują ten wizerunek jako „indywidualny sukces”, co jest kompletnym nieporozumieniem. Bo jak można byt człowieka ograniczyć do wyłącznie materialnego „tu i teraz” a poza tym wyczyścić świadomość z myślenia o przyszłości – bliższej i dalszej. I co proponuje człowiekowi życie w błogim poczuciu trwania, że bytuje w najlepszym z możliwych światów, a system i rzeczywistość w jakiej funkcjonuje to clou rozwoju naszego gatunku? Nie na darmo – dziś wstydliwie już przemilczaną z racji swej pustki i ignorancji – forpocztą takiej mentalności stała się dewiza o „końcu historii”. Bo liberalna demokracja i neoliberalny kapitalizm zapanowały już na zawsze, a czas przestał biec.
Nieprzystające do kapitału elementy ludzkiej duchowości są eliminowane, odrzucane jako niekoherentne. Konkretne jednostki plajtują, jeśli nie spełniają żądań stawianych przez kapitał, który będąc w istocie stosunkiem społecznym, a więc mentalną stroną ludzkiej praktyki, podlega alienacji, staje się osobą.Służba kapitałowi polega na jednoznacznie określonym działaniu. Jego właściciel musi postępować tak, jak sobie życzy kapitał. Innego wyjścia nie ma.
Kapitał wymaga oszczędzania – właściciel jest więc człowiekiem oszczędnym; wymaga zabójstwa – ktoś jest zabijany itd.
Kapitał decyduje o postępowaniu ludzi rzekomo nim władających; jest recenzentem tekstów naukowych, literackich i prasowych; jest krytykiem dzieł sztuki, spektakli teatralnych oraz wystaw artystycznych; kapitał przez swych funkcjonariuszy religijnych głosi kazania z ambon, reformuje istniejące i tworzy nowe doktryny; jest wreszcie promotorem mężów stanu – polityków, którzy udają, że są wolni w swoim zbawczym dziele.
Chcąc ów mit zrozumieć, chcąc wyzwolić się z tej kultury, trzeba wcześniej przezwyciężyć stan produkcji, który ją produkuje.
Adam Karpiński
Tym samym sprowadzono społeczeństwo, ludzkie emocje, zmysły, a nawet działając totalnie – odruchy, do rynkowych możliwości kreacji zysku (Sh. Zubow, Kapitalizm inwigilacji).
Co poniektórzy liberałowie widzą ten kolaps, ale trudno im się do tego przyznać. Demistyfikacja jest zawsze niezwykle trudnym procesem. A tu chodzi o to, iż ich wspaniały, cudowny niczym Eden świat, jest jednak pusty, wali się w gruzy, a nadzieje i wzniosłe hasła o przyszłości okazują się jednak humbugiem.
Neoliberalizm nie potrafi bowiem dać żadnej odpowiedzi na trapiące świat początków XXI wieku wyzwania. Nie może tego uczynić, gdyż większość tych problemów i zagrożeń jest efektem systemu, który sam tworzył od dekad. Np. katastrofa ekologiczna, kryzysy migracyjne, globalny terroryzm czy upadek wiary w demokrację jako najlepszy system (owocujący wzrostem znaczenia i popularności fundamentalizmów religijnych, nacjonalizmów czy ruchów parafaszystowskich).
Cyniczne obietnice
Już w początku XXI wieku lord Ralf Dahrendorf przestrzegał: „Coś złego dzieje się na całym świecie z demokracją pojmowaną jako rząd wyłaniany w powszechnym głosowaniu. Ludzie przestali wierzyć w wybory” (R. Dahrendorf, Gazeta Wyborcza, 14-15.06.2003). Dziś, modny i wzięty naukowiec izraelski, zwolennik liberalizmu (choć zdający sobie sprawę z jego ograniczeń wynikających z balastu ideologiczno-doktrynalnego) Yuval N. Harari słusznie zauważa (podobnie jak coraz liczniejsi krytycy systemu), iż błędnym było twierdzenie, „że to wzrost gospodarczy będzie czarodziejskim sposobem rozwiązania trudnych konfliktów społecznych i politycznych. Że pogodzi proletariat z burżuazją, wierzących z ateistami, miejscowych z imigrantami, a Europejczyków z Azjatami, obiecując każdemu kawałek tortu. Póki tort ciągle rósł, było to możliwe” (21 Lekcji na XXI wiek).
Rozbudzenie w ludziach oczekiwań na ów Eden, w którym zbiorowości zachodnie już są i mają z tej racji pouczać i pokazywać reszcie świata jak do niego dojść oraz go osiągnąć (i czyniono to nie tylko drogą perswazji i pokojowego przykładu), staje się m.in. drogą klęski oraz upadku. Zwłaszcza, jeśli chodzi o tzw. zasady i uniwersalne prawa człowieka, jak powszechnie przez minione dekady zapewniano poprzez media i z różnych trybun.
Liberalizm z przedrostkiem neo- zagubił się we wszystkich płaszczyznach atrakcyjności, grzebiąc jednocześnie uniwersalność samej idei liberalizmu. I dlatego przegrywa dziś z religią, nacjonalizmem czy autorytaryzmem. Nawet zdawać by się mogło z dawno pogrzebanym trybalizmem plemiennym.
Ten nawrót owych idei i praktyk to odpowiedź na totalność systemu neoliberalnego rynkowego fundamentalizmu. Uprawiana polityka w ramach złego i kłamliwego systemu – i to w wersji totalitarnych manipulacji medialnych oraz ich konsekwencji dla jednostki - musi tym owocować. Zwłaszcza w zderzeniu z gigantycznym wymiarem hipokryzji deprecjonującym uniwersalność i humanizm będących cały czas na sztandarach cywilizacji, utożsamianej z zaprowadzaniem owego systemu jako globalizacji. I postępującej z nią jednocześnie demokratyzacji.
Jednak wszelkie idee, zwłaszcza te wielkie i przedstawiane jako omnipotentne i uniwersalne, „zawsze są zbyt wielkie dla zwykłych ludzi. Trzeba pozbyć się mrzonek o światach idealnych. Ich nie ma” (S .Žiżek, Polityka, 27.04.- 04.05.2021). I to jest kolejny przyczynek do porażki systemu i ideologii, uzurpujących sobie wyłączność do uniwersum, a tym samym do sprawowania globalnej władzy jak najszerzej rozumianej. Także w wymiarze kulturowym.
Skąd to się bierze
A globalizacja zawsze znaczy po prostu tyle, iż wszyscy jesteśmy od siebie nawzajem zależni i że wszyscy jesteśmy u siebie. Nie można analizować tego, co dzieje się w dowolnym miejscu na Ziemi nie biorąc jednocześnie pod uwagę procesów dotyczących całego świata, całej ludzkości.
Marc Bloch, twórca słynnej szkoły francuskich historyków Annales, jeszcze w latach 30. XX w. podkreślał, iż w żadnym wypadku nie wolno patrzeć na aktualne wydarzenia czy problemy polityczne, społeczne, kulturowe, ekonomiczne etc. tylko z punktu widzenia charakterystycznego dla współczesności. One – owe zdarzenia, sytuacje, procesy – mają zawsze źródła w przeszłości. Bliższej i dalszej. Często to jest tzw. długie trwanie (Ferdynand Braudel).
Na globalizację, demokratyzację, postęp – w skali planetarnej (bo takie wyzwania przed ludzkością stawiają obecne czasy) – należy patrzeć przede wszystkim jako na współzależności relacji międzyludzkich. I rudymentarne uszanowanie wolności oraz pluralizmu. Jednej sztancy nie ma, tak jak nie ma świata idealnie skrojonego wedle jednej opcji. I być nie może.
Wprzęgając się w rydwan jednego tylko elementu ludzkiego bytu, patrząc na te procesy wyłącznie okiem i z doświadczeń wyłącznie jednej cywilizacji pozbawiamy się jednocześnie możliwości i etycznie zorientowanej jurysprudencji do szerzenia tych wartości, ich promocji oraz reklamy jako uniwersum. Właśnie dlatego to, co przywykliśmy uznawać za konstytutywne dla naszej kultury, a równocześnie chcielibyśmy. aby wszyscy tak sądzili (pojęcie osoby, znaczenie wolności, demokracji czy pluralizmu, kantowskie das ich, prymat indywiduum nad zbiorowością itd.) jest odrzucane, potępiane i deprecjonowane jako imperializm kulturowy, nieposzanowanie odmienności i doświadczeń historycznych, totalizm idei, form i metod.
To dlatego uprawnione jest stwierdzenie, iż Zachód nie podbił świata dzięki wyższości swoich ideałów, wartościom, którym hołduje czy religiom, które wyznaje, ale ze względu na stosowanie zorganizowanej przemocy oraz w wyniku nagromadzonego kapitału, który z kolei umożliwia w jeszcze większym stopniu jej stosowanie. Ludzie Zachodu o tym zapominają, członkowie innych cywilizacji - nigdy. (G. Parker, The Millitary Revolution: Innovation and the Rise of the West).
Uniwersalizm mający ambicje iść w parze z humanizmem i demokratyzacją nie może w żadnym wypadku ulec pokusie prozelityzmu. Bo to jest wtedy jego śmierć.
Negacja własnych zasad
Symptomem upadku systemu jest też autonegacja kolejnych rudymentarnych wydawałoby się do tej pory jego filarów. Chodzi o tzw. świętość własności prywatnej oraz stosowanie odpowiedzialności zbiorowej jako praktyki. Tak jest, gdy decyzjami politycznych gremiów, a nie indywidualnymi procesami sądowymi poprzedzonymi drobiazgowym śledztwem i zbieraniem dowodów na pochodzenie własności prywatnej z przestępstwa, sekwestruje się, blokuje, przejmuje etc. majątki osób określonej narodowości czy pochodzenia.
To zahacza także w jakimś sensie o istotę skompromitowanych ustaw norymberskich, kierujących się nienawiścią na tle rasowym, narodowym, wyznaniowym etc. Takie argumenty podejmuję się w komentarzach i analizach w mediach izraelskich, gdyż to właśnie naród żydowski doskonale pamięta czym takie przedsięwzięcia się skończyły. Taka praktyka stoi w jawnej sprzeczności z dogmatem o nienaruszalności własności prywatnej stanowiącej esencję gospodarki rynkowej i systemu, który społeczeństwom wbijano do głów od dekad.
Gdy możliwe jest trzymanie przez lata (a nawet dekady) ludzi w odosobnieniu, w obozie, bez postępowania i wyroku sądowego tylko na podstawie informacji operacyjnych służb specjalnych (np. Guantanamo, casus Assange’a czy polskie tzw. areszty wydobywcze), to należy jednoznacznie stwierdzić, iż system prawny umarł. Prawie nikt na takie praktyki już nie zwraca uwagi. A przecież rzymski kanon prawa mówi, że winnym się jest dopiero po prawomocnym wyroku niezależnego sądu i wtedy możliwa jest dopiero kara (tu długoletnie, nawet dożywotnie, odosobnienie). To jest przecież zasadniczy element demokracji.
Upadek muru berlińskiego miał być nie tylko uwolnieniem świata od groźby totalitaryzmu i zagłady nuklearnej. Lecz to nieprawda, że strach wynikał tylko z tego, że gromadzono głowice jądrowe. Genezą tego strachu była groźba mitu alternatywnego społeczeństwa. Kapitał i jego plenipotenci bali się, że jeśli nie zrobi się czegoś, żeby załatać dziury w sytuacji społecznej w świecie demokratycznym, to ludzie się zbuntują w imię istniejącej realnie alternatywy.
Taką drogą komunizm narzucał poniekąd reszcie świata porządek dnia: podjęcie takich spraw jak walka z niedolą, upokorzeniem, upośledzeniem ludzkim, rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia bogactwa, prawo do edukacji dla wszystkich czy powszechna opieka zdrowotna. Podjąwszy się tych zadań kapitalistyczna reszta świata robiła to za pośrednictwem socjaldemokracji, która osiągnęła w tym kierunku o wiele większe powodzenie niż sam komunizm. To zostało przez neoliberalizm i fundamentalizm rynku, przy pomocy procesów globalizacyjnych, zburzone.
Upadła przyszłość
Jakie mogą być na dziś efekty nowego postkapitalistycznego świata? Takie jak zawsze były w historii, gdy kolejne wersje globalizacji i hegemonii się załamywały. Po pierwsze, załamie się szereg globalnych łańcuchów dostaw, co wywoła kryzys logistyczny. Kryzys energetyczny, który był widoczny od dawna na horyzoncie, nabierze wyrazistości, powodując przede wszystkim gwałtowny wzrost cen energii na świecie. Alternatywne źródła energii (w wymiarze masowym) są na razie w stadium prób i zastosowania na lokalną skalę. Oba te czynniki pociągną za sobą trudny do opisania kryzys żywnościowy (z przewidywanymi falami głodu w różnych częściach świata).
Równolegle będzie narastać kryzys monetarny i finansowy, gdyż zanegowana zostanie stabilność wielu walut narodowych, pogłębiana galopującą inflacją i zniszczeniem systemu prawnego ochrony własności prywatnej.
Zamrożone lub słabo tlące się – a jest ich wiele na całym świecie – lokalne konflikty zbrojne (o różnej genezie) wybuchną z nową siłą, powodując kolejne płaszczyzny starcia geopolitycznych gigantów militarnych. Międzynarodowy terroryzm uzyska paliwo dla swej aktywności.
Wszystkie te aspekty mogą wywołać trudne dziś do określenia, fale epidemii dziesiątkujących różne populacje. Zwłaszcza, iż współpraca międzynarodowa także na płaszczyźnie sanitarno-epidemiologicznej zostanie porwana. Nastąpi naturalny spadek aktywności instytucji międzynarodowych, gdyż wzajemna wiarygodność zostanie zdegradowana do zera.
Wzrośnie natomiast wydatnie możliwość niekontrolowanego użycia broni biologicznej czy jądrowej (w których posiadanie w efekcie powszechnego chaosu i rozprzężenia wejść mogą różne grupy terrorystyczne). Tym samym jakość życia w skali planetarnej – choć w będzie to zależeć od regionalnych warunków – mocno się obniży.
Jedno centrum, które współcześnie dyktuje reszcie świata nie tylko systemowo-gospodarcze warunki globalnej gry, ale i narzuca kulturowo-systemowe rozwiązania społeczne, polityczne itd. rozerwane zostanie na klika stref (o nich mówi np. ekonomista rosyjski Michaił Chazin, nazywając je strefami walutowymi), klastrów (o tym wspominała z kolei ostatnio szefowa MFW Krystalina Georgijewa) czy zon regionalnych wpływów polityczno-kulturowych.
Świat stanie się po prostu inny, na razie bardziej niebezpieczny, chaotyczny, nieprzewidywalny. Zanim nowy ład się wykrystalizuje na zasadzie zbalansowania sił aktualny hegemon musi utracić siły, środki i możliwości do dominacji.
Radosław S. Czarnecki
Pierwszą część eseju dr. Radosława S. Czarneckiego Czy nadchodzi postkapitalizm? opublikowaliśmy w SN 8-9/22.