Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 521
Przez kilka dziesięcioleci po II wojnie światowej, znaczonych konfrontacją ideologiczną między blokami państw Wschodu i Zachodu, w dyskusjach o stosunkach międzynarodowych przewijały się terminy związane z bezpieczeństwem zbiorowym i kooperacyjnym, pokojowym współistnieniem i odprężeniem. Turbulencje czasu pozimnowojennego doprowadziły nie tylko do wymazania z retoryki politycznej tych pojęć, ale przede wszystkim do zwiększenia ryzyka wybuchu konfliktu globalnego. Powraca klimat zimnowojenny, a wraz z nim ostrzeżenia przed III wojną światową.
Instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo międzynarodowe stopniowo traciły na znaczeniu na rzecz przywództwa hegemonicznego Stanów Zjednoczonych. Przykładem degradacji jest Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), która stała się instytucją niespełniającą obecnie żadnych oczekiwań, związanych z zasadami i celami, dla których została powołana, jeszcze jako Konferencja w okresie détente lat siedemdziesiątych ub. stulecia. Można ironizować, że mamy do czynienia z atrapą, formą pozbawioną treści. Jej przykład potwierdza starą prawdę, że instytucje trwają dłużej niż idee, które je do życia powołały.
Istotą założeń Aktu Końcowego z Helsinek z 1975 r. była pozytywna filozofia polityczna zasypywania podziałów zimnowojennych, likwidowania uprzedzeń i błędów percepcyjnych oraz akceptacja dla koegzystencji różnych systemów politycznych, gospodarczych i aksjologicznych. Zachód wprawdzie nigdy nie zrezygnował z krucjat ideologicznych, ale przez kilka dekad udało się zbudować całkiem skuteczną infrastrukturę współpracy, opartą na transparentności i zaufaniu stron w tzw. Wielkiej Europie, tj. przestrzeni geopolitycznej od Vancouver do Władywostoku. Dzięki takiej filozofii skutki rozpadu imperium radzieckiego nie miały tak dramatycznego charakteru, jak można się było spodziewać.
Niestety, po zakończeniu „zimnej wojny”, w świecie monocentrycznym instytucja OBWE straciła na znaczeniu. Strategia chronienia się pod „parasolem” zwycięzcy w „zimnej wojnie”, czyli pod protekcją USA (bandwagoning), doprowadziła do głębokich podziałów wewnątrz organizacji. Pod wpływem państw zachodnich zaczęto znowu dzielić, a nie łączyć, różnicować ze względu na ustroje i interesy, a nie bronić koegzystencji w różnorodności. Rosja w dobie prezydenta Putina przeciwstawiając się podporządkowaniu polityce amerykańskiej stała się głównym oponentem, a z czasem przeciwnikiem i wrogiem Zachodu. Enemizacja stosunków międzynarodowych powróciła na agendę stosunków międzynarodowych w jaskrawej postaci.
Ostatnie, grudniowe spotkanie Rady Ministerialnej OBWE w Łodzi dowodzi tego, że organizacja jest narzędziem piętnowania, stygmatyzowania i presji psychologicznej na Rosję. Nadużycie roli gospodarza przez odmowę wiz członkom rosyjskiej Dumy na Zgromadzenie Parlamentarne w Warszawie pod koniec listopada, a następnie udziału rosyjskiego ministra spraw zagranicznych w posiedzeniu Rady oznacza rezygnację z dotychczasowych funkcji konsultacyjnych i koordynacyjnych tego gremium. Przyjmując jednoznacznie postawę proamerykańską przewodniczący OBWE, którym w roku 2022 był minister spraw zagranicznych Polski, jak i cała troika (poprzedni - Szwecja, obecny - Polska i przyszły przewodniczący – Macedonia Północna) stały się wykonawcami woli politycznej hegemona. Tak kończą żywot organizacje, których czas w dotychczasowej formule bezpowrotnie minął.
Zamiast łagodzenia sprzeczności i uśmierzania konfliktów OBWE jest instrumentem polityki jednej ze stron konfrontacji. Stanowi zaprzeczenie filozofii współistnienia i kooperacyjnego bezpieczeństwa. Dialog i dążenie do kompromisu, przy wykorzystaniu konsensualnych procedur dochodzenia do porozumień, zostały zastąpione dyktatem silniejszego. W dobie polaryzacji zanikła rola państw neutralnych i niezaangażowanych. Przypadek Finlandii jest szczególnie zasmucający. Z państwa o bogatych tradycjach koncyliacyjnych, moderacyjnych i mediacyjnych między różnymi ugrupowaniami państw staje się ona gorliwym wyznawcą atlantyzmu.
USA zdecydowały o wyniesieniu Sojuszu Północnoatlantyckiego ponad OBWE. Jego interwencje na obszarach poza granicami obowiązywania casus foederis (zobowiązań traktatowych o udzieleniu wzajemnej pomocy na wypadek napaści na któregokolwiek z członków sojuszu), na przykład przeciw Jugosławii w 1999 roku, pokazują nie tylko ignorowanie zasad Karty Narodów Zjednoczonych, ale i powoływanie się na pozaprawne uzasadnienia legalności stosowania siły w stosunkach międzynarodowych. Wszystko to świadczy o kryzysie prawa międzynarodowego i instytucji stojących na straży jego obowiązywania.
Popis Polski
Tragizm polskiego przywództwa w OBWE polega na tym, że zamiast promować alternatywne wobec wojny sposoby rozwiązywania sporów i przełamywania impasu – a to może zapewnić jedynie postawa neutralna wobec stron konfliktu – polscy politycy ruszyli w „retoryczny bój” przeciw Rosji, licytując się, kto jest bardziej gorliwy w wykonywaniu instrukcji hegemona. Polskiemu ministrowi spraw zagranicznych obce są takie instrumenty o charakterze pomocniczym i wspierającym, jak moderacja (powściągliwość, tonowanie emocji), facylitacja (prawidłowa interpretacja zasad), admonicja (upominanie każdej ze stron, aby zaprzestały walk), koncyliacja (pojednawstwo) i in. Zamiast wykorzystać szansę samodzielnego i konstruktywnego zaistnienia w organizacji Polska postawiła się w roli głównego oskarżyciela Rosji, marnując szanse ułatwienia deeskalacji konfliktu. Niestety, stała się także grabarzem tej zasłużonej dla pokojowego współistnienia państw organizacji, eliminując w praktyce jednego z jej ważnych uczestników.
Postulat wykluczenia Rosji z OBWE pojawiał się w różnych enuncjacjach, jak choćby w 10-punktowym planie ratowania Ukrainy premiera Mateusza Morawieckiego z końca marca 2022 r., skwapliwie wspieranym przez władze Ukrainy. Wszystkie wykluczenia przynoszą jednak efekty przeciwne do zamierzonych. Świadczą też o ograniczonym polu widzenia tych, którzy je zgłaszają. Nie dostrzega się bowiem, że Rosja ma poza wojną na Ukrainie rozmaite role przeciwważące wobec Zachodu w państwach Azji Środkowej, Kaukazu Południowego i Bałkanów Zachodnich. To z tych powodów obszary te mają charakter konfliktogenny.
Wraz z wojną na Ukrainie i upadkiem OBWE skończył się porządek paneuropejski, oparty na wynegocjowanych w ostatnich trzech dekadach XX wieku wielostronnych gwarancjach wzajemnego zaufania i bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone ogłaszając zwycięstwo w „zimnej wojnie” (według prezydenta George’a H.W. Busha (seniora): „dzięki łasce Boga”) przystąpiły do anulowania kluczowej w KBWE/OBWE zasady „niepodzielności bezpieczeństwa”. Z kolei „suwerenna równość” państw została zastąpiona „suwerenną nierównością”, gdyż Waszyngton i inne stolice państw zachodnich zaczęły uzurpować sobie prawo do kurateli wobec słabszych i niekoniecznie uległych wobec Zachodu państw. Oznaczało to często jawną, ale i ukrytą ingerencję w sprawy wewnętrzne, obalanie rządów i podporządkowywanie „nowych elit” pod pretekstem propagowania wartości liberalnych.
Istotą nowego (nie)ładu stało się podważenie ukształtowanych historycznie „linii podziałów” interesów, wpływów i odpowiedzialności. Twierdzenie, jakoby jedynie perfidna w swoich imperialnych apetytach Rosja miała swoje strefy wpływów, stało się najbardziej nośnym chwytem propagandowym, skierowanym na rewizję dotychczasowego status quo. Tymczasem trzeba tu przypomnieć, że struktura systemu stosunków międzynarodowych ma charakter hierarchiczny. Nie da się ze względu na zróżnicowanie potęgi państw zniwelować zależności słabszych państw od silniejszych. Wzajemne traktowanie się państw w rzeczywistości nie zależy od formalnych reguł, ale od tego, jaką każde z nich generuje potęgę w układzie sił i na ile odbiegają od siebie ich wizje ładu międzynarodowego. Każde zatem mocarstwo, tak Stany Zjednoczone, jak Chiny czy Rosja ma naturalną tendencję do wciągania państw uzależnionych od siebie w pole swojej grawitacji i dominacji, co tworzy znane zjawisko satelizacji bądź klientelizacji wokół państwa-bieguna. Te procesy są podstawą występowania stref wpływów, w których narzucanie wzorów zachowań przez hegemona, nawet z zastosowaniem środków przymusu, istotnie ogranicza niezależność i swobodę działania słabszych uczestników.
Stronniczość OBWE
Nowym zjawiskiem towarzyszącym globalizacji jest osobliwa „dyfuzja władzy” w systemie międzynarodowym. Polega ona na uznawaniu funkcji władczych rozmaitych podmiotów pozapaństwowych, przede wszystkim wielkich korporacji transnarodowych. Budują one strefy swojej eksploatacji, sprzyjając w ostatecznym rachunku realizacji interesów wielkich potęg. Nie ulega wątpliwości, że w zglobalizowanym świecie rynki i państwa nawzajem siebie potrzebują, ale trzeba dostrzec, że jedne państwa same są kreatorami procesów gospodarczych, a inne tylko ich „ofiarami”. To jest właśnie istotą współczesnych uzależnień i wpływów.
Wojna na Ukrainie wywróciła do góry nogami wszystkie działania monitorujące, obserwacyjne i dyscyplinujące OBWE na wschodzie tego państwa. Pokazała, jak bezwolnym narzędziem w rękach Zachodu stała się organizacja zrzeszająca 57 państw. Skuteczność w zapobieganiu eskalacji konfliktu spadła do zera. Misje OBWE straciły przede wszystkim obiektywizm w ocenie sytuacji. Przymykanie oczu na wszystkie mankamenty ustroju Ukrainy, łącznie z milczącą aprobatą dla zamachu stanu w 2014 roku, pokazują stronniczość i ślepotę poznawczą. Milczące poparcie dla zbrojenia Ukrainy przez Zachód i ignorowanie sygnałów ostrzegawczych ze strony Rosji musiało doprowadzić do kryzysu organizacji. Niedostrzeganie długotrwałego procesu demontowania systemu bezpieczeństwa paneuropejskiego doprowadziło do katastrofy wojennej, która żadnej ze stron nie była potrzebna i której poprzez wysiłki dyplomatyczne można było zapobiec. Do tego jednak potrzebna była wola polityczna po stronie wszystkich skonfliktowanych stron.
Już po wybuchu wojny Polska nie próbowała wykorzystać doświadczeń Trójstronnej Grupy Kontaktowej, która obejmowała przedstawicieli Rosji, Ukrainy i podmiotów separatystycznych. Po rozpadzie Grupy w wyniku rosyjskiej inwazji jej przewodniczący Mikko Kinnunen chciał kontynuować swoją misję, świadcząc dobre usługi, na przykład ułatwiać dostęp humanitarny czy wymianę jeńców. Ze strony Polski jako przewodniczącego OBWE nie było zgody na taką aktywność. OBWE nie została też włączona do rozmów między Kijowem a Moskwą w Stambule pod koniec marca, ani do negocjacji w lipcu 2022 r., które doprowadziły do zawarcia umowy zbożowej w regionie Morza Czarnego.
Wojna na Ukrainie nadwyrężyła wszystkie misje OBWE – w Mołdawii, Gruzji, Armenii, Azerbejdżanie i w Azji Środkowej. Załamanie współpracy Rosji z Zachodem w zarządzaniu konfliktami doprowadziło do paraliżu całej sfery środków budowy zaufania, która była największym osiągnięciem procesu paneuropejskiego. Organizacja przestaje być władna, aby bezkolizyjnie obsadzić najwyższe stanowiska kierownicze, uchwalić budżet, a także aby odnowić mandat większości operacji terenowych. Jeśli decyzje mają zapaść na drodze konsensusu, to sprzeciw Rosji zablokuje jakikolwiek postęp w tych sprawach. W grę wchodzi zatem przywłaszczenie organizacji przez Zachód, co grozi jej rozpadem, albo hibernacją na czas trwania wojny na Ukrainie.
Czy da się coś uratować
Co ciekawe, najbardziej zainteresowani dalszym trwaniem, a raczej wegetacją OBWE są dyplomaci rezydujący w Wiedniu (gdzie znajduje się siedziba organizacji), argumentujący, że stanowi ona unikalną platformę dyplomatyczną, zdolną do odbudowy swojej dynamiki i skuteczności. Ożywienie organizacji byłoby możliwe, gdyby od najbardziej jątrzących kwestii odsunęły się mocarstwa zachodnie, a szczególnie Stany Zjednoczone. Ich „misyjny internacjonalizm” wymaga – jak radzą amerykańscy realiści polityczni – powściągliwości i roztropności. Ustąpienie miejsca państwom zdystansowanym i niezaangażowanym w konflikt z Rosją dałoby szansę powołaniu grupy ad hoc, złożonej z państw wspomagających Macedonię Północną, jako państwo sprawujące przewodnictwo w roku 2023. Macedonia jest państwem peryferyjnym w systemie bezpieczeństwa paneuropejskiego, ale mogłaby zostać wsparta przez doświadczone państwa w równoważeniu relacji między Zachodem a Rosją – Austrię, Szwajcarię, Finlandię, Turcję, Kazachstan i Uzbekistan. Inicjatywność na rzecz zakończenia wojny na Ukrainie musi obejmować przekonanie Rosji, że chodzi o odbudowę kompleksowego systemu zabezpieczeń w stosunkach Wschód-Zachód, a nie jedynie odbudowę nowej wersji „antyrosyjskiego frontu”. Zachód musi wziąć na siebie współodpowiedzialność za nową wersję ładu międzynarodowego, nieskupiającego się wyłącznie na bezpieczeństwie państw poradzieckich i jakościowo odmiennych od liberalnej demokracji reżimach politycznych.
Trzeba niewątpliwie zaprzestać ideologizacji wojny na Ukrainie. Nie jest to wojna w obronie całej Europy, a tym bardziej całej cywilizacji zachodniej. Takie pragmatyczne stanowisko pozwoli być może uratować OBWE poprzez wysłanie sygnałów, że państwa członkowskie nie chcą, aby skutki wojny na Ukrainie zagroziły działaniom organizacji w innych miejscach.
Ponieważ spornym pozostaje objęcie przewodnictwa organizacji w 2024 r. przez Estonię, wobec której Rosja jeszcze w grudniu 2021 r. zgłosiła sprzeciw, niektórzy obserwatorzy dostrzegają wyjście z impasu w posadzeniu Turcji na czele OBWE po Macedonii. Biorąc pod uwagę dotychczasowy potencjał mediacyjny Ankary w rozmowach między Kijowem a Moskwą, OBWE pod jej kierownictwem mogłaby odegrać kreatywną rolę w przywróceniu pokoju na wschodzie Europy. Jest jednak bardziej prawdopodobne, że Turcja rozegra swoją pozycję na własne konto, dlatego rozważania o roli OBWE w konflikcie rosyjsko-ukraińskim mają w dużej mierze charakter spekulatywny.
Nie ulega wątpliwości, że inercja decyzyjna i brak bezstronności wyłączyły OBWE z procesu pokojowego. Jego głównymi aktorami będą mocarstwa zachodnie i Rosja. OBWE może co najwyżej uczestniczyć w kontroli procesu wdrożeniowego porozumień, uśmierzaniu napięć pokonfliktowych i przywracaniu normalnych warunków życia ludności cywilnej. Niezależnie od tego, jak skończy się wojna, Ukraina będzie przechodzić długi proces rekonwalescencji, w którym przydatne będą środki sprawdzone przez OBWE na wielu obszarach. Być może ONZ powoła operacje pokojowe dla rozdzielenia skonfliktowanych stron. Wówczas ich wsparcie ze strony OBWE powinno być rzeczą oczywistą.
W 2025 r. upłynie 50. rocznica porozumień helsińskich, które stworzyły moralno-polityczne i wzmocniły normatywne podstawy ładu w stosunkach Wschód-Zachód. Z tej okazji prezydent Finlandii Sauli Niniistö, państwa, które wtedy będzie przewodniczyć OBWE, zaproponował spotkanie na wysokim szczeblu w Helsinkach, na którym mocarstwa odpowiedzialne za pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe zobowiązałyby się do przestrzegania wspólnych zasad gwarantujących te wartości w nowej epoce. Obecnie ze względu na trwającą wojnę takie pomysły wydają się dość abstrakcyjne. Polityka międzynarodowa jest jednak dynamiczna i zmienna. Zawsze można więc mieć nadzieję, że rozum polityczny w którymś momencie weźmie górę nad podłymi instynktami irracjonalnej wojny.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 909
Józef Piłsudski - anatomia kultu i zamachu (2)
Pojęcie „zamachu stanu” (coup d’état) znane jest od czasu, gdy trzy i pół wieku temu pojawiło się w tytule dzieła Gabriela Naudégo – Considerations politiques sur le coup d’état (Rozważania polityczne na temat zamachu stanu) z 1639 roku. W historii ustrojów politycznych nie brakuje epizodów, które z dzisiejszej perspektywy można byłoby uznać za zamachy stanu (brak jest jednak spójności między takimi pojęciami, które wobec zamachu stanu były i są używane synonimicznie: rebelie, rewolty, rewolucje, pucze, rokosze, wojny domowe, przewroty pałacowe).
Paradygmatycznym czy modelowym dla teoretyków polityki był zamach Napoleona Bonaparte 18 brumaire’a (9-10 listopada) 1799 roku, do którego nawiązywał Napoleon III 2 grudnia 1851 roku. Choć istnieje obszerna literatura teoretyczna na temat zamachów stanu, to jednak na każdy z nich należy spoglądać w konkretnym kontekście historycznym, doktrynalnym i światopoglądowym. To, co dla jednych jest zbrodnią stanu, dla innych może być „aktem wybawienia”, wkroczeniem na scenę „męża opatrznościowego”. Różne były też konsekwencje zamachów stanu w historii. Jedne trwale zmieniały istniejące dotąd porządki ustrojowe, inne jedynie modyfikowały podział ról w elitach politycznych.
W odniesieniu do zamachu majowego nigdy nie powstało takie studium teoretyczne, jakie sporządził włoski pisarz, dziennikarz i dyplomata, zwolennik, a potem przeciwnik Benito Mussoliniego – Curzio Malaparte (Kurt Erich Suckert). W 1931 roku wydał w Paryżu książkę pt. Technique du coup d'état (Technika zamachu stanu), której publikacji zakazano we Włoszech, gdyż Mussolini uznał, że jest on jednym z jej głównych bohaterów. Rozpowszechnianie dzieła uznano za niebezpieczne. Książka Malapartego wydana po niemiecku trafiła na stos w Lipsku i została publicznie potępiona po dojściu Hitlera do władzy. W październiku 1933 roku po powrocie do Włoch autor został aresztowany (prawdopodobnie na prośbę Hitlera) i skazany na zesłanie.
Odkrywcze w dziele Malapartego było to, że wykorzystując dotychczasową wiedzę o kryzysach politycznych (w tym dorobek Lwa Trockiego o przejmowaniu strategicznych instytucji w państwie) pokazał, że zamach jest skuteczny, gdy opiera się na „technicznej procedurze” przejęcia kontroli, w istocie na sabotażu newralgicznych dla państwa ośrodków i mechanizmów - elektrowni, kolei, stacji radiowych, połączeń transportowych, portów, gazowni, wodociągów. „Czyste” manewry polityczne, mające na celu zmianę panującego, odnoszą się raczej do „przewrotów pałacowych” i nie prowadzą do zmian ustrojowych o głębszym charakterze.
Malaparte udowodnił, że zamachów stanu nie dokonują ani powstańcze zrywy zbuntowanych mas, ani przygotowujące go w podziemiu rewolucyjne partie polityczne. Są one dziełem zdeterminowanej garstki spiskowców, odnoszących sukces, kiedy w dobrze skalkulowanym działaniu i we właściwie wybranym momencie, obalają władzę istniejącą i sami zajmują jej miejsce.
Kilkaset ofiar i … cisza
Istotą każdego zamachu stanu jest zawłaszczenie organów i pełni atrybutów władzy politycznej, przy wykorzystaniu na szeroką skalę narzędzi zastraszania i przemocy fizycznej. Zamach majowy wyczerpuje wszystkie elementy tej definicji. Liczba jego ofiar (nikt chyba nie zna prawdziwych danych) – 215 żołnierzy i 379 cywilów – była większa niż we wszystkich buntach społecznych w czasach PRL. Pewnym usprawiedliwieniem dla Piłsudskiego był fakt, że pucz nie doprowadził do całkowitego obalenia parlamentaryzmu, ale skutkował odejściem od demokracji w stronę autorytaryzmu („cezaryzmu”, „bonapartyzmu”, „rządów pułkowników”).
Mimo ostrej krytyki ze strony przeciwników politycznych, w Polsce nigdy nie pojawiło się analityczne studium o charakterze politologicznym – ani za życia Piłsudskiego, ani później - które miałoby głębszą wymowę wyjaśniającą różne aspekty tego zjawiska. Na przykład, jakie było klasowe tło i społeczna afirmacja puczu? Na czym polegała ówczesna oligarchizacja systemu politycznego i jaką rolę odgrywał kapitalizm państwowy w utrzymaniu dyktatury? Jakie były inspiracje zewnętrzne, a zwłaszcza rola brytyjskiego wywiadu, także związki z bolszewikami? Jaką rolę odegrały w końcu jego cechy osobowościowe – niepohamowana żądza władzy, choroba psychiczna dyktatora, stopień jego niepoczytalności i faktyczna izolacja od roku 1930 do śmierci; jak w związku z tym wyglądał proces decyzyjny i kto faktycznie sprawował władzę w państwie?
Wiadomo, że istniała pewna dezorientacja ideowa spowodowana tym, że zamach poparły stronnictwa lewicowe, w tym komuniści, oraz związki zawodowe, które wkrótce przekonały się, że więcej na tym straciły niż zyskały. Dyktator i jego otoczenie postawiło raczej na pewien pragmatyzm ideowy, co pozwalało wzmocnić władzę wykonawczą, ale przy zachowaniu fasadowego parlamentu, wielopartyjności i odwoływaniu się do zdobyczy niepodległości. To pozwalało uzyskać afirmację różnych środowisk, od kręgów ziemiańskich, poprzez klasę średnią, inteligencję, po masy ludowe.
Zamach nie był odpowiedzią na dążenia populistyczne. Był raczej konsekwencją zbratania się biurokracji i wojska z klasami posiadającymi. W świetle skonfliktowania sceny politycznej może nawet nie miał alternatywy. Była nią ewentualnie wojna domowa między obozami politycznymi prawicy i lewicy. Może więc centrowo usposobiony zamach stanu uratował Polskę przed wojną domową? Nikt na ten temat nie udzielił odpowiedzi w formie przekonującej analizy socjologiczno-politologicznej. Same rekonstrukcje wydarzeń różnią się zresztą w zależności od nastawień ideologicznych ich autorów.
Sanacja, ale jaka?
Młoda państwowość polska borykała się z ogromnymi problemami natury egzystencjalnej – ustaleniem granic i ich obroną, odbudową i integracją gospodarki, scaleniem systemów prawnych, wreszcie stworzeniem swoich ram konstytucyjnych. Atawistyczna nienawiść między stronnictwami politycznymi szybko doprowadziła do „zniechęcenia społecznego”. Niestabilność rządów spowodowana rozdrobnieniem sceny politycznej budziła niechęć do parlamentaryzmu. (W 1922 roku w Sejmie istniało 14 klubów politycznych. W ciągu niespełna 8 lat, w okresie 1918-1926, Polska miała 14 rządów. Nie było to zjawisko wyjątkowe. Na przykład Austria w latach 1918-1934 (16 lat) przeżyła 23 rządy). Zmęczeni trudnościami codziennego życia (nędzą) ludzie zaczęli wątpić w zalety ustroju demokratycznego. To zjawisko będzie zresztą powtarzać się aż do naszych czasów i uzasadniać potrzebę radykalnych zmian w różnych państwach.
Z odwołaniami do „legendy legionowej” i zmistyfikowanego „geniuszu wodza” podczas ofensywy bolszewickiej na Warszawę udało się wytworzyć na tym tle odpowiedni klimat psychologiczny, swoiste „uzasadnienie moralne” dla „sanacji” – uzdrowienia państwa i wybawienia społeczeństwa z opresji. Szybko okazało się, że zamachowcy nie mają ani kompetencji, ani spójnej recepty ideologicznej. Brutalne metody rządzenia przy użyciu siły maskowały niekompetencję i nieudacznictwo, pacyfikowały nastroje buntu (protesty robotnicze, strajki chłopskie, separatyzm mniejszości ukraińskiej). Po śmierci dyktatora Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZN) nie był w stanie usunąć głębokiego rozdźwięku w podzielonym politycznie społeczeństwie.
Piłsudski wypełnił jednak pewne oczekiwania identyfikacyjne (tożsamościowotwórcze) i integracyjne. Porozbiorowe społeczeństwo potrzebowało ogniwa spajającego je w jeden naród. Nimb przywódcy wojskowego i politycznego był więc szczególnie przydatny w fazie konsolidacji młodego państwa (1918-1922). Wokół komendanta, a potem marszałka, zaczęto odtwarzać brakujące tradycje państwowe, a w sferze symbolicznej wiarę w moc odrodzonej ojczyzny.
Obywatele II RP w sferze emocjonalnej poprzez kult Piłsudskiego, mający swoje korzenie w jego walce rewolucyjnej i niepodległościowej (nieważne, jak było naprawdę), zaspokajali podstawowe tęsknoty i potrzeby – bezpieczeństwa, obrony granic, szacunku dla wojska i romantycznego heroizmu, a także dumy z przywróconej państwowości. Wydaje się, że jedynie w tym psychologiczno-emocjonalnym i moralnym kontekście można pojąć ogromną wyrozumiałość dla wszystkich ułomności Józefa Piłsudskiego i szkód, jakie wyrządziła Polsce jego dyktatura.
Rola mitu
Z pomocą w zrozumieniu roli fenomenu marszałka – wodza i dyktatora – w tworzeniu narodu jako „wspólnoty wyobrażonej” przychodzi Benedict Anderson i konstruktywiści, podkreślający rolę mitu, symboli i rytuałów w budowaniu masowej wyobraźni, bohaterskiej narracji, pokazującej dramaturgię wydarzeń, prowadzących do sukcesu i zwycięstwa. Selektywny dobór faktów historycznych, zideologizowana interpretacja przeszłości (pomijanie wydarzeń niewygodnych), wreszcie odwoływanie się do retoryki i symboliki patriotycznej miało wywoływać odruch jednomyślnego emocjonalnego uniesienia, wiary, że Polacy dokonali jedynego słusznego wyboru i darzą szacunkiem kogoś, kto osiągnął status, jakiego sami nigdy by nie osiągnęli.
Piłsudski, a raczej jego mit, stał się „zwornikiem” wspólnoty narodowej, rekonstruowanej tożsamości narodowej i integracji. Świadoma część społeczeństwa w patetycznych uniesieniach, jak u Ernesta Renana – w codziennym „plebiscycie” potwierdzała przynależność do narodu i odrodzonego państwa po okresie niewoli. Zwłaszcza, gdy od 1932 roku zaczęto metodyczną indoktrynację i propagandowe kłamstwa w szkolnictwie.
Ważnym aspektem zamachu stanu jest legitymizacja władzy po jej nielegalnym zdobyciu. Sięgając do teorii prawowitości władzy Maxa Webera można zauważyć, że władztwo Józefa Piłsudskiego wpisuje się w typ charyzmatyczny, choć w dużej mierze ta charyzma została sztucznie wykreowana. Wojenne zasługi (często zmanipulowane), wojskowa ranga (niekoniecznie ze względu na kompetencje i odwagę) oraz nawiązywanie do tradycji insurekcyjno-rewolucyjnych dawało podstawy także legitymizacji tradycyjnej. Temu właśnie służył świadomie tworzony i propagowany mit, niepoddający się weryfikacji, przyjmowany przez opinię publiczną jako prawda oczywista, podarowana zrządzeniem Losu i Opatrzności.
Trzeba zauważyć – mając na myśli także współczesne społeczeństwo – jaki był wtedy - w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku - stan świadomości społecznej. Wydaje się, że ówczesne społeczeństwo w swojej masie było raczej prymitywne i niewyrobione politycznie, oczekiwało prostego przekazu, czytelnych skrótów i uproszczeń odnoszących się do polityki i państwa. Przecież i dzisiaj, 100 lat później, świadomość polityczna i wiedza o konstytucyjnych mechanizmach państwa jest stosunkowo niska. Jednostki pozbawione wiedzy o polityce i państwie przyjmują więc jako oczywistą symbolikę charyzmatycznej i tradycyjnej władzy dla zaspokojenia indywidualnej afirmacji i czucia się członkiem wspólnoty.
Autorytarne rządy po I wojnie światowej, w epoce konsolidacji ideologii nacjonalistycznych i krzepnięcia młodych państw narodowych sięgały obficie do postaci ubóstwianych za życia, mających magiczny wpływ na masy. Silne państwo symbolizować miał nieulękniony przywódca, genialny wódz, uwielbiany lider, wprost „geniusz narodu”.
Czasem owej „sakralizacji” sprzyjała choroba i śmierć wodza (nomen omen Piłsudski zmarł w rocznicę zamachu majowego w 1935 roku). „Funeralia narodowe”, patetyczny ceremoniał pogrzebowy - trasa przejazdu konduktu żałobnego z Warszawy do Krakowa, pochówek na Wawelu, mowa pożegnalna biskupa polowego Gawliny - stanowiły rekapitulację wielkości wodza. Dawały także mandat ideowy i moralny jego akolitom, spadkobiercom i następcom.
Szybko okazało się jednak, że po śmierci Józefa Piłsudskiego zabrakło jego godnych następców. Obóz piłsudczykowski nie sprostał wyzwaniom i zagrożeniom, jakie przed nim stanęły u schyłku lat trzydziestych XX wieku. Choć nie wiadomo, co w tej sytuacji zrobiłby sam Piłsudski, zwłaszcza w obliczu polityki Stalina i Hitlera (K. Rak, Piłsudski między Stalinem a Hitlerem, Bellona, Warszawa 2021), ale to, że zmarł przed wrześniową katastrofą, dało mu tym większe prawo do nieśmiertelności wykreowanego za życia mitu.
Legitymizacja władzy à la Piłsudski
Zamach majowy – paradoksalnie – choć był jawnym bezprawiem – potraktowano jako „wyższą konieczność”, jako osobliwe przedłużenie tradycji insurekcyjnej. W istocie po gombrowiczowsku był jej infantylnym wywróceniem do góry nogami. Było to bowiem „powstanie” przeciw własnemu państwu i legalnej władzy (faktycznie zdrada).
Sukces Piłsudskiego polegał na tym, że swoim XIX-wiecznym anachronizmem politycznym, estymą dla Słowackiego i czcią powstańców styczniowych podjął skuteczną próbę ustanowienia ciągłości z „utraconą przeszłością”. Eric Hobsbawn i Terence Ranger nazywają takie zjawisko „wynalezieniem tradycji”. Jej spadkobiercami, ale i zakładnikami stali się wszyscy współcześni Polacy. Po prostu innej tradycji nie wynaleziono.
Piłsudski ze swoją legendą trafił na podatny grunt – okoliczności miejsca i czasu, kontekst społeczny, geopolityczny, gospodarczy, psychologiczny. Wszystko to sprzyjało emocjonalnym inscenizacjom polityki, nawet gdy przynosiło poważne szkody prestiżowe i wizerunkowe młodemu państwu, nie mówiąc o osamotnieniu na arenie europejskiej.
Także i obecnie wyraźne ograniczanie demokratycznych form rządzenia (tzw. pełzający zamach stanu) nie jest w oczach wielu obywateli moralnie naganne. Współcześni rządzący Polską – tak jak kiedyś piłsudczycy – kontynuują „narodową tradycję”, kreując się na „prawdziwych patriotów”, którzy są mądrzejsi od innych i „wiedzą lepiej” od swoich oponentów („zdradzieckich mord”), działających – a jakże – na szkodę narodu i państwa.
Istnieje oficjalny sponsoring kultu Piłsudskiego, jego manifestacja w politycznych enuncjacjach i celebrach (na przykład z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej – Dnia Wojska Polskiego, czy Święta Niepodległości 11 listopada), w mediach, w dydaktyce szkolnej i wychowaniu patriotycznym młodzieży. Recepcja kultu jest bezrefleksyjna, zważywszy na to, jak bałamutne są przekazy historyczne. Piłsudski czeka na swojego demaskatora, który być może nigdy nie nadejdzie. To jest „czekanie na Godota”, jak w teatrze absurdu.
Rządzący Polską (III RP) nie mają żadnego interesu w tym, aby odsłaniać prawdę historyczną. Sami są dziećmi wydumanej legendy wodzowskiej, lojalności osobistej i koteryjnej wobec swojego lidera, pogardy dla przeciwników politycznych, obchodzenia prawa, instrumentalizacji historii poprzez tzw. politykę historyczną. Jesteśmy świadkami wtłaczania w system edukacyjny Polaków nowych mitów i kreowania nowych herosów.
Na tle zarysowanej problematyki powstaje pytanie, czym jest historia i dlaczego historycy głównego nurtu uciekają przed ostatecznym rozprawieniem się z fałszywą legendą, legitymizującą zakłamaną tożsamość kolejnych formacji ustrojowych. Dlaczego tak łatwo można było przy użyciu całej machiny propagandowej (dla celów bieżącej walki politycznej) zdezawuować Lecha Wałęsę za jego agenturalną przeszłość, a nie można tego uczynić w dzisiejszych uwarunkowaniach wobec dawnych pseudobohaterów i pseudopatriotów?
Potrzebna rewizja
Legenda Piłsudskiego została „podlana sosem narodowo-patriotycznym”, stała się „karmą” wychowania młodzieży, podstawą scenariuszy filmowych i seriali telewizyjnych. Można powiedzieć, że jest równie potężna i popularna, jak fakty historyczne, a może nawet od nich ważniejsza. Odnosi się wrażenie, że polscy historycy, piszący na temat tej postaci nie zawsze są świadomi tego splatania się wątków fikcyjnych z faktografią.
Obecnie nie wystarczy już sceptycyzm wobec historii sanacyjnej, odziedziczonej po całym stuleciu. Potrzebna jest rewizja historiografii i jej społecznej, a przede wszystkim politycznej recepcji, choćby nawet miała kosztować wywrócenie do góry nogami całej opowieści. Byłbym niepoprawnym optymistą i idealistą, gdybym wierzył, że to się uda skutecznie przeprowadzić. W ten osobliwy „przemysł piłsudczyzny” zainwestowano zbyt duże środki – to nie tylko potencjał symboliczny, to przecież potęga materialna (instytucjonalna), od Muzeum w Sulejówku poczynając, poprzez pomnikomanię, do nazewnictwa toponimicznego.
Jednakże racjonalizacja dyskursu historycznego z punktu widzenia dialektyki dziejów nakazuje postawić zasadne pytanie, kiedy kult Piłsudskiego przestanie pasować do czasów, w których wyrosły nowe pokolenia Polaków i zacznie na tyle uwierać ich tożsamość, zbudowaną na całkowicie odmiennych ideałach i wartościach (podmiotowości politycznej, wolności, demokracji), że przystąpią do odrzucenia legendy „największego z Polaków”?
Piłsudski nie jest już żadnym wzorem godnym naśladowania. Nie jest edukacyjnym ideałem społeczeństwa. Irracjonalizm kultu i fałsz mitu odsłonią się jaskrawo wraz z przesileniem politycznym w Polsce, gdy dojdzie do wymiany elit rządzących, gdy ze sceny politycznej zejdzie pokolenie kombatantów i akolitów formacji posolidarnościowych, przypisujących sobie szczególne zasługi w zbudowaniu ładu politycznego po „obaleniu komunizmu”.
Póki co, można podejrzewać, że gdy za 5 lat przypadnie setna rocznica majowego coup d’état, nikomu nie będzie zależało, poza garstką pasjonatów historii, aby przywoływać pamięć o tym wstydliwym wydarzeniu. Ono ani w 1926 roku, ani obecnie nie sprzyja generowaniu społecznego konsensusu. Przeciwnie, przywodzi na myśl konflikt wewnętrzny, ów „marsz na Warszawę”, kojarzący się ze sławetnym „marszem na Rzym” Benito Mussoliniego i dramat epoki faszyzmu. Dramat, którego żadnemu pokoleniu ku przestrodze nie wolno zapomnieć.
Stanisław Bieleń
Powyższy tekst prof. Stanisława Bielenia ukazał się w tygodniku Myśl Polska nr 27-28 z 4-11.07.21.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 1619
Koniec świata (1)
Niepokoi mnie świat oparty na szybkości i skuteczności.
Kuchnia złożona z mrożonek jest dla mnie symbolem nieludzkiego i samotnego świata.
Federico Fellini
Zdecydowana większość uczestników Światowego Forum Ekonomicznego w Davos (styczeń 2017) boi się zbliżającej się nieuchronnie katastrofy politycznej – powiedział szef i założyciel JSC Rusnano Corp. Anatolij Czubajs w jednym z wywiadów. Warto dodać, że Czubajs to były czołowy polityk rosyjski (m.in. wicepremier, minister w kilku rządach i autor rosyjskiej wersji prywatyzacji w początkach lat 90. XX w.), przedsiębiorca, oligarcha, lider Sojuszu Sił Prawicowych, krytyk i oponent Kremla.
Podobne mniemanie w tym względzie wyraził Grigorij Jawliński, inny oponent aktualnej polityki rosyjskiej, znany ekonomista i polityk, współtwórca i wieloletni lider partii Jabłoko, podczas prowadzonego z nim wywiadu przez stację Rossija 24 (koniec 2016 r.). Zauważył, że Rosja powinna wyraźniej określić swoje geostrategiczne cele gospodarcze (i przygotowywać się intensywniej do nowej sytuacji geopolitycznej świata) w perspektywie globalnych zmian.
Są to wizje przyszłości Rosjan zaliczanych do czołówki życia politycznego i gospodarczego Federacji Rosyjskiej, niekoniecznie bliskich rządzącym elitom kremlowsko-petersburskim, ale mimo to zbieżne z ich poglądami, jeśli chodzi o rosnącą rolę tego kraju-kontynentu. Po prostu świat wraca do znanej normalności, gdzie „duży może więcej” (jak w biznesie). I nie jest to sąd wartościujący, lecz pragmatyczny, realistyczny i racjonalnie uzasadniony.
Warto jest znać opinie krążące na temat przyszłości i geopolityki wśród różnych sfer establishmentu naszego największego sąsiada. Swego położenia w Europie nie wybieraliśmy i nigdy go nie zmienimy, i to nie jedyny powód, dla którego należy wszechstronnie interesować się Rosją (nie tylko w sposób jak do tej pory).
Wracając do wywiadu Czubajsa. Zauważył on, iż „to chyba najlepszy opis obecnego Davos – strach przed globalną katastrofą polityczną. Należy zauważyć, że w ekonomice nie dzieje się nic katastroficznego. Globalna gospodarka odnotowała wzrost w ubiegłym roku, a w 2017 roku też oczekujemy wzrostu”.
Zbudowany po rozpadzie pojałtańskiego porządku demoliberalny ład ulega dezintegracji nie z powodu prezydentury Donalda Trumpa. Czubajs wyjaśnił, że najlepszym przykładem owej zmiany może być przemówienie przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinpinga na otwarciu spotkania w Davos, które było superliberalne w zachodnim stylu. Rosjanin określił je jako „odę pochwalną dla gospodarki rynkowej” w wersji globalnej. Bo mniej więcej w tym samym czasie aktualny nowy gospodarz Białego Domu oświadczył, że „Amerykę wszyscy krzywdzą” i w przyszłości Amerykanie mogą wprowadzić cła importowe. „Świat stanął do góry nogami” – ocenił tę sytuację Czubajs. Przypomniał również, że w 2009 roku też „królowała podobna atmosfera strachu, gdy szalał globalny kryzys finansowy. Ale poziom strachu teraz, w 2017 roku, jest wydaje się głębszy w porównywnaniu do strachu z 2009 roku”.
U nas - po staremu
Czy polska elita polityczna wszystkich opcji i proweniencji, mainstream medialno-opiniotwórczy, zdaje sobie z tego sprawę i czy potrafi (rządzący i opozycja, także pozaparlamentarna) zredefiniować swoje dotychczasowe priorytety oraz sposób patrzenia na geopolitykę? Stąd wynikać winno wypracowanie nowatorskiej (wobec dotychczasowych paradygmatów i wizji), dostosowanej do tych właśnie wyzwań i trendów politycznej strategii. Działania oraz enuncjacje ministrów spraw zagranicznych czy MON - a tym samym rządu RP - przeczą jawnie tej tezie, choć ich retoryczne fantasmagorie nie odbiegają od ocen i działań poprzedników.
Stąd główne siły opozycji parlamentarnej nie dają tu żadnej alternatywy. Sposób polskiego patrzenia na Rosję balansuje między „sowietologicznymi” uprzedzeniami z okresu zimnej wojny, podlanych rusofobią (mającą korzenie w mityczno-heroicznej interpretacji historii Polski), a ideą Jerzego Giedroycia o „kordonie sanitarnym” odgradzającym Europę od Rosji (w którym to kordonie Polska ma grać pierwsze skrzypce).
Inną wersją tej koncepcji jest idea tzw. Międzymorza - absolutny wishful thinking - będąca przejawem mitycznej „jagiellońskości” w myśleniu części elit dzisiejszej RP, a także poglądy Zbigniewa Brzezińskiego (p. „Wielka szachownica”) na temat podziału Rosji na mniejsze państwa i skolonizowanie ich przez międzynarodowy kapitał w sposób, jaki dokonano tego w Europie Środkowej.
Co zaś do Chin: nadal pokutuje mniemanie o „komunistycznym i autorytarnym” charakterze Państwa Środka, pomijające w zasadniczej mierze rys neoliberalny, kapitalistyczny (z wielkim kapitałem narodowym), choć ze specyficzną i oryginalną kulturą rzutującą na charakter państwa chińskiego, bez względu na jego ustrój. Sposób funkcjonowania Chińskiej Republiki Ludowej, jej osiągnięcia w ostatnich dekadach, znaczenie Chin na mapie świata we wszystkich dziedzinach życia, pozwalają tym bardziej mówić o nich jako o odrębnej cywilizacji, z którą trzeba się poważnie liczyć. Dziś, ale tym bardziej w przyszłości.
Dezintegracja
Świat, jaki znaliśmy, a który jest m.in. efektem ładu i umów zawartych po II wojnie światowej już nie istnieje. I nie jest to tylko wynik wyłącznie rozpadu Związku Radzieckiego oraz likwidacji porządku pojałtańskiego. Kolaps ZSRR i całego zorganizowanego wokół niego systemu polityczno-gospodarczego, którego upadku nie zakładano, był niejako wpisany w umowy jałtańskie i poczdamskie (uzupełnione o porozumienie w Helsinkach) choćby poprzez podział Niemiec. Skutkiem tego było stale rosnące znaczenie RFN od lat 70. XX w. w gospodarce i polityce.
Wraz z upadkiem ZSRR, rozpadem RWPG oraz likwidacją Paktu Warszawskiego, miejsce „sowietologii” zajęły dwie sprzeczne ze sobą koncepcje: jedna – Francisa Fukuyamy - o „końcu historii”, absolutnym zwycięstwie demokracji liberalnej i neoliberalnego porządku w ekonomii, a w podtekście – absolutnym prymacie Zachodu w polityce i gospodarce.
Druga – wywodząca się ze słynnej tezy Samuela Huntingtona dotyczącej świata po implozji systemu socjalistycznego - starcia cywilizacji, gdzie religia i kultura miały zająć miejsce ideologii jako paliwa dla przyszłych konfliktów.
Historia kołem się toczy
Obie teorie, oprócz niewątpliwie słusznych tez, sądów czy analiz, rażą jednak schematycznością, manichejskim podejściem do zagadnień kultury, życzeniowością opartą na przekonaniu o wyższości kultury Zachodu, tej cywilizacji i rozwiązań polityczno-gospodarczych, nad resztą świata.
Nie pierwszy raz mamy w dziejach ludzkości do czynienia z taką megalomanią cywilizacji łacińsko-atlantyckiej. De facto jest to ta sama siła – paternalizm, przemożna chęć zysków i panowania – która w historii sprokurowała krucjaty do Ziemi Świętej, podboje i tworzenie europejskich imperiów kolonialnych, dwie wojny światowe czy narzucanie w imię „praw człowieka” (interpretowanych wybiórczo przez elity Zachodu) rozwiązań politycznych i społecznych niedawnym krajom kolonialnym w tzw. III świecie.
Wielobiegunowość świata, o czym mówi się od likwidacji podziału świata na dwa bloki polityczno-militarne, rodzi się w bólach na naszych oczach. Ale ci, którzy najpełniej wyrażali cały czas swe umiłowanie dla pluralizmu, podziw dla demokracji, admirowali ową wielobiegunowość świata i oddawali hołdy multi-kulti, postępować poczęli jak 50, 100 czy 200 lat temu ich poprzednicy. Pokazują to najnowsze wydarzenia m.in. w Afganistanie, Sudanie, Iraku, Libii, Syrii, Jemenie.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 383
Fenomenem naszych czasów jest metodyczne (świadome, celowe i zorganizowane) modyfikowanie przy użyciu różnych form perswazji i presji psychologicznej dotychczasowych przekonań ludzi na rzecz nowych sposobów myślenia, odpowiadających zapotrzebowaniu władzy politycznej. Warto zauważyć, że instytucje takiej władzy występują w wielu strukturach społecznych (państwo, partie polityczne, kościoły i in.), wykraczając także poza granice państw. Ich celem jest radykalne przekształcenie umysłów, zmieniające ich właścicieli w marionetki, rodzaj ludzkich robotów, w więźniów jedynie słusznej sprawy, a nawet ubezwłasnowolnionych niewolników.
Zjawisko to zyskało miano „prania mózgu”. We wszystkich skojarzeniach wywołuje ono głęboki lęk, gdyż grozi utratą wolności, a nawet tożsamości. Ludzie zazwyczaj wyobrażają sobie siebie jako jednostki wolne, rozumne i zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Tymczasem okazuje się, że wszyscy jesteśmy podatni na rozmaite przymusowe perswazje i perfidne manipulacje psychologiczne, wywołujące głębokie zniszczenia w osobowości, często o charakterze nieodwracalnym.
Termin „pranie mózgu” pojawił się w okresie wojny koreańskiej, kiedy ukryte pod tą nazwą techniki zastosowano wobec żołnierzy amerykańskich, wziętych do niewoli. Część zwolnionych z obozów jenieckich sprawiała wrażenie przesiąkniętych ideologią wroga. Przypominało to zjawisko więźniów zmuszanych do wielbienia swoich prześladowców. Opisał je współpracownik CIA i korespondent wojenny Edward Hunter (1902-1978), najpierw w artykule, a potem w książce Brainwashing (Pranie mózgu). Przypisał ten „wynalazek” chińskim komunistom, choć tradycje „prania i oczyszczania umysłu” sięgają czasów Meng K’o, znanego na Zachodzie jako Mencjusz, konfucjańskiego myśliciela z IV wieku p.n.e.
W potocznym rozumieniu „pranie mózgu” kojarzy się z magicznymi „psychotechnikami”, stosowanymi w sektach religijnych, przyjmujących całkowitą kontrolę nad umysłami wyznawców. Pokazowe procesy byłych działaczy komunistycznych w stalinowskim Związku Radzieckim, w których składano gorliwą samokrytykę i samooskarżenia, zaprzeczając całemu swojemu dorobkowi, także przypisywano tajemniczym zabiegom, jakie reżim totalitarny stosował wobec własnych obywateli, rzadziej obcokrajowców.
W Stanach Zjednoczonych doby makkartyzmu zjawisko „prania mózgu” było ewidentnym wyobrażeniem „czerwonej zarazy” i służyło podsycaniu powszechnej wrogości wobec komunizmu. Odpowiadało ono dawnym wyobrażeniom czarów i opętania przez demony, a jednocześnie doskonale odwracało uwagę od rozmaitych „grzechów” samych Amerykanów, na przykład od tragicznych skutków zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Zarzut „prania mózgu” pozwalał Ameryce przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego i oddalić potrzebę krytycznego spojrzenia na siebie.
Z czasem zjawisko „prania mózgu” zaczęto przypisywać skutkom rozmaitych form masowego zastraszania, łącznie ze stosowaniem terroru. Znalezienie się w sytuacji nadzwyczajnej, w okolicznościach skrajnego ryzyka, brutalnego znęcania się i dręczenia, zagrożenia dla życia i zdrowia, utraty samosterowności w zderzeniu z wyrafinowaną technologią degradacji człowieczeństwa, może doprowadzać ludzi do rozpaczy, ale i destrukcji psychicznej.
Skutki gwałtu psychicznego
Literatura wojenna od dawna dostarczała spostrzeżeń, dotyczących rozmaitych syndromów, popadania weteranów i kombatantów a to w rozstrój nerwowy, a to w stres wojenny, nie dając sobie rady z wyjaśnieniem istoty tych zjawisk. Całkiem współcześnie, w następstwie interwencyjnych wypraw Zachodu do Iraku i Afganistanu, także w odniesieniu do polskich żołnierzy powracających z egzotycznych ekspedycji i „wypraw po skarby”, zaczęto stosować nazwę „zespołu stresu pourazowego”. Traumatyczne doświadczenia wojenne zarówno u żołnierzy, jak i cywilów doprowadzają do licznych zaburzeń osobowości o charakterze nerwic i psychoz.
Problem nie sprowadza się jednak do kryzysu osobowości poszkodowanych. Oznacza raczej zatrważający wzrost podatności na sugestie propagandowe tych, którzy stosują te zabiegi. Mają one często charakter swoistego „gwałtu psychicznego” w imię nowych, jedynie „poprawnych” wartości i wzorów zachowań. Zorganizowane i sterowane przez państwo ogłupianie całych społeczeństw zaczęło się w systemach totalitarnych, ale sięgnęło także na masową skalę demokratycznego Zachodu.
Obecnie jesteśmy świadkami stosowania pojęcia „prania mózgu” w różnych sytuacjach, kiedy chcemy podkreślić dosadny charakter prób wpływania na umysły innych nie tylko poprzez nachalną propagandę, ale także przez natarczywą reklamę, manipulacje medialne, zideologizowane szkolnictwo, fanatyczną religię, a nawet system leczenia w psychiatrii czy ginekologii, oparty na przykład na tzw. klauzulach sumienia.
Siła propagandy
Brutalizacja walki ideologicznej rzuca ponury cień na współczesne stosunki międzynarodowe. To, co było wspomnieniem „zimnej wojny”, na naszych oczach odżyło w nowej postaci. W ramach „modernizacji” społeczeństw, które wyzwoliły się spod ucisku systemów totalitarnych, machiny polityczne i propagandowe świata zachodniego od trzech dekad inspirują i organizują systematyczną akcję „nawracania” obywateli państw Europy pokomunistycznej, w tym państw poradzieckich, na jedynie słuszne poglądy. Zachodowi udało się, mimo własnych rozmaitych ułomności, przekonać do swoich „mitycznych” liberalnych wartości wielkie masy ludności, zauroczone magią „wolnego świata” i poddane wyrafinowanym formom kontroli.
W związku z wojną na Ukrainie pojawiło się zjawisko intensyfikacji zbiorowego „prania mózgów”, polegające na narzucaniu na niespotykaną dotąd skalę fałszywych filtrów postrzegania sytuacji. Wiedzę opartą na faktach zastąpiła wiara w prawdy objawione przez „przywództwo światowe”. Stany Zjednoczone uznały, że mogą nie tylko zmieniać afiliacje geopolityczne rządów, ale organizować w skali międzynarodowej opinię publiczną według swojej narracji i swojego scenariusza.
W odróżnieniu od wielu konfliktów na świecie, w przypadku tej wojny postawiono na rozbudzenie niebywałych odruchów altruistycznych. Na niespotykaną skalę wywołano u ludzi dzięki nowym technologiom przekazu, namowy i perswazji, a także indoktrynacji, potrzebę humanitarnej lojalności i emocjonalnej bezinteresownej solidarności wobec Ukrainy. Nie miało żadnego znaczenia to, że państwo ukraińskie nie ma wiele wspólnego z demokracją, praworządnością czy ochroną praw człowieka. Że w sensie cywilizacyjnym, jak wskazywał choćby Samuel Huntington, należy do całkiem innej bajki i że samo skazało się na konfrontację z potężnym sąsiadem. Wybuch entuzjazmu prowojennego przeszkodził we właściwym rozeznaniu sytuacji i podjęciu prób zażegnania eskalacji. Mało kogo obchodzi prawda o tej okrutnej wojnie, liczy się pokonanie za wszelką cenę agresora w imię „wyższych” interesów i wartości.
Co ciekawe, postawy ludzkie w Polsce i państwach solidarnych z Ukrainą determinuje charakterystyczna dla totalitarnych reżimów skłonność do myślenia i działania w kategoriach skrajności „wszystko albo nic”. Bezkompromisowość i nieustępliwość stały się synonimem „zbiorowej mądrości”, bez względu na straty wojenne i cierpienia ludzkie. Kto wie, czy następne generacje przyznają rację dzisiejszym politykom? Jeśli koszty zaangażowania w wojnę przekroczą wytrzymałość społeczeństw, cała ukraińska awantura przybierze miano zawinionej przez szaleńców katastrofy.
Ogłupianie ludzi
Świadomą manipulacją była internacjonalizacja wojny na Ukrainie. Traktowana przez Węgry w kategoriach porachunków między dwoma słowiańskimi narodami, w opinii manipulatorów zachodnich stała się niemal „powszechną wojną demokracji” z „kremlowską autokracją”. Z bezmyślnego zawołania „to jest nasza wojna” uczyniono probierz identyfikacji po jedynej właściwej stronie. Wojna stała się pretekstem do nadużyć politycznych i gospodarczych, wprowadzania zamętu poznawczego, obłudnego stosowania cenzury, a nawet ograniczania dostępu do niepokornych mediów.
Wmówiono ludziom, najpierw rządzącym, a potem masom, że Polacy muszą wspierać Ukrainę nawet kosztem własnego bezpieczeństwa, nie mówiąc o ogromnych wyrzeczeniach materialnych, dyskomforcie psychologicznym i narastającej niepewności. „Pranie mózgu” przybrało z jednej strony formę masowej akcji dezinformacyjnej na temat źródeł narastającego konfliktu na Ukrainie, począwszy od tzw. pomarańczowej rewolucji. Ograniczenie rosyjskich pretensji do odbudowy wpływów mocarstwowych stało się podstawą zachodniej krucjaty na rzecz „derusyfikacji” przestrzeni poradzieckiej.
W imię szerzenia wolności i demokracji dopuszczalne stały się wszelkie środki presji psychologicznej na rzecz pozbycia się trucizny imperialistycznych zapędów Rosji.
Obecnie nawet studenci stosunków międzynarodowych nie przyjmują do wiadomości tego, co kilka lat temu ujawniła amerykańska dyplomatka Victoria Nuland na temat wielomiliardowego (w dolarach) zaangażowania USA na Ukrainie. Mało kto zna też treść porozumień mińskich i nie zastanawia się, dlaczego władze w Kijowie nie zostały rozliczone z ich zaniechania. Najlepiej wszystkie zarzuty skierować przeciwko Rosji i obwinić jednoznacznie prezydenta Putina, co w sposób oczywisty zwalnia pozostałych uczestników konfliktu z jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Z drugiej strony w przestrzeni politycznej i medialnej od 2008 r. funkcjonuje niedorzeczne ostrzeżenie, sformułowane przez ówczesnego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi, że Rosja uruchomi swoją „teorię domina”, atakując kolejne wschodnioeuropejskie, a potem i środkowoeuropejskie państwa. Przy czym ani słowa o tym, że w jej pobliżu Amerykanie zaczęli wtedy budować i umacniać swoją strefę wpływów. Obecnie ukraińscy politycy szantażują całą zachodnią część Europy, że jeśli Ukraina upadnie, to rosyjskie czołgi będą wcześniej czy później jechały w kierunku Warszawy, Wilna, Tallina czy Rygi. Trzeba robić wszystko, by objąć strachem przed rosyjską inwazją wszystkie europejskie społeczeństwa i ich elity. Niezależnie od tego, jak rzeczywiście zachowuje się Rosja i jaką ma doktrynę strategiczną.
Dla udowodnienia absurdalności trwającego „prania mózgów” wystarczy zapytać, jak rozwijałaby się sytuacja w Europie Wschodniej, gdyby amerykańscy planiści wojenni nie wybrali za swój cel ekspansji w przestrzeni poradzieckiej. Państwa i ich społeczeństwa mają prawo do stanowienia o sobie, w tym o własnych afiliacjach sojuszniczych, ale nie jest to norma imperatywna i absolutna. Muszą bowiem liczyć się z własnymi możliwościami, a przede wszystkim zdolnością do pokojowego ułożenia się z sąsiadami. Mając na uwadze wrażliwość strategiczną Rosji trudno było się spodziewać, że nie zareaguje ona gniewnie na zbliżanie się do jej granic sił atlantyckiego hegemona i dowodzonego przez niego sojuszu.
Ślepota rządzących
Podsycanie nastrojów nacjonalistycznych i antyrosyjskich na Ukrainie, budowanie klimatu nieprzejednania, opartego na dozbrajaniu ukraińskiego wojska, ćwiczeniach i szkoleniach żołnierzy, a przede wszystkim „majaczenie” o możliwości zdegradowania zdolności militarnych Rosji, doprowadziło do całkowitej klęski opcji pojednawczej. Nie byłoby wojny na Ukrainie, gdyby szeroko pojęty Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele włączył się aktywnie i uczciwie w proces pokojowy po sukcesie wyborczym Wołodymira Zełenskiego w 2019 r. USA zamiast wspierać kręgi nacjonalistyczne i skrajnie prawicowe mogły udzielić skutecznego wsparcia samemu Zełenskiemu i przekonać go do porozumienia z Władimirem Putinem. Zdaniem brytyjskiego rosjoznawcy Richarda Sakwy, wystarczyło dla zawarcia pokoju z Rosją wypowiedzenie pięciu słów: „Ukraina nie przystąpi do NATO”.
Nie trzeba być wytrawnym analitykiem, aby nie dostrzec absurdu amerykańskiej strategii, która została narzucona wspólnocie euratlantyckiej. Ukraina nie jest przecież istotnym państwem dla bezpieczeństwa Europy Zachodniej, a tym bardziej dla USA. Można doceniać aspiracje Ukrainy i jej społeczeństwa co do integracji z Zachodem, ale trzeba też uświadamiać jej realne możliwości i długą drogę do sfinalizowania tego procesu. Postawienie na szybki i bezwarunkowy akces oraz związanie ze strukturami zachodnimi okazało się nie tylko niebezpieczną i ryzykowną grą, ale skończyło się tragicznie dla samej Ukrainy. Jej elity i obywatele padli ofiarą oczarowania mitologią szczęśliwego i zamożnego Zachodu, który bezinteresownie podzieli się z nimi swoim szczęściem i dobrobytem. Naiwność nie tłumaczy szkód, jakie przywódcy ukraińscy zgotowali swojemu narodowi. Ukrainę czeka więc nie tylko czas powojennych rozczarowań, ale i przykrych rozliczeń.
Katastrofę wojenną wywołało zaślepienie części elit amerykańskich, a przede wszystkim wielu urzędników i polityków w departamentach stanu i obrony, w gremiach kierowniczych NATO, licznych komentatorów medialnych oraz doradców i asystentów urzędującego prezydenta Bidena. Amerykanie – jak nikt inny – mający swoje „żywotne interesy” w bezpośrednim sąsiedztwie na półkuli zachodniej i bogate doświadczenia z reagowaniem na zagrożenia stamtąd płynące, mogli przecież łatwo przewidzieć, jaka będzie odpowiedź Rosji, warunkowana jej egzystencjalnym zagrożeniem. Ostrzegał przed nią w 2008 r. ówczesny ambasador USA w Rosji i obecny szef CIA William Burns, porównując przeciąganie Ukrainy na stronę zachodnią do przekroczenia „najbardziej czerwonej z czerwonych linii”, istotnych dla rosyjskiego istnienia.
Rezultatem głupoty i ślepoty rządzących może być potęgujące się otępienie i marazm. Nie widać z żadnej strony mądrego rozwiązania. Nie ma gwarancji, że militarne rozwiązanie konfliktu przyniesie upragniony pokój. Dlatego warto przytoczyć słowa Benjamina Abelowa, autora wydanej po polsku broszury pt. Jak Zachód wywołał wojnę na Ukrainie (Wrocław 2023), aby przestać się oszukiwać i wszcząć jak najszybciej pokojową inicjatywę dyplomatyczną w skali międzynarodowej. „Decydenci w Waszyngtonie i europejskich stolicach wraz ze zniewolonymi, tchórzliwymi mediami, które bezkrytycznie propagują ich nonsensy – stoją teraz w beczce lepkiego błota. Byli na tyle głupi, by tam wejść, teraz niech znajdą w sobie dość mądrości, by się wydostać, zanim przewrócą beczkę, by wylewające się z niej błoto zalało całą resztę. Trudno to sobie wyobrazić”.
Żadna diagnoza sytuacji międzynarodowej nie będzie prawdziwa ani obiektywna, jeśli nie uwzględni się w niej i nie nazwie po imieniu wszystkich tendencji ekspansjonistycznych i dominacyjnych we współczesnym świecie. Inaczej każdy rozgarnięty obserwator dostrzeże ogromny dysonans w wartościowaniu „dobrych” i „złych” imperializmów. Poza tym deklarując wolę osiągnięcia pokoju, warto pamiętać o starej przestrodze, że poprzez zawziętą walkę o pokój, doprowadzimy do wzajemnego wyniszczenia i zagłady („aż pozostanie kamień na kamieniu”). A w ślepej solidarności z reżimem kijowskim „będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca”.
Ze względu na ogromne koszty zaangażowania wojennego Polski, nowy układ rządowy ma szansę jak najszybciej dokonać korekty dotychczasowego stanowiska, zgodnie z rosnącymi oczekiwaniami społecznymi. Popełniono kardynalny błąd, stawiając wszystko na jedną szalę. Włączanie Polski w wojny Zachodu (czy to w Iraku, czy w Afganistanie) nie przyniosło żadnych korzyści. Podobnie skończy się z udziałem w wojnie na Ukrainie kosztem swoich obywateli, rozregulowania gospodarki i utraty samosterowności. „Afera zbożowa” pokazuje, jak łatwo było wpaść w pułapkę „ogłupienia zbiorowego”, bez kalkulacji ryzyka własnych strat i upokorzeń swoich obywateli.
Paradoksem polskiej polityki jest oddanie jej w służbę amerykańskiego hegemona, wbrew doświadczeniom, racjonalnemu rachunkowi i zdrowemu rozsądkowi. Nie jest poważnym państwo, którego elity rządzące i służebni komentatorzy podkreślają, że największym osiągnięciem polskiej dyplomacji jest gorliwa realizacja interesów amerykańskich. Rzekomo bezdyskusyjnie należy się ona sojusznikowi, który jako jedyny może zagwarantować bezpieczeństwo Polski. W świetle dynamiki rywalizacji na poziomie wielkich potęg może warto jednak zauważyć, że wobec znużenia wojną na Ukrainie, eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego i rosnącej presji Chin w Azji, nadchodzi czas przewartościowań racjonalności poniesionych dotychczas ofiar i opłacalności poniesionej ceny.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.