banner


Kontynuacja rozważań nad powrotem myślenia krucjatowo-kolonialnego, które to idee bezpośrednio się wiążą z tożsamością Europejczyków zarażając duch Starego Kontynentu potrzebą hegemonii i paternalizmu (czyli wyższości i tego, co J. Borell nazwał „ogrodem”), winna pójść w dwóch kierunkach. Zarówno w kierunku ukazania zwycięstwa Zachodu w cywilizacyjno-kulturowym starciu z systemem demokracji socjalistycznej, jak i z monokulturą doktryny neoliberalnej opanowującej swym wpływem kolejne sfery życia.

 

"Tymczasem Konstantynopol został zajęty przez zachodnich krzyżowców, a Innocenty III usiłował narzucić wschodniemu Kościołowi swą władzę i łaciński obrządek. Zamiar nie powiódł się, jego następcy jednak tym gorliwiej szli za jego przykładem, zwłaszcza na zachodnich obrzeżach świata bizantyjskiego. Szczególnie na granicach arcybiskupstw nad Bałtykiem – np. Ryga i Nowogród".
Eric Christansen

 


Czarnecki do zajawkiJak rozumie się zbawienie według religijnego, judeochrześcijańskiej interpretacji przedstawiono pokrótce w I części tego eseju. Zwycięstwo demokracji liberalnej winno skutkować nieredukowalnym pluralizmem wartości. Tez, poglądów, myśli jest wiele, kolidują wzajemnie ze sobą, ale od tego jest dialog i konsensus, by unikać absolutyzacji któregokolwiek ze stanowisk i tym samym rodzić katastrofalne skutki różnic. Jest ono więc samym w sobie przeciwne wszystkiemu, co nosi znamię monizmu. A taka jest właśnie wolnorynkowa utopia oraz jej kult wynikający z założeń szkoły Fridricha von Hayeka, rozwiniętych potem przez Miltona Friedmana.

Zwycięstwo neoliberalizmu i zawłaszczenie przez niego wszelkich dziedzin życia, a w konsekwencji ukształtowanie określonej, niesłychanie zbliżonej do fundamentalistycznie religijnej wersji widzenia świata i ludzi, oznaczało - jak zauważył Andrzej Walicki - porażkę aksjologicznego pluralizmu (Dziedzictwo liberalizmu i jego neoliberalna deformacja [w]: W kręgu ludzkich spraw), a tym samym wskrzeszenie pola dla rozkwitu różnego rodzaju ortodoksji i dogmatyzmu.

„Lliberalizm jest w swej istocie koncepcją wolności jednostki, a nie wolności zbiorowej, z czego wynika, że wolność polityczna może być jego warunkiem, ale nie wyróżnikiem” (A. Walicki, tamże), dlatego taka wersja i praktyka, nader daleka od klasycznie rozumianego liberalizmu, powoduje brutalną walkę z innością (i to rozumianą bardzo szeroko). Celuje w tym zwłaszcza tzw. polityka tożsamościowa. Ci, którzy walczyli jeszcze niedawno o swe słuszne prawa zgodnie z liberalną wykładnią wolności indywidualnych, dziś występują w togach srogich sędziów – wręcz inkwizytorów - przypisując sobie posiadanie jednej i słusznej prawdy. I na tej podstawie, z tak rozumianej misji (niczym nie odbiegającej źródłowo od argumentacji krzyżowców i ich apologetów), mają prawo osądzać, stygmatyzować, wykluczać i cenzurować. Sprzyja temu niesłychany postęp technologii, zwłaszcza w sferze inwigilacji oraz jednoczesna koncentracja kapitału właśnie w medialnym sektorze przestrzeni publicznej (Sh. Zuboff, Wiek kapitalizmu inwigilacji).

W wywiadzie dla pendżabskiej grupy Malhotra („Sztuczna inteligencja i przyszłość władzy. 5 pól bitewnych”) Shoshana Zuboff stwierdziła: „W ciągu ostatnich dwóch dekad czołowi kapitaliści nadzoru — Google, a później Facebook, Amazon i Microsoft — pomogli napędzać tę społeczną transformację, jednocześnie zapewniając sobie awans na szczyt epistemicznej hierarchii. Działali w ukryciu, aby gromadzić ogromne monopole wiedzy, podejmując bez pytania manewr, który każde dziecko uznaje za kradzież. Kapitalizm nadzoru zaczyna się od jednostronnego zgłaszania roszczenia do prywatnego ludzkiego doświadczenia jako darmowego surowca do przetłumaczenia na dane behawioralne. Nasze życie jest renderowane jako przepływ danych”. I ten kierunek rozwoju ludzkości, mimo deklarowanego zwycięstwa wolności, demokracji, liberalnych zasad i mającymi za tym podążać prawami człowieka okazał się dzięki neoliberalnym porządkom toksyczny i druzgocący dla liberalizmu i demokracji. Nie mogą one istnieć bez pluralizmu i tego, co określa się wolnością słowa, myśli, wielością funkcjonujących poglądów.

Ta sytuacja przypomina wypisz wymaluj to, co stało się z chrześcijaństwem, od kiedy Konstantyn Wielki, a potem jego następcy, uznali religię chrystusową wpierw za równoprawną wobec innych wierzeń funkcjonujących w Imperium Romanum, a później, wprowadzając swoisty monizm religijny poparty „brachium seaculare”, siłowo narzucono prymat chrystianizmu na całym obszarze Imperium. Poszerzając go na kolejne, chrystianizowane w wyniku misji, tereny. Owe trendy i procesy obserwowane od dawna w obrębie kultury euroatlantyckiej krytykowane były jako zagrożenie dla demokracji i liberalizmu przez takich klasyków liberalizmu jak John Rawls, Isaiah Berlin, a u nas Andrzej Walicki czy Bronisław Łagowski.

Walka z herezjami i odstępcami jest charakterystyczną cechą każdej dominacji, autorytaryzmu, każdego dążenia do absolutnej władzy nie tylko w przestrzeni materialnej i doczesnej ale i „duchowej”, mentalnej, w sferach myśli, słowa i poglądów. To jest też zadaniem wszystkich krucjat, misji, które mają „nawracać”, szerzyć, promować. To oznacza, że jednocześnie karczują, ujednolicają, czynią środowisko sobie poddane. Jak w Biblii (Rdz 2,15) stwierdza się: „Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał”. Czy przywoływana tu już myśl Josepha Borella nie tkwi swymi korzeniami właśnie w tej frazie? Celnie o zderzeniu każdej ortodoksji z herezją wyraził się Zygmunt Bauman (Kuźnica krakowska 31.03.2012): „To, co powiem będzie heretyckie. Mówiąc, wolę herezję od ortodoksji. Historia jest cmentarzyskiem ortodoksji a dzisiejsze herezje jeszcze na wyniesienie do rangi ortodoksji, czekają”.

Religia pokazuje po raz kolejny swą żywotność i zdolność do przetrwania w różnych sytuacjach, podczas różnych zakrętów historii, w różnym kulturowym klimacie. Przypomniany w I części Fernand Braudel doskonale to wykazał. Dlatego też nie dziwi, iż w liberalizmie panującym zdawałoby się niepodzielnie w całym zachodnim świecie, zaszły tendencje do sakralizowania samej istoty liberalizmu, niesłychanie podobne do klasycznych procesów religiotwórczych. A wiadomo, że on ze swej natury był (czy miał być) areligijny, zwłaszcza ten wywodzący się z porewolucyjnej tradycji związanej z kulturą francuską.

Potwierdza się tym samym teza Zygmunta Freuda, który uważał, że ludzkość od religii nie uwolni się nigdy. Zwracał w tym kontekście uwagę na Europę, gdzie jego zdaniem tego na pewno nie da się uczynić. Chyba że „na drodze zastąpienia jej systemem innej doktryny, który od początku przejąłby wszystkie cechy religii: świętość, zaskorupiałość, nietolerancję, zakaz myślenia.” (Z. Freud, Die Zukunft einer Ilusion). I to z liberalizmem się stało. To dziś doskonale widać, jak doktryna opowiadająca się za demokracją, wolnością, pluralizmem w wyniku parcia do dominacji i szerzenia globalnie swych wartości przybiera szaty religijności: jest doktryna, są święte doktrynalne księgi, są niepodważalne tezy nie krytykowanych guru, są wyznaczeni prawomyślni egzegeci owych ksiąg i zasad, jest też określona liturgia (dziś ją narzucają planetarnie działające, korporacyjne media). A to są wszystko znamiona religii lub parareligii.

I nagle okazało się, że zwycięstwo liberalnej demokracji w 1991 r. jest zwycięstwem pyrrusowym. Bo tak naprawdę rozkład dotychczasowego świata – nie tylko obozu realnego socjalizmu, ale też i jego oponentów po euroatlantyckiej stronie – dopiero wtedy się zaczął. Ukuta w związku z tymi wydarzeniami absolutnie fałszywa koncepcja Francisa Fukuyamy o końcu historii i absolutnym zwycięstwie liberalnej demokracji mającej panować według XX-wiecznej wersji na zawsze (F. Fukuyama, Koniec historii) okazała się absolutną brednią o niebywałej intelektualnie krótkowzroczności. Paradoksem przeczącym tej tezie jest to, że główny beneficjent owego końca historii, jakim okazały się Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, jest dziś katalizatorem i kreatorem ruiny efektów stulecia, w którym osiągnął niebywały sukces i zbudował swą globalną hegemonię (jak zauważali topowi komentatorzy spoza mainstreamu m.in. John Pilger czy Chris Hedges).

Powrót Boga do publicznej przestrzeni, a z nim tego, co wiąże się z religijnie rozumianym fundamentalizmem (od zawsze obecnym w religiach monoteistycznych) w Ameryce lat 70. był niedostrzegany, bądź bagatelizowany przez demoliberalne elity tak za oceanem jak i w Europie. Doskonale to pokazują John Mickelwalt i Adrian Wooldridge w Powrocie Boga. Globalizacja przyniosła z Ameryki całej ludzkości zarówno doktrynę neoliberalnego traktowania wszystkiego co jest związane z bytem człowieka, jak i ożywienie religijne zmieniające dogłębnie przestrzeń publiczną.
Monoteizm, każdy - zwłaszcza gdy staje się monopolem przekazywania swoich prawd - pobudza jednocześnie pychę, swoisty imperializm, (który w kulturze europejskiej choć ukryty tkwił cały czas), wyższość kulturowo-aksjologiczną i normalną, ludzką chciwość. I to wszytko towarzyszyło tak wyprawom krzyżowym do Palestyny w I połowie II tysiąclecia, jak i późniejszej kolonizacji tzw. Globalnego Południa. Nie zapominano przy tym również nigdy o greckich schizmatykach, (czyli heretykach, jak nazywano wyznawców prawosławia). Emocje z nimi związane powodowały u zachodnich Europejczyków podejmowanie różnie argumentowanych wypraw na Wschód Europy. Źródeł tych działań można szukać właśnie w epoce krucjat i zawołaniu Urbana II na synodzie w Clermont (1095): „Deus vult” (Bóg tak chce).

Ów powrót Boga w przestrzeni publicznej w USA obserwowany od 5-6 dekad jest symbiozą religii, zwłaszcza w protestanckiej wersji (po jakimś czasie katolicyzm podążył tym śladem), z triumfem neoliberalizmu, kultem rynku, powszechną komercjalizacją przestrzeni publicznej. Dotyczy to też samej religii i związanych z nią rudymentów (Przemysł religijny, Sprawy Nauki nr 2/237/2019). Doszło do tego na kanwie amerykańskiej wersji konsumeryzmu.
Inaczej mówiąc, na bazie tamtejszej kultury nastawionej wyłącznie na zaspokojenie, często generowanych sztucznie, materialnych potrzeb. Stało się to wbrew sugestiom wojujących liberałów i ateistów, a za nimi – szczerych (często) demokratów, wpisujących się w klimat tworzony przez popkulturę, sprawy takie jak Roe vs Wade, atmosferę przenoszoną przez Hollywood i intelektualną aurę Bluszczowej Ligi.

Religia przetrwała i wpisała się doskonale w powierzchownie demokratyczną przestrzeń, zakażoną neoliberalnymi oparami. I ten trend niesiony po 1989 r. powszechnym upojeniem ze zwycięstwa jednej opcji oraz „amerykanizacją” globalnej, przede wszystkim europejskiej kultury spowodował powrót z niebytu owej quasi-religijnej, odzianej w nowy kostium idei, krucjaty.

W Europie wieloletnia destrukcyjna rola postmodernizmu, który dekonstruując wszystko, zwłaszcza racjonalność i realizm oświeceniowy w kulturze, otworzyła drogę dla emocji, afektów, pasji itd. A za tym musiały wrócić religijne czy quasi-religijne myślenie, mentalności czy (za Heglem) wynikający z nich Zeit-Geist. Neoliberalizm swym przesłaniem stworzył i rozpropagował nową formę ziemskiego, rynkowego, absolutnie utylitarnego i egoistycznego zbawienia. Rzuć się w otmęty rynku, działaj, zarabiaj i osiągaj zyski (bez względu na koszty społeczne), bądź przedsiębiorczy. Liczy się tylko wolność zarabiania, kupowania i konsumowania. Wolność indywidualna i tak też rozumiane szczęście. Baw się uśmiechaj, jutra nie ma. Jest tylko dziś i ono się liczy. Życie stało się kolorową reklamą, gdzie akwizytorzy, także i religijni, prezentują produkty konkurując ze sobą. Duchowość, którą zawsze do tej pory niosło każde wierzenie religijne, rozmyła się na targowisku rywalizacji wartości, tez, pojęć, koncepcji, mitów etc.
Neoliberalna wersja kapitalizmu doskonale chroni się pod parasolem religii, przejmując jej charakterystyczne cechy, gdyż huragan rynku i globalizacji wyrzuca z siebie coraz to kolejne rzesze stygmatyzowanych, nie nadążających i słabszych konkurencyjnie osobników. Dotyczy to także całych środowisk i zbiorowości.


Używając frazy Karola Marksa, ten system zarówno eksportuje opium, jak i podsyca zapotrzebowanie na ten narkotyk. A wraz z kryzysem w jakim system się permanentnie pogrąża (co wyraźnie widać od 2008 r.) konsumentów mogących sprostać wymogom konsumpcji, a tym samym uczestniczyć w tym balu na Titanicu, musi ubywać. I coś z nimi trzeba zrobić. Jak zauważyła we wspomnianym wywiadzie Shoshana Zuboff, dziś każdy potencjalnie jest „porzuconą padliną”. Bo produkt i jego konsumpcja, na której oparty jest system pochodzą z nadwyżki, którą wyrwano z życia ludzi, a w czasach zmniejszonego zapotrzebowania staje się niepotrzebny. I im więcej jest owej padliny, tym zachodzi większa potrzeba, by ją czymś zająć, zagospodarować jej potencjał.


W końcu XI w. nadmiar młodych mężczyzn, którzy nie mieli już szans, aby otrzymać jakieś lenno od seniora groził destrukcją systemu feudalnego. Walki wszystkich ze wszystkimi (T. Hobbes, Lewiatan) spowodowały wcześniej ogłaszanie przez lokalnych hierarchów tzw. Pax et Treuga Dei (pokój i rozejm boży). Zaś samo rzucenie idei I wyprawy krzyżowej w 1095 r. spowodowało wyeksportowanie tysięcy ochotników na Bliski Wschód. Tą ideą w większym lub mniejszym stopniu zajmowała się Europa przez kolejne 300 lat, co wywarło niezmywalne piętno na umysłowości Europejczyków.

Ale wszelki ruch krucjatowy, jak uczy historia, prędzej czy później podlega wykoślawieniom, zwyrodnieniom i przynieść musi gorzkie owoce, gdyż jest budowany na bazie nienawiści, (którą w trakcie każdej krucjaty się podgrzewa i hoduje), paternalizmie, negacji i zniszczeniu czegoś, co trwało przed tym co ma powstać, aby zaistniało zbawienie na modłę organizatorów krucjaty. I każde takie przedsięwzięcie ma swój Konstantynopol 1204. Pokazuje to doskonale dzieło Stevena Runcimana Dzieje wypraw krzyżowych. Wszelkie próby nawrócenia, aby zbawić tych Innych podejmowane przez bezrefleksyjnych, optymistycznie nastawionych i sprawujących rządy polityków (ma to miejsce bez względu na epokę), wierzących, iż narody się pokochają, zbliżą się i scalą w jedno - oczywiście według paradygmatów i wartości organizatorów krucjat – są tragicznym nieporozumieniem, z góry skazanym na klęskę i dramaty. Bo zbawieniu podlega ten, jak napisano w Biblii (Rz. 10, 13), kto wzywa imię Pana naszego. Z podkreśleniem – naszego.
Radosław S. Czarnecki

Jest to druga, ostatnia część eseju Radosława S. Czarneckiego "Odwieczne obsesje Europejczyków". Pierwszą zamieściliśmy w SN 6-7/25