Ekonomia (el)
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 3873
Polskie Lobby Przemysłowe opublikowało drugą część Raportu o globalnym kryzysie i jego konsekwencjach dla Polski. Poniżej przytaczamy fragment przejrzyście wyjaśniający historię i naturę tego zjawiska.
Trwający od 2008 roku światowy kryzys finansowo-gospodarczy wyniknął w pierwszym rzędzie z dominacji świata finansów nad realną gospodarką. Co najmniej od lat 80. zauważa się rosnącą nierównowagę między tymi dwiema sferami. W ostatnim ćwierćwieczu mieliśmy do czynienia z nieproporcjonalnie dużym wzrostem finansowej wartości już istniejących aktywów zamiast formacji nowego kapitału wytwórczego. Nakłady brutto na środki trwałe oraz wydatki inwestycyjne zaczęły otrzymywać relatywnie coraz mniejszą część strumienia kredytowego w stosunku do sfery finansów. Ta zaś, zamiast jak dawniej wspierać sferę realną, zaczęła wspierać samą siebie, prowadząc do znacznie szybszego wzrostu wartości aktywów (tzw. sektora FIRE –finanse, ubezpieczenia, nieruchomości) i ilości instrumentów finansowych niż wzrost PKB. Szczególnie niebezpieczne okazały się instrumenty pochodne.
Instrumenty te (tzw. derywaty) były wyłączone z obiegu finansowego na skutek regulacji finansowych przyjętych przez USA – największą gospodarkę świata – na fali Nowego Ładu, czyli zaproponowanego przez prezydenta Franklina D. Roosevelta społeczno-gospodarczego planu zmiany państwa w sytuacji ekonomicznego kryzysu w lat 30. XX wieku. W ramach tych regulacji powstały ustawy Commodity Exchange Act oraz Securities Exchange Act, które limitowały praktycznie do zera obrót instrumentami pochodnymi, a zatem opartymi na innych instrumentach.
W teorii istnienie takich instrumentów miało przysłużyć się zmniejszeniu ryzyka, w praktyce jednak prowadziło do jego zwiększenia, amplifikując efekt do większych rozmiarów ze względu na zwiększenie ilości finansowych papierów. Od lat 80. w wyniku fali deregulacji zalegalizowano ich istnienie. W latach 90. ub. wieku doszło do rozrostu ilości tych instrumentów, przy jednoczesnym osłabieniu ich umocowania w aktywach podstawowych. To sprawiło, iż wiele kontraktów zawieranych za ich pomocą nie miało odpowiedniego zabezpieczenia w zastawie. Razem z rosnącym rynkiem obrotu tymi papierami zaczął więc niebezpiecznie rosnąć rynek długu i ryzyko niewypłacenia należnych kontraktem sum. Przy całej krytyce derywat należy zauważyć, iż spora część ryzyka wzajemnie się znosi poprzez równoległe transakcje na spadek i jednocześnie na wzrost instrumentu bazowego. Pęknięcia uruchamiające kryzys systemowy w 2008 roku w USA nastąpiły na poziomie instrumentu podstawowego, jakimi były kredyty „subprime” (nie tylko udzielane, a wręcz rozdawane). Zawiódł zupełnie nadzór bankowy i wycena ryzyka.
Trzeba pamiętać, że podstawą wszystkich działań systemów finansowych jest zasada, uznana prawnie w skali światowej, że system bankowy może kreować (wypuszczać) finansowe środki kredytowe o wartości parokrotnie i kilkunastokrotnie większej, aniżeli posiadane przez niego rzeczywiste walory finansowe i lokaty o realnym pokryciu gospodarczym. Taki kredyt stanowi wirtualne wartości, znajdujące rzeczywiste pokrycie dopiero w stymulowanej przez kredyt, realnej działalności gospodarczej. Bank żąda jednak zwrotu, wraz z procentami, nie wirtualnych ale realnych wartości i to w kwotach sumarycznie parokrotnie wyższych aniżeli posiadane przez bank rzeczywiste walory i lokaty stanowiące podstawę akcji kredytowej. Jest to mechanizm gospodarczego drenowania społeczeństwa i gospodarki przez system bankowy; mechanizm niesprawiedliwości i często krzywdy, prowadzący do wielu napięć i kryzysów.
Moralny hazard
Umiędzynarodowienie finansów i ich globalne powiązanie wiążą się z niebezpieczeństwem globalnej implozji i rozregulowaniem finansów oraz nieprzewidywalnymi skutkami dla realnej gospodarki. Już przy internetowej bańce spekulacyjnej z 2001 roku było widoczne, iż sztuczne pompowanie bańki może skończyć się wciągnięciem w cyklon kryzysu całej gospodarki światowej. Jak pokazały doświadczenia z 2008 roku, kiedy to infekcja derywatami kredytów hipotecznych postawiła wielkie międzynarodowe instytucje finansowe na skraju bankructwa, ryzyko rozlania się niewypłacalności jednej instytucji na cały system jest bardzo duże. W tym kontekście dotkliwie odczuwalny jest brak regulacji separujących bankowość tradycyjną (depozytowo-kredytową) od ryzykownej działalności spekulacyjnej.
W roku 1999 w Stanach Zjednoczonych zniesiono regulację Glass-Steagall, która od czasu Nowego Ładu uniemożliwiała takie połączenia. W efekcie pojawił się problem instytucji finansowych systemowo „zbyt wielkich, by upaść”, których często niesłużąca gospodarce działalność jest implicite gwarantowana przez państwa. Brak bowiem takich gwarancji mógłby przynieść w razie kolejnego upadku banków ryzyko dysfunkcji całego transatlantyckiego systemu bankowego. Kłopoty części inwestycyjnych (spekulacyjnych) wielkich banków przenoszą się bowiem na potrzebną działalność depozytowo-kredytową, od której zależy sprawne funkcjonowanie gospodarki. Jest to zjawisko swoistego szantażu, któremu zachodni analitycy nadali nazwę ‘moral hazard’.
System wyzysku
Należy stwierdzić, iż system finansowy w dużej części przestał pełnić swą społecznie użyteczną rolę i stał się, również w optyce polityki gospodarczej celem samym w sobie, w istocie mechanizmem wyzysku finansowego całych społeczeństw, uzależnienia władz państwowych i całych krajów. Podejmowane przez suwerenne rządy decyzje mają na uwadze przede wszystkim potrzeby sektora finansowego, stąd też głównym tematem zainteresowania przywódców państw była w ostatnich latach kwestia długu, przy jednoczesnym pominięciu znaczenia kwestii wzrostu gospodarczego i dobrobytu.
Jednocześnie jednak nie rozwiązany został problem systemowej preferencji wobec sfery „inwestycji” finansowych nad inwestycjami „twardymi”. Rezultatem tego jest odciągnięcie strumienia kredytu z realnej gospodarki na rzecz obsługi spekulacyjnej bańki zobowiązań finansowych.
Wirtualna (oderwana od fizycznych procesów gospodarczych) natura dużej części sektora finansowego pozwala na osiąganie tam znacznie wyższych stóp zwrotu z inwestycji niż w gospodarce realnej. Ten efekt jest dodatkowo zwiększony w okresie stagnacji gospodarczej, gdy niepewność koniunktury zniechęca do podejmowania ryzyka inwestycji w gospodarce realnej. Niektóre instrumenty, w szczególności swapy ryzyka kredytowego (CDS) miały swoją wydatną rolę w przyczynieniu się do kryzysu w strefie euro. Za ich pomocą długi państw, również członków strefy, zostały poddane atakom spekulacyjnym.
W oficjalnych komunikatach ze spotkań światowych przywódców (np. grupy G-20) wskazuje się często na rosnące zadłużenie państw, jako główną przeszkodę w zwalczeniu kryzysu. Tym samym dążenie do zmniejszenia zadłużenia państw stało się myślą przewodnią europejskiej polityki gospodarczej w czasie kryzysu. W istocie jednak, wbrew opinii wielu przywódców, to nie rozmiary długów publicznych, lecz wielokrotnie większy nawis długów prywatnych. Kredyt na finansowanie jego obsługi odciągany jest od inwestycji w sferze realnej. Ten właśnie nawis został częściowo zaabsorbowany przez państwa, uzasadniające to ryzykiem systemowym, którym groziłoby gwałtowne delewarowanie sektora finansowego.
Państwa przejęły na siebie część długów prywatnych, powiększając rozmiary długu publicznego, czego najbardziej wyrazistym przykładem była Irlandia. Również w przypadku Grecji to państwa (za pomocą mechanizmu ECB) przejmują na siebie rolę kredytodawcy, umożliwiając bankom komercyjnym pozbycie się ryzykownych pozycji.
Tym samym państwa i banki centralne zadziałały w czasie kryzysu jako stabilizator rozchwianego prywatnego sektora finansowego. Nie dokonując jednakże wystarczająco głębokiej korekty regulacyjnej, same stały się obiektem potencjalnego ataku spekulacyjnego ze strony zainteresowanych zyskiem nieuregulowanych podmiotów rynku (tzw. hedge-funds). Zamiast tego powszechnie przyjęto, iż najlepszym rozwiązaniem zabezpieczającym przed takim atakiem, skutkującym znaczącym wzrostem ceny obsługi długu publicznego, jest możliwie natychmiastowe zmniejszenie rozmiarów tego zadłużenia dzięki restrykcyjnej polityce budżetowej.
Skutki błędnej oceny kryzysu
Przyjęcie błędnej interpretacji kryzysu, z niebezpieczeństwem wzrostu poziomu kosztów obsługi długu jako przyczyną (a nie jak jest w rzeczywistości symptomem) kryzysu, prowadzi do ograniczenia instrumentarium polityki gospodarczej przez państwa skoncentrowanego na zmniejszaniu deficytów. Ostrożność rządów w polityce fiskalnej, w połączeniu ze złą koniunkturą powodującą spadek konsumpcji gospodarstw domowych i inwestycji przedsiębiorstw, powoduje brak koniecznego impulsu popytowego, niezbędnego dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego. W obliczu luki popytowej państwa nie podejmują działań strony wydatkowej, lecz starają się zwiększyć konkurencyjność eksportową swoich dóbr poprzez zmniejszenie kosztów płacowych (tzw. wewnętrzna dewaluacja). Dokonywane przez rządy oszczędności nie są zastępowane odpowiednią skalą ożywienia sektora prywatnego.
Wysoki dług publiczny, a tym bardziej nierówności płatnicze i wymiany handlowej, są jednak istotnymi symptomami stagnacji niektórych gospodarek. Skuteczność odwracania tego trendu jest jednak zależna od sposobu ich niwelacji. Tego typu nierówności powinny być wyrównywane dzięki inwestycyjnej polityce strukturalnej, nakierowanej na wzrost produktywności pracy. W krótkim okresie z presją pogarszających się warunków handlu i konkurencyjności można również walczyć za pomocą deprecjacji waluty, jest to jednak leczenie objawowe, krótkoterminowe, grożące rozpoczęciem wyścigu dewaluacyjnego między państwami (wojen walutowych).
Wspólna waluta strefy euro sprawia, iż kraje o większych nierównowagach, takie jak Grecja, nie mogą zmniejszać wartości swej waluty, co zmniejszyłoby zadłużenie i zwiększyło konkurencyjność handlową ich produktów. W zamian, nie tylko w krajach mocno objętych kryzysem, lecz także w większości krajów rozwiniętych, stosuje się politykę ‘wewnętrznej dewaluacji’, tj. obniżanie kosztów płacowych. Obecna optyka poprawy pozycji konkurencyjnej, jako kwestii stricte kosztowej, nie uwzględnia historycznych doświadczeń kreacji dobrobytu przez państwa. Również przykład obarczonej olbrzymim prywatnym długiem Irlandii, która mimo to nie została zdegradowana do grupy europejskich pariasów, takich jak Grecja i Portugalia, pokazuje jak kluczowe znaczenie dla wzrostu gospodarczego i konkurencyjności ma struktura gospodarcza kraju.
Recepty konserwatystów
Kryzys pogłębia stratyfikację społeczną, której pierwsze oznaki w gospodarkach rozwiniętych były widoczne już w ostatnich dekadach przed kryzysem, co było pokłosiem odwrotu od polityki przemysłowej na rzecz modelu neoliberalnego. Rosną nierówności społeczne, co powoduje zmniejszanie się udziału płac większości pracowników w dochodzie narodowym, wpływając również negatywnie na popyt wewnętrzny. Zysk przekształca się w rentę, jak zauważył A. Zawiślak: ”Cena przestaje mieć związek z kosztami, a staje się pochodną polityczno-własnościowych układów w konkretnej sytuacji.” Coraz bardziej widoczne stają się rozbieżności interesów społeczeństwa i kapitału finansowego. Osiąganie przez ten drugi niebotycznych zysków w okresie dominacji deregulacyjnego konsensusu waszyngtońskiego nie szło w parze z równomiernym wzrostem dobrobytu społecznego.
Dostrzegając ten problem część środowisk konserwatywnych w USA, m.in. prezydent Ronald Reagan, promowała idee społeczeństwa właścicielskiego. W intencji twórców systemów typu ESOP - akcjonariatu pracowniczego, przy relatywnie zmniejszającym się udziale dochodów przeciętnego obywatela ze sprzedaży własnej pracy musi dojść do kompensacji tego zjawiska poprzez uwłaszczenie właścicielskie, w ramach prywatnych porozumień i bez naruszania zasad gospodarki kapitalistycznej. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza tego typu rozwiązania, początkowo bardzo rzadkie, stają się coraz powszechniejsze, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, częściowo łagodząc społecznie negatywny efekt stagnacji dochodów pracowniczych. Warto zauważyć, iż najlepiej radzące sobie w kryzysie przedsiębiorstwa, w tym praktycznie wszystkie przedsiębiorstwa Doliny Krzemowej, promują politykę akcjonariatu pracowniczego, co przeciwdziała depresyjnym efektom społeczno-gospodarczym. Liczba przedsiębiorstw – spółek akcyjnych w USA będących w systemie akcjonariatu pracowniczego systematycznie rośnie. Już wkrótce w ponad 50% spółek akcyjnych udziały będą mieli ci, którzy w nich pracują. Rodzi się ”społeczeństwo właścicielskie”.
Relatywnie spadająca siła nabywcza i bezrobocie w krajach rozwiniętych powodują narastające niezadowolenie społeczne. Wywołało to powstanie ruchów społecznych, takich jak ruch „Oburzonych” oraz „99%”, protestujących w Stanach Zjednoczonych i Europie. Wiele europejskich społeczeństw nie zgadza się z polityką cięć, lecz nie jest w stanie wywrzeć wpływu politycznego. Powoduje to zaburzenia spokoju społecznego, ale także aktywizację obywateli, również w sferze politycznej, czego przykładem są znaczące zmiany układu sił w greckim parlamencie, czy też wyniki wyborów we Francji. Patologie związane z degradacją społeczną i materialną, powodowaną pogorszeniem się sytuacji gospodarczej wzrastają. W krajach południowej Europy rośnie liczba samobójstw, zaś tradycyjna sieć socjalna, w tym opieki medycznej, jest coraz słabsza ze względu na potrzeby dyscypliny budżetowej.
(śródtytuły i wytłuszczenia tekstu pochodzą od Redakcji)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1527
Koniec drugiej i początek trzeciej dekady XXI w. z pewnością przejdą do historii świata, w tym także do historii gospodarczej, jako czas koronawirusowej pandemii COVID-19. Zarazem okres ten - niezależnie od pandemii - wyróżnia się narastaniem napięć społecznych, których podłożem są przede wszystkim narastające nierówności społeczne, w tym ekonomiczne. Pandemia problem ten spektakularnie uwydatnia, skutkując nie tylko ogromem śmiertelnych ofiar wśród ludzi (wg WHO - ponad 4 mln do lipca 2021), ale też głębokimi kryzysowymi zjawiskami w gospodarkach oraz w relacjach społeczno-gospodarczych w wymiarze krajowym i globalnym.
Obecnie w dyskursie społeczno-gospodarczym i politycznym wyraźna jest skłonność do przypisywania właśnie pandemii niemal wszystkich dysfunkcji i chaosu współczesnego świata, jednak istnieje dostatecznie wiele dowodów na to, że ich podłoże jest bardziej złożone. Ma charakter systemowy, strukturalny, wynikający z wynaturzeń wolnorynkowego neoliberalnego modelu kapitalizmu.
Już przed pandemią zarówno sama rzeczywistość, jak i wyniki badań naukowych niemal jednoznacznie wskazywały, że świat cechują zagrażające trwałości rozwoju społeczno-gospodarczego rozmaite, generujące jego chwiejność asymetrie, czego spektakularnym przejawem jest m.in. narastanie nierówności społecznych.
Nierówności społeczne - problem globalny
Nierówności społeczne są jedną z podstawowych asymetrii współczesnego świata, w tym niedostosowania dynamiki i rozmiarów podaży dóbr rynkowych do dynamiki i rozmiarów zapotrzebowania na nie. Jednym z bardziej kompromitujących tego przykładów jest marnotrawstwo żywności w krajach bogatych, przy równoczesnym występowaniu obszarów głodu w niektórych częściach świata.(1)
Choć pod wpływem globalnego wzrostu gospodarczego nierówności społeczne między krajami stopniowo zmniejszają się, to zarazem jednak w wielu krajach, w tym zwłaszcza bogatych, narastają nierówności wewnętrzne. Zwraca na to uwagę m.in. brytyjski ekonomista Anthony Atkinson, analizujący „globalną nierówność”. Naukowiec ten wykazuje, że do lat 70. XX w. w bogatych krajach nierówności spadały, natomiast nierówności między krajami zwiększały się, obecnie zaś jest odwrotnie, dysproporcje w bogatych krajach wzrastają, zaś między krajami się zmniejszają.
Narastanie nierówności społecznych to proces występujący w wielu, nawet najbogatszych krajach. Nieprzypadkowo też problem ten od lat jest jednym z głównych tematów debat na corocznym Światowym Forum Ekonomicznym w Davos. Zarazem corocznie publikuje raporty na temat nierówności międzynarodowa organizacja humanitarna OXFAM, w których dowodzi narastającej przepaści między biednymi i bogatymi. Trend ten pogłębia pandemia, stąd też ostatni raport OXFAM ukazał się pod symptomatycznym tytułem „Wirus nierówności” [The Inequalityvirus, 2021].
Z nierównościami wiążą się rozległe, negatywne społeczno-gospodarcze następstwa, co potwierdzają intensyfikujące się wieloaspektowe, międzynarodowe badania naukowe. Analizowane są przede wszystkim nierówności dochodowe, które wyraża współczynnik Giniego (im jest wyższy, tym wyższy poziom nierówności).
Jednak nierówności dochodowe stanowią tylko jeden ze składników znacznie szerszej kategorii, jaką są nierówności społeczne, obrazujące nie tylko kwestie dochodowe, ale także kwestie zasobności majątkowej, usytuowania społecznego, edukacyjne, zdrowotne, komunikacyjne i inne, często trudno poddające się pomiarom. Te negatywne zjawiska są ze sobą synergicznie sprzężone, co skutkuje nasilaniem się problemu nierówności. Choć pandemia COVID-19 problem ten silnie wyeksponowała, to na zagrożenia wynikające z narastania nierówności wskazywały wyniki badań prowadzonych wcześniej, na wiele lat przed pandemią.
Winien kapitalizm
Ze szczególnym rezonansem spotkały się m. in. wyniki badań prowadzone przez francuskiego ekonomistę Thomasa Pikettego. Na podstawie wieloprzekrojowych analiz danych statystycznych za okres 300 lat, uznał on rosnące nierówności dochodowe za immanentną cechę kapitalizmu. W kapitalizmie bowiem stopa zwrotu z kapitału (r) trwale przewyższa tempo wzrostu gospodarczego (g), czyli zawsze r>g. Na podstawie analiz historycznych Piketty dowodzi, że związane z tym kumulujące się napięcia nieuchronnie muszą być rozładowywane albo przez rewolucje, wojny, albo przez głębokie kryzysy społeczno-gospodarcze.
Historia gospodarcza zdaje się w pełni potwierdzać zasadność takiego wniosku, choć tezy Piketty’ego są przez niektórych ekonomistów kwestionowane. Tezy Piketty’ego potwierdzają też szczegółowe badania prowadzone przez brytyjsko-amerykańskiego ekonomistę Angusa Deatona, uhonorowanego w 2015 r. Nagrodą Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych za „analizę konsumpcji, ubóstwa i dobrobytu”.
Dyskurs na temat nierówności zasługuje na uwagę tym bardziej, że narastające dysproporcje w podziale światowego bogactwa, jak i dostępie do niego oraz wynikające z tego bariery popytu i patologie społeczne, to problemy dotyczące nawet najbardziej rozwiniętych krajów, w tym także USA.
Nierówności społeczne są jednocześnie i przyczyną, i skutkiem rozmaitych negatywnych zjawisk społeczno-gospodarczych. Eksponuje to także noblista Joseph Stiglitz, który ocenia, że: „Jedną z najciemniejszych stron gospodarki rynkowej, jakie wyszły na światło dzienne, są wielkie i wciąż powiększające się nierówności, które naruszyły strukturę społeczną Ameryki i zachwiały jej równowagę gospodarczą. Bogaci coraz bardziej się bogacą, a reszta boryka się z trudnościami nie do pogodzenia z „amerykańskim snem”.
Chociaż opinie ekonomistów na temat skali, przyczyn i następstw nierówności nie są zgodne, a w dodatku problematyka ta niełatwo poddaje się szczegółowym badaniom, to jednak analizy potwierdzają narastającą przepaść między bogatymi a biednymi oraz procesy napędzania nierówności przez wielki biznes, m.in. poprzez działania polityczno-lobbystyczne i naginanie prawa, uniki podatkowe i in.
Polska także nie jest wolna od wymienionych problemów. I choć pod względem nierówności dochodowych nie odbiega od poziomu ogólnoeuropejskiego (współczynnik Giniego oscyluje wokół 0,3), to doświadcza wielu rozmaitych przejawów nierówności społecznych, w tym edukacyjnych, zdrowotnych, majątkowych i in.
Obecnie w wyniku pandemii COVID-19 nierówności dochodowe silnie narastają, także w krajach UE. Jak wynika bowiem z badań, pandemiczny spadek dochodów najsilniej dotyka osoby o najniższych dochodach, przy tym związana z pandemią utrata miejsc pracy najsilniej dotyka osoby posiadające jedynie podstawowe wykształcenie. W dodatku pandemiczny kryzys, nawet jeśli wygasa, to już obecnie pozostawia lub może pozostawiać po sobie rozmaite „pandemiczne blizny”, a wzrost nierówności jest jedną z nich. Przy tym ich zanikanie wymagać będzie co najmniej dekady (raport OXFAM).
Problemy te stają się też niełatwym wyzwaniem dla Unii Europejskiej, w obszarze której wyraźnie dochodzi nie tylko do nasilania się nierówności, przede wszystkim ekonomicznych, lecz także do przejawów wyraźnej niespójności między deklarowanym w traktatach UE modelem ustroju społeczno-gospodarczego a społeczno-gospodarczą rzeczywistością.
Wyzwania ustrojowe
Z badań wynika, że nasilające się w skali globalnej nierówności wymagają zasadniczego przedefiniowania polityki makroekonomicznej, polityki społeczno-gospodarczej i jej celów oraz priorytetów. Najbardziej chyba zaskakującym przykładem zwrotu w tym kierunku jest opinia kolegium redakcyjnego „The Financial Times” (FT) z 3 kwietnia 2020 r.– prominentnego brytyjskiego dziennika dotychczas zdecydowanie o neoliberalnym zabarwieniu, ukierunkowanym na minimalizację roli państwa i fundamentalizm rynkowy.
Zespół FT, w odróżnieniu od wcześniejszych swoich poglądów, obecnie wskazuje na konieczność zwiększania roli państwa w kształtowaniu społeczno-gospodarczej rzeczywistości i traktowania wydatków publicznych w kategoriach inwestycji w społeczne dobro wspólne i innowacje, a nie wyłącznie w kategoriach kosztów obciążających społeczeństwo.
Poglądy tego typu coraz częściej są artykułowane w literaturze przedmiotu, gdzie wskazuje się, że obecnie dodatkowego znaczenia nabiera teza, że przeciwdziałanie narastaniu nierówności wymaga odejścia od neoliberalnej koncepcji państwa minimum na rzecz państwa aktywnego w kształtowaniu innowacyjnej ekosfery i stymulującego postęp społeczny oraz prospołeczne strategie, z uwzględnieniem długookresowego horyzontu czasu i długookresowych korzyści społecznych, służących poprawie jakości życia ludzi. Stąd znaczenie długookresowych wizji strategicznych, zorientowanych na stymulowanie innowacji użytecznych społecznie oraz na identyfikowanie ryzyka innowacji pozornych, szkodliwych i niepożądanych, prowadzących do anomii, erozji etyki i zaufania.
Na tym tle mnożą się jednak pytania o rzeczywiste możliwości przeciwdziałania nierównościom społecznym. Na tle zróżnicowania formułowanych przez ekonomistów rekomendacji, charakterystyczna jest obecnie coraz silniejsza argumentacja na rzecz zwiększania inwestycji publicznych, w tym ukierunkowanych na przeciwdziałanie antypopytowym nierównościom dochodowym. W badaniach i publikacjach coraz częściej wskazywana jest konieczność umacniania redystrybucji dochodów na rzecz grup niżej uposażonych, których wzrost dochodów silniej i szybciej przekłada się na popyt rynkowy.
Przedstawione analizy wskazują zarazem, że podstawowe podłoże wzrostu nierówności w skali globalnej ma jednak charakter systemowy, wynika z dominacji doktryny neoliberalnej w kształtowaniu społeczno-gospodarczej rzeczywistości. Cztery dekady dominacji takiej doktryny silnie wpłynęły na kształtowanie się globalnych struktur i trendów społeczno-gospodarczych, także instytucjonalnych. Spektakularnym tego przejawem jest właśnie nasilanie się nierówności społecznych, w tym dochodowych, co jest m.in. związane z rozwojem struktur oligopolistycznych.
Znajduje to potwierdzenie zarówno w teorii ekonomicznej, jak i w praktyce. Między innymi brytyjski ekonomista Paul Collier wskazuje na swego rodzaju żarłoczność, niesprawiedliwość neoliberalnego systemu społeczno-gospodarczego i cechujący go egoistyczny indywidualizm, kreujący „społeczeństwo rottweilerów”.
Z kolei struktury monopolistyczne, choć paradoksalnie są oksymoronem, antytezą wolnego rynku i jego mechanizmów, to potwierdzają jednak ich autodestrukcyjne cechy. Wolny rynek z natury bowiem nagradza najsilniejsze podmioty, sprzyjając ich rozrostowi, tym samym wciąż umacniając ich rynkową władzę i pozycję, stopniowo marginalizując wolną konkurencję, zarazem osłabiając rynkową pozycję mniejszych podmiotów.
Doświadczenia kryzysu finansowego 2008-2009, a zwłaszcza obecnego kryzysu pandemicznego, stawiają zatem pod znakiem zapytania zasadę, że mechanizmy wolnego rynku – bez interwencji publicznej – mogą skutecznie przeciwdziałać narastaniu nierówności.
Jak podkreśla Wolfgang Streeck, znany niemiecki socjolog ekonomiczny, „jakąś formą pozytywnej zmiany mogłoby być demontowanie tych 40 lat neoliberalizmu na wszelkich szczeblach. I budowanie za pomocą takich instytucji, jakie jeszcze nam się uchowały. Osobno krok po kroku na każdym rynku. Na rynku pracy, rynku kredytowym albo usługowym. Ale to zadanie trudne i żmudne”.
Żywe trupy idei
Wynaturzenia powstające na podłożu neoliberalnej doktryny, głównie na przykładzie USA, są przedmiotem rozważań Paula Krugmana, laureata Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, w książce pod symptomatycznym tytułem: Arguing withZombies: Economics, Politics, and the Fight for a BetterFuture (Zmagania z Zombies: ekonomia, polityka i walka o lepszą przyszłość).
Owe tytułowe Zombies, czyli żywe trupy, to w tym przypadku nie przedsiębiorstwa sztucznie podtrzymywane przy życiu, a ekonomiczne idee. To potężne idee ekonomiczne, których nie udaje się wyeliminować z życia społeczno-gospodarczego, mimo negujących te idee dowodów naukowych. Krugman dochodzi do wniosku, że dzieje się tak dlatego, że stojące za tym interesy gospodarcze i polityczne są zbyt silne.
Idee te, choć negowane przez rzeczywistość społeczno-gospodarczą i jej szkodzące, wciąż znajdują miejsce w obszarze politycznym i gospodarczym, co nierzadko łączy się z interesownym zakłamywaniem realiów. Krugman przeciwstawia się takim teoriom - Zombies jak teoria skapywania (rickle-down theory), wg której nierówności społeczne, w tym dochodowe, nie stanowią problemu, bowiem przypływ, czyli bogacenie się najbogatszych unosi wszystkie łodzie, zatem bogacą się wszyscy.
Według Krugmana w USA już samo poruszanie kwestii nierówności traktowane jest jako bezzasadna, nieamerykańska „marksistowska gadanina”. Gwałtowny wzrost nierówności w okresie pandemii przeczy jednak zasadności lekceważenia tej kwestii. Krugman ocenia wręcz, że nigdy wcześniej we współczesnej amerykańskiej historii plutokracja tak otwarcie nie przyjęła idei, że zyski liczą się o wiele bardziej niż ludzie. Na polskim gruncie sporo miejsca tym kwestiom poświęca także Grzegorz W. Kołodko, który zwraca uwagę, że łodzie „maluczkich” często toną, a „podnoszą się jachty tylko luksusowe”.
Narastanie nierówności nie podważa użyteczności koncepcji społecznej gospodarki rynkowej, a przeciwnie, wskazuje na konieczność bardziej niż dotychczas konsekwentnej polityki jej wdrażania. Koncepcję tę bowiem cechuje - tak obecnie niezbędne - uwrażliwienie społeczne i zorientowanie na harmonizację postępu gospodarczego z postępem społecznym i ekologicznym, a tym samem poprawę jakości życia ludzi.
Prospołeczne ukierunkowanie dotyczy także koncepcji fundamentalnych zmian systemu społeczno-gospodarczego, przedstawionych w opublikowanej w oryginale przed pandemią, tj. w 2017 r., książce Kate Raworth pt. Ekonomia obwarzanka. Siedem sposobów myślenia o ekonomii XXI wieku. Koncepcja ta w pełni przystaje do zasad społecznej gospodarki rynkowej (SGR). Raworth m.in. wskazuje na obecnie występującą długą listę dysfunkcji społeczno-gospodarczych, podkreślając zarazem, że podstawowe z nich wynikają z niezamierzonego lub celowego mylenia pojęć, w tym utożsamiania celów społeczno-gospodarczych ze środkami ich osiągania.
M.in. wzrost PKB przekształcił się w podstawowy cel w polityce społeczno-gospodarczej, wypierając, wydawałoby się oczywisty, fundamentalny w krajach demokratycznych cel, czyli poprawę jakości życia ludzi i dobrobyt społeczny. Błędem jest jednak utożsamianie wzrostu PKB z trwałym, zrównoważonym, harmonijnym rozwojem społeczno-gospodarczym, którego filarami są - obok wzrostu gospodarczego - postęp społeczny i ekologiczny. Sam wzrost gospodarczy bez należytego postępu społecznego i ekologicznego jest dzikim wzrostem gospodarczym, hamującym dobrobyt społeczny.
Reasumując, można stwierdzić, że w obecnych wysoce turbulentnych warunkach idee SGR brzmią wręcz jak memento dla współczesnego świata. Dotyczy to zwłaszcza euckenowskich i erhardowskich ostrzeżeń dotyczących zagrożeń wynikających z kartelizacji gospodarki oraz przestróg przed zaniedbywaniem celów społecznych.
O użyteczności modelu SGR świadczą także sukcesy gospodarki niemieckiej, wciąż mimo neoliberalnych trendów, pozostającej pod wpływem tego modelu. Także kraje skandynawskie dostarczają dowodów na zasadność opierania polityki społeczno-gospodarczej na ordoliberalnych zasadach cechujących koncepcję SGR.
Konkluzja
Rzeczywistość społeczno-gospodarcza dowodzi, że mechanizmy wolnego rynku w obecnych warunkach nie tylko nie są w stanie przeciwdziałać narastaniu nierówności, lecz przeciwnie ten trend umacniają, preferując jednostki silne ekonomicznie. Trend narastania nierówności nasila także ogarniająca obecnie świat czwarta rewolucja przemysłowa.
W takich warunkach fundamentalne znacznie ma kształtowanie i wdrażanie modelu ustroju społeczno-gospodarczego harmonizującego, godzącego interesy ekonomiczne i społeczne, a także ekologiczne. Takim warunkom odpowiada zadekretowany w traktach unijnych model społecznej gospodarki rynkowej, znajdujący także potwierdzenie w koncepcji ekonomii obwarzanka. Wskazuje to zarazem na konieczność większego zdeterminowania UE we wdrażaniu tego typu koncepcji.
Elżbieta Mączyńska
(1) T. Stuart wskazuje, że choć liczba głodujących ludzi świata szacowana jest na ok. miliard osób, to w USA przedsiębiorstwa wytwarzające żywność oraz supermarkety i konsumenci wyrzucają na śmietnik ok. 30–50% żywności. Zarazem autor ten wskazuje na tkwiące w tym obszarze rezerwy. Na przykład w Korei Południowej 98% komunalnych odpadów spożywczych podlega recyklingowi, w USA zaś dotyczy to zaledwie 2,6% odpadów.
Powyższy tekst prof. Elżbiety Mączyńskiej jest skrótem artykułu „Unia Europejska wobec nierówności ekonomicznych”, który ukazał się w 2021 roku w wydawnictwie Polska w Europie jutra. Polityka europejska Polski w kontekście zmian międzynarodowych XXI wieku pod red. Józefa Niżnika z udziałem Jana Barcza i Jana Truszczyńskiego.
Wydawcą tomu jest Komitet Prognoz PAN "Polska 2000 Plus" oraz Team Europe przy współpracy z Przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Warszawie.
https://prognozy.pan.pl/images/publikacje/2021-PWEJ-PDF-druk.pdf
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 2754
Pieniądz dłużny, ten kamień filozoficzny XX wieku,
zdolny zamieniać papier w złoto, właśnie traci moc. Co dalej?
Lata tłuste, lata chude
Oto znowu mamy kryzys finansowy w USA. Nie pierwszy i nie ostatni. Był już kryzys paliwowy, była bańka internetowa, jest zapaść w kredytach hipotecznych, a gdy ta się skończy – będzie chwila uspokojenia, może entuzjazmu, aż przydarzy się jakiś nowy kryzys... Wydawałoby się, że to tylko cykle gospodarcze: po siedmiu latach tłustych przychodzi siedem lat chudych, po euforii – trwoga, a PKB to wolniej, to szybciej, ale ciągle rośnie; akcje drożeją, konta puchną, rozwój nie ustaje. Cóż – to prawda – rozwój, tyle że... choroby. Choroby pieniądza.
Dwieście lat temu, na początku XIX stulecia, za jednego dolara można było kupić około 1,6 grama złota; sto lat temu, na początku XX stulecia – półtora grama, i taka cena pozostawała aktualna aż do Wielkiego Kryzysu lat 30-tych, po którym siła nabywcza dolara ustabilizowała się na poziomie około 0,9 grama złota. Ten poziom utrzymywał się bez większych zmian aż do lat 70-tych, kiedy to dolar oderwał się od parytetu złota, po czym zaraz imponująco zanurkował. Pod koniec roku 1970 za dolara można było kupić 0,83 grama złota, a z końcem kolejnych lat: 0,71... 0,48... 0,27... 0,16...
Przez cały XIX wiek dolar stracił na wartości kilka procent, w ciągu dwudziestu lat Wielkiego Kryzysu i Wielkiej Wojny – siedemdziesiąt procent, a przez pierwsze kilka lat dysparytetu staniał pięćset procent. Z początkiem drugiego tysiąclecia dolar był wart 0,114 grama złota, na koniec siódmego roku tysiąclecia tylko 0,037. W obecnym, ósmym roku, dług publiczny USA może wzrosnąć dwukrotnie i proporcjonalnie do tego będzie mogło przybyć dolarów. Ile wtedy będzie można kupić złota za zielony banknot? Wciąż więcej niż setną część grama?
Jeśli wierzyć liczbom, a nie zaklęciom polityków czy finansistów, kryzys nabiera tempa i coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Dolar odgrywa dziś centralną rolę w systemie finansowym świata. Kryzys dolara szybko musi stać się kryzysem światowym, dotykającym nawet tych, którzy w życiu nie widzieli zielonego banknotu. Różne diagnozy uwypuklają różne aspekty kryzysu, ale wszystkie można sprowadzić do tego, że na świecie jest za mało bogactwa, a za dużo pieniądza – oczywiście, jak zawsze, nie u wszystkich.
Krótka historia dolara
Imperialna kariera dolara jest krótka, liczy raptem sześćdziesiąt lat i chociaż jeszcze trochę potrwa – na dociągnięcie do pełnych stu lat panowania szansa jest niewielka. To będzie raczej krótka historia. A było to tak:
Globalnym mocarstwem wieku pary była Wielka Brytania, a światową walutą był brytyjski funt. Globalnym mocarstwem wieku ropy są Stany Zjednoczone i światową walutą jest amerykański dolar. Wiek ropy powoli się kończy, choćby dlatego, że kończy się ropa. To jednak nie oznacza od razu ani końca dominacji USA, ani nie unieważnia dolara. Oddanie światowego prymatu przez Wielką Brytanię wymagało w XX wieku dość mocnych argumentów: jednego Wielkiego Kryzysu i dwóch wielkich wojen, a trwało to wszystko trzydzieści lat, nawiasem mówiąc: dość okropnych lat. Należy uznać za bardzo wątpliwe, czy Ameryka da się zdetronizować łatwiej niż jej poprzedniczka, tym bardziej, że na razie nie ma komu.
Drugą Wojnę Światową zakończyły dwa wielostronne porozumienia: militarne w Jałcie i finansowe w Bretton Woods. Jałta dzieliła świat na polityczne strefy wpływów amerykańskich i rosyjskich zaś Bretton Woods ustanawiało światowy ład finansowy z uprzywilejowaną rolą USA. Z grubsza rzecz biorąc, banki centralne całego świata uznały za nadrzędny bank amerykański – FED, który dysponując zgromadzoną w USA większością światowego złota, wystawiał pokwitowania praw do tego złota, zwane właśnie dolarami. Każdy banknot dolarowy był równoważny 1/35 uncji, czyli 0,89 grama kruszcu. Takimi to banknotami banki centralne całego świata wypełniały swoje skarbce, traktując je jako lżejszy odpowiednik metalu. System ten załamał się na początku lat 70-tych, kiedy prezydent Nixon poinformował świat, że papier i złoto to jednak nie to samo.
Dolar pozostał mimo to centralną walutą świata, częściowo w wyniku instytucjonalnej oraz intelektualnej bezwładności, a częściowo dzięki narzuconemu alternatywnemu zabezpieczeniu na ropie, czyli zmonopolizowaniu rozliczeń naftowych przez tzw. petrodolara. FED był nadal centralnym bankiem centralnych banków, a dolar światową walutą rezerwową.
Ład jałtański stracił moc w roku 1989, choć nie jest pewne, czy się całkiem skończył, czy tylko uległ modyfikacji. Mniej więcej w tym samym czasie, rozpoczął się demontaż systemu petrodolara: powstało euro jako alternatywna waluta rezerwowa, a poszczególne kraje naftowe próbowały odchodzić od dolara, na którego wiarę trzeba je było nawracać z coraz większym wysiłkiem. W ciągu siedmiu lat ekspansji euro, dolar oddał jednak tylko kilka procent udziału w rezerwach bankowych, zmniejszając swój udział z 72% do 64%. Jest to na razie niewielka strata. W tym tempie, proces wypierania dolara przez euro musiałby trwać przeszło pół stulecia. To za długo. Tyle już dolar nie wytrzyma, przynajmniej – nie taki dolar.
Wszystkie pieniądze świata
System, który się właśnie zdestabilizował, wygląda co do istoty i w wielkim, ale chyba nie fałszującym uproszczeniu tak: kiedy rządowi USA brakuje pieniędzy, musi zaciągnąć dług. Stwarza wtedy obligacje skarbowe i (wprost lub okrężną drogą) wymienia je w amerykańskim banku centralnym, FED, na stwarzane tam dolary. Potem rząd pokrywa pozyskanymi od FED dolarami różne wydatki, a FED sprzedaje pozyskane od rządu obligacje na rynku, teoretycznie już za inne, ale faktycznie za takie same dolary, jakimi wcześniej płacił rządowi.
W warunkach równowagi FED pozyskuje dla siebie najwyżej tyle pieniędzy, ile ich wcześniej wytworzył dla rządu. Ilość pieniędzy banku centralnego jest więc powiązana z ilością obligacji skarbowych i przez nią limitowana. Gdyby rząd sam odkupił te swoje obligacje od banku centralnego, zniknąłby i dług publiczny, i pieniądz. Ale wtedy cała formuła za szybko redukowałaby się do skądinąd słusznej postaci: 0=0.
Dolary FED trafiają do banków komercyjnych, w których są rozmnażane, jako że banki wydają swoim kredytobiorcom wielokrotność posiadanych pieniędzy. Dolary banków komercyjnych powstają w momencie udzielenia kredytu, a ich zabezpieczeniem są przyszłe spłaty kredytobiorców, którzy tym samym, gdy zaciągają kredyt, stają się gwarantami bankowego pieniądza.
Kreacja pieniądza w bankach komercyjnych jest – z natury – ograniczona przez zadłużenie kredytobiorców, a prawnie – przez rezerwy obowiązkowe FED: banki muszą bowiem pewną część swoich pieniędzy deponować w pieniądzu FED. Część tę określa stopa rezerw FED, która – de facto – mówi, ile bank komercyjny musi mieć pieniędzy, aby pożyczyć 100 dolarów. Teoria finansów nazywa to rezerwą częściową. Zazwyczaj stopa rezerw wynosi mniej niż 10%, dlatego większość dolarów powstaje w amerykańskich bankach komercyjnych.
W podobnej sytuacji (do banków komercyjnych w USA) są banki centralne innych krajów. One także przechowują rezerwy dolarów, mniej więcej proporcjonalnie do wielkości tych rezerw emitując własne waluty, równolegle powiązane z długiem publicznym ich państw. Banki komercyjne tych krajów dalej rozmnażają swoje waluty – z takim mnożnikiem, ile razy stopa rezerw ich banku centralnego mieści się w stu, zazwyczaj jest to od kilku do kilkudziesięciu razy, a więc głównie tam, w bankach komercyjnych, powstają wszelkie waluty.
Patrząc od drugiej strony: nie będąca dolarem waluta powstaje w (nieamerykańskim) banku komercyjnym po prostu w taki sposób, że bank udziela kredytu. Proceder ten jest ograniczony przez stopę rezerw banku centralnego (dla danej waluty) oraz zasób pieniądza banku centralnego. Z kolei pieniądz banku centralnego powstaje, kiedy ten udziela pożyczki swojemu państwu, a pożyczka ta jest limitowana (głównie) przez zgromadzone w banku centralnym rezerwy dolara.
Podobnie kreują pieniądz, tym razem już dolara, banki komercyjne w Ameryce, stwarzając swoje dolary dla kredytobiorców w ilości ograniczonej przez stopę rezerw obowiązkowych oraz zasób dolara FED. A na samym szczycie tej piramidy FED produkuje swoje dolary w miarę, jak rząd USA produkuje obligacje, wyrażające dług publiczny USA. Każdy pieniądz powstaje jako czyjś dług – w ilości powiązanej z kolejnymi długami, ograniczonymi przez jeszcze inne długi, i tak dalej – aż do jądra tego wszystkiego, którym jest dług USA.
Pieniądz i równowaga
Teoretycznie, kreacja pieniądza jest pod wielopiętrowym nadzorem rządów oraz banków. Pieniądz powstaje jako obustronnie dobrowolny dług w tempie kontrolowanym i przez dłużników, i przez wierzycieli. Cały ten mechanizm reguluje kilka rodzajów liczb, dekretowanych przez rządy i banki, a główne parametry kontrolne wyznaczają rząd USA oraz FED, regulujące światowy zasób dolara. Wydawałoby się, że system jest pod tak ścisłą odgórną kontrolą, że bez jakichś kardynalnych błędów w sterowaniu powinien pozostawać w równowadze.
Jak zapewniają finansiści, system ma też wbudowany silny mechanizm kontroli oddolnej, stwarzany przez prawny wymóg, aby ilość udzielonych kredytów była równa ilości posiadanych przez banki depozytów. Miałoby to ograniczać rolę banków, które jakoby tylko pośredniczyły pomiędzy tymi, którzy mają nadwyżki pieniędzy (depozytariusze), a tymi, którym pieniędzy brakuje (kredytobiorcy).
Wydawałoby się to sprzeczne z postawioną wyżej tezą, że banki mogą pożyczać więcej pieniędzy, niż ich mają. Kiedy jednak spojrzeć na to zdroworozsądkowo, to zbilansowanie kredytów i depozytów można interpretować tak, że skoro praktycznie wszyscy trzymają swoje pieniądze na rachunkach bankowych i skoro praktycznie każdy pieniądz wyraża czyjś kredyt, to arytmetyczna równość sum kredytów i depozytów (w całym systemie) jest tylko potwierdzeniem definicji pieniądza. Byłaby to zatem tylko taka niezobowiązująca tautologia ku pocieszeniu mniej wnikliwych.
Pieniądz to nie tylko dług, ale jeszcze: dług oprocentowany. Odsetki od tego długu, też zresztą regulowane przez banki centralne, muszą być corocznie pokrywane z nadwyżek dochodów państwa (i kredytobiorców) nad kosztami, a jeżeli tych nadwyżek nie ma i odsetki nie są płacone, dopisuje się je do długu, który wtedy rośnie. Dalej, wraz z kapitałem, odsetki wchodzą do cen, stopniowo je powiększając i tworząc inflację.
Inflacja z kolei powoduje, że ciągle ta sama gospodarka, nawet przy niezmiennych produkcjach i obrotach, potrzebuje coraz więcej pieniędzy, czyli znowu długu. Stale go więc przybywa, a zapotrzebowanie na pieniądz zaczyna wyznaczać procent składany, który z natury rośnie wykładniczo. Tak też (przy deficytowych budżetach) musi rosnąć dług publiczny i prywatny, poprzez swoje oprocentowanie dalej powiększając ceny – i mamy coś, co w cybernetyce nazywa się dodatnim sprzężeniem zwrotnym: długi nakręcają się same i rosną, przewyższając wszelkie racjonalne wartości. Nazywanie tego wzrostem czy postępem jest trochę mylące.
Rosnące zapotrzebowanie na pieniądz obiegowy można alternatywnie zaspokajać bez zwiększania długu, po prostu przyśpieszając obieg pieniądza. Ten sam pieniądz może być bowiem użyty wielokrotnie. Pieniądz skarbcowy, na przykład złoto, zmienia właściciela rzadko, raz na ileś lat, pieniądz papierowy wchodzi do obiegu raz na ileś dni, ale pieniądz elektroniczny – ograniczany już tylko szybkością elektronów – może być użyty setki razy dziennie.
Ponieważ cyrkulację pieniądza w rzeczywistej gospodarce limituje prawdziwy ruch towarów i usług, a ten podlega ograniczeniom fizycznym, biologicznym i społecznym, szybki pieniądz jest wypychany tam, gdzie równie szybki może być obrót, to znaczy na giełdy oraz rynki finansowe, zasysając na nie większość inflacji i wbudowując ją we wzrosty indeksów, które tym samym mierzą, owszem, rozwój, ale nie gospodarki, lecz hiperinflacji.
Gdyby budżety państw, przedsiębiorstw i konsumentów były zrównoważone, to znaczy gdyby ich dochody przewyższały koszty przynajmniej o kwotę odsetek od koniecznego (dla wytworzenia pieniądza) długu, system pieniądza dłużnego mógłby być stabilny. Inaczej mówiąc, gdyby rządy i banki - albo chociaż gospodarki – stanowiły oazy powściągliwości oraz roztropności, wtedy działałyby systemowe mechanizmy stabilizacji. Jednak w sytuacji niedostatku cnót, system pieniądza dłużnego łatwo popada w nierównowagę, a wtedy wprowadza do finansów wykładniczy wzrost, który – gdy nabiera tempa – objawia się jako kryzys.
Alternatywnie, gdyby gdzieś za pieniądzem stało chociaż ziarno zboża, albo kropla wody przypisana do jednostki monetarnej, system zyskiwałby wewnętrzne mechanizmy stabilności, nie odwołujące się do cnót. Byłoby to może mniej optymistyczne, ale za to bezpieczniejsze i chyba uczciwsze.
Czyj pieniądz?
Pieniądz zawsze się zużywa, jeden szybciej, inny wolniej, ale każdy obiegowy pieniądz traci z czasem na wartości. Pieniądz kruszcowy ma coraz gorszą wagę lub próbę, pieniądz papierowy ma coraz mniejsze pokrycie w złocie, pieniądz rządowy jest co jakiś czas unieważniany, albo denominowany. Niezależnie od teorii, taka jest nieubłagana praktyka finansów: moc pieniądza jest nietrwała.
Dzisiaj świat traci wiarę w moc dolara. Na co jednak miałby swoją wiarę przenieść? Na euro, franka, funta, rubla, juana? A czym się one od dolara różnią? Chyba tylko tym, że gdzie indziej lokalizują ten sam problem. Praktycznie wszystkie światowe waluty mają taki sam mechanizm kreacji, przypisany do długu. Im więcej pieniądza domaga się gospodarka, tym więcej emitent musi wykreować długu. Kiedy waluta staje się światowa, światowej miary staje się zadłużenie – i kraju emitenta, i jego obywateli, a precyzyjniej mówiąc – klientów jego banków. Euro, frank, funt, rubel, juan – to byłyby tylko alternatywne nazwy kredytu, który i tak nie będzie spłacony.
Jeżeli waluta nie jest naturalna jak zboże, paliwo czy złoto, jeśli sama przez się ani nie zaspokaja ludzkich potrzeb, ani nawet nie jest pożądanym dobrem rzadkim, wiarę w moc i unikalność waluty trzeba ludziom narzucić. Służą temu policje i armie, strzegące w kraju i za jego granicami monopolu kreacji pieniądza. Pieniądz jest wtedy oparty po prostu na sile. Teoretycy finansów nazywają to fiat money, co niekoniecznie jest komplementem.
Im silniejszy politycznie jest emitent, tym bardziej śmieciowy może narzucić pieniądz. Dzisiaj może to być nawet jakaś postwaluta, od zawsze zdematerializowana, oparta wyłącznie na ewidencji kont, po prostu jedna z funkcji globalnej Sieci. W czym byłaby nominowana? Cóż, zero to zawsze zero: zero metrów, zero kilogramów, zero dolarów, zero euro. Można by od razu nazwać taką walutę: zero. Czego zero – to nieważne, ale czyje zero – to już zaczyna się liczyć, bo definiuje może nietrwałe, ale gigantyczne centrum zysku.
Global, kredyt, amer, dolar, mili, micro albo soft – jakkolwiek miałby się nazywać, globalny pieniądz będzie na razie amerykański. Póki Stany Zjednoczone mają większość atomowych głowic świata i póki są gotowe ich użyć, wystarczające zabezpieczenie amerykańskiej waluty może stanowić wzbogacony uran. Jak długo? Tu jednoznacznej odpowiedzi nie umiem udzielić, mogę tylko przytoczyć (i podtrzymać) swoją diagnozę z 2005 roku, zamieszczoną w książce „Planeta obiecana, studium globalizacji”, rozdział „Świat bez Lewiatana”:
„Wzór stabilności świata oparty na supremacji USA wydaje się realistyczny i wysoce prawdopodobny, przynajmniej w perspektywie pierwszego półwiecza. Później staje się jednym z możliwych i niespecjalnie wśród nich uprzywilejowanym scenariuszem. Hegemonia USA może jednak ustać znacznie wcześniej, nawet w najbliższym dziesięcioleciu.
Finanse USA są dramatycznie nierównowagowe (...).
Zawieszone renty i emerytury, kontrolowany popyt, reglamentacje, rekwizycje, kontrybucje i inne cechy gospodarki sterowanej, zwłaszcza wprowadzone w warunkach pokoju, mogłyby silnie nadszarpnąć wiarę Amerykanów w Amerykę i amerykański pomysł na urządzenie świata. Wojny daleko od granic nie pobudzą, ani nie wystraszą ludzi wystarczająco, aby uzasadnić wyrzeczenia. Potrzebne będzie zagrożenie bezpośrednie na terenie USA, jakiś silny konflikt wewnętrzny, poważny terroryzm, napaść nuklearna.
To jednak z jednej strony osłabiłoby USA, z drugiej – mogłoby szybko wyczerpać nagromadzone zasoby patriotyzmu.
Wewnętrzna słabość Ameryki, zwłaszcza zaś zwątpienie w sercach Amerykanów, podobne do tego, które niedawno dotknęło Rosjan, to klimat końca hegemonii. Strategiczny sojusz z USA przestanie być dla Rosji tak atrakcyjny jak dzisiaj. Rosja z jej potencjałem strategicznym stanie się chorą, lecz posażną panną na wydaniu, same zaś Stany będą musiały wielokrotnie ograniczyć koszty utrzymania swojego potencjału, a tym samym jego wielkość. Im później to nastąpi, tym mniej powinno być groźne, bo mniej pozostanie pretendentów do statusu globalnego mocarstwa. W połowie stulecia uzasadnione ambicje globalne będą już chyba miały oprócz Ameryki tylko Chiny i być może Indie, jeśli jakoś uwolnią się od klinczu z islamem. I może Europa, jeśli zdąży zyskać głowę.”
Jaki pieniądz?
Kruszec ściera się i traci wagę, zboże zjadają szkodniki, chleb wysycha, sól namaka, a tytoń wietrzeje. Żadne dobra materialne nie są wieczne. Pieniądz także nie. Jednak pieniądz naturalny, nominowany w jakichś dobrach lub wprost nimi będący, w odróżnieniu od pieniądza dłużnego, nie prowokuje nierównowagi. To wszystko. Tylko i aż tyle.
Ekonomiści „od zawsze” poszukiwali stabilnej miary wartości, niezależnej od dekretów, mód, albo koniunktur. Bywała nią ziemia, bywały woły, bywało zboże, bywało złoto, bywała dniówka, bywał mniej lub bardziej wydumany koszyk dóbr. Dzisiaj, samorzutnie i niepostrzeżenie, uniwersalną miarą wartości staje się po prostu energia, łatwa do przetłumaczenia na paliwo, prąd, głowice atomowe, ciepło, światło, ziemię, żywność – same najważniejsze rzeczy.
Całe materialne bogactwo ludzi to Ziemia, a praktycznie cała dostępna nam energia pochodzi od Słońca, które opromienia Ziemię nieprzerwanym strumieniem mocy o wielkości przeszło stu milionów gigawatów. Daje to ponad tysiąc watów na metr kwadratowy, średnio dwanaście kilowatogodzin na dobę. Dzienne potrzeby człowieka – w strefie umiarkowanej i przy przeciętnym poziomie aktywności oraz zamożności – są porównywalne z energią słoneczną dochodzącą do kilku metrów kwadratowych gruntu. Jedzenie to odpowiednik ćwierci metra, zużycie elektryczności – ponad pół metra, ogrzewanie – metra, transport – trochę powyżej metra.
Na żyjącą dziś osobę przypada (bez Antarktydy) przeszło dwa hektary powierzchni lądów. Rolnictwo angażuje z tego mniej niż ćwierć hektara na grunty orne oraz przeszło pół hektara na łąki i pastwiska. Roczna produkcja per capita to 340 kg zbóż, 50 kg ziemniaków, 29 kg manioku, 28 kg soi, 20 kg cukru, 38,7 kg mięsa, 80,5 kg mleka, 8,6 kg jaj, 15,7 kg ryb. I jeszcze pół metra sześciennego drewna, po pół tony węgla oraz ropy i trochę innych surowców. Tak naprawdę, niczym więcej nie możemy rozporządzać.
Ciało dorosłego człowieka zabiera ze strumienia światła słonecznego około metra kwadratowego. Tyle więc każdemu naturalnie przysługuje, dopóki żyje i póki go ktoś nie zamknie w ciemnicy. Gdyby tak nadać średniej dobowej energii słonecznej na metr kwadratowy nazwę sol, jej wielkość nawiązywałaby i do Słońca, i do Ziemi, i do doby życia człowieka, a nazwa zarówno do Słońca, jak do najlepszej waluty w historii, złotego solidusa, wprowadzonego jeszcze przez cesarza Konstantyna i dominującego w Europie przez przeszło tysiąc lat – aż do upadku Konstantynopola.
Sol wynosiłby jakieś dwanaście kilowatogodzin, około dziesięciu tysięcy kalorii, ponad czterdzieści megadżuli. Byłby równoważny (energetycznie) mniej więcej trzem kilogramom zboża, niecałym dwóm kilogramom węgla, przeszło litrowi benzyny i ponad miligramowi czystego uranu. Według dzisiejszych cen, odpowiadałby mniej więcej jednemu dolarowi i trzydziestu paru miligramom złota, ale byłby od obydwu znacznie lepszym pieniądzem.
Energia jako waluta nie podlegałaby inflacji ani fałszerstwom. Poza tym, wymuszałaby zachowania ekologiczne, gdyż nominowany w energii pieniądz niewiele się różni od opłaty za korzystanie ze środowiska. Dodatkowo, pozwalałaby na niesamowitą optymalizację spraw publicznych i finansowanie zadań państwa bez żadnych podatków czy opłat, a tylko w oparciu o konieczny i właściwie naturalny monopol energetyczny, odpowiadający dzisiejszemu przywilejowi druku pieniądza. Obciążenia fiskalne ludności zmalałyby kilkakrotnie... no, w każdym razie mogłyby zmaleć.
A co ze złotem? Czyżby jego blask miał całkiem zgasnąć? Raczej nie. Jest niezastąpione w elektronice, łatwo podzielne i trwałe. Poza tym, przyciąga wzrok, wabi kobiety, podnieca skąpców – nasz gatunek ma jakąś słabość do złota. Złoto jest jednak pieniądzem mało praktycznym. Jest zbyt wartościowe dla codziennych rozliczeń, a zbyt tanie dla przenoszenia dużych wartości. Cena dobrego domu - pół miliona dolarów - to wprawdzie tylko litr złota, lecz waży aż 20 kilo. Dość trudno byłoby to nosić. Przy wielkich transakcjach, lepszym pieniądzem są standaryzowane diamenty, akumulujące tysiące razy większe niż złoto wartości na jednostkę masy. To jednak waluty bogatych.
A co z najbogatszymi? Oni też mają swój metal: uran, z którego wyrabia się insygnia najwyższej władzy. Ma on bowiem tę fascynującą właściwość, że zgromadzony w odpowiedniej ilości, samorzutnie wybucha, wywołując imponujące zjawiska atmosferyczne i geologiczne, a przy tym gwałtownie zwiększając rangę tego osobnika, albo instytucji, która taki fajerwerk potrafi wywołać. Najmniejsza bomba potrzebuje jednak dziesiątek kilogramów uranu, a to odpowiada gigantycznym energiom i kosztom. Uranowe berło jest za drogie, żeby je marnować na fajerwerki. Na szczęście. Na razie.
Co zatem?
Najbardziej naturalnym i najrozsądniejszym pieniądzem byłaby po prostu energia. Na pierwszy rzut oka, może się ona wydawać mało poręczna: chodzenie po chleb z koszykiem węgla czy butelką ropy pewnie by się łatwo nie przyjęło, ale z ogniwami elektrycznymi już prędzej, a z kodami dostępu czy elektronicznymi kluczami do przyłączy energetycznych – to już naprawdę żaden problem.
Energia nie wymaga konwencji, indoktrynacji ani przymusu; przyjmą ją chętnie nie tylko ludzie, ale też w postaci światła – rośliny, w postaci pokarmu – zwierzęta, w postaci paliw – maszyny. I w końcu: jakość energii chroni fizyka, a ta nie uznaje perpetuum mobile, przez co jest z natury niepodatna na kuglarstwo finansistów i na demagogię polityków. To wiele.
Marek Chlebuś
Warszawa, 2008
Źródło: http://chlebus.eco.pl/ECOSOC/pieniadz.htm
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 3358
W pierwszych miesiącach roku, kiedy zbliżał się termin rozliczeń podatkowych i organizacje zainteresowane pieniędzmi z odpisu 1% rozwinęły wielką kampanię reklamową. Ożywiła się też dyskusja, czy wprowadzenie statusu organizacji pożytku publicznego i mechanizmu alokacji części podatku przyniosły oczekiwane skutki społeczne, czy nie ma w tym zbyt wielu nieprawidłowości.
Na dobrą sprawę, brakuje gruntownych badań tego sektora, oceny są formułowane na podstawie wskaźników ilościowych. W ub. roku przeprowadzone zostało pierwsze w Polsce badanie wpływu statusu OPP na działalność organizacji pozarządowych w Polsce (zlecenie Forum Darczyńców, reprezentatywna próba 400 OPP). Potwierdziło się, że status OPP jest traktowany instrumentalnie, daje korzyści materialne i także wizerunkowe, ale trzeba w to zainwestować. Prawie 2/3 badanych organizacji akceptuje wskazywanie konkretnej osoby, na którą przeznacza się 1%. Ludzie wolą personifikować cel, wpłaty są wtedy większe. Rzeczywiście, dzięki dopływowi pieniędzy, organizacje mogły zwiększyć zakres działania, przy czym dynamika przychodów była znacznie wyższa u tych, które wcześniej uzyskiwały wysokie wpływy. Duże i bogate są bogatsze, mniejsze tracą, co grozi im marginalizacją, mimo iż lokalnie mogą odgrywać istotną rolę. Zdaje się, że niekiedy pożytek publiczny ustępuje pod naciskiem mechanizmów rynkowych. Pora na zmiany?
Z prof. Jerzym Hausnerem, inicjatorem i współtwórcą ustawy o działalności pożytku publicznego i wolontariacie z 2003 roku, rozmawia Krystyna Hanyga.
- Panie Profesorze, czy jest Pan zadowolony z funkcjonowania tej ustawy? Czy praktyka nie odbiega od zamierzeń i celów?
- Argumentem wskazującym, że jest to dobra ustawa, było to, że została znowelizowana dopiero po kilkuletnim okresie funkcjonowania. Jest to rzecz rzadka jak na polskie ustawodawstwo, ponieważ ustawy są na ogół pospiesznie nowelizowane, co świadczy o ich niezbyt solidnym przygotowaniu. Ta była przemyślaną legislacją, dosyć długo i starannie przygotowywaną, a nowelizacja jest zawsze potrzebna, bo autorzy muszą swoje zamierzenia skonfrontować z praktyką.
Jako drugie kryterium oceny można przyjąć to, czy ustawa jako systemowe rozwiązanie prawne poprawiła warunki działania organizacji pozarządowych w Polsce. Jestem głęboko przekonany, że tak. Inna kwestia, że nie sprawdziły się wszystkie zapisy ustawy, dlatego była potrzebna taka uzupełniająca, po części korygująca nowelizacja. Nie było to jakieś zasadnicze odrzucenie jej idei czy nawet konstrukcji.
W ustawie było zawarte pewne rozwiązanie dotyczące współpracy organizacji pozarządowych z samorządem, z władzą publiczną. Ta współpraca nie nabrała oczekiwanego kształtu, ale, moim zdaniem, jest to proces dochodzenia do partnerstwa, proces operacjonalizacji, upraktycznienia konstytucyjnej zasady pomocniczości państwa. Niektóre samorządy rzeczywiście traktują organizacje pozarządowe jako partnera, inne poszły w nienajlepszym kierunku i przyjęły postawę instrumentalnego traktowania organizacji jako swoich klientów, a nie samodzielne podmioty. Niektóre pozorują współpracę, sprowadzając ją do dostarczania minimum informacji. Tak więc sytuacja w kraju jest bardzo różna, ale ten proces jednak dokonuje się.
Sumując, mogę powiedzieć, pomysł tej legislacji obronił się, co nie znaczy, że obroniły się wszystkie przepisy i rozwiązania. Nie wypowiadam się generalnie na temat funkcjonowania organizacji pozarządowych, bo to jest zupełnie inna sprawa.
- Ta ustawa miała przynieść aktywizację społeczną obywateli. Tymczasem mechanizm 1%, choć bardzo ważny dla organizacji pozarządowych, wyzwolił równocześnie inne mechanizmy i postawy, które na pewno nie były jej celem. Pojawiły się patologie, które psują wizerunek trzeciego sektora. To prawda, wzrasta liczba wpłat z odpisu 1% podatku dochodowego, ale nie w wyniku przemyślanych decyzji, a raczej pod wpływem marketingu, reklamy, odwoływania się do litości. Mocno dyskusyjny jest także sposób dysponowania tymi środkami.
- Możliwość odpisu 1% podatku od dochodów osobistych jest częścią większej konstrukcji, to nie jest samoistny mechanizm. Początkowo mało obywateli korzystało z tego rozwiązania, teraz ich liczba zwiększa się z roku na rok. Po drugie, organizacje pozarządowe mają coraz większe finansowanie. Nie jest ono wielkie, jednak dzięki temu mechanizmowi do organizacji pozarządowych dociera kilkaset milionów złotych. Natomiast nie podoba mi się w tym mechanizmie przede wszystkim indywidualizacja, sytuacja, w której to, co miało być działaniem obywatelskim, z przeznaczeniem dla kogoś anonimowego, na pewien cel społeczny, na organizację, stało się w jakiejś części darowizną dla konkretnej osoby.
- Organizacje pożytku publicznego w większości akceptują możliwość indywidualizacji, a nawet ją popierają. To przysparza pieniędzy.
- Powstały organizacje, które są fikcją, służą do transferu pieniędzy, są swego rodzaju kasą transferową. To łamanie idei ustawy i nie powinno być dopuszczone. Ten problem jest coraz poważniejszy, ale również nie podoba mi się, że obywatele często dysponują tym 1% w sposób mechaniczny, ich decyzje są przypadkowe, wynikają z jakichś podsuniętych informacji, są podporządkowane marketingowi. Np. jedna z organizacji rozprowadzała wzory oświadczenia podatkowego z wpisanym swoim numerem konta i zebrała najwięcej pieniędzy. To jest konsekwencja tego, że pewne rozwiązania i mechanizmy tej ustawy nie zostały właściwie zastosowane. Od razu też powiem, że moje wyobrażenia o liczbie organizacji pożytku publicznego całkowicie rozeszły się z tym, co jest. Myślałem, że będzie kilkaset takich organizacji, że będą to duże organizacje, z tradycją i pewnym dorobkiem. Okazało się, że jest ich kilka tysięcy.
- To miała być elita… Zbyt łatwo przyznaje się ten status, zaniżone zostały kryteria.
- Mam wrażenie, że polityka władz sądowych w tej sprawie szła po linii najmniejszego oporu. Każdy, kto przyniósł papiery, otrzymywał rejestrację, system sądowniczy potraktował to całkowicie formalnie, nie wgłębiając się w stronę merytoryczną. Przyznanie statusu organizacji pożytku publicznego okazało się po prostu rejestracją. W związku z tym powstało wiele organizacji, które nie są w stanie wypełnić wynikających ze statusu obowiązków, a powstały po to, żeby sięgnąć po ten 1%. Widać już nawet, że te, które nie odnoszą sukcesów w zdobywaniu pieniędzy, często rezygnują ze statusu OPP, bo daje on prawa, ale właśnie nakłada też obowiązki. Uważam, że ich egzekwowanie i sprawdzanie, czy dana organizacja jest w stanie wywiązać się z nich, nie do końca zostało dopełnione. To też jest punkt do weryfikacji.
- Budzi sprzeciw fakt,, że niektóre organizacje pożytku publicznego niemałe pieniądze, pozyskane z tego 1%, przeznaczają na wielkie kampanie reklamowe, billboardy, plakaty, ulotki, reklamy w mediach. Za niezdrową sytuację można również uznać powstanie całego biznesu do obsługi beneficjentów 1%, żerującego na hojnie obdarzanych.
- To znaczy, że pewna część organizacji istnieje właśnie ze względu na ten mechanizm 1% i że przeznaczają znaczną część swoich dochodów na pozyskiwanie tych pieniędzy. Służy to ich istnieniu a nie realizacji celów statutowych. To jest powód dla ustawodawcy, by wprowadzić ograniczenia limitowe, ile można przeznaczyć na marketing, i jednocześnie zażądać rzeczywistej sprawozdawczości. W ostatnim okresie skreślono z rejestru trochę organizacji pożytku publicznego, które nie dostarczyły w odpowiednim czasie swoich sprawozdań. Te sprawozdania powinny być zresztą rozpatrywane nie tylko w kategoriach czysto formalnych, ale także poddane pewnej weryfikacji, choćby nawet selektywnej, aby nie tworzyć do tego nowej armii urzędników.
Moim zdaniem, sektor organizacji pozarządowych nie wytworzył pewnych zasad wewnętrznych, opartych nie na ustawach, tylko swego rodzaju samorządności i samoregulacji. W ustawie jest zapisana Rada Działalności Pożytku Publicznego, która w 1/3 składa się z przedstawicieli tych organizacji. Można ich uznać za reprezentację środowiska i na tych osobach powinien ciążyć obowiązek rozpoczęcia wewnętrznej uczciwej debaty o negatywnych, patologicznych działaniach, które mogą podważać wiarygodność OPP. Oprócz korygowania legislacji i praktyki wynikającej z ustawy, bardzo potrzebny jest ten obszar krytycznej refleksji, samokontroli, samoregulacji mających charakter bardziej etyczny i społeczny niż formalny i urzędniczy.
Chciałem także zwrócić uwagę, że jedną z takich patologii jest to, że media, także komercyjne mają własne organizacje działalności pożytku publicznego i wykorzystują swoją przewagę marketingową i reklamową do autopromocji. Nie mam nic przeciwko tym fundacjom, ale jest tu nierówność szans, jeśli istnieje Fundacja Polsatu czy TVN, korzystające w istocie rzeczy z quasi reklamy społecznej.
- Trzeba zmienić system finansowania działalności pożytku publicznego?
- Organizacje pozarządowe w zbyt dużym stopniu bazują na środkach publicznych, a w związku z tym uzależniają się od władzy publicznej. Powinny mieć możliwość pozyskiwania środków własnych. Rozwiązaniem, które parę lat temu zaproponowałem, jest ustawa o przedsiębiorczości społecznej. Dawałaby ona także organizacjom pozarządowym dodatkowe możliwości prowadzenia działalności gospodarczej w celach społecznych, w formie przedsiębiorstwa społecznego, usamodzielniała je, upodmiotowiała. Niepokoi mnie również, że te organizacje w swoich działaniach są szalenie zorientowane na środki unijne, a przecież będzie ich z czasem mniej, a za jakiś czas może w ogóle nie będzie. Czy to oznacza, że zaniknie ta forma aktywności obywatelskiej? Organizacje nie profilują się, nie budują swego środowiska, misji, zdolności do działania, one po prostu krążą między różnymi źródłami środków publicznych, a to powoduje, że nie wypełniają swoich statutowych funkcji. Te wszystkie problemy sprawiają, że trzeci sektor nie rozwija się z taką dynamiką, jak chcielibyśmy, i w taki sposób, który służy budowie społeczeństwa obywatelskiego, kapitału społecznego i rozwojowi.
System finansowania publicznego musi być możliwie prosty, przejrzysty, sprawny. Pamiętajmy jednak, że rozwój organizacji pozarządowych nie może wyłącznie opierać się na finansowaniu publicznym, ale również w jakiejś części na odpłatności, indywidualnej dobroczynności, własnej aktywności, działalności gospodarczej. W Polsce właśnie te inne mechanizmy nie rozwijają się, co powoduje, że to skrzywienie i patologie stają się mocniejsze. Skorygujmy to! – to zadanie dla ustawodawcy, ale także dla sektora i jego reprezentacji. Więc sumując, zbiorowe doświadczenie w funkcjonowaniu tego systemu powinno nas skłaniać do dokonania teraz pogłębionej refleksji i istotnych korekt. I uchwalenia ustawy o przedsiębiorczości społecznej.
- W środowisku organizacji pożytku publicznego i ich otoczeniu trwa dyskusja na temat anomalii w funkcjonowaniu sektora, a stanowiska są bardzo różne. Jedni uważają, że należy wzmóc kontrolę, nadzór, inni – przeciwnie, że te nieprawidłowości są skutkiem nadmiernej regulacji, która utrudnia działalność. Są również opinie, że należy zlikwidować status OPP i wtedy problemów nie będzie. Na skuteczną kontrolę społeczną trudno liczyć, obywatele są nie tylko mało aktywni, ale też pojęcie pożytku publicznego czy dobra wspólnego to dla wielu kategorie dość abstrakcyjne.
- Przed ustawą o działalności pożytku publicznego w Polsce istniały przepisy pozwalające na samoorganizację. Istniała ustawa o fundacjach, prawo o stowarzyszeniach i bardzo długo część środowiska uważała, że nie są potrzebne żadne nowe rozwiązania. W moim przekonaniu, problem polegał na tym, że w Polsce świat władzy publicznej i świat społeczeństwa obywatelskiego, organizacji pozarządowych jako organizacji obywatelskich były od siebie całkowicie odwrócone. Działalność była finansowana głównie ze środków zagranicznych i szczególny opór w stosunku do wprowadzenia nowego ustawodawstwa wyrażały silne organizacje, zbudowane za środki zagraniczne, które chciały utrwalić swoją monopolistyczną pozycję. W związku z tym chodziło nie tyle o stworzenie nowego typu organizacji pozarządowych, co pewnego statusu, o który mogą się ubiegać istniejące i nowe organizacje. Statusu, który pozwalał wchodzić w bardziej zaawansowaną współpracę z władzą publiczną, szczególnie samorządami terytorialnymi.
Idea była taka: jeden porządek to jest porządek samoorganizacji, drugi to uregulowane według pewnych zasad współdziałania samorządnych, samodzielnych organizacji pozarządowych z władzą publiczną. Uważam, że elementem tego powinien być status OPP. Tu nie widzę żadnego powodu rewidowania konstrukcji jako takiej, natomiast bardziej istotne elementy do rewizji są związane z praktyką.
Dzisiaj problemem nie jest tylko to, jak zapewnić organizacjom bieżące finansowanie, roczne czy krótsze, ale w jaki sposób mogą one budować swój żelazny kapitał, który wyposażyłby je w zdolność do prowadzenia działalności, aby były uniezależnione od koniunkturalnego finansowania projektowego. Organizacje potrzebują też bazy lokalowej. Myślę, że w małych i średnich miejscowościach gmina będzie zmierzać do tego, żeby istniały swego rodzaju domy inicjatyw obywatelskich, aktywności obywatelskiej, gdzie różne organizacje pozarządowe będą miały miejsce dla siebie, będą razem gospodarzyły, gdzie będzie prowadzona działalność kulturalna, edukacyjna czy inna.
Uważam, że dzisiaj dla rozwijania tego ruchu brakuje wielu narzędzi, np. możliwości pozyskiwania pożyczek i poręczeń. System bankowy nie jest tym zainteresowany, stąd potrzebne jest rozwijanie firm pośrednictwa finansowego, nie będących instytucjami rynkowymi, adresowanych do organizacji pozarządowych, by w przypadku realizacji większych projektów mogły one pożyczać pieniądze na wkład własny.
Widzę masę luk w naszym systemie, które powinny być usuwane przy wykorzystaniu pieniędzy unijnych. Najgorszym użytkiem jest wyznaczanie po prostu puli na organizacje pozarządowe, które startują w konkursach i dostają te pieniądze. To nie rozwiązuje problemu, tworzy natomiast sytuację, w której będą one coraz bardziej podporządkowane logice finansowania unijnego, nie zakorzenią się, nie zbudują zaplecza, ale staną się profesjonalnymi mechanizmami do wyciągania publicznych pieniędzy, nie zawsze dla dobra społecznego.
- Panie profesorze, dlaczego naukowcy nie zajmują się pogłębionymi badaniami jakości działania organizacji pozarządowych? Jeśli są, to raczej badania wyrywkowe, ilościowe, ogólne diagnozy…
- Jest Klon/Jawor, pomyślany jako infrastrukturalna organizacja, jest relatywnie silny ruch osób, które zajmują się tym analitycznie. Badania nie są rozwinięte z wielu powodów. Np. nie ma porządnej statystyki publicznej i badania tego sektora są kosztowne, bo trzeba to robić trochę chałupniczo. Organizacje pozarządowe to jest także i segment aktywności zawodowej - rosnący zresztą na całym świecie – w tej chwili udział zatrudnienia w tym sektorze wynosi w Polsce ponad 1%. Potrzebne jest stworzenie ośrodków, które byłyby w stanie prowadzić kompetentne, profesjonalne badania w tym zakresie. Uczelnie muszą zacząć doceniać, że w ogóle istnieje trzeci sektor, muszą pojawić się naukowcy wyspecjalizowani w tej problematyce. Gdyby porównać, jak wygląda zaplecze badawcze tego sektora w Niemczech czy w innych krajach, to my jesteśmy jeszcze na poziomie szkoły podstawowej, ale odrabiamy zaległości. Tutaj potrzebne byłoby rozsądne ukierunkowanie środków publicznych, mniej na różnego rodzaju rozproszone i drobne projekty, bardziej na systematyzację wiedzy w tym zakresie i tworzenie centrów wiedzy o sektorze pozarządowym.
- Dziękuję za rozmowę.