Ekonomia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2742
Z prof. Zbigniewem Madejem z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, jakie skutki, według pana, przynosi globalizacja i jak to zjawisko jest powiązane z systemem neoliberalnym?
- Globalizacja – zwłaszcza w sferze systemowej, geografii i tempa światowego wzrostu gospodarczego oraz w relacjach między kapitałem a pracą - zmieniła świat bardzo istotnie.
Zaczynała się w początkach lat 70., gdy na świecie istniały dwa mega systemy: kapitalistyczny i socjalistyczny i gdy w krajach kapitalistycznych doktryną i zasadami gospodarowania rządził keynesizm. Po zaledwie 30 latach nie ma socjalizmu typu wschodniego, ani interwencjonizmu typu keynesowskiego. Nie ma też formy typu doktrynalnego nazwanego neoliberalizmem, który był swoistym antagonistą systemu keynesowskiego. Zastanawiające jest, że te trzy ważne zjawiska pojawiły się w tak krótkim czasie, choć zbudowanie tych światów – nie mówiąc już o intelektualnym przygotowaniu do tego - trwało cały wiek XIX, a licząc od rewolucji październikowej – ponad 70 lat. Rozpad natomiast był błyskawiczny i na szczęście – spokojny. I to jest pierwszy skutek globalizacji w XX w., w wyniku której świat kapitalistyczny zyskał też nowe, ogromne - liczące ok. 1/3 powierzchni globu - obszary dla gospodarki rynkowej. Historia nie zna takiego przypadku. Idąc tym tropem i trzymając się spraw gospodarczych, to w tymże czasie nastąpiła intensyfikacja samego procesu urynkowienia świata. W miarę jak globalizacja się rozszerzała, już po rozpadzie socjalizmu wschodniego, wolny rynek z dużym impetem wchodził na tereny na poły rynkowe w krajach słabo rozwiniętych. A były to jednak obszary dość poważne.
W tym czasie nastąpiła też tzw. finansyzacja świata, zmieniając go zasadniczo. Cały wiek XX należał do epoki industrialnej, natomiast globalizacja sprawiła, że prawie w mgnieniu oka – jak na takie wydarzenia - przeniósł się do epoki postindustrialnej, dla której jeszcze nie przyjęto jednolitej nazwy. Jedni nazywają ją etapem usług, drudzy – postkapitalistycznym, czy postindustrialnym. I to też trzeba zaliczyć do skutków systemowych globalizacji.
Pointa tego jest mniej więcej taka: przez 70 lat obydwa mega systemy, stanowiące tezę i antytezę, mocno się do siebie przyzwyczaiły, były bowiem dziećmi tej samej epoki industrializacji. I choć kłóciły się i prowadziły wojny, to współistniały. Co więcej, socjalizm uważał, że nie jest grzechem handel z kapitalistami w sensie eksportu i importu, ale już to, co kapitaliści w międzyczasie zastosowali - przepływ technologii, tytułu własności i managementu – było naganne.
Te trzy „naganne” elementy sposobu gospodarowania były w pewnym momencie dla socjalizmu nieosiągalne choćby dlatego, że istniał monopol własności państwowej, a po drugie, socjalizm nie mógł się przestawić - jak kapitalizm - na sferę finansową, bo zabraniała mu tego sama doktryna. Proletariat i finanse to połączenie, które od zawsze było ze sobą na bakier. Dla ludzi, którzy reprezentowali, czy powoływali się na proletariackie państwo, czy system socjalistyczny, nie wchodziło w rachubę, żeby pozytywnie odnosić się do finansów.
Następstwem tego było to, że rozwijając się z dala od współczesnej sfery finansowej, nie nabywano umiejętności korzystania ani z niej, ani z jej bazy organizacyjnej. Nie było giełdy, biur maklerskich, zdolności do instalowania się na nowym terenie w „całym garniturze”.
I to była ważna sprawa w systemowym przestawianiu się na jednolity system kapitalistyczny. Kapitalizm zdobył więc prawie monopolistyczną pozycję i tak, jak wyeliminowany socjalizm i socjaliści nie wiedzieli jak znaleźć się w tym nowym dla siebie świecie, tak samo kapitaliści nie wiedzieli – i do dzisiaj nie wiedzą - jak zachować się w nowej sytuacji. Jakby obie strony tęskniły za tym, co było. Chińczycy, którzy poszli inną drogą, zachowując nawet nazwę socjalistycznego państwa, chcą odgrywać rolę przeciwstawnego do kapitalizmu bieguna, ale w nowy sposób. Czyli z rynkiem kapitałowym, szeroko rozwiniętą wymianą wszelkiego typu i oczywiście z wzajemnym korzystaniem z technologii. Generalnie, jesteśmy w momencie zmiany. Nie wyklarowały się jeszcze wyraźne systemy, a świat ciągle nie wie, jak się znaleźć w tej nowej sytuacji. I to także jest rezultat globalizacji. Może gdyby ona odbywała się wolniej, spokojniej, gdyby zaczęła się wcześniej, to zdecydowanie byłoby inaczej. Bo wówczas były nie tylko inne technologie, ale w świecie kapitalistycznym panowała doktryna keynesowska, czyli nie bylibyśmy ubrani w neoliberalny kostium. To byłoby chyba bardziej strawne dla całego wschodniego świata.
Czyli można powiedzieć, że globalizacja dała kapitalizmowi kawał świata, a socjalizmowi – nowy system. I nawet jeśli Chińczycy jeszcze socjalizm podtrzymują, to ma on oblicze rynkowe.
- Twierdzi pan, że globalizację stworzyły państwa narodowe, ale one przecież na globalizacji bardzo tracą, słabną. Nie wiedziały co czynią?
- To jest kolejny wielki problem nie do końca zrozumiały przez współczesnych badaczy. Faktem jest, że robiły to państwa narodowe, bo innych sił do tego zdolnych nie było. I to robiły bezwzględnie.
Państwo nie tylko wprowadza propaństwową doktrynę keynesowską, czyli interwencjonizm, i jest tego sprzymierzeńcem. Państwo robi także deregulację, prywatyzację i wszystko na rzecz wolnego rynku, wolnego handlu. W ostateczności wszystkie decyzje tego typu przechodzą przez państwo, bo muszą one mieć wyraz prawny. Owszem, państwo zarówno wówczas, kiedy stosuje interwencjonizm, jak i gdy przechodzi na drogę liberalną jest pod naciskiem sił kapitałowych i innych, także intelektualnych. Bo liberalizm wiąże się z większą wolnością osobistą.
Problem jednak nie jest w tym, że państwo to robi – bo zawsze robiło - ale w tym, że sprowokowało łabędzi śpiew państw narodowych. Dlaczego, widząc podcinanie samych korzeni państw narodowych przez kapitał międzynarodowy, czyli globalizację – państwa robiły to z tak wielką intensywnością i zaangażowaniem? Czy nie zdawano sobie sprawy z tego, że jest to ostatni śpiew państwa narodowego? Czy też nacisk sfer rynkowych, kapitału był tak duży, że wszyscy na wschodzie byli zauroczeni nie tyle kapitalizmem, który jest średnio lubiany, ale Zachodem jako takim? Zachodem, który od wieków był np. w Polsce uznawany za wyrocznię rzeczy dobrych? Ten element w pewnym sensie tłumaczy zachowanie się państw, ich aktywność w tym względzie. Ale nie wykluczam też takiego tłumaczenia, że może niektórzy z państwowych działaczy uważali, że sobie z tą globalizacją poradzą. Przykładem takiego spojrzenia jest Rosja, która choć nie najszczęśliwiej sobie z nią poradziła, to jednak próbuje się z nią mierzyć na swój sposób – podobnie jak Chiny, które świetnie się wpisały w proces globalizacji i stały się jej największym beneficjentem.
Chiny zresztą od dawna prowadzą własną politykę i zapewne nie zrezygnują z pierwszego miejsca w świecie pod względem gospodarczym. Możliwe, że za 20 lat będą największą potęgą gospodarczą na świecie, natomiast nie wiadomo, czy w ślad za tym cała nadbudowa kulturowa też będzie typu chińskiego. Prawdopodobnie nie, z czego Chińczycy zdają sobie sprawę i tym samym mają większe szanse opanować świat od strony gospodarczej – bo nie budzą podejrzeń. To, co robią Chińczycy jest naprawdę majstersztykiem.
Zadziwiające jest choćby to, jak Chińczycy - będąc z daleka od głównych nurtów kapitalistycznego rozwoju i opóźnieni w tym rozwoju – umiejętnie weszli w eksport, stając się światową potęgą eksportową. My w epoce Gierka mieliśmy z tym kłopoty. To jest zastanawiające, gdyż Chińczycy już kiedyś brali się za przewodzenie światu bez rozgłosu - mieli przecież druk, proch – ale nie umieli tymi wynalazkami handlować. Tymczasem teraz poradzili sobie z tym problemem.
- Skoro jesteśmy przy Chinach, przypomina pan jeden z aspektów globalizacji – tanią siłę roboczą, która pozwala na przesuwanie się ośrodków dynamiki gospodarczej. A czy w Europie, USA, mamy ją drogą? To skąd się wziął prekariat na Zachodzie, nierówności dochodowe i życie milionów ludzi na coraz niższym poziomie?
- Chińska siła robocza – podobnie jak innych krajów azjatyckich – w porównaniu z innymi krajami cechuje się tym, że są to ludzie skrupulatni, dokładnie pracujący i niestety, marnie zarabiający. Dopiero w najbliższej dekadzie mają się poprawić warunki ich bytu.
Istotnie, na świecie w czasach globalizacji liczne warstwy pracowników nie odczuwają wielkiej poprawy. Kraje wysoko rozwinięte, kiedy kapitał zaczął szaleć, uspokajały świat i protekcjonalnie pocieszały biedniejszą resztę, że w przypływie wszystkie łodzie się podnoszą. I co prawda nierówno, bo nierówno, ale w wielu krajach się podniosły. Jednak łodzie lżejsze szybciej się ruszają. Chińczycy startowali z tak małych zasobów, że mogli wpływać na wielkie wody na kajaku i zrobili to szybko.
Sekret globalizacji tkwi jeszcze w tym, że dynamizm typu horyzontalnego jest szybko zauważalny – widzimy, jak ośrodki wzrostu gospodarczego przesunęły się do Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Ale już nie dostrzegamy zjawiska wertykalnego: że ogólny produkt światowy nie rośnie tak szybko jak w typowej industrializacji. I żadne prognozy nie przewidują, że będzie rósł szybciej. Dlatego jeśli mówić o globalizacji, to jest ona bardzo silna w rozpychaniu się, w ekspansji terytorialnej, ale już nie w tradycyjnym wzroście gospodarczym z czego słynął wiek XX (bez końcówki). I mimo, że kraje rozwijające się robią wszystko, aby nie dopuścić do spadku tempa wzrostu PKB, to ono spada. Ale może i dobrze, że tak się dzieje, bo od dawna zwracano uwagę, iż imperatyw: „więcej i szybciej” jest dla ludzkości zabójczy. Choćby z powodu ograniczoności zasobów naturalnych. I choć ostatnio jest on podcinany w sposób spontaniczny przez część społeczeństwa, to kapitał nie bardzo się tym przejmuje. Kapitał nie dąży bowiem do zwalniania tempa, on może okresowo wycofywać się w sytuacji niepewnej, czekać na lepszy czas.
Jednak spadek PKB jest zjawiskiem w skali globu. Piketty twierdzi nawet, że mamy do czynienia z końcem wzrostu gospodarczego. Gdyby to rozpatrywać w długim horyzoncie, to wiemy, że do rewolucji przemysłowej tempo wzrostu było minimalne, dopiero kapitalizm przemysłowy dawał tempo przyrostu PKB ok. 3%. Obecny spadek może wskazywać, że okres wysokiego wzrostu PKB był tylko incydentem w historii ludzkości. Usługi, które są cechą obecnej gospodarki i odgrywają decydującą rolę w tworzeniu PKB, nie dają już tak dużego przyrostu. Nikt jednak nie umie wytłumaczyć tego, dlaczego tak się dzieje. Na XXI wiek nie ma jednak optymistycznych prognoz co do tempa wzrostu PKB.
- Przewiduje pan – pesymistycznie - że będzie rosnąć rola kapitału i to się, niestety, nie zmieni. Ale przy coraz większych nierównościach społecznych przyjdzie moment, kiedy on nie będzie mógł już rosnąć, bo nikogo nie będzie stać na konsumpcję…
- Oceniając tę sytuację przy pomocy obecnego systemu ocen widzę, że nie ma sił społecznych, które byłyby dla kapitału równie liczącym się partnerem jak proletariat. Kapitał to wykorzystuje i będzie wykorzystywać. Podział dochodu zawsze odbywał się na płaszczyźnie gospodarczo – politycznej, czy społeczno-politycznej. To nie był nigdy czysty podział ekonomiczny.
Wybitny amerykański ekonomista Robert Solow twierdził, że istnieją stałe proporcje między udziałem w PKB pracy i kapitału. I uwierzono, że tak będzie zawsze. W 2012 skruszony napisał, iż się pomylił, a Piketty mu przypomniał, iż to właśnie on głosił tę zasadę. Zatem wśród ludzi bardzo poważnych, z dorobkiem naukowym panuje przekonanie, że kapitał nie będzie zrównoważony.
Niemniej kapitał będzie musiał się zreflektować, bo zabraknie mu choćby surowców naturalnych. Nie wykluczam więc, że nastąpi spontaniczne – może z bojaźni, może z wyrachowania - zatrzymanie tych rosnących różnic miedzy kapitałem a pracą. Na wyhamowanie rozwoju świata mogą wpłynąć i inne czynniki, poza brakiem surowców: zagęszczenie ludności, jakość powietrza, czy wody.
- A jakie przewidywania są co do sfery publicznej? Zdoła utrzymać się jako niezależna, finansowana z podatków, ogólnie dostępna, czy będzie szła na pasku kapitału prywatnego?
- W tej chwili wiele się mówi o prywatyzacji rent i emerytur (np. OFE). Kapitał prywatny, instytucje zarządzające tymi funduszami, próbują z nich wyciągnąć dla siebie jak najwięcej. I ten dotkliwy dla emerytów ich aspekt jest znany i opisany. Natomiast jest coś w rodzaju prywatyzacji życia ludzkiego, która nie jest nazywana prywatyzacją. Otóż na zrealizowanie idei sfery publicznej stworzono budżet państwa, wprowadzając podatki (jednym z kryteriów definiujących państwo była zdolność ściągania przez nie podatków).
Tymczasem dzisiaj – wskutek osłabienia państwa – ta zdolność ściągania podatków jest słaba. Ale życie jest bogate, więc ludzie znaleźli tu wyjście. Skoro budżety nie są należycie zasilane przez podatki, a z podatnikami trzeba się użerać, to władza pobór podatków spisuje coraz bardziej na straty. Po co się wykłócać z podatnikami i wywoływać nieprzychylne władzy nastroje, skoro łatwiej dostępny jest tzw. kredyt publiczny, czyli pożyczanie pieniędzy od tych, którzy dziś je mają. Państwo ich nie ma bo nigdy nie było zasobne, nawet w XX w., kiedy było bogatsze i kiedy zasada płacenia podatków była szanowana. Teraz ta zasada nie jest szanowana ani przez państwo, ani podatników. Cały świat poszedł więc w tzw. dług publiczny i wszyscy kredytobiorcy są zadowoleni, bo nie mają problemów, zaciągają kredyty i podpierają się nimi w rządzeniu. I ta cała sfera publiczna, już okrojona, nie sprawia problemów rządzącym. Ci, którzy prognozują, że musi się to czymś złym skończyć, nie definiują, w jaki sposób to miałoby nastąpić.
Gdyby oceniać to kategoriami zbilansowanych budżetów, tj. tyle wydatków, ile przychodów, to dawniej samo przekroczenie wydatków było sygnałem do zastanowienia. Bo kredyty należało spłacać, a teraz można je ignorować. Wielu ekonomistów już szuka modelu intelektualnego (a potem go pewnie zmatematyzują), żeby uzasadnić, że wspieranie się kredytem nie przewróci gospodarki. W wyniku globalizacji kapitał państwowy – zarówno w postaci środków trwałych jak i dochodów budżetowych - zastępowany jest więc kredytem prywatnym, bo państwo nie ma pieniędzy.
- A to spowoduje prywatyzację sfery publicznej, dóbr publicznych, z których będzie mógł korzystać każdy, pod warunkiem, że za nie zapłaci…
- Musimy się pogodzić, że rozumienie sfery publicznej właściwe wiekowi XX nie przetrwa w XXI wieku. Ono musi zostać zmodyfikowane, bo poziom życia w większości krajów średniozamożnych jest relatywnie dobry (choć są cale warstwy ludzi narzekających np. na prywatną służbę zdrowia).
W bardziej rozwiniętych krajach ta prywatyzacja dóbr publicznych jest rozwinięta bardziej niż u nas. I jeżeli nie nastąpi jakiś bunt społeczny, to kapitał będzie szedł w tym kierunku.
- Z buntem społecznym mamy jednak problem: byli antyglobaliści, alterglobaliści, ruch oburzonych i nic z tego nie wyszło, wszystko rozeszło się po kościach.
- Bo w całej historii ludzkości po stronie pracy była tylko jedna formacja, która potrafiła być prawdziwym oponentem wobec pracodawcy – proletariat. Nie tylko pod względem: ja mu daję pracę, on mi daje płacę, ale i pod względem rangi - połowy ustroju, który tworzyły kapitał i praca.
- Co pozwoliło ruszyć z posad bryłę świata…
- Ruszyli tak, że się w końcu rozsypało, ale ruszyli. Gdyby myśleć tymi kategoriami, nie postrzegam obecnie równie wielkich sił. Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Jerzy Wilkin
- Odsłon: 5309
Młodzi ludzie zainteresowani kulturą rzadko kiedy podejmują studia ekonomiczne, zaś ci zainteresowani gospodarką i ekonomią, niewiele uwagi poświęcają sprawom kultury.
Dlaczego tak się dzieje? Spróbuję to wyjaśnić i jednocześnie pokazać jak bardzo gospodarka i kultura są ze sobą powiązane. Gdy zadajemy pytania o wartości i próbujemy powiązać nasze i innych działania z tymi wartościami wchodzimy w krąg kultury. Gdy rozmawiamy o gospodarce i ekonomii, jako nauce o gospodarowaniu, to musimy pamiętać, że: - gospodarka jest częścią kultury, w szerokim znaczeniu tego terminu;
- gospodarowanie jest silnie zakorzenione w kulturze, chociaż nie zawsze jest to dostrzegane;
- człowiek jest kulturą, a człowiek gospodarujący – homo oeconomicus nie jest w rzeczywistości z kultury wypreparowany;
- w kulturze tkwią najważniejsze instytucje o dużej trwałości i znaczeniu, które silnie wpływają na efektywność gospodarowania i ogólnie – rozwój społeczno-gospodarczy;
- uniwersytety przetrwały w Europie przez stulecia, bowiem ich fundamentem była głęboko zakorzeniona kultura, składająca się na instytucje „długiego trwania”, i kierowanie się wartościami, takimi jak: prawda, dobro i piękno.
Mówiąc o kulturze, mamy zazwyczaj na myśli wytwory czy dobra kultury, mające postać materialną: obrazy, książki, budowle, rzeźby itp. Nie zauważamy, że to, co w kulturze jest najważniejsze, tkwi w człowieku i jest niewidoczne. W przypadku kultury możemy mówić o zasobach materialnych i niematerialnych. Te drugie przejawiają się poprzez nasze myślenie, motywowanie i działanie.
Człowiek nie tylko tworzy kulturę i mieszka w niej, człowiek nosi ją w sobie, człowiek jest kulturą. (Ryszard Kapuściński)
Piękną metaforę kultury jako wyodrębnionej całości i odmienności, a także czegoś niezwykle ważnego, przedstawia Ruth Benedict, cytując gorzkie słowa wodza Indian Kopaczy: „Na początku Bóg dał każdemu ludowi po glinianym kubku, aby pił z niego wodę życia. Wszyscy zanurzali kubki w wodzie, ale kubki były różne. Nasz kubek rozbił się. Naszego kubka już nie ma”. Mówił to wódz Indian, którego kultura uległa zniszczeniu. Znaczenie instytucji
Od kilku dziesięcioleci w naukach ekonomicznych wielką karierę robi problematyka instytucjonalna. Ekonomiści odkrywają znaczenie instytucji społecznych i kulturowych w funkcjonowaniu gospodarki i determinowaniu jej efektów.
Dlaczego tak późno ekonomiści docenili znaczenie instytucji? Bo instytucje są niewidoczne i tkwią w głowach ludzi. Mamy tu podobną sytuację jak w odniesieniu do kultury. Zresztą, dużą część kultury stanowią instytucje silnie wpływające na zachowanie człowieka gospodarującego i doceniane w ekonomii instytucjonalnej: własność, prawo, religia, obyczaje, tradycja itp. Kultura determinuje to, co nazywamy jakością życia. David Throsby, australijski specjalista w dziedzinie ekonomiki kultury uważa, że kultura, a zwłaszcza uczestnictwo w kulturze, ma bardzo duże i rosnące znaczenie dla poprawy jakości życia i jego zrównoważenia. Stwierdza on: „Ekonomia odchodzi od poglądu, że naszym celem jest ciągłe zwiększanie produkcji, sprzedaży, konsumpcji, bo wszyscy już rozumieją, że ten model zasadniczo wyczerpał swoje możliwości. Teraz chodzi nie o to, żeby bez końca podnosić konsumpcję, lecz żeby podnieść realną jakość życia. Można powiedzieć, że celem jest lepsze życie – nie większa produkcja. A skoro tak, to kultura staje się czynnikiem o fundamentalnym znaczeniu”. Na wzrost zainteresowania kulturą, także wśród ekonomistów, niewątpliwy wpływ miały osiągnięcia ekonomii instytucjonalnej, ograniczona skuteczność wyjaśniania przyczyn zacofania gospodarczego przez standardową neoklasyczną ekonomię i poszukiwanie przyczyn rosnących zróżnicowań społeczno-gospodarczych między krajami.
Zarówno uniwersalność ekonomii jako nauki, jak i uniwersalność organizacji systemów gospodarczych jest ciągle konfrontowana z kontekstem i otoczeniem kulturowym, w którym przebiega gospodarowanie.
Ekonomiści jako naukowcy, i biznesmeni jako praktycy gospodarowania, zaczęli dostrzegać, że kultura charakteryzująca się wielkim zróżnicowaniem nadaje konkretne znaczenie kategoriom instytucjonalnym, które były przez nich zazwyczaj traktowane jako uniwersalne, w tym takie jak: własność, prawo, wartość pracy, sprawiedliwość i inne. Kultura nadaje znaczenie pojęciom oraz procesom i konstruuje rzeczywistość społeczną. Brak miejsca na kulturę Proces społeczno-kulturowego wykorzeniania się gospodarki stał się charakterystyczną cechą czasów nowożytnych, a zwłaszcza ostatnich dwóch stuleci. Proces ten miał swoje wsparcie teoretyczne w postaci neoliberalnego nurtu ekonomii, który w drugiej połowie XX wieku stał się dominujący w naukach ekonomicznych.
W tej odmianie ekonomii kultura zniknęła, bo u jej podstaw legła akulturowa, uniwersalna, mechanistyczna koncepcja człowieka gospodarującego, działającego w środowisku, którego dobrym wyjaśnieniem były zmatematyzowane modele skoncentrowane na zagadnieniach równowagi i efektywności.
Jak wiadomo, liberalizacja handlu i przenoszenia się czynników produkcji w połączeniu z ekspansją ponadnarodowych korporacji wpływają na ujednolicanie zasad gospodarowania i zmieniają otoczenie społeczne, kulturowe i polityczne gospodarek. Wszystko to razem służy podnoszeniu efektywności gospodarowania, przynajmniej w takim sensie, w jakim określa to neoklasyczna teoria ekonomii, ale może być destrukcyjne dla kultury i ostatecznie jakości życia człowieka. Kiedyś zasady gospodarowania (cele, sposoby, wykorzystywanie jego rezultatów itp.) wynikały z kulturowo-społecznego kontekstu, zwłaszcza ukształtowanego w skali lokalnej. Teraz coraz częściej potężna machina gospodarki rynkowej podporządkowuje sobie kontekst społeczny, a przynajmniej usiłuje to zrobić. Dobrze odzwierciedla to stwierdzenie Ryszarda Kapuścińskiego: „Żyjemy coraz bardziej w gospodarce, a coraz mniej w społeczeństwie”. Problem zaufania Kilkadziesiąt lat temu ekonomiści zainteresowali się nie tylko kapitałem ludzkim, ale też kapitałem społecznym. Z tym drugim związana jest kategoria zaufania. Jak napisał Piotr Sztompka: „Zaufanie staje się niezbędnym zasobem pozwalającym poradzić sobie z obecnością obcych”. Stale znajdujemy się w otoczeniu obcych i znalezienie odpowiednich sposobów organizowania relacji z nimi, a także korzystania z tych relacji staje się problemem o fundamentalnym znaczeniu. Na temat zaufania napisano już bardzo wiele prac i popularność tej kategorii w badaniach społecznych stale rośnie. Wspomnę tylko o dwóch pracach, które zyskały w świecie wielką popularność: pierwsza z nich to książka Roberta Putnama, zatytułowana „Demokracja w działaniu”, opublikowana w 1993 r. i praca Francisa Fukuyamy „Zaufanie. Kapitał społeczny a doga do dobrobytu”, opublikowana w 1997 r. Problemem zaufania stał się obiektem zainteresowań także ekonomistów, a to głównie dzięki osiągnięciom ekonomii instytucjonalnej. Został on powiązany z dwiema ważnymi kategoriami współczesnej analizy ekonomicznej: kapitałem społecznym i kosztami transakcyjnymi.
Na szczęście, ekonomiści już jakiś czas temu odkryli, że oprócz kapitału materialnego (maszyn, narzędzi, budynków, środków transportu czy ziemi) niezwykle ważne znaczenie ma kapitał ludzki, a więc człowiek, jego motywacja, wykształcenie, zdrowotność itp.).
Jakiś czas później odkryli znaczenie kapitału społecznego, a więc tego, co tkwi w interakcjach międzyludzkich, w tym zaufanie. Zaufanie wyzwala bardzo duże zasoby rozwojowe: skłania ludzi do współdziałania i zmniejsza koszty transakcyjne, stanowiące obecnie dużą część kosztów gospodarowania. Te współzależności zwróciły uwagę ekonomistów w stronę kultury, jako instytucjonalnej tkanki warunkującej przebieg procesów gospodarczych. Trzeba pamiętać, że ekonomia jest nauką o człowieku w jego społecznym uwikłaniu, a nie nauką o rzeczach. Jeśli „człowiek jest kulturą”, to ekonomia musi być też nauką o kulturze, a więc nauką humanistyczną. Jerzy Wilkin
Jest to skrócona wersja artykułu, który ukaże się w książce Komitetu Prognoz PAN „Polska 2000 Plus” - Ekonomiczna pozycja Europy w świecie.
- Autor: red.
- Odsłon: 6812
26 stycznia 2011, w Krajowej Szkole Administracji Państwowej, w ramach forum Społeczeństwa Informacyjnego Trwałego Rozwoju, prof. Zdzisław Sadowski wygłosił wykład (także dla studentów KSAP) na temat społecznej gospodarki rynkowej a ustroju gospodarczego Polski.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2318
Współczesne państwo w sposób szczególny potrzebuje „mózgu”. Inaczej nie przetrwa, ponieważ niezbędna jest mu zdolność do przetwarzania istotnych danych, informacji i wiedzy z otoczenia. Musi bowiem tworzyć i realizować strategie, czyli programować kluczowe działania w różnych perspektywach czasu. Ich znaczenie jest takie, że ukierunkowują i nadają ład działaniom bieżącym. Piszę zatem o potencjale analitycznym państwa. Przejawia się on w zdolności instytycji państwa do przetwarzania danych o problemach najbardziej złożonych i zdolności do programowania rozwiązań sprzyjających rozwojowi. Niektórzy uczeni wskazują na znaczenie tego potencjału z uwagi na to, że żyjemy w erze państwa informacyjnego.
Potencjał analityczny jest konceptem niezwykle złożonym i to z wielu powodów. W odniesieniu do państwa, jego cechą szczególną wydaje się to, że jego budowanie wymaga długich lat, a także konsekwencji w kształtowaniu dobrych praktyk w sposobie funkcjonowania państwa. Ci, którzy mają być „mózgiem” państwa potrzebują zapewnienia stabilnych warunków do rozwoju zawodowego. Umiejętności analityczne wymagają bowiem długiego akumulowania doświadczeń zawodowych, analitycznych, itp. Istniejące wciąż, w przynajmniej części urzędów, tak zwane „drzwi obrotowe” nigdy nie doprowadzą do ukształtowania silnego potencjału analitycznego.
Ponadto budowanie potencjału analitycznego wymaga wysokiego poziomu merytokratyczności, a więc takich cech państwa, które jest zdolne do rekrutowania urzędników do swoich struktur strategicznych i wykonawczych wyłącznie na podstawie zalet kandydata do pracy w instytucji państwa.
Merytokracja jest uznawana w państwach najwyżej rozwiniętych jako istotne źródło legitymizacji współczesnego systemu sprawowania władzy i rządzenia. Jest to element weberowskiej koncepcji panowania racjonalno-legalnego. Tymczasem u nas, jak pisze socjolog Krzysztof Jasiecki, „atuty merytokracji nie zostały w tym celu uruchomione w znaczącej skali”.
Dodatkowym czynnikiem, który czyni tę sprawę trudną jest to, że„mózg” państwa powstaje w warunkach określonej kultury umysłowej i wymaga określonej kultury umysłowej, aby się odpowiednio kształtował. Chodzi o taką kulturę, która rodzi skłonności do reagowania analizą na wyłaniające się problemy i zgadnienia, czy wyzwania.
Konieczne jest także zrozumienie tego, że „mózg” państwa nie oznacza już tylko mózgu literalnie rozumianych instytucji państwowych (administracji rządowej, czy samorządowej). Elementy „mózgu” państwa znajdują się w różnych sferach państwa – na uczelniach, w organizacjach pozarządowych, niezależnych think tankach, itp. Sztuką jest zaprogramowanie synergii między nimi, zwłaszcza kiedy ich interesy nie są zbieżne.
Rzecz w tym, że administracja straciła dawny przywilej posiadania przewagi w zakresie wielu zasobów (wiedzy, pieniędzy, umiejętności). W większości krajów nastąpiło zdemokratyzownie dostępu do zasobów, np. do wiedzy, do stosowania przemocy, do konstruowania propozycji rozwiązań (think tanks), do wykonywania projektów na rzecz obywateli (charities), do władzy ekonomicznej (globalne korporacje).
Potrzeby intelektualne państwa
Kluczowy jest potencjał analityczny, który znajdujemy w różnych sferach państwa i społeczeństwa, jednak potencjał analityczny instytucji władzy centralnej i samorządowej jest istotny przy założeniu, że potrafi pełnić rolę integratora procesów poznawczych w państwie.
Istniejące diagnozy potencjału instytucji państwa (władzy) nie są krzepiące. Wciąż aktualna wydaje się diagnoza Stanisława Mazura ( „Zarządzanie wiedzą w polskiej administracji publicznej”, 2008), który twierdził, że podstawowym mankamentem administracji jest jej „niski poziom zdolności do wykorzystywania wiedzy dla potrzeb procesów decyzyjnych”. Wskazuje on na brak architektury instytucjonalnej określającej tworzenie, przepływ i kapitalizowanie wiedzy. Postuluje podniesienie wiedzochłonności państwa i jego struktur.
W Polsce istnieją, choć nieliczne, badania, które pozwalają na formułowanie pewnych diagnoz. W 2011 r. (w „Diagnozie zarządzania zasobami ludzkimi w służbie cywilnej” oraz w pracy „Polskie ministerstwa jako organizacje uczące się” ) opublikowano wyniki z badań czterech ministerstw (gospodarki, rozwoju regionalnego, środowiska i transportu). Wykazały one, że resorty nie podejmowały regularnych analiz własnych działań. Nie istniały interakcje zewnętrzne w zinstytucjonalizowanej formie. Stosowane były doraźne rozwiązania eksperckie. Natomiast jeśli „mówić o autorefleksji na poziomie jednostek i mniejszych zespołów, to – z braku jasno zdefiniowanych celów – przyjmuje ona wyłącznie formę działań korygujących”.
Co najbardziej niepokojące - wiedza była tracona na skutek braku efektywnych struktur jej magazynowania i dystrybucji. Nowe rozwiązania w zakresie zarządzania wiedzą wprowadzano bez wcześniejszego testowania, a ich efekty nie były poddawane krytycznej analizie.
Niezwykle negatywnym zjawiskiem jest to, że często dochodzi do swoistej utraty wiedzy w wyniku znacznej rotacji pracowników. Okazało się, iż w niektórych przypadkach trudno było odtworzyć proces decyzyjny (nieodległy w czasie), gdyż biorące w nim udział osoby odeszły z pracy.
W ministerstwach szwankuje system obiegu informacji. Mniej niż połowa ankietowanych przyznała, że ich departament ma politykę zarządzania wiedzą. Urzędnicy bowiem w niewystarczającym stopniu korzystają z prostych rozwiązań gwarantujących pamięć instytucjonalną (np. baz szablonów pism i prezentacji, zrealizowanych projektów, baz kompetencji pracowników, podręcznych księgozbiorów).
Rzadkością jest praca zespołowa, współpraca z ekspertami zewnętrznymi, którzy wspomagają uczenie się pracowników i rozwijają ich potencjał. Dominuje uczenie się na własnych błędach i samokształcenie.
Jednym z problemów są trudne relacje administracji publicznej ze światem eksperckim i naukowym. Urzędy mają skłonność do polegania na własnej zgromadzonej wiedzy, wiedza z zewnątrz jest tylko uzupełnieniem.
Badanie wskazuje, że pracownicy kluczowych komórek organizacyjnych posiadają odpowiedni poziom wykształcenia, ale widoczny jest brak osób z wykształceniem socjologicznym, które – zdaniem badaczy – lepiej przygotowują do programowania i prowadzenia badań i analiz. Problemem jest także to, że do administracji rzadko trafią osoby, które wcześniej pracowały w instytucjach badawczych.
Ministerstwo zdrowia: potrzeby a rzeczywistość
Podkreśliłbym znaczenie problemu wysokiej rotacji i konsekwencji, które z niej wypływają. Została ona stwierdzono w badaniu z 2009 r., które objęło Ministerstwo Zdrowia (A. Zybała, „Wyzwania w systemie ochrony zdrowia – zasoby ludzkie i zasoby organizacyjne w centralnych instytucjach”).
W tym resorcie również stwierdzono brak potencjału analitycznego, który byłby adekwatny do zadań publicznych, jakie ono wykonuje. W niektórych departamentach skład pracowników zmieniał się niemal w całości w ciągu 3-4 lat. Prowadziło to do utraty pamięci instytucjonalnej w tej instytucji. Pracownicy nie pamietali projektów sprzed kilku lat, poniieważ nikt już nie pracował, gdy były wykonywane.
Co ciekawe, nie było także departamentu strategicznego (w okresie badania). Widoczny był także niski staż pracy na stanowiskach kierowniczych, co blokowało efektywny udział kadr zarządzających w procesach współtworzenia polityki zdrowia.
Dość pesymistyczne były także wnioski z badania w 2009 roku w zakresie gospodarowania wiedzą w systemie zdrowia. Ministerstwo nie wypracowywało zwrotnej wiedzy o tym, jak działa system i jego składowe – brakowało adekwatnych działań ewaluacyjnych. Nie było danych odnośnie metod przeprowadzania ewaluacji.
Ministerstwo zdrowia nie posiadało analiz długofalowych odnośnie wyzwań w związku ze starzeniem się społeczeństwa, współczesnych chorób i ich leczenia, rozwoju nowych usług medycznych, zagrożeń cywilizacyjnych, znaczenia kwalifikacji kadry zarządzającej w systemie zdrowia na poziomie lokalnym, nierówności w dostępie do świadczeń zdrowotnych, czy społecznego kontekstu chorób.
Jak wykazało badanie, personel merytoryczny resortu był nieliczny i słabo wyspecyfikowany, zwłaszcza jeśli chodzi o dokumentalistów czy analityków, którzy generują wiedzę operacyjną, służącą budowaniu nowych, innowacyjnych polityk zdrowotnych. Nie było wyodrębnionej grupy pracowników programowych (w krajach anglosaskich ich odpowiednikami są funkcje typu policy worker, czy policy officer). Niedoceniona pozostawała agenda badawcza. Niekompletny był mechanizm planowania badań społecznych, które mogą być źródłem wiedzy, będącej podstawą do podejmowania decyzji w zakresie formowania systemu ochrony zdrowia.
W konsekwencji strategiczny profil ministerstwa był niedokreślony. Agenda działania miała charakter głównie doraźny. Kształtowały ją bieżące zdarzenia, często o charakterze kryzysowym, albo aktywność tzw. głośnych grup. Nieadekwatnie do potrzeb identyfikowano problemy w systemie zdrowia. Brak strategicznych dokumentów, które pokazywałyby priorytety kierownictwa w w średnio- i długoterminowym okresie. Brakowało modelu zarządzania systemem ochrony zdrowia, itp.
Nie było też klarownej strategii zarządzania zasobami ludzkimi, która wskazywałaby na zestawy kluczowych kompetencji i umiejętności, niezbędnych, aby wiodące instytucje w systemie ochrony zdrowia mogły sprostać obecnym i wyłaniającym się wyzwaniom.
Analityk? A kto to?
Niezwykle ciekawe wyniki badań przeprowadzonych w 41 urzędach administracji rządowej opublikowano w 2014 r.(Bartosz Ledzion, Karol Olejniczak, „Potencjał analityczny kadr administracji rządowej”). Dotyczyły one rozmiarów akywności analitycznej w administracji centralnej. Okazało się, że na 4176 przebadanych pracowników administracji centralnej pracą analityczną zajmowały się 574 osoby (spełniające przyjęte kryteria). W przypadku 104 osób indeks analityka przyjmował wysokie wartości (0,625 i więcej), dla 444 osób wskaźnik kształtował się powyżej przeciętnej (0,197).
Autorzy badania za analityka uznali takiego pracownika administracji, który wykorzystuje w swojej pracy nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu wyniki badań, ekspertyz, analiz, diagnoz itp. oraz używa nie rzadziej niż kilka razy w miesiącu podstawowych metod analizy danych ilościowych (np. analiza wybranych parametrów statystycznych, takich jak średnia, mediana czy wariancja; analiza korelacji, podstawowe testy statystyczne, analiza szeregów czasowych itp.), a także diagnozy z wykorzystaniem metod badań społeczno-ekonomicznych.
Kulturowe ograniczenia
Zajmujący się teorią zarządzania Janusz Hryniewicz przeprowadził badania, które mogą być podstawą do wyciągania najszerszych wniosków na temat sposobu funkcjonowania polskich organizacji (wszelkiego typu - publicznych i społecznych). Budzą one największe zaniepokojenie, jeśli myślimy o wzmacnianiu potencjału analitycznego.
Badania te wskazują, że w polskich organizacjach widoczna jest tendencja do dogmatyzmu poznawczego, ograniczania różnorodności poglądów. Ich członkowie odczuwają przymus poszukiwania jednej przyczyny wszystkiego. Konsekwencją jest to, że organizacje z takimi cechami unikają współpracy, albo ją sabotują. Blokują innym starania o wypracowanie nowych, lepszych rozwiązań kwestii najistotniejszych dla danej organizacji.
U znacznej cześci członków organizacji dyskusja, próby nieskrępowanej wymiany zdań, rodzą dysonans poznawczy, czyli poczucie frustracji i całego szeregu przykrych napięć psychicznych oraz lęków z racji kontaktu z nowymi poglądami, informacjami, czy postawami.
J. Hryniewicz tak to podsumowuje: „w organizacjach widoczne jest słabe upowszechnienie kartezjańskiego ideału kulturowego. Oznacza to niechęć do pogłębionych analiz i słabą wiarę w możliwość racjonalnego zgłębienia głównych cech rzeczywistości społecznej. Widać romantyczne podejście do postrzegania rzeczywistości i prowadzenia argumentacji. Objawia się to m.in. brakiem systematyczności w działaniu, czy pokładaniu nadmiernej nadziei w jednorazowych mobilizacjach, zrywach itp.”.
Inni uczeni też wskazują na głęboko zakorzenione problemy. Psycholog społeczna Elżbieta Wesołowska pisała np. o znaczeniu deliberacji w życiu publicznym, jako sposobie generowania społecznej wiedzy. Postawiła pytanie, czy debaty deliberatywne są możliwe w stosunkowo młodej polskiej demokracji, czy idea deliberacji ma szanse akceptacji we współczesnym polskim społeczeństwie, czy jest kompatybilna z polskim systemami wartości i praktykami społecznymi, czy potrafimy rozwiązywać problemy i dyskutować kontrowersje w ramach debat deliberatywnych?
Autorka „Potencjałów i barier urzeczywistniania deliberacji w polskich warunkach kulturowych” pisze, iż „można znaleźć dane wskazujące, że polska kultura bazuje na wartościach odmiennych niż pochodzące z kultury, w których wyrosły idee deliberacji”. W uzasadnieniu przedstawiła wyniki badań prowadzonych przez psychologów, czy socjologów w zakresie wzorów kultury, odwołujących się do kluczowych pojęć, za pomocą których analizowane są orientacje kulturowe, mające wpływ na podejście do deliberacji, jak „dystans władzy”, czy „autonomia intelektualna”.
W pierwszym przypadku – dystans władzy w Polsce jest tradycyjnie wysoki, co oznacza skłonność do tworzenia autorytarnych relacji międzyludzkich, które utrudniają deliberację, wymagającą przyznania sobie wzajemnej podmiotowości. W zakresie natomiast autonomii intelektualnej Polska zajmuje trzydziestą pozycję wśród 66 badanych państw. Oczywiście, konkluzje wyprowadzane z wyników takich badań zawsze można dyskutować.
Andrzej Zybała
Autor jest profesorem SGH, kieruje Katedrą Polityki Publicznej w SGH.
Specjalizuje się w dziedzinie polityki publicznej, rządzenia publicznego, w szczególności polityką zdrowia, edukacji, rynku pracy. Wydał ostatnio książkę pt. „Polski umysł na rozdrożu. Wokół kultury umysłowej w Polsce. W Poszukiwaniu źródeł niepowodzeń części naszych działań publicznych”. Pisaliśmy o niej w nr. 6-7/17 SN -http://www.sprawynauki.edu.pl/archiwum/dzialy-wyd-elektron/286-recenzje-el/3622-polski-rozum-na-rozdrozu
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.