Ekonomia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2543
Współczesne państwo w sposób szczególny potrzebuje „mózgu”. Inaczej nie przetrwa, ponieważ niezbędna jest mu zdolność do przetwarzania istotnych danych, informacji i wiedzy z otoczenia. Musi bowiem tworzyć i realizować strategie, czyli programować kluczowe działania w różnych perspektywach czasu. Ich znaczenie jest takie, że ukierunkowują i nadają ład działaniom bieżącym.
Piszę zatem o potencjale analitycznym państwa. Przejawia się on w zdolności instytycji państwa do przetwarzania danych o problemach najbardziej złożonych i zdolności do programowania rozwiązań sprzyjających rozwojowi. Niektórzy uczeni wskazują na znaczenie tego potencjału z uwagi na to, że żyjemy w erze państwa informacyjnego.
Potencjał analityczny jest konceptem niezwykle złożonym i to z wielu powodów. W odniesieniu do państwa, jego cechą szczególną wydaje się to, że jego budowanie wymaga długich lat, a także konsekwencji w kształtowaniu dobrych praktyk w sposobie funkcjonowania państwa. Ci, którzy mają być „mózgiem” państwa potrzebują zapewnienia stabilnych warunków do rozwoju zawodowego. Umiejętności analityczne wymagają bowiem długiego akumulowania doświadczeń zawodowych, analitycznych, itp. Istniejące wciąż, w przynajmniej części urzędów, tak zwane „drzwi obrotowe” nigdy nie doprowadzą do ukształtowania silnego potencjału analitycznego.
Ponadto budowanie potencjału analitycznego wymaga wysokiego poziomu merytokratyczności, a więc takich cech państwa, które jest zdolne do rekrutowania urzędników do swoich struktur strategicznych i wykonawczych wyłącznie na podstawie zalet kandydata do pracy w instytucji państwa.
Merytokracja jest uznawana w państwach najwyżej rozwiniętych jako istotne źródło legitymizacji współczesnego systemu sprawowania władzy i rządzenia. Jest to element weberowskiej koncepcji panowania racjonalno-legalnego. Tymczasem u nas, jak pisze socjolog Krzysztof Jasiecki, „atuty merytokracji nie zostały w tym celu uruchomione w znaczącej skali”.
Dodatkowym czynnikiem, który czyni tę sprawę trudną jest to, że„mózg” państwa powstaje w warunkach określonej kultury umysłowej i wymaga określonej kultury umysłowej, aby się odpowiednio kształtował. Chodzi o taką kulturę, która rodzi skłonności do reagowania analizą na wyłaniające się problemy i zgadnienia, czy wyzwania.
Konieczne jest także zrozumienie tego, że „mózg” państwa nie oznacza już tylko mózgu literalnie rozumianych instytucji państwowych (administracji rządowej, czy samorządowej). Elementy „mózgu” państwa znajdują się w różnych sferach państwa – na uczelniach, w organizacjach pozarządowych, niezależnych think tankach, itp. Sztuką jest zaprogramowanie synergii między nimi, zwłaszcza kiedy ich interesy nie są zbieżne.
Rzecz w tym, że administracja straciła dawny przywilej posiadania przewagi w zakresie wielu zasobów (wiedzy, pieniędzy, umiejętności). W większości krajów nastąpiło zdemokratyzownie dostępu do zasobów, np. do wiedzy, do stosowania przemocy, do konstruowania propozycji rozwiązań (think tanks), do wykonywania projektów na rzecz obywateli (charities), do władzy ekonomicznej (globalne korporacje).
Potrzeby intelektualne państwa
Kluczowy jest potencjał analityczny, który znajdujemy w różnych sferach państwa i społeczeństwa, jednak potencjał analityczny instytucji władzy centralnej i samorządowej jest istotny przy założeniu, że potrafi pełnić rolę integratora procesów poznawczych w państwie.
Istniejące diagnozy potencjału instytucji państwa (władzy) nie są krzepiące. Wciąż aktualna wydaje się diagnoza Stanisława Mazura ( „Zarządzanie wiedzą w polskiej administracji publicznej”, 2008), który twierdził, że podstawowym mankamentem administracji jest jej „niski poziom zdolności do wykorzystywania wiedzy dla potrzeb procesów decyzyjnych”. Wskazuje on na brak architektury instytucjonalnej określającej tworzenie, przepływ i kapitalizowanie wiedzy. Postuluje podniesienie wiedzochłonności państwa i jego struktur.
W Polsce istnieją, choć nieliczne, badania, które pozwalają na formułowanie pewnych diagnoz. W 2011 r. (w „Diagnozie zarządzania zasobami ludzkimi w służbie cywilnej” oraz w pracy „Polskie ministerstwa jako organizacje uczące się” ) opublikowano wyniki z badań czterech ministerstw (gospodarki, rozwoju regionalnego, środowiska i transportu). Wykazały one, że resorty nie podejmowały regularnych analiz własnych działań. Nie istniały interakcje zewnętrzne w zinstytucjonalizowanej formie. Stosowane były doraźne rozwiązania eksperckie. Natomiast jeśli „mówić o autorefleksji na poziomie jednostek i mniejszych zespołów, to – z braku jasno zdefiniowanych celów – przyjmuje ona wyłącznie formę działań korygujących”.
Co najbardziej niepokojące - wiedza była tracona na skutek braku efektywnych struktur jej magazynowania i dystrybucji. Nowe rozwiązania w zakresie zarządzania wiedzą wprowadzano bez wcześniejszego testowania, a ich efekty nie były poddawane krytycznej analizie.
Niezwykle negatywnym zjawiskiem jest to, że często dochodzi do swoistej utraty wiedzy w wyniku znacznej rotacji pracowników. Okazało się, iż w niektórych przypadkach trudno było odtworzyć proces decyzyjny (nieodległy w czasie), gdyż biorące w nim udział osoby odeszły z pracy.
W ministerstwach szwankuje system obiegu informacji. Mniej niż połowa ankietowanych przyznała, że ich departament ma politykę zarządzania wiedzą. Urzędnicy bowiem w niewystarczającym stopniu korzystają z prostych rozwiązań gwarantujących pamięć instytucjonalną (np. baz szablonów pism i prezentacji, zrealizowanych projektów, baz kompetencji pracowników, podręcznych księgozbiorów).
Rzadkością jest praca zespołowa, współpraca z ekspertami zewnętrznymi, którzy wspomagają uczenie się pracowników i rozwijają ich potencjał. Dominuje uczenie się na własnych błędach i samokształcenie.
Jednym z problemów są trudne relacje administracji publicznej ze światem eksperckim i naukowym. Urzędy mają skłonność do polegania na własnej zgromadzonej wiedzy, wiedza z zewnątrz jest tylko uzupełnieniem.
Badanie wskazuje, że pracownicy kluczowych komórek organizacyjnych posiadają odpowiedni poziom wykształcenia, ale widoczny jest brak osób z wykształceniem socjologicznym, które – zdaniem badaczy – lepiej przygotowują do programowania i prowadzenia badań i analiz. Problemem jest także to, że do administracji rzadko trafią osoby, które wcześniej pracowały w instytucjach badawczych.
Ministerstwo zdrowia: potrzeby a rzeczywistość
Podkreśliłbym znaczenie problemu wysokiej rotacji i konsekwencji, które z niej wypływają. Została ona stwierdzono w badaniu z 2009 r., które objęło Ministerstwo Zdrowia (A. Zybała, „Wyzwania w systemie ochrony zdrowia – zasoby ludzkie i zasoby organizacyjne w centralnych instytucjach”).
W tym resorcie również stwierdzono brak potencjału analitycznego, który byłby adekwatny do zadań publicznych, jakie ono wykonuje. W niektórych departamentach skład pracowników zmieniał się niemal w całości w ciągu 3-4 lat. Prowadziło to do utraty pamięci instytucjonalnej w tej instytucji. Pracownicy nie pamietali projektów sprzed kilku lat, poniieważ nikt już nie pracował, gdy były wykonywane.
Co ciekawe, nie było także departamentu strategicznego (w okresie badania). Widoczny był także niski staż pracy na stanowiskach kierowniczych, co blokowało efektywny udział kadr zarządzających w procesach współtworzenia polityki zdrowia.
Dość pesymistyczne były także wnioski z badania w 2009 roku w zakresie gospodarowania wiedzą w systemie zdrowia. Ministerstwo nie wypracowywało zwrotnej wiedzy o tym, jak działa system i jego składowe – brakowało adekwatnych działań ewaluacyjnych. Nie było danych odnośnie metod przeprowadzania ewaluacji.
Ministerstwo zdrowia nie posiadało analiz długofalowych odnośnie wyzwań w związku ze starzeniem się społeczeństwa, współczesnych chorób i ich leczenia, rozwoju nowych usług medycznych, zagrożeń cywilizacyjnych, znaczenia kwalifikacji kadry zarządzającej w systemie zdrowia na poziomie lokalnym, nierówności w dostępie do świadczeń zdrowotnych, czy społecznego kontekstu chorób.
Jak wykazało badanie, personel merytoryczny resortu był nieliczny i słabo wyspecyfikowany, zwłaszcza jeśli chodzi o dokumentalistów czy analityków, którzy generują wiedzę operacyjną, służącą budowaniu nowych, innowacyjnych polityk zdrowotnych. Nie było wyodrębnionej grupy pracowników programowych (w krajach anglosaskich ich odpowiednikami są funkcje typu policy worker, czy policy officer). Niedoceniona pozostawała agenda badawcza. Niekompletny był mechanizm planowania badań społecznych, które mogą być źródłem wiedzy, będącej podstawą do podejmowania decyzji w zakresie formowania systemu ochrony zdrowia.
W konsekwencji strategiczny profil ministerstwa był niedokreślony. Agenda działania miała charakter głównie doraźny. Kształtowały ją bieżące zdarzenia, często o charakterze kryzysowym, albo aktywność tzw. głośnych grup. Nieadekwatnie do potrzeb identyfikowano problemy w systemie zdrowia. Brak strategicznych dokumentów, które pokazywałyby priorytety kierownictwa w w średnio- i długoterminowym okresie. Brakowało modelu zarządzania systemem ochrony zdrowia, itp.
Nie było też klarownej strategii zarządzania zasobami ludzkimi, która wskazywałaby na zestawy kluczowych kompetencji i umiejętności, niezbędnych, aby wiodące instytucje w systemie ochrony zdrowia mogły sprostać obecnym i wyłaniającym się wyzwaniom.
Analityk? A kto to?
Niezwykle ciekawe wyniki badań przeprowadzonych w 41 urzędach administracji rządowej opublikowano w 2014 r.(Bartosz Ledzion, Karol Olejniczak, „Potencjał analityczny kadr administracji rządowej”). Dotyczyły one rozmiarów akywności analitycznej w administracji centralnej. Okazało się, że na 4176 przebadanych pracowników administracji centralnej pracą analityczną zajmowały się 574 osoby (spełniające przyjęte kryteria). W przypadku 104 osób indeks analityka przyjmował wysokie wartości (0,625 i więcej), dla 444 osób wskaźnik kształtował się powyżej przeciętnej (0,197).
Autorzy badania za analityka uznali takiego pracownika administracji, który wykorzystuje w swojej pracy nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu wyniki badań, ekspertyz, analiz, diagnoz itp. oraz używa nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu podstawowych metod analizy danych ilościowych (np. analiza wybranych parametrów statystycznych, takich jak średnia, mediana czy wariancja; analiza korelacji, podstawowe testy statystyczne, analiza szeregów czasowych itp.), a także diagnozy z wykorzystaniem metod badań społeczno-ekonomicznych.
Kulturowe ograniczenia
Zajmujący się teorią zarządzania Janusz Hryniewicz przeprowadził badania, które mogą być podstawą do wyciągania najszerszych wniosków na temat sposobu funkcjonowania polskich organizacji (wszelkiego typu - publicznych i społecznych). Budzą one największe zaniepokojenie, jeśli myślimy o wzmacnianiu potencjału analitycznego.
Badania te wskazują, że w polskich organizacjach widoczna jest tendencja do dogmatyzmu poznawczego, ograniczania różnorodności poglądów. Ich członkowie odczuwają przymus poszukiwania jednej przyczyny wszystkiego. Konsekwencją jest to, że organizacje z takimi cechami unikają współpracy, albo ją sabotują. Blokują innym starania o wypracowanie nowych, lepszych rozwiązań kwestii najistotniejszych dla danej organizacji.
U znacznej cześci członków organizacji dyskusja, próby nieskrępowanej wymiany zdań, rodzą dysonans poznawczy, czyli poczucie frustracji i całego szeregu przykrych napięć psychicznych oraz lęków z racji kontaktu z nowymi poglądami, informacjami, czy postawami.
J. Hryniewicz tak to podsumowuje: „w organizacjach widoczne jest słabe upowszechnienie kartezjańskiego ideału kulturowego. Oznacza to niechęć do pogłębionych analiz i słabą wiarę w możliwość racjonalnego zgłębienia głównych cech rzeczywistości społecznej. Widać romantyczne podejście do postrzegania rzeczywistości i prowadzenia argumentacji. Objawia się to m.in. brakiem systematyczności w działaniu, czy pokładaniu nadmiernej nadziei w jednorazowych mobilizacjach, zrywach itp.”.
Inni uczeni też wskazują na głęboko zakorzenione problemy. Psycholog społeczna Elżbieta Wesołowska pisała np. o znaczeniu deliberacji w życiu publicznym, jako sposobie generowania społecznej wiedzy. Postawiła pytanie, czy debaty deliberatywne są możliwe w stosunkowo młodej polskiej demokracji, czy idea deliberacji ma szanse akceptacji we współczesnym polskim społeczeństwie, czy jest kompatybilna z polskim systemami wartości i praktykami społecznymi, czy potrafimy rozwiązywać problemy i dyskutować kontrowersje w ramach debat deliberatywnych?
Autorka „Potencjałów i barier urzeczywistniania deliberacji w polskich warunkach kulturowych” pisze, iż „można znaleźć dane wskazujące, że polska kultura bazuje na wartościach odmiennych niż pochodzące z kultury, w których wyrosły idee deliberacji”. W uzasadnieniu przedstawiła wyniki badań prowadzonych przez psychologów, czy socjologów w zakresie wzorów kultury, odwołujących się do kluczowych pojęć, za pomocą których analizowane są orientacje kulturowe, mające wpływ na podejście do deliberacji, jak „dystans władzy”, czy „autonomia intelektualna”.
W pierwszym przypadku – dystans władzy w Polsce jest tradycyjnie wysoki, co oznacza skłonność do tworzenia autorytarnych relacji międzyludzkich, które utrudniają deliberację, wymagającą przyznania sobie wzajemnej podmiotowości. W zakresie natomiast autonomii intelektualnej Polska zajmuje trzydziestą pozycję wśród 66 badanych państw. Oczywiście, konkluzje wyprowadzane z wyników takich badań zawsze można dyskutować.
Andrzej Zybała
Autor jest profesorem SGH, kieruje Katedrą Polityki Publicznej w SGH.
Specjalizuje się w dziedzinie polityki publicznej, rządzenia publicznego, w szczególności polityką zdrowia, edukacji, rynku pracy. Wydał ostatnio książkę pt. „Polski umysł na rozdrożu. Wokół kultury umysłowej w Polsce. W Poszukiwaniu źródeł niepowodzeń części naszych działań publicznych”. Pisaliśmy o niej w nr. 6-7/17 SN -http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/286-recenzje-el/3622-polski-rozum-na-rozdrozu
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Zdzisław Sadowski
- Odsłon: 4544
Michał Kalecki był nie tylko przenikliwym obserwatorem i analitykiem gospodarki w jej różnych formach ustrojowych i stadiach rozwoju, lecz także teoretykiem makroekonomii, który formułował ważne spostrzeżenia i uogólnienia oraz miał wyraźne koncepcje dotyczące form i kierunków działania i prowadzenia polityki gospodarczej.
Pozostawił po sobie ważną spuściznę obejmującą zarówno problematykę kapitalistycznej gospodarki rynkowej, jak też wzrostu gospodarczego w krajach słabo rozwiniętych, jak wreszcie pożądanych form usprawnienia gospodarki centralnie planowanej.
W latach 30. XX w., kiedy rozpoczął swoją działalność naukową w dziedzinie ekonomii, jego wyjściową troską teoretyczną i polityczno-gospodarczą stał się problem bezrobocia. Było to zrozumiałe w sytuacji, gdy świat był objęty wielkim kryzysem, który doprowadził wszędzie do głębokiego spadku produkcji i ogromnego, masowego bezrobocia, utrwalanego przez wieloletnią stagnację. Analiza tego problemu doprowadziła Michała Kaleckiego do wniosku, że w kapitalistycznej gospodarce rynkowej osiągnięcie i utrzymanie pełnego zatrudnienia jest teoretycznie możliwe pod warunkiem prowadzenia właściwej polityki gospodarczej. Myśl ta pozostaje aktualna w dzisiejszym świecie, w którym bezrobocie stało się chroniczną chorobą gospodarki i wykazuje okresowo tendencję rosnącą.
Główną myślą teorii Kaleckiego była teza, że rozmiary produkcji i zatrudnienia w kapitalistycznej gospodarce rynkowej zależą ostatecznie od wielkości popytu rynkowego, w szczególności od popytu inwestycyjnego. Myśl ta, która znalazła też wyraz w niezależnie powstałej teorii Keynesa, prowadziła do wniosku, że bezrobocie jest następstwem niedostatecznego popytu.
W teorii ekonomii problem bezrobocia pojawił się po raz pierwszy już w trzeciej dekadzie XIX wieku jako krytyczne spostrzeżenie odnotowane przez Davida Ricardo. Od tego czasu nauka ekonomii borykała się przez wiele dziesięcioleci z włączeniem tego schorzenia do obrazu działania systemu gospodarczego, który zgodnie z prawem Say’a był rozumiany jako nastawiony w zasadzie na osiąganie równowagi przy pełnym wykorzystaniu wszystkich zasobów, a więc przy pełnym zatrudnieniu.
Kalecki i Keynes byli pionierami tezy teoretycznej, że w rzeczywistości gospodarka rynkowa wcale nie jest tak ukierunkowana, lecz jest nastawiona na osiąganie równowagi przy niepełnym wykorzystaniu zasobów. Z tezy tej wynika, że pełne zatrudnienie nie jest osiągalne automatycznie w wyniku gry sił rynkowych. Wymaga ono świadomej polityki makroekonomicznej rządu zmierzającej do podniesienia całkowitego popytu na dostatecznie wysoki poziom. Można to osiągnąć, zwiększając popyt inwestycyjny czy to przez wydatki publiczne z możliwością finansowania ich z deficytu budżetowego, czy też przez pobudzanie inwestycji prywatnych za pomocą odpowiedniej polityki podatkowej.
To podejście do problemu od strony popytu doprowadziło zarówno Keynesa, jak i Kaleckiego, do poszukiwania sposobów pobudzania popytu, jeśli okazuje się niedostateczny. Ich recepty w sposób podobny do siebie przypisują decydujące znaczenie inwestycjom. Różnią się między sobą stosunkiem do społecznego aspektu podziału dochodu, który wchodzi w grę, gdy pobudzanie inwestycji okaże się niewystarczające. Podczas gdy Keynes podkreślał znaczenie zwiększenia prywatnych oszczędności z zysków, to Kalecki poszedł po linii położenia nacisku na potrzebę pobudzenia popytu konsumpcyjnego grup społecznych o niskich dochodach drogą przesunięcia w podziale dochodu od zysków do płac przy pomocy podatków.
Kalecki nie widział żadnych ograniczeń ekonomicznych dla stosowania polityki pełnego zatrudnienia, natomiast dostrzegał zdecydowane ograniczenie o charakterze politycznym. Uważał on, że przedsiębiorcy są zasadniczo przeciwni koncepcji pełnego zatrudnienia, ponieważ wzmocniłoby ono pozycję świata pracy, a zaszkodziło ich własnej pozycji. To skłania ich do zasadniczego sprzeciwu wobec wydatków państwowych na cele promocji zatrudnienia. Natomiast popierają politykę równoważenia budżetu.
Czasy mają znaczenie
Tematem powtarzającym się w szeregu referatów w niniejszej książce, jak też szeroko dyskutowanym na Konferencji Warszawskiej, był kontrast między polityką gospodarczą praktykowaną w krajach kapitalistycznych w trzeciej ćwiartce w porównaniu z polityką w ostatniej ćwiartce ubiegłego stulecia.
Pierwszy z tych dwóch okresów, nazywany często „złotym wiekiem” kapitalizmu, odznaczał się, przynajmniej w Europie, pełnym zatrudnieniem, wysokim tempem wzrostu gospodarczego, stosunkowym wzrostem udziału płac w dochodzie narodowym i podziałem dochodu bez powiększania się jego nierówności.
Te wysoce zadowalające osiągnięcia przypisywano częściowo rozszerzonej kontroli państwa nad gospodarką. Rządy państw stosowały politykę typu keynesowskiego, która przyczyniała się do utrzymywania wysokiego poziomu łącznego popytu, zwłaszcza dzięki liberalnej polityce pieniężnej.
Dla uniknięcia nadmiernego uproszczenia należy zauważyć, że osiągnięcia „złotego wieku” nie można prawdopodobnie zaliczyć w całości do sukcesów polityki państwa. W większości krajów towarzyszyły im nadwyżki budżetowe, co wskazuje na to, że pełne zatrudnienie było wynikiem wydatków raczej prywatnych niż publicznych. Przy zadowalająco wysokim poziomie wydatków prywatnych aktywna polityka fiskalna nie była potrzebna. Jednak sytuacja ta żadną miarą nie była sprzeczna z analizą Kaleckiego, mogła raczej świadczyć o pewnego rodzaju ugodzie, do jakiej doszło między biznesem i światem pracy.
Drugi okres, poczynając od późnych lat siedemdziesiątych, przyniósł z sobą ogólne przejście do polityki, która pozostawała w całkowitej sprzeczności ze wskazaniami Keynesa-Kaleckiego, ale dużo bardziej odpowiadała interesom kapitalistów ze swoim preferowaniem stabilizacji finansowej zamiast wzrostu gospodarczego i zatrudnienia. Zbadane w tej książce szczegółowo przykłady Zjednoczonego Królestwa i Niemiec przedstawiają poszerzony obraz ich gospodarki, który pokazuje, iż stosowana tam polityka, wsparta ograniczeniami praw związków zawodowych, doprowadziła do wzrostu udziału zysków w produkcie krajowym brutto, znacznego wzrostu bezrobocia i stagnacji realnych inwestycji w przemyśle.
Pisząc w pierwszym z tych dwóch okresów, Kalecki mógł pozostawać pod wrażeniem, że to, co działo się w zaawansowanych krajach kapitalistycznych mogło odpowiadać temu, co nazwał „przełomową reformą kapitalizmu”. Miało to oznaczać osiągnięcie politycznego konsensu między światem pracy i biznesem, który umożliwił usunięcie przeszkód politycznych i przyjęcie za cel osiągnięcie pełnego zatrudnienia za pomocą aktywnej polityki państwa. Kalecki mógł sądzić, że „reforma przełomowa” stała się realnym faktem. Jednakże to, co się stało w następnym okresie, pokazało, że nawet jeśli to zostało wprowadzone w życie, to uległo odwróceniu.
Zwycięstwo neoliberalizmu
Pod koniec lat siedemdziesiątych tendencje inflacyjne napędzane przez kryzys naftowy spowodowały przejście do restrykcyjnej polityki pieniężnej. Obawy przed deficytami budżetowymi wykluczyły stosowanie aktywnej polityki fiskalnej jak również wszelką myśl o popieraniu popytu.
W ten sposób wyłoniło się na nowo ograniczenie polityczne. Przywrócone zostało ukierunkowanie polityki makroekonomicznej na dawne koncepcje liberalizmu rynkowego, ograniczonej roli państwa i stabilizacji finansowej. Podstawowa rola została przyznana bankom centralnym, które miały sprawować kontrolę nad podażą pieniądza i hamować inflację. Wzrost i zatrudnienie utraciły swoją rolę najważniejszych celów polityki.
Przez około 25 lat ta neoliberalna ideologia dominowała w świecie gospodarki rynkowej. Przyniosła wyraźnie ujemne skutki. W rezultacie, dzisiejszy stan gospodarki światowej nie daje wiele powodów do optymizmu jeśli chodzi o przyszłość.
Globalizacja, po której oczekiwano, że będzie podnosić ogólny dobrobyt dzięki liberalizacji handlu i przepływów kapitału, sprawiła żałosny zawód. Zamiast pobudzania wzrostu gospodarczego i trwałego rozwoju, swoboda międzynarodowych ruchów kapitału przyniosła destabilizację finansową, szereg kryzysów finansowych i ogólne osłabienie działalności gospodarczej.
Bezrobocie jest wysokie i wzrasta zarówno w krajach rozwiniętych jak i rozwijających się. Duże obszary globu nie mogą znaleźć wyjścia ze skrajnej nędzy. Przepaść między krajami bogatymi i biednymi rozszerza się, aczkolwiek imponujące osiągnięcia gospodarcze Chin zamazują wyrazistość tego ogólnego obrazu. Ale nawet w krajach wysoko rozwiniętych nierówności dochodów pogłębiają się i zagrażają spójności społeczeństw. Najwidoczniej pojawia się potrzeba znalezienia nowych rozwiązań instytucjonalnych i politycznych, które by pogodziły siłę napędową konkurencji rynkowej z niepokojącymi problemami społecznymi, poszerzonymi obecnie przez problemy ekologiczne. Można to uznać za najważniejsze wyzwanie dla ludzkiej wspólnoty.
W czasie, gdy powstawała (lub odradzała się) doktryna neoliberalna, mogła ona być uzasadniona przez fakt, iż problemem, przed którym stanął świat w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, była raczej inflacja niż niedostatek popytu. Ale w końcu sytuacja ta uległa zmianie. Zagrożeniem na dzień dzisiejszy nie jest już inflacja lecz deflacja. To zaś ponownie stawia idee Keynesa i Kaleckiego w centralnym punkcie.
Jest paradoksem, że w kołach finansowych nadal utrzymują się wpływy doktryny neoliberalnej. Pomimo tego, co dzieje się w gospodarce światowej, kwestia bezrobocia przykuwa na sobie w tych kołach mniej uwagi niż problem inflacji. Główny nacisk polityki kładzie się w nich na hamowanie inflacji i zmniejszanie deficytów budżetowych. Ważnym przykładem tego, wymienianym w niniejszej książce, jest traktat z Maastricht, w którym wśród postulowanych założeń politycznych brak jest wskaźników bezrobocia.
Takie nastawienie polityki wskazuje na poważny rozdźwięk między realnymi faktami a stosowanymi w niej metodami. Można to chyba częściowo tłumaczyć obawą przed odejściem od doktryny zrodzonej w późnych latach siedemdziesiątych, częściowo zaś brakiem zaufania do możliwości zwalczania bezrobocia w warunkach, gdy wykazuje ono tendencję do wzrostu.
Może również wchodzić w rachubę fakt, iż w odróżnieniu od inflacji, bezrobocie nie dotyka bezpośrednio decydentów, którzy na skutek tego są mniej uczuleni na jego konsekwencje.
Idea Kaleckiego dzisiaj
Jednakże zmiana polityki jest nagląco potrzebna. Wyłania się kwestia, jak dalece możliwe jest dzisiaj przywrócenie podstawowych cech charakteryzujących ów „złoty wiek”. Czy możliwe jest projektowanie polityki opartej na teoriach Keynesa i Kaleckiego w zmienionych w istotnym stopniu warunkach, włącznie z instytucjonalną nadbudową dzisiejszego systemu rynkowego? Trudno jest nie ulec pokusie rozważenia tego problemu w kategoriach przywołania marzenia Kaleckiego o „przełomowej reformie kapitalizmu” jako szeroko pojętej ugodzie społeczno-politycznej w odniesieniu do celów i głównych narzędzi polityki rozwoju gospodarczego.
Trzeba jednak uznać fakt, iż bezpośrednia aktualność idei Kaleckiego uległa ograniczeniom przez to, że w ciągu kilku minionych dziesięcioleci zmieniły się w istotnym stopniu sposoby funkcjonowania systemu rynkowego, charakter konkurencji, organizacja procesów produkcyjnych jak też jego nadbudowa instytucjonalna. Żeby można było stosować w praktyce obecne metody polityki, trzeba je dostosować do tych nowych warunków.
W epoce nowej cywilizacji informatycznej, rozwój gospodarczy w krajach zaawansowanych jest napędzany raczej przez innowacje niż przez inwestycje (Porter 1990). Jakkolwiek Kalecki uznawał rolę innowacji jako jedną z sił napędowych postępu gospodarczego, to jednak traktował je jako czynnik egzogeniczny w stosunku do mechanizmu rynkowego. Tymczasem dzisiaj stały się one jego w pełni endogenicznym i trwale działającym składnikiem.
Również istota pojęcia inwestycji stała się czymś zupełnie różnym od tego, co zwykło się przez nie rozumieć. Inwestycje oznaczają dzisiaj głównie nakłady na oświatę i badania naukowe, które stanowią podstawę procesów innowacyjnych. Wszystko to musiało wpłynąć w istotnym stopniu na zmiany w postawach i politykach przedsiębiorstw jak również rządów państw.
Bardzo ważnym nowym czynnikiem jest wielce poszerzona rola rynków finansowych w gospodarce światowej w wyniku przeprowadzonej na szeroką skalę liberalizacji przepływów kapitału. Wpływ liberalizacji finansowej na wzrost gospodarczy w świecie, według początkowych oczekiwań wysoce pozytywny, okazał się czymś wręcz przeciwnym. Niestabilność rynków finansowych sprawiła, że zarówno rządy jak i prywatny biznes stały się bardziej uczulone na ryzyko i skłonne do zmiany swoich funkcji celu przez zastąpienie wzrostu gospodarczego stabilnością pieniądza, która w końcowym efekcie doprowadziła do spadku tempa wzrostu.
Swoboda ruchów kapitału powoduje, że niemożliwe jest koordynowanie polityki pieniężnej i fiskalnej, a przez to również ich wykorzystanie do pobudzania efektywnego popytu. Wiodąca rola została przypisana polityce pieniężnej w celu zapobiegania inflacji i stabilizacji kursu walutowego, aby w ten sposób zabezpieczyć gospodarkę przed ucieczką kapitału. Rezultaty tego okazały się jednak dalekie od zadowalających.
Ponawiane są wciąż wezwania o podjęcie działań na płaszczyźnie międzynarodowej w celu stworzenia nowego światowego systemu monetarnego. Jeden z uznanych autorytetów w sprawach rynków finansowych reprezentuje sprecyzowany pogląd, że dyscyplina rynku nie może już dłużej pozostawać wyłącznym celem, lecz wymaga uzupełnienia przez politykę władz publicznych zmierzającą do utrzymania stabilności na rynkach finansowych (Soros 1998, s.176)
„Przełomowa reforma” aktualna
Na tym tle nie jest niespodzianką, że trudno jest dać zadowalającą odpowiedź na pytanie, jak dalece w tak zmienionym systemie instytucjonalnym można wykorzystać zalecenia Kaleckiego. Problem pozostaje otwarty i zachęca do dalszej dyskusji. Jedynie sposób podstawowego podejścia wydaje się jasny. Potrzebna jest orientacja polityki w kierunku wzrostu gospodarczego i wysokiego poziomu zatrudnienia, a nie na tłumienie działalności gospodarczej przez przyznanie najwyższego priorytetu stabilizacji finansowej i walce z inflacją.
Do osiągnięcia tych celów w nowych warunkach instytucjonalnych potrzebna jest aktywna rola demokratycznych rządów w podtrzymywaniu mechanizmu rynkowego, zarówno na płaszczyźnie wewnętrznej jak i międzynarodowej. Ostatecznych rozwiązań należy szukać w formie kontraktowej, do czego jako przewodnik służyć może idea „przełomowej reformy”.
Kaleckiego poszukiwania środków leczenie chorób systemu kapitalistycznego doprowadziły go w końcu do znalezienia odpowiedzi w logice długookresowego centralnego planowania gospodarczego. Był on aż nadto świadomy zagrożeń autokratycznych i dlatego wysuwał koncepcję centralnego planowania demokratycznego, opartego na współpracy planistów „z góry” i organizacjami pracowniczymi „z dołu”. Jednakże aktualna forma tego rodzaju współpracy pozostawała w sferze wirtualnej i trudno jest dzisiaj rozpatrywać ją inaczej niż w kategoriach atrakcyjnej utopii.
Jednocześnie należy brać pod uwagę negatywne doświadczenia z nadmiernym wtrącaniem się państwa do gospodarki. Centralne planowanie oparte na własności państwowej nie zdało egzaminu jako system gospodarczy, ponieważ okazało się bezsilne w sferze postępu technologicznego i nie spełniło swej roli jako system polityczny, ponieważ posłużyło za fundament dla niedopuszczalnego autokratyzmu.
Konkurencja rynkowa okazała się niedoścignionym i najefektywniejszym, spośród znanych, mechanizmem alokacji zasobów i nie należy oczekiwać, ani dopuścić do tego, aby państwo zastąpiło mechanizm rynku w pełnieniu którejkolwiek z jego podstawowych funkcji. Aktywna rola państwa powinna polegać wyłącznie na pośrednim oddziaływaniu na funkcjonowanie systemu rynkowego za pomocą polityki makroekonomicznej i jej odpowiednich narzędzi w celu tworzenia zabezpieczeń przed niepełnym wykorzystywaniem zasobów i niesprawiedliwym podziałem dochodu.
Taką rolę rząd może spełniać tylko w systemie demokratycznym.
System wolnorynkowy w dzisiejszych czasach niesłusznie jest nazywany liberalnym, ponieważ nie można z powodzeniem osiągać głównych celów liberalizmu w społeczeństwie dręczonym przez masowe bezrobocie, nędzę i marginalizację dużych części społeczeństwa.
Częścią spuścizny Kaleckiego, która wydaje się być najbardziej aktualna dla dzisiejszych problemów, jest jego wkład do teorii rozwoju gospodarczego. Jego teoria wzrostu zachowuje swoją ważność w odniesieniu do gospodarek o nieograniczonej podaży siły roboczej. Również zachowują swoja ważność jego obserwacje dotyczące ograniczeń politycznych i instytucjonalnych na drodze do uprzemysłowieniu krajów słabiej rozwiniętych. Nadal aktualnym pozostaje taż traktowanie przezeń podaży żywności jako czynnika ograniczającego rozwój gospodarczy.
Istnieje duże podobieństwo w historii krajów rozwijających się do tego, co powiedziano o „złotym wieku” w krajach zaawansowanych. Do roku 1980 panowało ogólne poparcie dla polityki uprzemysłowienia opartej na inwestycjach publicznych oraz ochronie za pomocą taryf celnych i środków kontroli administracyjnej. Był to okres stosunkowo wysokiego tempa wzrostu na wielu obszarach, zwłaszcza Ameryki Łacińskiej, a nawet Afryki. Jednakże po roku 1980 nastąpiło ogólne osłabienie wzrostu, a nawet spadek dochodu.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych niemal powszechnie przyjęta została nowa linia polityki, zwana „konsensem waszyngtońskim” z liberalizacją handlu, prywatyzacją przedsiębiorstw stanowiących własność państwa, stabilizacją finansową i ograniczaniem inflacji jako jej głównymi celami. Jej wyniki okazały się pod wszelkimi względami negatywne. Neoliberalizm doprowadził do powiększenia nierówności dochodów i wzrostu ubóstwa. Jasne okazało się, że jeśli ma się osiągnąć zmniejszenie ubóstwa, to należy odejść od polityki narzuconej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy na rzecz celowej polityki popierania zatrudnienia i wzrostu gospodarczego.
Sprawy pominięte a dziś ważne
Jednym z poważnych problemów, którym nie zajęła się teoria Kaleckiego, a z którym mają do czynienia obecnie kraje rozwijające się (jak również gospodarki objęte transformacją systemową), okazał się fakt, iż trudno jest stosować środki pobudzania popytu w warunkach rosnącej penetracji importu, charakterystycznej dla wielu słabych gospodarek o niskiej konkurencyjności. Nie można przy pomocy takich środków osiągnąć poprawy na odcinku zatrudnienia, ponieważ przyrost ogólnego popytu, zamiast przyczyniać się do wzrostu krajowej produkcji i zatrudnienia, prowadzi do wzrostu importu i w końcowym rachunku do wzrostu deficytu bieżącego bilansu handlowego.
W bardziej ogólnych kategoriach można powiedzieć, że dla kraju rozwijającego się import jest potrzebny dla umożliwienia wzrostu produktu krajowego brutto. Z tym wiąże się jednak problem zdolności płatniczej. Występuje zatem potrzeba przypływów kapitału zagranicznego. Wydaje się jednak, że - poza nielicznymi wyjątkami - ogólną tendencją dopływu kapitału zagranicznego są przyrosty importu i spadki łącznego popytu. Jak wykazało doświadczenie, może to łatwo prowadzić do „pułapki zadłużenia”, gdy dług zagraniczny przewyższy możliwości jego obsługi.
Przykładem gospodarki z wysokim bezrobociem i poważną nadwyżka importu oraz rosnącym deficytem bieżącego bilansu handlowego była Polska w latach 1996-2001. Przy orientacji popytu krajowego nastawionej raczej na wzrost importu niż na produkty krajowe, deficyt handlowy a wraz z nim deficyt bieżącego bilansu płatniczego wykazuje wrodzoną tendencję do wzrostu.
Kilkadziesiąt lat wcześniej problem bilansu płatniczego można było rozwiązywać wprowadzając ograniczenia ilościowe importu. Dzisiaj, wobec zobowiązań międzynarodowych w ramach Światowej Organizacji Handlu jest to niedopuszczalne. Nie ma zatem żadnej widocznej drogi do uniknięcia wzrostu bezrobocia, tak iż recepta Kaleckiego nie może pomóc w tej sytuacji. Wynika z tego przesłanie, że tylko rzeczywiście konkurencyjne gospodarki mogą podejmować politykę dotyczącą strony popytowej.
Może można wyrazić nadzieję, że w nadchodzącej przyszłości światowa nauka ekonomii będzie ewoluować w kierunku ponownego przyswojenia sobie idei Michała Kaleckiego i ponownego ich stosowania – w unowocześnionej postaci – w praktyce polityczno-gospodarczej.
Zdzisław Sadowski
Od red. Powyższy tekst jest fragmentem książki Zdzisława Sadowskiego i Adama Szeworskiego – Kalecki’s Economics Today. Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji.
Debata na temat myśli ekonomicznej Kaleckiego odbyła się 2.12.14 w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym. Więcej - http://www.pte.pl/
O M. Kaleckim powstał też film w reżyserii Krzysztofa Miklaszewskiego – Kalecki. Geniusz zapomniany -
http://wddw.pl/index.php/kalecki-geniusz-zapomniany
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 87
Czy istnieje alternatywa dla grabieży Ziemi?
Czy istnieje alternatywa dla wywoływania wojny?
Czy istnieje alternatywa dla zniszczenia planety?
Nikt nie zadaje tych pytań, bo wydają się absurdalne. Ale też nikt nie może przed nimi uciec. Do czasu nadejścia globalnego kryzysu gospodarczego dewizą tak zwanego „neoliberalizmu” było TINA: „Nie ma alternatywy!”.
Brak alternatywy dla „neoliberalnej globalizacji”?
Brak alternatywy dla nieograniczonej gospodarki „wolnego rynku”?
Czym jest „neoliberalna globalizacja”?
Najpierw wyjaśnijmy, czym są globalizacja i neoliberalizm, skąd się biorą, kto nimi kieruje, co głoszą, co robią, dlaczego ich skutki są tak fatalne, dlaczego się nie powiodą i dlaczego ludzie mimo to się ich trzymają. Następnie przyjrzyjmy się reakcjom tych, którzy nie są – lub nie będą – w stanie żyć z konsekwencjami, jakie powodują.
Tu zaczynają się trudności. Od dobrych dwudziestu lat wmawia się nam, że nie ma alternatywy dla neoliberalnej globalizacji i że w rzeczywistości żadna taka alternatywa nie jest potrzebna. Raz po raz konfrontowani jesteśmy z koncepcją TINA: „Nie ma alternatywy!”. „Żelazna dama”, Margaret Thatcher, była jedną z tych, które bez końca powtarzały to przekonanie.
Koncepcja TINA zabrania wszelkiego myślenia. Kieruje się logiką, że nie ma sensu analizować i omawiać neoliberalizmu i tak zwanej globalizacji, ponieważ są one nieuniknione. Nie ma znaczenia, czy tolerujemy to, co się dzieje, czy nie – to i tak się dzieje. Nie ma sensu próbować tego zrozumieć. Zatem: Ulegaj! Zabij albo zgiń!
Niektórzy posuwają się nawet do sugerowania, że globalizacja – rozumiana jako system gospodarczy, który rozwinął się w określonych warunkach społecznych i historycznych – to nic innego jak prawo natury. Z kolei „natura ludzka” rzekomo odzwierciedla charakter podmiotów gospodarczych tego systemu: egoistycznych, bezwzględnych, chciwych i zimnych. To, jak nam powiedziano, działa na korzyść wszystkich.
Pozostaje pytanie: dlaczego „niewidzialna ręka” Adama Smitha stała się „widzialną pięścią”? Podczas gdy niewielka mniejszość czerpie ogromne korzyści z dzisiejszego neoliberalizmu (z których oczywiście nic nie pozostanie), zdecydowana większość populacji Ziemi cierpi w takim stopniu, że stawką jest samo jej przetrwanie. Wyrządzone szkody wydają się nieodwracalne.
Na całym świecie media – zwłaszcza stacje telewizyjne – unikają zajmowania się tym problemem. Częstą wymówką jest to, że nie da się go wyjaśnić.[1] Prawdziwym powodem jest oczywiście korporacyjna kontrola nad mediami.
Czym jest neoliberalizm?
Neoliberalizm jako program polityki gospodarczej, narodził się w Chile w 1973 roku. Jego inauguracja polegała na zorganizowanym przez USA zamachu stanu przeciwko demokratycznie wybranemu prezydentowi socjalistycznemu i ustanowieniu krwawej dyktatury wojskowej, znanej z systematycznych tortur. Był to jedyny sposób na urzeczywistnienie neoliberalnego modelu tzw. „chłopaków z Chicago” pod przywództwem Miltona Friedmana – ucznia Friedricha von Hayeka.
Poprzednikiem modelu neoliberalnego jest liberalizm gospodarczy XVIII i XIX wieku i jego idea „wolnego handlu”. Goethe oceniał wówczas: „Wolny handel, piractwo, wojna – nierozerwalna trójka!”[2].
W centrum zarówno starego, jak i nowego liberalizmu gospodarczego leży:
interes własny i indywidualizm; oddzielenie zasad etycznych od spraw gospodarczych, innymi słowy - proces „oddzielania” gospodarki od społeczeństwa; racjonalność ekonomiczna jako zwykły rachunek kosztów i korzyści oraz maksymalizacja zysku; konkurencja jako podstawowa siła napędowa wzrostu i postępu; specjalizacja i zastępowanie gospodarki nastawionej na przetrwanie nastawionym na zysk handlem zagranicznym („przewaga komparatywna kosztów”); oraz zakaz ingerencji państwa w siły rynkowe.[3]
Nowy liberalizm ekonomiczny przewyższa stary w swoim globalnym założeniu. Dzisiejszy liberalizm gospodarczy funkcjonuje jako model dla każdego: wszystkich części gospodarki, wszystkich sektorów społeczeństwa, życia/samej natury. W konsekwencji, niegdyś „odkorzeniona” gospodarka teraz twierdzi, że „osadza” wszystko, w tym władzę polityczną. Co więcej, pojawia się nowa, wypaczona „etyka ekonomiczna” (a wraz z nią pewna koncepcja „natury ludzkiej”), która wyśmiewa wszystko, od tak zwanych dobroczyńców, przez altruizm, bezinteresowną pomoc w opiece nad innymi, po ideę odpowiedzialności.[4]
Posuwa się to aż do twierdzenia, że dobro wspólne zależy wyłącznie od niekontrolowanego egoizmu jednostki, a zwłaszcza od dobrobytu korporacji transnarodowych. Rzekomo niezbędna „wolność” gospodarki – która paradoksalnie oznacza jedynie wolność korporacji – polega zatem na wolności od odpowiedzialności i zaangażowania w społeczeństwo.
Maksymalizacja zysku musi nastąpić w jak najkrótszym czasie; oznacza to, najlepiej, poprzez spekulację i „wartość dla akcjonariuszy”. Musi napotykać na jak najmniej przeszkód.
Obecnie globalne interesy ekonomiczne przeważają nie tylko nad troskami pozaekonomicznymi, ale także nad krajowymi względami ekonomicznymi, ponieważ korporacje postrzegają siebie jako coś wykraczającego poza wspólnotę i naród.[5] Tworzy się „równe pole gry”, które oferuje globalnym graczom najlepsze możliwe warunki. To pole gry nie zna żadnych prawnych, społecznych, ekologicznych, kulturowych ani narodowych „barier”.[6] W rezultacie konkurencja gospodarcza rozgrywa się na rynku wolnym od wszelkich wpływów pozarynkowych, pozaekonomicznych lub protekcjonistycznych – o ile oczywiście nie służą one interesom dużych graczy (korporacji). Interesy korporacji – ich maksymalny wzrost i postęp – mają absolutny priorytet. Uzasadnieniem tego jest twierdzenie, że ich dobrobyt oznacza również dobrobyt małych przedsiębiorstw i warsztatów.
Różnicę między nowym a starym liberalizmem gospodarczym można najpierw sformułować w kategoriach ilościowych: po tym, jak kapitalizm przeszedł przez serię pęknięć i wyzwań – wywołanych przez „konkurencyjny system gospodarczy”, kryzys kapitalizmu, powojenny „keynesizm” z jego tendencjami do państwa socjalnego i opiekuńczego, wewnętrzny masowy popyt konsumpcyjny (tzw. fordyzm) oraz cel pełnego zatrudnienia na Północy, liberalne cele gospodarcze z przeszłości nie tylko euforycznie odżyły, ale także uległy „globalizacji”. Głównym powodem jest rzeczywiście koniec konkurencji między alternatywnymi systemami gospodarczymi. Jednakże stwierdzenie, że potwierdza to zwycięstwo kapitalizmu i „złotego Zachodu” nad „mrocznym socjalizmem”, jest tylko jedną z możliwych interpretacji.
Inną – przeciwstawną – interpretacją jest postrzeganie „nowoczesnego systemu światowego” (obejmującego zarówno kapitalizm, jak i socjalizm) jako dotkniętego ogólnym kryzysem, który powoduje totalną i bezlitosną konkurencję o globalne zasoby, jednocześnie torując drogę możliwościom inwestycyjnym, tj. waloryzacji kapitału.[7]
Trwająca globalizacja neoliberalizmu pokazuje, która interpretacja jest słuszna. Przede wszystkim dlatego, że różnice między starym a nowym liberalizmem gospodarczym można wyrazić nie tylko ilościowo, ale także jakościowo. Jesteśmy świadkami zupełnie nowych zjawisk: zamiast demokratycznej „pełnej konkurencji” między wieloma małymi przedsiębiorstwami korzystającymi z wolności rynku, wygrywają tylko wielkie korporacje. W rezultacie tworzą one nowe oligopole rynkowe i monopole o nieznanych dotąd rozmiarach. Rynek pozostaje zatem wolny tylko dla nich, podczas gdy staje się niewolny dla wszystkich innych, którzy są skazani na egzystencję zależności (jako przymusowi producenci, pracownicy i konsumenci) lub całkowicie wykluczeni z rynku (jeśli nie mają nic do sprzedania ani kupienia). Około pięćdziesiąt procent światowej populacji należy obecnie do tej grupy, a odsetek ten rośnie.[8]
Prawo antymonopolowe straciło wszelką moc, odkąd normy ustanowiły korporacje transnarodowe. To korporacje – a nie „rynek” jako anonimowy mechanizm czy „niewidzialna ręka” – determinują dzisiejsze zasady handlu, na przykład ceny i regulacje prawne. Dzieje się to poza jakąkolwiek kontrolą polityczną. Spekulacja ze średnią dwudziestoprocentową marżą zysku wypiera uczciwych producentów, którzy stają się „nieopłacalni”.[9] Pieniądze stają się zbyt cenne dla stosunkowo nieopłacalnych, długoterminowych projektów, lub projektów, które służą jedynie – jakże śmiałe! – dobremu życiu. Pieniądze zamiast tego „wędrują w górę” i znikają.
Kapitał finansowy coraz bardziej determinuje, czym są i co robią rynki.[10] Odłączając dolara od ceny złota, kreacja pieniądza nie ma już bezpośredniego związku z produkcją”.[11] Co więcej, w dzisiejszych czasach większość z nas – dokładnie tak jak wszystkie rządy – jest zadłużona. To kapitał finansowy ma wszystkie pieniądze – my nie mamy żadnych.[12]
Małe, średnie, a nawet niektóre większe przedsiębiorstwa są wypychane z rynku, zmuszane do upadku lub przejmowane przez korporacje transnarodowe, ponieważ ich wyniki są poniżej średniej w porównaniu ze spekulacją – a raczej: sprzeczkami – wygrywają. Sektor publiczny, który historycznie definiowano jako sektor gospodarki i administracji non-profit, jest „odchudzony”, a jego „dochodowe” części („klejnoty”) przekazywane korporacjom (prywatyzowane). W konsekwencji znikają usługi społeczne, które są niezbędne do naszego istnienia. Małe i średnie przedsiębiorstwa prywatne – które do niedawna zatrudniały osiemdziesiąt procent siły roboczej i zapewniały normalne warunki pracy – również odczuwają skutki tych zmian. Rzekoma korelacja między wzrostem gospodarczym a bezpieczeństwem zatrudnienia jest fałszywa. Gdy wzrostowi gospodarczemu towarzyszą fuzje przedsiębiorstw, miejsca pracy są tracone.[13]
Jeśli pojawiają się jakieś nowe miejsca pracy, większość z nich jest niepewna, co oznacza, że są one dostępne jedynie tymczasowo i słabo płatne. Jedna praca zazwyczaj nie wystarcza, aby się utrzymać.[14] Oznacza to, że warunki pracy na Północy stają się zbliżone do tych na Południu, a warunki pracy mężczyzn do warunków pracy kobiet – trend diametralnie odmienny od tego, co zawsze nam powtarzano. Korporacje przenoszą się teraz na Południe (lub Wschód), aby wykorzystać tanią – a zwłaszcza żeńską – siłę roboczą bez przynależności związkowej. Dzieje się tak już od lat 70. XX wieku w „Strefach Przetwórstwa Eksportowego” (EPZ, „fabrykach rynku światowego” lub „maquiladoras”), gdzie produkuje się większość światowych chipów komputerowych, trampek, ubrań i sprzętu elektronicznego.[15]
Strefy EPZ znajdują się na obszarach, gdzie wiekowe warunki kolonialno-kapitalistyczne i autorytarno-patriarchalne gwarantują dostępność taniej siły roboczej.[16] Niedawne przesunięcie możliwości biznesowych z sektora dóbr konsumpcyjnych na sektor zbrojeniowy jest szczególnie niepokojącym zjawiskiem.[17]
Nie tylko produkcja towarów jest „outsourcingowana” i lokowana w EPZ, ale także sektor usług. Jest to wynik tzw. trzeciej rewolucji przemysłowej, czyli rozwoju nowych technologii informatycznych i komunikacyjnych. Wiele miejsc pracy zniknęło całkowicie z powodu komputeryzacji, również w sektorze administracyjnym.[18] Połączenie zasad „wysokiej technologii” i „niskich płac”/„braku płac” (zawsze negowanych przez entuzjastów „postępu”) gwarantuje „przewagę kosztów porównawczych” w handlu zagranicznym. Ostatecznie doprowadzi to do „chińskich płac” na Zachodzie.
Potencjalna utrata zachodnich konsumentów nie jest postrzegana jako zagrożenie. Gospodarka korporacyjna nie przejmuje się tym, czy konsumenci są Europejczykami, Chińczykami czy Hindusami.
Środki produkcji koncentrują się w coraz mniejszej liczbie rąk, zwłaszcza że kapitał finansowy – sam w sobie niepewny – kontroluje wartości aktywów coraz agresywniej.
Powstają nowe formy własności prywatnej, między innymi poprzez „oczyszczanie” własności publicznej i przekształcanie dotychczas publicznych i prywatnych usług i przemysłu na małą skalę w sektor korporacyjny. Dotyczy to przede wszystkim dziedzin, które od dawna (przynajmniej częściowo) były wykluczone z logiki zysku – np. edukacji, zdrowia, energetyki czy zaopatrzenia w wodę i jej utylizacji. Nowe formy tzw. ogrodzeń wyłaniają się z dzisiejszej całkowitej komercjalizacji dotychczasowych małych prywatnych lub publicznych usług i przemysłu, „dóbr wspólnych” oraz zasobów naturalnych, takich jak oceany, lasy deszczowe, regiony różnorodności genetycznej lub o znaczeniu geopolitycznym (np. potencjalne trasy rurociągów) itd.[19]
Jeśli chodzi o nowe przestrzenie wirtualne i sieci komunikacyjne, jesteśmy świadkami gorączkowych wysiłków, aby objąć je również kontrolą prywatną.[20]
Wszystkie te nowe formy własności prywatnej są w istocie tworzone przez (mniej lub bardziej) drapieżne formy zawłaszczania. W tym sensie stanowią one kontynuację historii tzw. pierwotnej akumulacji, która rozprzestrzeniła się globalnie, zgodnie z hasłem: „Wzrost poprzez wywłaszczenie!”[21].
Większość ludzi ma coraz mniejszy dostęp do środków produkcji, a zatem rośnie zależność od deficytowej i nisko płatnej pracy. Zniszczenie państwa opiekuńczego niszczy również pojęcie, że jednostki mogą polegać na społeczności w czasach potrzeby. Nasze istnienie opiera się wyłącznie na prywatnych, tj. drogich usługach, które często są znacznie gorszej jakości i znacznie mniej niezawodne niż usługi publiczne. (To mit, że prywatne zawsze przewyższa publiczne).
Doświadczamy niedoboru, wcześniej znanego tylko kolonialnemu Południu. Stare twierdzenie, że Południe ostatecznie przekształci się w Północ, okazało się błędne. To Północ coraz bardziej przekształca się w Południe. Jesteśmy świadkami najnowszej formy „rozwoju”, a mianowicie światowego systemu niedorozwoju.[22] Rozwój i niedorozwój idą ręka w rękę.[23] Może to wkrótce dojrzeć nawet u pracowników „pomocy rozwojowej”.
To zazwyczaj kobiety są wzywane do równoważenia niedorozwoju poprzez zwiększoną pracę („świadczenie usług”) w gospodarstwie domowym. W rezultacie obciążenie pracą i niedopłacanie kobietom przybiera przerażające rozmiary: wykonują one nieodpłatną pracę w domu i słabo opłacaną pracę „gospodyń domowych” poza nim.[24] Jednak komercjalizacja nie kończy się na progu domu. Nawet prace domowe stają się przedmiotem komercyjnej kooptacji („pytanie o nową pokojówkę”), z niewielkimi korzyściami finansowymi dla kobiet wykonujących tę pracę.[25]
Między innymi z tego powodu kobiety są coraz częściej zmuszane do prostytucji, jednego z największych współczesnych światowych przemysłów.[26] To ilustruje dwie rzeczy: a) jak mało „emancypacja” kobiet faktycznie prowadzi do „równych warunków” z mężczyznami; oraz b) że „rozwój kapitalistyczny” nie oznacza wzrostu „wolności” w stosunkach pracy najemnej, jak od dawna twierdzi lewica.[27] Gdyby tak było, neoliberalizm oznaczałby dobrowolny koniec kapitalizmu, gdy osiągnie on swój najdalszy zasięg. Jednak wydaje się to mało prawdopodobne.
Dziś w „systemie światowym” żyją setki milionów quasi-niewolników, więcej niż kiedykolwiek wcześniej.[28] Autorytarny model „Stref Przetwarzania Eksportowego” podbija Wschód i zagraża Północy. Redystrybucja bogactwa przebiega coraz szybciej – i z coraz większą prędkością – od dołu do góry. Przepaść między bogatymi a biednymi nigdy nie była większa. Klasa średnia znika. Z taką sytuacją mamy do czynienia.
Staje się oczywiste, że neoliberalizm nie oznacza końca kolonializmu, lecz wręcz przeciwnie – kolonizację Północy. Ta nowa „kolonizacja świata”[29] odwołuje się do początków „nowoczesnego systemu światowego” w „długim XVI wieku”, kiedy to podbój Ameryk, ich eksploatacja i kolonialna transformacja umożliwiły powstanie i „rozwój” Europy[30]. Tak zwane „choroby dziecięce” nowoczesności wciąż ją prześladują, nawet w podeszłym wieku. Są one w istocie główną cechą najnowszego etapu nowoczesności. Rozwijają się, zamiast zanikać.
Gdzie nie ma Południa, tam nie ma Północy; gdzie nie ma peryferii, tam nie ma centrum; gdzie nie ma kolonii, tam nie ma – w każdym razie nie ma – cywilizacji „zachodniej”.[31]
Austria również jest częścią systemu światowego. Staje się coraz bardziej kolonią korporacyjną (zwłaszcza korporacji niemieckich). Nie powstrzymuje jej to jednak przed byciem aktywnym kolonizatorem, zwłaszcza na Wschodzie.[32]
Społeczne, kulturowe, tradycyjne i ekologiczne względy zostają porzucone i ustępują miejsca mentalności grabieży. Wszystkie globalne zasoby, które nam jeszcze pozostały – zasoby naturalne, lasy, woda, pule genetyczne – stały się przedmiotami użytkowania. Konsekwencją jest szybka destrukcja ekologiczna poprzez wyczerpanie. Jeśli ktoś zarabia więcej na wycinaniu drzew niż na ich sadzeniu, to nie ma powodu, aby ich nie wycinać.[33]
Ani społeczeństwo, ani państwo nie ingerują, pomimo globalnego ocieplenia i oczywistego faktu, że wycinka niewielu pozostałych lasów deszczowych nieodwracalnie zniszczy klimat Ziemi – nie wspominając o wielu innych negatywnych skutkach takich działań.[34]
Prawa klimatyczne, zwierzęce, roślinne, ludzkie i ogólne prawa ekologiczne są nic nie warte w porównaniu z interesami korporacji – bez względu na to, że lasy deszczowe nie są zasobem odnawialnym i że cały ekosystem Ziemi od nich zależy. Gdyby chciwość i racjonalizm, z jakim jest ona egzekwowana ekonomicznie, rzeczywiście były wrodzoną cechą antropologiczną, nigdy nie dożylibyśmy tego dnia.
Dowódca wahadłowca kosmicznego, który okrążył Ziemię w 2005 roku, zauważył, że „płonie centrum Afryki”. Miał na myśli Kongo, w którym znajduje się ostatni wielki las deszczowy kontynentu. Bez niego nie będzie już chmur deszczowych nad źródłami Nilu. Musi on jednak zniknąć, aby korporacje uzyskały swobodny dostęp do zasobów naturalnych Konga, które są przyczyną wojen nękających dziś ten region. W końcu diamenty i koltan są potrzebne do telefonów komórkowych.
Dziś wszystko na Ziemi zamienia się w towary, tj. wszystko staje się przedmiotem „handlu” i komercjalizacji (co w istocie oznacza likwidację, przekształcenie wszystkiego w płynny pieniądz). W stadium neoliberalnym kapitalizmowi nie wystarcza globalne dążenie do mniej kosztochłonnej i najlepiej „bezpłatnej” produkcji towarowej. Celem jest przekształcenie każdego i wszystkiego w towary, w tym samego życia.[35] Ślepo zmierzamy ku gwałtownemu i absolutnemu końcowi tego „sposobu produkcji”, a mianowicie całkowitej kapitalizacji/likwidacji poprzez „monetaryzację”.[36]
Jesteśmy świadkami nie tylko nieustannej pochwały rynku – jesteśmy świadkami tego, co można określić mianem „fundamentalizmu rynkowego”. Ludzie wierzą w rynek jak w boga. Wydaje się, że panuje przekonanie, że bez niego nic nie mogłoby się wydarzyć. Całkowita globalna, maksymalizowana akumulacja pieniądza/kapitału jako abstrakcyjnego bogactwa staje się jedynym celem działalności gospodarczej. Musi zostać ustanowiony „wolny” rynek światowy dla wszystkiego – rynek światowy funkcjonujący zgodnie z interesami korporacji i pieniądza kapitalistycznego. Instalacja takiego rynku postępuje z oszałamiającą szybkością. Stwarza on nowe możliwości zysku tam, gdzie wcześniej ich nie było, np. w Iraku, Europie Wschodniej czy Chinach.
Jedna rzecz pozostaje powszechnie pomijana: abstrakcyjne bogactwo tworzone w celu akumulacji implikuje zniszczenie natury jako bogactwa konkretnego. Rezultatem jest „dziura w ziemi”, a obok niej wysypisko śmieci ze zużytymi towarami, przestarzałymi maszynami i bezwartościowymi pieniędzmi.[37] Jednakże, gdy całe bogactwo konkretne (które dziś składa się głównie z ostatnich zasobów naturalnych) zniknie, bogactwo abstrakcyjne również zniknie. Według słów Marksa, „wyparuje”. Fakt, że bogactwo abstrakcyjne nie jest bogactwem realnym, stanie się oczywisty, podobnie jak odpowiedź na pytanie, jakie bogactwo tak naprawdę wytworzyła współczesna działalność gospodarcza. Ostatecznie to nic innego jak bogactwo pieniężne (i nawet ono istnieje głównie wirtualnie lub na rachunkach) stanowi monokulturę kontrolowaną przez niewielką mniejszość. Różnorodność zostaje stłumiona, a miliony ludzi zastanawiają się, jak przetrwać. A tak naprawdę: jak przetrwać bez zasobów, środków produkcji i pieniędzy?
Nihilizm naszego systemu gospodarczego jest oczywisty. Cały świat zostanie przekształcony w pieniądz – a potem zniknie. W końcu pieniądza nie da się zjeść. Nikt nie zdaje się brać pod uwagę faktu, że nie da się przekształcić towarów, pieniędzy, kapitału i maszyn w bogactwo naturalne lub materialne. Wydaje się, że u podstaw wszelkiego „rozwoju gospodarczego” leży założenie, że „zasoby”, „źródła bogactwa”[38], są odnawialne i wieczne – podobnie jak „wzrost”, który generują[39].
Neoliberalizm i jego „totalitaryzm monetarny” udowadniają, że pogląd, jakoby kapitalizm i demokracja były jednym, to mit.[40]
Prymat polityki nad gospodarką został utracony. Politycy wszystkich partii porzucili go. To korporacje dyktują politykę. Tam, gdzie w grę wchodzą interesy korporacyjne, nie ma miejsca na demokratyczne konwencje ani kontrolę społeczną. Przestrzeń publiczna znika. Res publica przekształca się w res privata, czyli – jak moglibyśmy dziś powiedzieć – res privata transnationale (w pierwotnym łacińskim znaczeniu „privare” oznacza „pozbawiać”).
Tylko ci u władzy nadal mają prawa. Sami sobie przyznają potrzebne licencje, od „licencji na grabież” po „licencję na zabijanie”.[41] Ci, którzy stają im na drodze lub kwestionują ich „prawa”, są oczerniani, kryminalizowani i w coraz większym stopniu określani jako „terroryści” lub, w przypadku rządów buntujących się, jako „państwa zbójeckie” – etykieta, która zazwyczaj oznacza groźbę lub faktyczny atak militarny, jak widać w przypadku Jugosławii, Afganistanu i Iraku, a być może w niedalekiej przyszłości także Syrii i Iranu. Prezydent USA Bush wspomniał nawet o możliwości przeprowadzenia „prewencyjnych” ataków nuklearnych, gdyby Stany Zjednoczone poczuły się zagrożone bronią masowego rażenia.[42] Unia Europejska nie wyraziła sprzeciwu.[43]
Neoliberalizm i wojna to dwie strony tej samej monety.[44] Wolny handel, piractwo i wojna to wciąż „nierozłączna trójka” – dziś być może bardziej niż kiedykolwiek. Wojna nie tylko „dobra dla gospodarki”, ale wręcz jej siła napędowa i może być rozumiana jako „kontynuacja gospodarki innymi środkami”.[45] Wojna i gospodarka stały się niemal nieodróżnialne.[46] Wojny o zasoby – zwłaszcza o ropę i wodę – już się rozpoczęły.[47] Wojny w Zatoce Perskiej są najbardziej oczywistym przykładem. Militaryzm ponownie jawi się jako „wykonawca akumulacji kapitału” – potencjalnie wszędzie i trwale.[48]
Prawa człowieka i prawa suwerenności zostały przeniesione z ludzi, społeczności i rządów na korporacje.[49] Pojęcie ludu jako suwerennego podmiotu zostało praktycznie zniesione. Jesteśmy świadkami swoistego zamachu stanu. Systemy polityczne Zachodu i państwa narodowego jako gwarancje i wyraz międzynarodowego podziału pracy we współczesnym systemie światowym ulegają coraz większemu rozpadowi.[50] Państwa narodowe przekształcają się w „państwa peryferyjne” zgodnie z podrzędną rolą, jaką odgrywają w protodespotycznym „Nowym Porządku Świata”.[51] Demokracja wydaje się przestarzała. W końcu „utrudnia prowadzenie działalności gospodarczej”.[52]
„Nowy Porządek Świata” oznacza nowy podział pracy, który nie rozróżnia już między Północą a Południem, Wschodem a Zachodem – dziś wszędzie jest Południe. Ustanawia się odpowiednie prawo międzynarodowe, które skutecznie funkcjonuje od góry do dołu („od góry do dołu”) i eliminuje wszelkie lokalne i regionalne prawa wspólnotowe. Co więcej, wiele takich praw traci ważność zarówno z mocą wsteczną, jak i na przyszłość.[53]
Logika neoliberalizmu jako swoistego totalitarnego neomerkantylizmu polega na tym, że wszystkie zasoby, wszystkie rynki, wszystkie pieniądze, wszystkie zyski, wszystkie środki produkcji, wszystkie „możliwości inwestycyjne”, wszystkie prawa i cała władza należą wyłącznie do korporacji. Parafrazując Richarda Sennetta: „Wszystko dla korporacji!”[54] Można by dodać: „Teraz!”
Korporacje mogą robić, co im się podoba z tym, co otrzymują. Nikt nie ma prawa ingerować. Paradoksalnie, oczekuje się od nas, że będziemy na nich polegać, jeśli chodzi o znalezienie wyjścia z kryzysu, w którym się znajdujemy. To naraża cały glob na ryzyko, ponieważ korporacje nie ponoszą odpowiedzialności ani jej nie znają. Czasy umów społecznych minęły.[55] W rzeczywistości samo wskazywanie kryzysu stało się przestępstwem, a wszelka krytyka wkrótce zostanie określona jako „terror” i jako taka będzie prześladowana.[56]
Medycyna ekonomiczna MFW
Od lat 80. XX wieku to głównie Programy Dostosowań Strukturalnych (SAP) Banku Światowego i MFW pełnią rolę egzekutorów neoliberalizmu. Programy te są nakładane na kraje Południa, które mogą być szantażowane z powodu ich długów. Tymczasem liczne interwencje wojskowe i wojny pomagają w przejmowaniu pozostałych aktywów, zabezpieczaniu zasobów, wdrażaniu neoliberalizmu jako globalnej polityki gospodarczej, tłumieniu ruchów oporu (cynicznie określanych mianem „powstań MFW”) i ułatwianiu lukratywnego biznesu odbudowy.[57]
W latach 80. Ronald Reagan i Margaret Thatcher wprowadzili neoliberalizm w krajach angloamerykańskich. W 1989 roku sformułowano tzw. „Konsensus Waszyngtoński”. Twierdził on, że prowadzi on do globalnej wolności, dobrobytu i wzrostu gospodarczego poprzez „deregulację, liberalizację i prywatyzację”. Stało się to credo i obietnicą wszystkich neoliberałów. Dziś wiemy, że obietnica ta spełniła się wyłącznie w odniesieniu do korporacji – i nikogo innego.
Na Bliskim Wschodzie poparcie Zachodu dla Saddama Husajna w wojnie pomiędzy Irakiem a Iranem w latach 80. i w wojnie w Zatoce Perskiej na początku lat 90. zapowiadało stałą obecność USA w tym najbardziej spornym regionie naftowym świata.
W Europie kontynentalnej neoliberalizm rozpoczął się od kryzysu w Jugosławii, wywołanego przez Programy Dostosowań Strukturalnych (SAP) Banku Światowego i MFW. Kraj był mocno eksploatowany, rozpadał się i ostatecznie nękany wojną domową o ostatnie pozostałe zasoby.[58]
Od wojny NATO w 1999 r. Bałkany są rozdrobnione, okupowane i geopolitycznie pod kontrolą neoliberalną.[59] Region ten jest głównym strategicznym interesem dla przyszłego transportu ropy naftowej i gazu z Kaukazu na Zachód (na przykład gazociąg „Nabucco”, który ma zacząć działać z Morza Kaspijskiego przez Turcję i Bałkany do 2011 r.[60] Odbudowa Bałkanów jest wyłącznie w rękach zachodnich korporacji.
Wszystkie rządy, lewicowe, prawicowe, liberalne czy zielone, to akceptują. Brakuje analizy związku między polityką neoliberalizmu, jego historią, tłem i wpływem na Europę i inne części świata. Podobnie, brak analizy jego związku z nowym militaryzmem.
Claudia von Werlhof
Jest to fragment książki niemieckiej socjolożki i politolożki prof. Claudii von Werlhof The Global Economic Crisis: The Great Depression of the XXI Century, (Globalny kryzys gospodarczy: Wielki kryzys XXI wieku) wydanej w 2009 roku. Wszystkie odnośniki w tekście oraz przypisy znajdują się w wersji oryginalnej na stronie The Global Research -
https://www.globalresearch.ca/neoliberal-globalization-is-there-an-alternative-to-plundering-the-earth/24403
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1356
Coraz więcej wskazuje na to, że nie da się wyjść z wirażu, na którym znalazł się nasz świat, bez kryzysu i kolejnych rewolucji. Lepiej byłoby poprzez wszechstronnie zrównoważony – politycznie, kulturowo, społecznie, ekologicznie, gospodarczo, finansowo – rozwój i poprzez ewolucję, ale na to nas chyba już, a zarazem jeszcze, nie stać. Jaki kryzys – nie wiemy. Kiedy – też nie wiadomo, ale to już tylko kwestia czasu, sprzeczności jest bowiem coraz więcej. I nabierają one antagonistycznego charakteru. Wobec tego ich przezwyciężenie wymaga ruchów bez mała tektonicznych, zasadniczych zmian strukturalnych, przesunięć w systemach alternatywnych wartości i odmiennego niż obecny rozkładu sił i ról na globalnej scenie.
Ktoś powie, że w tych zdaniach nie ma nic odkrywczego. A jednak… Zostały sformułowane 12 lat temu w książce Wędrujący świat. Jeśli ktoś przez nieuwagę jej nie przeczytał, to jeszcze może zdążyć. Znajdzie tam ostrzeżenie, że w obliczu nieporadności polityki wobec wyzwań współczesnego świata z czasem nadejdzie Jeszcze Większy Kryzys, JWK. Określenie to zostało użyte, aby zaakcentować nieuniknioność kryzysu bardziej rozległego niż Wielki Kryzys z lat 1929–1933. „Nadejdzie Jeszcze Większy Kryzys, w którym na znaczące perturbacje gospodarcze nałożą się poważne zaburzenia demograficzne, ekologiczne i polityczne. Pytanie tylko kiedy, i jaka będzie jego dynamika”.
Te zdania też nie są nowe; pisałem tak 10 lat temu w książce Świat na wyciągnięcie myśli. A trzy lata później, w pracy Dokąd zmierza świat, dawałem takie przestrogi: „Grozi nam jeszcze większy kataklizm niż ostatni kryzys i dalsze narastanie sprzeczności, a w ślad za tym zaostrzanie się konfliktów nie tylko ekonomicznych”, oraz że „nie uda się uniknąć Jeszcze Większego Kryzysu, JWK, z towarzyszącymi mu rewoltami społecznymi”.
Gdy dzisiaj zatem internauta pyta: „Panie profesorze, czy to już JWK – Jeszcze Większy Kryzys, o którym Pan pisał?”, odpowiadam: „Tak. Rzeczy bowiem dzieją się tak, jak się dzieją, ponieważ wiele dzieje się naraz”. Cóż zatem takiego się dzieje, co trzeba widzieć w długim czasie i rozległej przestrzeni, a nie tylko hic et nunc? W trylogii o świecie piszę o tuzinie Wielkich Spraw Przyszłości, WSP. Tu uwypuklę tylko połowę z nich, te najistotniejsze z obecnego punktu widzenia, bynajmniej nie lekceważąc pozostałych.
1. Nie zostały usunięte systemowe i strukturalne źródła poprzedniego globalnego kryzysu finansowego i gospodarczego. Górę wzięła zachłanność możnych tego świata i uległość elit politycznych wobec ich nacisków.
2. Nie udało się do końca wyeliminować wpływów neoliberalizmu – ideologii z systemem marnych wartości oraz opartej na niej polityki i złej regulacji gospodarki – służącego wzbogacaniu nielicznych kosztem większości. W rezultacie globalizacja, skądinąd nieodwracalna, wciąż nie ma charakteru dostatecznie inkluzywnego, co jest warunkiem sine qua non zrównoważonego rozwoju.
3. Nie udało się zahamować procesów dewastacji naturalnego środowiska człowieka i ocieplania klimatu. Ludzkość sama siebie wprowadza na drogę do termicznej zagłady, chociaż wcale nie musi w tym celu trafić do piekła; zgotuje je sobie tu, na Ziemi.
4. Poza wyjątkami nie udało się stłumić eskalacji nierówności dochodowych i majątkowych oraz wprowadzić gospodarki i społeczeństwa na ścieżkę ich redukcji. Bez tego nie ma szans na zachowanie spójności społecznej w dłuższej perspektywie czasowej.
5. Pogłębia się nierównowaga demograficzna skutkująca z jednej strony niebywałym rozstrzeleniem współczynnika rozrodczości i, w ślad za tym, dysfunkcjonalną nadwyżką bądź deficytem rąk do pracy, z drugiej zaś masową migracją. Wielkie, liczące dziesiątki milionów osób fale uchodźców z miejsc, w których żyć spokojnie nie można, jak i imigrantów z regionów, gdzie żyć przyzwoicie się nie da – dopiero zaczną napływać do krajów bogatych.
6. Narastają napięcia polityczne na tle niezdolności do koncyliacyjnego rozwiązywania piętrzących się ponadnarodowych problemów i braku mechanizmów sterowania współzależną gospodarką światową. Unoszą się upiory ksenofobii i szowinizmu, nowego nacjonalizmu i protekcjonizmu, czemu towarzyszy druga zimna wojna i wojna handlowa wypowiedziana przez Stany Zjednoczone nie tylko Chinom i Rosji, lecz także własnym sojusznikom.
Zapytać ktoś może: Jakie rewolucje? Jakie rewolty?
Otóż ludzie wychodzą najpierw z siebie, a potem na ulice. Od Arabskiej Wiosny do Black Lives Matter, od Majdanu do Occupy London, od placu Taksim w Stambule do Wall Street w Nowym Jorku, od Delhi do Santiago, od żółtych kamizelek we Francji i koszulek z napisem KON-STY-TUC-JA w Polsce po „biały protest” na Białorusi.
Będzie ich coraz więcej z wielu powodów. Jednym z nich będzie to, że w większości miejsc, w kontekście walki z zarazą, ludzie jeszcze bardziej zwrócą uwagę na to, jak duże są nierówności. Chociażby taki fakt, że w Chicago, gdzie Afroamerykanie stanowią 30 proc. mieszkańców, aż 70 proc. zgonów spowodowanych przez koronawirusa dotyczy tej grupy ludności, jest wart głębszej refleksji, prawda?
Potrzeba nowych idei
Po pandemii na ulice będzie wychodziło coraz więcej niezadowolonych. Nie będzie światowej rewolucji, ale narastać może chaos. Świat potrzebuje nowych idei i wielkich przywódców, globalnych mężów stanu, a nie demagogów krzyczących America First! czy Alternative für Deutschland!
By świat uniknął dewastującej kulturę i gospodarkę anarchizacji, potrzebne są nowe idee i koncepcje rozwojowe, choćby takie, jak nowy pragmatyzm.
Dożyliśmy kuriozalnego czasu, w którym szwedzka licealistka jest mądrzejsza i bardziej odpowiedzialna niż amerykański prezydent; w którym nadzieje na utrzymanie światowej gospodarki na ścieżce wzrostu pokładane są w Chinach i Indiach, a nie w USA i Japonii; w którym wielu polityków modli się o lepszą przyszłość, bo bez pomocy sił nadprzyrodzonych sami nie potrafią sterować jej tworzeniem; w którym przedsiębiorcy wolą oszczędzać niż inwestować; w którym jakże często głupota triumfuje nad mądrością, a agresja nad empatią. To wszystko nasza, ludzka zasługa.
Na dodatek nieszczęścia chodzą nie tylko parami, ale bywa, że gromadami. Oto do skrajnie niekorzystnego zbiegu wspomnianych megatrendów współczesnej cywilizacji i zglobalizowanej gospodarki dołączył dopust pandemii. Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie nadejdzie i jak będzie wyglądała, ale przecież wiadomo było, że nadejdzie. To przecież nie jasnowidztwo – albo raczej czarnowidztwo – ale właśnie w Wędrującym świecie pisałem, że czeka nas „narastające zagrożenie masowymi chorobami i szybko przenoszonymi i rozprzestrzeniającymi się epidemiami (…)” , że „skrajną naiwnością byłoby zakładać, że nie będzie kolejnych chorób na zabójczą miarę AIDS czy SARS. Zdarzyć się to musi prędzej czy później”, dodając, że „Wielkie Chiny i kraje zamożniejsze radzą sobie z takimi konsekwencjami.
W krajach biednych epidemie są dewastujące. Dla nich bywa to istne pandemonium. Tak więc choroby pogarszają jakość życia same z siebie na pniu, a pośrednio poprzez zmniejszanie potencjalnego PKB”, oraz że „Zwłaszcza profilaktyka i prewencyjne poczynania wobec epidemiologicznego zagrożenia muszą we współczesnym świecie stawać się w coraz większym stopniu przedmiotem koordynacji polityki na skalę ogólnoświatową”.
Skutki bliższe i dalsze
Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Nie czas ubolewać nad spadkiem produkcji, gdy jest on efektem walki o ludzkie życie. Miliony tych, którym wskutek radykalnych i kosztownych działań prewencyjnych i leczniczych ratuje się zdrowie i życie, to dużo większa wartość niż straty powodowane recesją, która pewnych gospodarek nie ominie, a bez wątpienia większa niż te biliony kapitału straconego na giełdach. Jego spekulacyjnego trzonu nie ma co żałować, jednakże spadku wartości funduszy emerytalnych oraz ekonomicznych konsekwencji pandemii nie można lekceważyć – ani po stronie podażowej i popytowej, ani w sferze ludzkiej psychiki i świadomości społecznej, co odczuwać będziemy nawet po upływie kolejnych dekad.
Z tymi krótkookresowymi skutkami sobie poradzimy, chociaż dramatycznych sytuacji w skali mikroekonomicznej jest mnóstwo, ale ich makroekonomiczne następstwa też są dotkliwe. Rządy słusznie zwiększają sięgające miliardów, a nawet bilionów dolarów wydatki publiczne sprzyjające podtrzymywaniu koniunktury gospodarczej oraz osłaniające grupy ludności i jednostki w szczególnej potrzebie. W zależności od realiów trzeba dodatkowo tą drogą sensownie wpompować olbrzymie kwoty, częstokroć sięgając do innowacyjnych instrumentów finansowych specjalnie tworzonych i uruchamianych na tę okazję.
Ważniejsze wszak są konsekwencje długookresowe. Niewątpliwie spowodowane pandemią perturbacje w sferze produkcji i konsumpcji odcisną piętno na działalności transnarodowych korporacji i na podejściu polityków gospodarczych do włączania, a raczej odłączania lokalnych projektów od zagranicznych łańcuchów produkcyjno-zaopatrzeniowych. Tym, czego należy się obawiać, jest narastanie fobii i irracjonalizmu, zaściankowości i nacjonalizmu, partykularyzmu i protekcjonizmu. Zagraża nam nie tylko to, czego nie widać – mikroskopijny koronawirus, któremu damy radę – lecz i to, co widać gołym okiem.
Nienawiść…
Nienawiść rasowa, islamofobia, sinofobia, rusofobia, nienawiść „prawdziwych Polaków” do tych z odmiennych kultur, „prawdziwych Finów” do tych z imigracji, buddystów z Mjanmy do muzułmanów z grupy etnicznej Rohingja, szyitów z Iranu do sunnitów z Półwyspu Arabskiego, konserwatywnych Anglików do Europejczyków z Brukseli. Niechęć do obcych, do innych, tych nie stąd; tych z shithole countries i tych „gwałcicieli z Meksyku”; tych kolorowych i tych innowierców. Szkodzi nam wszystkim, bo takie są sprzężenia globalizacji, nienawiść Donalda Trumpa do bez mała wszystkiego, co zrobili jego demokratyczni poprzednicy, a zwłaszcza Barack Obama, z dobrymi następstwami dla pokojowej współpracy i inkluzywnej globalizacji – do zaangażowania w regionalne porozumienia o wolnym handlu, do porozumienia paryskiego w sprawie przeciwdziałania ocieplaniu klimatu, do umowy gospodarczej z Kanadą i Meksykiem, do porozumienia w sprawie programu nuklearnego Iranu, do układu z Rosją o kontroli systemu rakiet średniego zasięgu, do prerogatyw Światowej Organizacji Handlu (WTO), do multilateralizmu w globalnej grze ekonomicznej i politycznej.
To żałosne, gdy prezydent USA, odnosząc się do zarazy, mówi o „chińskim wirusie”, ale żenujące jest i to, że chińskie MSZ sugeruje, że to amerykańskie służby wojskowe zaaplikowały go w Wuhanie, pierwszym ognisku epidemii. W Polsce, gdzie rozkwita nienawiść posolidarnościowych „elit” – między ładnie się nazywającą Platformą Obywatelską (PO), z jej prawicowo-neoliberalnym nurtem, a Prawem i Sprawiedliwością (PiS), z jego nurtem populistyczno-nacjonalistycznym – nie tak dawno słyszeliśmy, jak pomawiano uchodźców o roznoszenie zarazków. Akurat to nie oni zawinili, ale niektórzy najchętniej i tak zamknęliby granice dla tych spoza, dla tych innych winnych; nie przejściowo, ale na zawsze. Najlepiej jeszcze z murem albo drutem kolczastym pod napięciem.
Czasy ciężkie – a te obecnie nam dane ciężkie są wyjątkowo – powinny być również okresem głębszej refleksji intelektualnej i politycznej. Jeśli demokracja nie poradzi sobie z wyzwaniami, które niosą ze sobą wspomniane megatrendy, na które ze swymi długofalowymi konsekwencjami nakłada się pandemia, detonując kryzys, jakiego jeszcze nie było, to coraz częściej, a nie rzadziej, zdarzać się będzie uciekanie do autorytaryzmów. Wtedy być może mniej będzie recesyjnych wstrząsów, nie będzie wielkich wędrówek ludów, nie będzie nadmiernie przegrzanego klimatu, ale demokracji też nie będzie…
Liberalna demokracja znalazła się w poważnych opałach jeszcze przed pandemią i niektórzy wywodzą, że dla podtrzymania konkurencyjności wysoko rozwiniętych gospodarek dobrze byłoby ją nieco ukrócić. Stało się tak z powodu erozji demokracji kolaboratywnej i ekspansji w to miejsce tzw. demokracji adwersaryjnej, która ostatnio kwitnie w krajach tak różnych, jak Stany Zjednoczone i Polska, Wielka Brytania i Korea Południowa, Kolumbia i Indonezja, gdzie społeczeństwa w wielu podstawowych kwestiach są często podzielone pół na pół.
Teraz demokracja może jeszcze bardziej ucierpieć, dlatego że z jednej strony dają o sobie znać jej ułomności i limitowana zdolność do praktycznego rozwiązywania problemów, które przynosi życie społeczne w niezwykle szybko zmieniającym się świecie, z drugiej zaś strony dlatego, że wprowadzone w kilkudziesięciu państwach świata na czas walki z pandemią ograniczenia swobód obywatelskich mogą się utrzymywać nawet jeszcze wtedy, gdy wygasną przesłanki ich zaistnienia.
Grzegorz W. Kołodko
Jest to fragment najnowszej książki prof. Grzegorza Kołodki – Od ekonomicznej teorii do politycznej praktyki, o której piszemy w tym numerze SN.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.

