banner

Hiroszima i Nagasaki były aktami zaplanowanego, masowego morderstwa, które uwolniło broń o charakterze przestępczym. Zostało to uzasadnione kłamstwami, które stanowią podstawę amerykańskiej propagandy w XXI w. przedstawiającej nowych wrogów i nowy cel – Rosja i Chiny.
John Pilger (Nadchodzi nowa Hiroszima)


Czarnecki do zajawkiPonad rok temu (30.12.23) zmarł w wieku 84 lat John Pilger, jedna z ikon niezależnego i profesjonalnego dziennikarstwa, dziś już nieobecnego w topowo-mainstreamowych mediach. W ostatnim roku swego życia, obfitującego w nagrody z tytułu profesjonalizmu, niezależności, formy przedstawiania zjawisk, napisał kilka znamiennych tekstów będących hymnem wolnej publicystyki, nieskrępowanej polityczną poprawnością.

Był obecny przy wszystkich, najbardziej dramatycznych i krwiożerczych konfliktach przełomu XX/XXI w.: Indochiny, Timor Wschodni, Bliski Wschód, Ameryka Łacińska i seryjne zamachy wojskowe inspirowane doktryną Monroe, Afryka, Afganistan, Irak, Libia, Syria czy dzisiejsza wojna na Ukrainie (mimo sprzeciwu wobec agresji dokonanej przez Rosję, jako zdeklarowany pacyfista chłostał Zachód za sprowokowanie tych działań wojennych). Uważał, iż idące pod rękę imperializm i kapitał muszą zawsze karmić się wojną, gdyż to zapewnia im zyski oraz władzę.

Nakręcił wiele znakomitych filmów dokumentalnych, m.in. „Stealing a Nation” (2004) o zapomnianej społeczności mieszkańców wysp Czagos na Oceanie Indyjskim, którą Amerykanie i Brytyjczycy pół wieku temu siłą przesiedlili na Mauritius po to, by na oczyszczonym z autochtonów archipelagu utworzyć największą w regionie lotniczą bazę wojskową - Diego Garcia. Stąd samoloty Anglosasów startowały, by bombardować Irak i Afganistan. Operacja przesiedlenia mieszkańców Czagos została uznana przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości za zbrodnię przeciwko ludzkości. Oczywiście, do dziś nikt za nią nie odpowiedział.
Pilger wspierał sprawę Juliana Assange’a, a także wiele pokojowych inicjatyw. Jego głos na konferencjach i w debatach poświęconych problemom pokoju, dialogu oraz współpracy odbijał się zawsze ważnym i znaczącym piętnem w globalnej przestrzeniu medialnej (choć w Polsce z pobudek politycznych i serwilizmu elit był absolutnie przemilczany. Nadwiślańskim mediom i ich „media-workerom” wystarczył slogan, że Pilger to znany, lecz kontrowersyjny autor).

W jednym z tekstów napisanym w 2023 roku Pilger wspomina rok 1935, kiedy to w Nowym Jorku odbył się Kongres Pisarzy Amerykańskich. Przesłaniem płynącym z tego wydarzenia - elektryzującego elity i amerykański mainstream - w którym wzięło udział ponad 3500 osób, było zwrócenie uwagi na kryzys i możliwość upadku kapitalizmu (jako systemu) oraz rychła zapowiedź wojny światowej, jaką kapitał rozpęta w celu powstrzymania tego kolapsu. Uczestnicy, wśród których czołową rolę odgrywały późniejsze „ofiary Komisji McCarthego”: Arthur Miller, Myra Page, Lilian Hellman, Dashiell Hammett, zwrócili uwagę na groźbę faszyzmu i przestrzegali przed jego bagatelizowaniem. Te głosy wsparli upublicznionymi listami Thomas Mann, John Steinbeck, Ernest Hemingway, Day Lewis, Upton Sinclair i Albert Einstein.

W II dekadzie XXI w. sytuacja, zdaniem Pilgera, jest analogiczna do tej sprzed 80 laty, zaś zmasowanego głosu intelektualistów, znanych autorów, ludzi kultury i sztuki, autentycznych autorytetów (których de facto brak) nie słychać. Jakby umysły zasnęły, a ostrość i nonkonformistyczne widzenie rzeczywistości nie były w modzie. I to nie tylko dotyczy intelektualistów, ludzi kultury i sztuki, naukowców i ogólnie rzecz biorąc mainstreamu. Wojenne, militarystyczne wzmożenie, duch bojowej agresji opanowały umysły sporej części euroatlantyckich zbiorowości. Zwłaszcza w środkowo-wschodniej części Starego Kontynentu. I niestety, lewica – zwłaszcza ta mainstreamowa – ochoczo dmie w prowojenne surmy. Odwrotnie do tego, co było w latach 30. XX w. i o czym przypomina Pilger.

Ale to jest efekt wieloletniej manipulacji świadomością społeczną i propagandą niemalże w stylu goebbelsowskim, jakiej dopuszczały się media, także te jeszcze 20-30 lat temu uważane za topowe i wiarygodne, obiektywne, wysoce profesjonalne. Zmarły nestor niezależnego dziennikarstwa daje przykład z wiosny 2022 r., gdy w australijskich gazetach ukazały się jednocześnie opisy chińskiego zagrożenia dla Australii. Chińczycy, „których skośne oczy są zawsze wojownicze, marszowe i groźne, mieli pokolorować Pacyfik na czerwono, a Pekin miał uderzyć w ciągu trzech lat” itp. Pilger pisze, iż „nie podano żadnego logicznego powodu ataku Chin na Australię”, ograniczając się do argumentów wyłącznie ideologicznych i rasowych, uprzedzeń i fobii płynących z neokonserwatywnych kręgów amerykańskich. Tak tworzy się atmosfera niechęci, zagrożenia czy wręcz nienawiści wobec każdego Innego.

Współcześnie poglądy i postawy osób takich jak John Steinbeck, Carson McCullers, George Orwell nie są w modzie. Uważa się je za przestarzałe, wręcz śmieszne. Króluje przefarbowany liberalizm zaprawiony sosem postmodernizmu. Tych, co mają inne zdanie, którzy racjonalnie i realistycznie widzą rzeczywistość, ostrzegają przed zagrożeniami i nie ulegają agitacji, a na dodatek są krytyczni „wyjmuje się spod prawa i się ich sądzi w tajemnicy”. Szczególnie niebezpieczne jest zdaniem Pilgera prawo dotyczące tzw. obcej ingerencji i współpracy z „firmami z wrogich państw”. Co to znaczy? Każdego do tej kategorii w zglobalizowanym świecie można zakwalifikować i stygmatyzować, wykluczać, prześladować.

Pilger konkluduje, iż tym samym demokracja staje się pojęciem fikcyjnym, gdyż wszechpotężna elita korporacji połączona z tzw. amerykańskim „deep state” łaknie ciągle haraczy za swoje usługi. Te abonamenty potwierdzające prawidłowość demokracji liberalnej u politycznych „wasali Ameryki” są zabójcze dla istoty demokracji i pluralizmu. Współczesny świat patrzy milcząco (słychać jedynie niszowe popiskiwania tłumione w zarodku przez mainstream) na ofensywę faszyzmu a nawet – nazizmu. Nikt nie komentuje upadającego kapitalizmu z „neoliberalną twarzą” i faktu, że wraz z uwiądem systemu demokratycznego skrajna prawica, podobnie jak to było w latach 20. i 30. ub. wieku, idzie „po swoje”. Ale jesli potomkowie Żydów mordowanych masowo na Ukrainie (ponad 1,5 mln ofiar), nie bacząc na czczonych obecnie przez suwerenną Ukrainę bohaterów (którzy podczas II wojny światowej zapowiadali swym żydowskim sąsiadom, że ich głowy „złożą u stóp Hitlera”) współpracują ochoczo z nazistami, to nic nie jest w stanie zdziwić.

Kolejnym przykładem przywoływanym przez Johna Pilgera w swych ostatnich publikacjach jest właśnie wojna na Ukrainie. Mało kto w topowych mediach przypomina, iż ta wojna trwa już de facto od 2014 r. I że po drodze wydarzyła się Odessa (spalenie ponad 48 osób przez faszyzującą gawiedź), a w wyniku działań ukraińskich formacji zbrojnych w samym Doniecku zginęło ok. 15 000 osób. Coraz mniej było z czasem informacji dla zachodnich społeczeństw o tym, co się naprawdę na wschodzie Ukrainy dzieje. Dziennikarze udający się do Donbasu, którzy chcieli pokazać inną stronę owego konfliktu, byli uciszani, a nawet prześladowani we własnych krajach. Np. niemiecki żurnalista Patrick Baab stracił pracę, a niemieckiej reporterce niezależnej Alinie Lipp zajęto konto bankowe. Wystarczy stygmat agenta Kremla, bądź piętno zwolennika Putina, a wszelka debata i wymiana poglądów umiera.
Pilger mówił o zastraszającej ciszy. Historia Jeremy Corbyna pokazuje milczenie ponoć liberalnej inteligencji w Wielkiej Brytanii. Ale to praktyka powszechna. Ten sam schemat funkcjonuje w środowiskach akademickich. Tylko światowy wymiar dorobku prof. Johna Mearsheimera obronił go przed wykluczeniem z debaty publicznej. Ale już prof. David Miller został zwolniony z Uniwersytetu w Bristolu „za publiczne sugerowanie, iż aktywa Izraela w Wielkiej Brytanii i jego lobby polityczne wywierają nieproporcjonalny wpływ na całym świecie”. I że ma na to obszerne dowody.
Pilger stawia jasno tezę, że dziś, chcąc zachować pracę na kampusie lub posadę nauczyciela akademickiego, musisz unikać sponsorowanych przez państwo, kapitał czy różnego rodzaju fundacje (pozycjonujące się jako esencja „społeczeństwa obywatelskiego”) takich tematów jak Ukraina i Izrael.

Jego zdaniem, powróciły czasy skompromitowanej Komisji ds. Operacji Rządowych i jej stałej podkomisji śledczej w senacie USA z szalejących Josephem McCarthym. Dziś, podobnie jak w najczarniejszy latach zimnej wojny, medialny mainstream stał się Ministerstwem Prawdy (czysty Orwell), a mieniące się liberalno-demokratycznymi elity polityczne – fundamentalistycznymi bigotami swojej dogmatycznej religii, z ignorancji, bądź szyderstwa nazywane demokracją. W czasach McCarthy‘ego funkcjonowały jednak indywidualności i autorytety, które wówczas mile widziano jako nonkonformistów. Dziś takie jednostki piętnuje się niczym heretyków w czasach totalizmu religijnego. Istnieje „podziemne dziennikarstwo”, niszowe strony internetowe, ale wszystko tonie w powodzi kłamliwego konformizmu.

Nikt w zakłamanym i pozostającym we wzajemnej adoracji towarzystwie (i jednowymiarowym sposobie myślenia) nie przeklina monstrum, w jakie wyrodził się system kapitalistyczny w swej neoliberalnej wersji - pisze Pilger. Brakuje Williama Blake’a (enfant terrible brytyjskiej poezji) rysującego utopijne, a nie tylko utylitarne marzenia, żaden George Byron nie smaga korupcji elit rządzących, nieobecni są dziś tacy twórcy jak Thomas Carlyle i John Ruskin ujawniający moralną katastrofę kapitalizmu . O Williamie Morrisie, Oscarze Wildzie, Herbercie G. Wellsie czy George’u Bernardzie Shaw nawet nie ma co wspominać. Ostatnimi postaciami o takich wymiarach byli Harold Pinter, Dario Fo i Jose Saramago. Wszyscy byli laureatami literackiej Nagrody Nobla i jednoznacznie kojarzeni byli z klasyczną lewicą.

Ameryka poszła na wojnę ze światem i to był rzeczywisty koniec XX wieku. Był nim 11.09.2001, a nie zwycięstwo „Solidarności” w Polsce, upadek muru berlińskiego i rozwiązanie ZSRR oraz Układu Warszawskiego. Po tej dacie sfabrykowano nowe zagrożenia mogące podważyć amerykańską hegemonię na świecie i przy pomocy klakierskich mediów oraz konformistycznych, skorumpowanych przez korporacje dziennikarzy wbito te kłamstwa ludziom do głów.
To jest tzw. projekt Nowego Amerykańskiego Stulecia i sposób na utrzymywanie dominacji USA poprzez zarządzanie chaosem i kryzysami. Pilger zauważył, iż jest to prosta droga do nowej XXI-wiecznej Hiroszimy. I jak dziś widzimy - nie pomylił się zbytnio. Jak podaje wiele niezależnych organizacji międzynarodowych, tylko podczas wojny z terroryzmem na obszarach Afganistanu, Pakistanu i Iraku liczba ofiar sięgnęła 1,3 mln ludzi. I liczba ta nie obejmuje, jak dodaje Pilger, interwencji czy wojen toczonych z inicjatywy i „pomocy amerykańskiej” w celach „zaprowadzania demokracji” w Jemenie, Syrii, Libii, Somalii, Etiopii. Niestety, wszędzie, obok jawnej i bezdyskusyjnej winy polityków zachodnich za te tragedie, bezsprzecznie odpowiedzialność spaść musi na topowe media. Gdyby dziennikarze wykonywali swoją pracę rzetelnie i profesjonalnie, gdyby kwestionowali i badali propagandę mainstreamu zamiast ją wzmacniać, dziś mogłoby żyć milion irackich mężczyzn, kobiet i dzieci więcej; miliony nie musiałyby opuścić swoich domów; wojna na tle religijnym między sunnitami i szyitami w Iraku i Syrii mogłaby nie wybuchnąć, a Państwo Islamskie by nie zaistniało.

„Amerykańska wyjątkowość” – jak swoją prezydenturę i rolę USA w świecie określił Barack Obama (pokojowy laureat Nagrody Nobla) - zamknęła się tylko w roku 2016 zrzuceniem 26 171 bomb na najbiedniejsze kraje świata. Jak napomknął New York Times, tuba Partii Demokratycznej, Obama „w każdy wtorek osobiście wybierał tych, którzy mieli zostać zamordowani przez piekielne pociski wystrzeliwane z dronów. Atakowano wesela, pogrzeby, pasterzy i osoby próbujące zebrać części ciał ozdobione mianem terrorystów” – stwierdził w jednym ze swych tekstów John Pilger. Rok 2016 to 4700 zabitych osób za pomocą dronów, z podpisem tego pokojowego noblisty. Wielokrotnie „uderzano w niewinnych ludzi”. O kompletnej degeneracji ekipy rządzącej wówczas w Białym Domu świadczy cytat, jaki Pilger przytacza w jednym ze swych tekstów. Słowa te padły z ust Hilary Clinton,  Sekretarz Stanu w rządzie Obamy po pojmaniu Muammara Kaddafiego przez powstańców libijskich opłacanych z amerykańskich dotacji (w imię demokratycznych przemian) i poddaniu go sodomii za pomocą noża. Roześmiana Hilary powiedziała do kamery - „przybyliśmy, zobaczyliśmy, umarł!”.

Zwrot Ameryki w stronę Azji szumnie zapowiadany i rozpoczęty przez administrację Obamy ma swoją przyczynę. To kolejny etap, po Europie Środkowo-Wschodniej i szczypaniu Rosji, amerykańskiej wojny ze światem. Owo mityczne zagrożenie ze strony Chin i potrzeba stawienia im czoła spowodowało przeniesienie 2/3 sił morskich w rejon Azji i Pacyfiku. Ale przecież nie było i nie ma żadnych symptomów napaści ChRL na USA. Obecnie w efekcie tej decyzji około 400 amerykańskich baz wojskowych tworzy militarny łuk wzdłuż przemysłowych ośrodków Chin. To Japonia, Korea pd., Filipiny i szereg wysp na Pacyfiku. Podobnie jak bazy USA w bezpośredniej bliskości granic Federacji Rosyjskiej. Beatyfikowany przez demoliberalny mainstream laureat Pokojowej Nagrody Nobla zwiększył wydatki na program nuklearny do poziomu wyższego niż zrobiła to jakakolwiek administracja USA od czasów zimnej wojny, zapewniając (przemówienie w Pradze,2009), że to „pomoże w pozbyciu się przez świat broni nuklearnej”. W obliczu tego jednego z licznych przykładów oszustwa i hipokryzji, tak właśnie więdnie i umiera demokracja, milknie rozum i budzą niezdrowe emocje.

Po raz kolejny potwierdza się zdaniem Pilgera teza pisarza Josepha Hellera (Paragraf 22), że wojna nie jest odpowiednim czasem dla ludzi rozsądnych. I że zawsze emocje i irrealizm pchają świat do wojny. Ze skutków Euromajdanu w 2014 - przewrotu na Ukrainie grożącego wojną z Rosją - wszyscy zdawali sobie sprawę. Wiedziano, że prędzej czy później Rosja wkroczy aktywnie do akcji i rozpocznie się otwarta wojna, będąca dla tego państwa sprawą egzystencjalną. Jeśli równocześnie Waszyngton i jego wasale po przygotowaniu propagandowym i pospolitych fake newsach rozpowszechnianych nachalnie w mediach, rozpocznie wojnę z Chinami, będzie to ułamkiem tego, z czym mieliśmy do tej pory do czynienia i co dziś jawi się niewyobrażalnym armagedonem. I tu właśnie Pilger widzi „Hiroszimę XXI wieku”.

Johna Pilgera już nie ma wśród nas. Czy zastraszająca cisza – jak nazwał on współczesną przestrzeń medialną zaludnioną przez fejkowe korporacyjne dziennikarstwo i prymitywnych, niewykształconych pracowników mediów – będzie się pogłębiać? Czas pokaże. Ale już dziś widać, że w takim świecie, jaki dziś mamy na pewno głosu Pilgera, autorytetu w sferze medialnej, będzie bardzo brakować.
Radosław S. Czarnecki