Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2249
Przedstawiamy wystąpienie prof. Stanisława Bielenia wygłoszone na konferencji w Instytucie Studiów Podatkowych 6 listopada 2018, podczas której dyskutowano o problemach poruszonych w najnowszej książce prof. Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości.
Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Myśli o Rosji i bolszewizmie w 100-lecie niepodległości jest publikacją niezwykłego pasjonata w komentowaniu polskiej historii, odzieraniu jej z absurdów i mitów. Ale przede wszystkim ma walor refleksyjny i powiedziałbym - intelektualnie prowokacyjny. Uświadamia, jak trudno jest wyjść poza ramy myślenia obrzędowego, opartego na legendach i truizmach. Autorowi książki należy się przede wszystkim podziękowanie za świeżość interpretacji, za metodyczne zdejmowanie fałszywych masek i komiksowych kostiumów, w które ubierano historię Polski w minionym stuleciu. Jestem przekonany, że dzięki lekturze czytelnik zatrzyma się choć przez chwilę nad fałszywą świadomością historyczną Polaków.
Książka Profesora Modzelewskiego nikogo nie pozostawi obojętnym. Prowokuje do zadawania kolejnych pytań, na przykład o zakres i skutki kolaboracji Polaków z zaborcami i okupantami w różnych fazach podległości i niepodległości oraz relatywizację ocen tych czynów. O rolę Kościoła katolickiego w kultywowaniu martyrologiczno-straceńczej aury, „bogoojczyźnianej cepelii”, gloryfikacji obrazów męczeństwa i śmierci oraz uruchamianiu zbiorowych emocji. Nie bez znaczenia jest także grzech megalomanii narodowej, pozwalający zrzucać winy za własne niegodziwości na innych.
Na szerszą uwagę zasługują tkwiące immanentnie w polskim społeczeństwie ciągoty autorytarne, a także brak respektu dla merytokracji, pluralizmu i konkurencji w kreowaniu elit politycznych. Po lekturze nasuwa się refleksja, dlaczego Polacy nie chcieli, czy też nie potrafili, nauczyć się długofalowego myślenia o stosunkach z sąsiadami i ze światem, tak jak to na przykład zrobili Finowie. Dlaczego geopolityka stanowi fatum, a niemoc intelektualna i brak wewnątrzsterowności są klątwą, która dotyka kolejne pokolenia?
Po lekturze nie sposób nie zastanowić się choćby przez chwilę nad dwoma pojęciami, które w słowniku politycznym Polaków uległy absolutnemu zmitologizowaniu. To „niepodległość” i „suwerenność”.
Niepodległość a suwerenność
Niepodległość odnosi się bardziej do sfery uczuć niż faktów. Jest swoistym afektem, ekspresją emocji, stanem ducha. Odzyskanie niepodległości to był stopniowy, procesualny powrót (nie jednego dnia!) na mapę polityczną Europy, państwa kruchego i ułomnego, z płonącymi granicami i brakiem uznania. I wtedy, i obecnie zdajemy sobie sprawę z tego, że najważniejszym czynnikiem był nie patos tego aktu dziejowego, lecz realne zdobycie wyłączności suwerennego władztwa nad terytorium i ludnością.
Konstytutywną cechą państwa jest bowiem jego suwerenność, która – jak wiadomo nie tylko z teorii państwa i prawa międzynarodowego, ale i z praktyki – jest wartością niejednoznaczną i można by rzec – stopniowalną. Odnosi się do statusu prawnego państwa. Nikt nie ma jednak pełnej suwerenności, mówiąc słowami Ludwika Ehrlicha – pełnej samowładności i całowładności, czyli wyłącznej kompetencji podmiotowej i przedmiotowej. Dlatego też suwerenność relatywizuje pojęcie niepodległości.
W całym okresie międzywojennym suwerenność Polski miała charakter problematyczny, a późniejsze odsłony polskiej państwowości, tej podziemnej z czasów II wojny światowej i tej realnosocjalistycznej, charakteryzowała suwerenność formalna, ograniczona, albo wręcz symboliczna.
Zdaniem apologetów III RP dopiero po 1989 roku Polska odzyskała pełną suwerenność. Profesor Modzelewski wyprowadza nas jednak szybko z tego błędu i dobrego samopoczucia. O ile bowiem, jego zdaniem, okres 1989-2004 charakteryzowały rządy mające demokratyczną legitymizację, akceptujące ograniczoną suwerenność ekonomiczną i polityczną naszego państwa, o tyle lata 2004-2018 stanowią okres „zapoczątkowany legalnym przystąpieniem do Unii Europejskiej, czyli dobrowolnym zrzeczeniem się części suwerenności na rzecz niedemokratycznie wybranych »organów wspólnotowych«.
W tych ramach ustrojowych władze państwa posiadają legitymizację demokratyczną, istnieje legalna opozycja i nominalnie wolna prasa, w większości będąca własnością obcego kapitału. Członkostwo w Unii Europejskiej podporządkowało politycznie i gospodarczo władze polskie interesom niemieckim, realizującym po stu latach wizję Mitteleuropy, czyli niemieckiej przestrzeni gospodarczej i politycznej w tej części świata”. To mocna i jednoznaczna diagnoza dzisiejszej sytuacji.
Profesor Modzelewski odnosi się do najważniejszego wyzwania interpretacyjnego roku 1918 – czy odzyskanie niepodległości było rzeczywiście wysiłkiem narodu, czy tylko „szczęśliwym przypadkiem”, a jeśli tak, to z czyim udziałem i przy czyim wsparciu. Odsłanianie roli czynnika niemieckiego (tej obcej intrygi) i dziwacznego „sojuszu” Piłsudskiego z bolszewikami uważam za najciekawsze aspekty wywodów.
Nie sposób odmówić Autorowi przenikliwości w ocenie wyrachowanej gry politycznej, jaką prowadziły Niemcy wobec odtworzenia państwa polskiego. Rodzi się oczywiście pytanie, dlaczego polscy historycy nie są w stanie (nie potrafią, nie mogą, nie chcą?) pokazać krytycznie tej strony prawdy historycznej. Dlaczego w oficjalnej doktrynie politycznej ciągle sięgamy do legend, okłamując się na temat własnego położenia w ówczesnej grze geopolitycznej mocarstw?
Legenda „odrodzenia” państwa
Profesor Modzelewski ujmuje legendę „odrodzenia” przez pryzmat trzech zupełnie nieracjonalnych aspektów, które osłabiały i osłabiają rangę państwa. Legendę – warto dodać - obowiązującą we wszystkich okresach „odrodzonej” państwowości, w tym również okresu 1944-1989. Są to: rezurekcjonizm, mirakulizm i etnicyzm.
Pierwszy aspekt legendy, zwany rezurekcyjnym, stanowi, że Polska po 123 latach „niebytu” „zmartwychwstała”, wracając na mapę Europy. W ten sposób unieważnia się wszystko, co było jakąś formą czy surogatem polskości między 1795 a 1918 rokiem, łącznie z Księstwem Warszawskim czy Królestwem Kongresowym, nie mówiąc o rządach władz powstańczych 1831 roku, 1846 roku i 1861 roku. „Unieważnienie tych zdarzeń jest nadużyciem, wręcz zafałszowaniem przeszłości”.
Nawet, gdy Polacy byli traktowani przedmiotowo, to jednak rejestrowali swoje formy organizacyjnego bytu w świadomości ówczesnych społeczeństw i państw. Zerwanie z tą przeszłością było na rękę mocarstwom zachodnim, które nie musiały mieć wyrzutów sumienia, że nie popierały w XIX wieku (dotyczy to także USA) sprawy polskiej.
W swojej zasadniczej wymowie rezurekcjonizm był skierowany przeciw Rosji, aby nie uznać – zgodnie z romantyczną tradycją – jej pozytywnego wpływu na zachowanie form polskości, zwłaszcza w Królestwie Kongresowym do 1830 roku. Tradycja „wskrzeszenia” czy „zmartwychwstania” odbija się negatywnie także na pojmowaniu fazy Polski Ludowej w historii Niepodległej jako swoistej „czarnej dziury”, „komunistycznej uzurpacji”.
Aspekt „cudotwórczy” tej legendy odwołuje się do wyjątkowości, nadprzyrodzonego charakteru aktu odbudowy państwowości polskiej. Mirakulizm nakazuje widzieć w nim jedynie zwycięstwo dobra, sprawiedliwości, uświęcenia i łaski Opatrzności. „Cud nad Wisłą” dodatkowo wzmacnia tę legitymizację.
W przypadku potęg zachodnich polska egzotyka cudów budziła odruch politowania. Często zresztą zbywano ją milczeniem, gdyż nie mieściło się to w żadnych racjonalnych opisach rzeczywistości. Polacy sami pomniejszali w dziele odzyskania niepodległości rolę czynnika ludzkiego. Przelewali krew, także w armiach zaborców, a potem sukces złożyli w ręku sił nadprzyrodzonych.
Trzeci aspekt ma charakter etnicystyczny, kładący nacisk na rewaloryzację polskości, odrębność i rewindykację. Polska została odbudowana jako czyste „rasowo” państwo „dla Polaków”. Zrezygnowano z budowy narodu obywatelskiego (demosu) na rzecz narodu etnicznego (etnosu). Plemienna identyfikacja wzięła górę. Była bardziej atrakcyjna, zwłaszcza w czasie kolejnej próby, jaką była II wojna światowa. Dawała poczucie uczestnictwa w czymś ważnym i pięknym, niezależnie od politycznej orientacji. Wspólnota etniczna odzyskała w 1918 roku „swoje państwo”, w którym „obcy” – a było ich ok. 1/3 ludności - nie mogli czuć się jej „dziećmi”.
Paradoksalnie, koncepcję państwa jednego narodu zrealizowali dopiero dwaj najwięksi kaci Polaków - Hitler i Stalin, doprowadzając do eksterminacji ludności żydowskiej, wchłaniając ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, wysiedlając Niemców i przesuwając granice Polski na zachód.
Chichot historii sprawił, że najlepszy kształt granic etnicznych, jakie Polska miała w dziejach, zawdzięcza ona tyranowi ze Wschodu. Reminiscencje „Polski dla Polaków” powracają obecnie w sprzeciwie wobec napływu obcych, migrantów czy uchodźców. Zamiast dyskusji o możliwościach mądrej odpowiedzi na wyzwania związane z wielkimi przemieszczeniami ludności, Polacy – mimo swojej masowej emigracji do innych krajów – tkwią w obawach i stereotypach. Paradoks polega zresztą na tym, że polskie władze głośno sprzeciwiają się napływowi uchodźców, ale ochoczo przyjmują migrantów zarobkowych, bynajmniej nie tylko z Ukrainy, ale także z państw islamskich. Dzieje się to bez głębszej refleksji co do skutków tych procesów.
Rosja „biała” czy „czerwona”?
Wracając do zasadniczego wątku mojego wystąpienia, najbardziej kontrowersyjnym wątkiem w książce Profesora Modzelewskiego jest stwierdzenie w odniesieniu do Rosji, że „przez większość minionego stulecia (w l. 1918-1991) Polska nie miała żadnych stosunków z tym państwem, ze względu na jego brak w sensie prawnym i faktycznym. „Nasze relacje z jej największym wrogiem – państwem bolszewickim, a potem sowieckim – były bardzo skomplikowane, bo najpierw po cichu wspieraliśmy je w walce z Rosją, potem nasi podopieczni skoczyli dwa razy do gardła i za drugim razem ze skutkiem śmiertelnym dla naszego państwa, a następnie wyzwolili nas spod okupacji niemieckiej i utworzyli swoją wersję państwa polskiego. Bezsporne jest to – pisze Profesor – że wrzucenie do jednego worka naszych stosunków z Rosją i Związkiem Radzieckim jest nie tylko błędem metodologicznym, lecz również prowadzi do fałszowania naszej przeszłości (w imię obowiązującej poprawności historycznej)” .
Biorąc pod uwagę praktykę stosunków międzynarodowych w XX wieku, niezależnie od różnych niuansów prawnych, muszę stwierdzić, że teza ta, aczkolwiek oryginalna i śmiała, trudno broni się w zderzeniu z realiami. W stosunkach międzynarodowych bowiem górę bierze geopolityka, tj. funkcjonowanie określonych sił państwowych w czasie i przestrzeni, nie zaś ich wewnętrzna forma ustrojowa. Zachód ostatecznie uznał państwo radzieckie (USA nawiązały z Moskwą stosunki dyplomatyczne w 1933 roku). Ze Stalinem paktowano, a w czasie II wojny światowej utworzono z nim wielką koalicję antyfaszystowską. Także w okresie powojennym, a zwłaszcza w okresie tzw. odprężenia stosunki z radziecką Moskwą były całkiem oficjalne i prawomocne. Po rozpadzie ZSRR nowa Rosja nie odżegnała się od przeszłości radzieckiej i nigdy nie ogłosiła swojej niepodległości, stojąc na gruncie kontynuacji formalno-prawnej (sukcesja stałego miejsca w RB ONZ, sukcesja jądrowa, członkostwo w organizacjach międzynarodowych).
Na miejscu Rosji carskiej powstały kolejne jej wcielenia ustrojowe, które przetrwały do lat dziewięćdziesiątych ub. stulecia na zasadzie faktów dokonanych. Przyjmując stanowisko Profesora Modzelewskiego, wpadamy w pułapkę fikcji prawnej. Na rzecz ciągłości państwowej przemawia także ten argument, że Rosjanie, poszukując swojej nowej tożsamości, nie odżegnują się od żadnej z poprzednich formacji ustrojowych – ani carskiej, ani komunistycznej. W jednym można przyznać Panu Profesorowi rację, że odnoszenie się do geopolitycznych układów sił ma poważną wadę metodologiczną, gdyż nie uwzględnia zmieniających się uwarunkowań ustrojowo-politycznych.
Konrad vs Wokulski
Nie spierając się wszak o istotę państwa rosyjskiego, na stosunki polsko-rosyjskie można spojrzeć z perspektywy rozmaitych determinizmów. Mam świadomość, że takie ujmowanie zagadnień grozi uproszczeniami, ale gdy złoży się w całość wszystkie determinizmy jako czynniki warunkujące, to będziemy mieć pełniejszy obraz sytuacji. Zastrzegam oczywiście, że w krótkim wykładzie nie sposób wyeksponować całej złożoności tematu.
Począwszy od skomplikowanej historii stosunków wzajemnych (darujmy sobie przywoływanie bogatej faktografii), determinuje je także geografia, geopolityka, kultura, religia (by nie powiedzieć cywilizacja), psychologia, czy wreszcie aksjologia i różne racje polityczne.
Wszystkie z tych uwarunkowań odwołują się do dwu ukształtowanych historycznie wizji - odwiecznej wrogości (to wizja romantyczna, mickiewiczowska, oparta na narracji insurekcyjnej i martyrologicznej) i strategicznego egzystencjalnego zagrożenia (wizja pseudorealistyczna, imitująca nieudolnie cudze diagnozy). W historii polskiej myśli politycznej realizm zawsze przegrywał z idealizmem, tak jak etos kupiecki (kompromisu) przegrywał z etosem rycerskim (walki). To Konrad z III części Dziadów, a nie Stanisław Wokulski determinuje polskie imaginarium na temat Rosji.
Między cywilizacjami
W kontekście gry geopolitycznej, jaka od wieków toczy się między romańskim, germańskim i anglosaskim Zachodem a peryferyjnym wobec nich Wschodem, a ściślej Rosją, w odniesieniu do Polski powraca nieustannie pytanie o jej graniczny, przechodni i pomostowy charakter. W dyskursie politycznym przewijają się takie cechy, jak: tranzytowość, przepustowość, korytarz dla wędrówek i przemarszów (inaczej korytarz strategiczny), buforowość, frontowość, poligon doświadczalny i pole bitewne. Kulturoznawcy dowodzą z kolei jej transkulturacji, przenikania się kultur, ich kontaminacji, hybrydyczności i niejednoznaczności.
Istotą owego „przechodniego” charakteru Polski nie jest jednak geografia, lecz międzycywilizacyjne ulokowanie między Zachodem a Rosją, czyli wedle dość anachronicznej dziś kalki - światem „cywilizowanym” i „niecywilizowanym”. W XXI wieku Zachód kojarzy się jednoznacznie ze zdobyczami demokracji i wysokiej kultury. Na Wschodzie natomiast nieustannie panują tyranie, despocje i autokracje.
Postrzeganie pozycji Polski kieruje więc uwagę nie w stronę granicy między krajami w sensie geograficzno-kulturowym, czy między państwami w sensie polityczno-administracyjnym, lecz między odrębnymi światami, między różnymi cywilizacjami. Wiąże się z tym piętno pogranicza (geograficznego, kulturowego, mentalnego), międzykulturowości, strażnika zachodniej cywilizacji, a także rola przedmurza i kordonu.
Warto zauważyć, że u wielu obserwatorów z tych wszystkich cech wypływa wizja wyjątkowości (stąd rozmaite mesjanizmy, misjonizmy i prometeizmy) oraz obsesja na tle zagrożeń, strach przed wrogiem. Z tego względu proponowano już dość dawno, jak kiedyś Eugeniusz Romer, przyjęcie dla Polski Odrodzonej misji państwa integrującego inne organizmy geopolityczne, co oznaczało pretendowanie do roli spoiwa między cywilizacjami Wschodu i Zachodu.
Inni geografowie okresu międzywojennego jak Michał Janiszewski czy Stanisław Pawłowski wyprowadzali z tego położenia „dialogiczny” charakter, odwołując się do historii świetności I Rzeczypospolitej wielu narodów, która mogła istnieć przez kilka stuleci dzięki moralnej i społecznej solidarności. Ta cecha była jednocześnie źródłem jej słabości. Prowadziła do synkretyzowania kultur i obyczajów, co doprowadziło do jej zagłady.
Być może takie rozpoznanie skłoniło Feliksa Konecznego* do przyjęcia tezy o „binarnej” opozycyjności Wschodu i Zachodu. Pisał Koneczny: „Upadła Polska dlatego, że poszukując niby syntezy Zachodu ze Wschodem, zrobiła z siebie karykaturę cywilizacyjną – i upadnie znowu, jeżeli nie przestanie na nowo tej karykatury urządzać”.
Współcześnie do owego wewnętrznego pęknięcia cywilizacyjnego Polski nawiązuje Aleksandr Dugin, który przypisuje Polsce „dualistyczne” położenie między cywilizacjami. Dostrzega on w polskiej „heterodoksyjnej” tożsamości (słowiańsko - łacińskiej) dramatyczne rozdarcie. Polska bowiem nie może zjednoczyć się ze światem wschodnim pod względem religijnym, ale do Zachodu nie pasuje pod względem kulturowo-etnicznym. „W geopolityce Polska pozostaje częścią kordonu sanitarnego, rozdzielającego kontynent euroazjatycki na dwie części (...). Polska nie może w pełni zrealizować swojej eurazjatycko-słowiańskiej istoty, gdyż przeszkadza jej w tym katolicyzm, ani swojej zachodnioeuropejskiej tożsamości, gdyż przeszkadza jej własna słowiańskość, tzn. język, zwyczaje, archetypy, klimat miejsc itd. Na skutek tej dwoistości, tej graniczności sytuacji Polska zawsze pada ofiarą trzeciej siły, tak jak dziś atlantyzmu”.
Może nie warto cytować Dugina, niezbyt przyjaźnie usposobionego w swoich poglądach wobec Polski. Ale przecież podobne czy paralelne wizje snuli także myśliciele zachodni. Brytyjski filozof historii Arnold Toynbee zwracał na przykład uwagę na to, że „cywilizacja środkowoeuropejska” jest zbyt słaba, aby wytrzymać napięcie między Wschodem a Zachodem. Prędzej czy później ulega wpływom którejś ze stron. Zgodnie z tą prawidłowością upieranie się Polski przy swojej specyfice i środkowoeuropejskiej tożsamości nastawi do niej wrogo i Wschód, i Zachód, co skończy się tym, że po raz kolejny w historii stanie się strefą konfliktu.
Zdaniem polskiego badacza Jana Sowy (Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą), państwa Europy Środkowej i Wschodniej są zbyt silne, aby ktokolwiek mógł narzucić im własny system wartości i sposób postrzegania świata. Są jednocześnie zbyt słabe, aby mogły stanowić o sobie. Dochodzi więc do zastanawiającego socjologicznie zjawiska – samokolonizacji – poszukiwania obcych wzorców kulturowych i wcielania ich w życie bez wyraźnego zewnętrznego przymusu, niejako na własne życzenie.
Rezultatem takiego postępowania są trudności w budowaniu własnej tożsamości – zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Przez to Polska staje się przedmiotem gry geopolitycznej Zachodu i Wschodu, swoistym „Bożym Igrzyskiem”, co oznacza ścieranie się na jej obszarze obcych interesów i wpływów, zabieganie o trwałą dominację i kontrolę potęg kontynentalno-atlantyckich (głównie Niemiec i USA) oraz eurazjatyckich (głównie Rosji).
Wchłonięcie dawnych satelitów Moskwy przez Unię Europejską i NATO zmodyfikowało strefy bezpośredniej kontroli, ale nie zapobiegło ich instrumentalnemu traktowaniu. Na dodatek Polska sama skomplikowała swoje położenie w ramach Zachodu. Tuż po rozpadzie bloku wschodniego polskie elity polityczne podkreślały oczywistość „powrotu do Europy”, przez co rozumiano przywrócenie naturalnych afiliacji z całym Zachodem. Tymczasem politycy schyłku drugiej dekady XXI wieku postawili na „suwerenizację” względem Europy i nawiązanie ścisłych więzi z USA. Polityka dzisiejszej administracji amerykańskiej jest w dużej mierze antyunijna, co czyni z Polski zakładnika interesów Waszyngtonu i konfliktuje z Unią Europejską, której Polska jest przecież pełnoprawnym członkiem.
Pułapka „dwóch wrogów”
Polskie rządy po 1989 roku nie były w stanie rozwiązać „kwadratury Niemiec i Rosji” (to określenie jednego z prawicowych publicystów Rafała Ziemkiewicza), mimo normalizacji stosunków z Berlinem i prób zbudowania „dobrego sąsiedztwa” z Moskwą. Największy dyskomfort wynika stąd, że Polska nie potrafi stworzyć w żadnej konstelacji (ani z Niemcami, ani z Rosją), takiej koalicji, która dawałaby na długi czas gwarancje bezpiecznego i niezależnego rozwoju. Jednocześnie polskie elity prześladuje świadomość, że potencjalne połączenie potęgi niemieckiej gospodarki z olbrzymimi zasobami naturalnymi Rosji daje taką synergię i przewagę, że są one w stanie zdominować cały kontynent. Dla Polski oznacza to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Mamy zatem powrót do sytuacji „dwóch wrogów”, czyli przy negatywnym nastawieniu do Rosji podejmowane są próby wyzwolenia się rządu Prawa i Sprawiedliwości z zależności od Berlina. Wolta od europejskiego kontynentalizmu w kierunku atlantyzmu prowadzi jednak ewidentnie do kolejnej pułapki.
Podniesienie sprawy reparacji wojennych i obawa przed powrotem „na białym koniu” do polskiej polityki byłego szefa rządu na wiele lat określa perspektywę stosunków polsko-niemieckich. Przede wszystkim temat reparacji wojennych może wprowadzić na nowo do dyplomacji kwestię statusu tzw. Ziem Odzyskanych. Zdaniem Profesora Modzelewskiego, „polskie żądania reparacyjne przyspieszą jednak prorosyjskie działania Berlina”. Polska skonfliktowana z Rosją nie będzie natomiast mogła liczyć na jej wsparcie.
Z tych obserwacji wynika dość niepokojąca konstatacja. W stosunkach Polski z Niemcami i z Rosją występuje obecnie potężna dysproporcja, jeśli chodzi o poziom zbliżenia i normalności. Paradoksalnie jednak, większe zagrożenia dla suwerenności Polski płyną ze strony sojuszniczych Niemiec, a nie izolowanej i skonfliktowanej Rosji.
Zdaniem Autora książki, ze stuletniej historii polskiej niepodległości należałoby wyciągnąć jeden najważniejszy wniosek, że ze względu na położenie geograficzne Zachód – wszystko jedno, czy to Niemcy, Francja i Wielka Brytania, czy wreszcie Stany Zjednoczone – wspiera wyłącznie antyrosyjską wersję państwa polskiego. Wszystkie mocarstwa, a Niemcy w szczególności, począwszy od sławetnej koncepcji Mitteleuropy, popierają „polskie aspiracje”, jeśli ich istotą i celem jest skonfliktowanie z Rosją.
Również zjednoczonej Europie Polska jest potrzebna wyłącznie w wersji antyrosyjskiej. „Poważnych państw nie stać – pisze Witold Modzelewski – na bezsensowny, antymoskiewski jazgot – przynosi on straty gospodarcze, a na to nie mogą sobie pozwolić. Oczywiście, Polaków stać na to, bo dla nich najważniejszy jest »honor«, a on nie pozwala na jakikolwiek dialog z Rosją (to jest przecież »zdrada«). Przydzielono nam rolę hałaśliwego, ale niezbyt groźnego pieska, który ma szarpać nogawki Putinowskim dygnitarzom. Gdy w Rosji zwyciężą prozachodni (czyli proniemieccy) politycy, zostaniemy uciszeni jednym słowem, bo już nikt nas nie będzie potrzebować, gdyż nie będzie już antyrosyjskiego frontu”.
Polityka rusofobii
Mimo uporczywej propagandy, można zaryzykować twierdzenie, że w obecnej sytuacji geopolitycznej nie ma państwa w pobliżu polskich granic, któremu wprost zależałoby na destabilizacji Polski. Straszenie Rosją jest wyłącznie skutkiem aberracji w jej postrzeganiu. O ile Rosja odcina się od jakichkolwiek agresywnych zamiarów wobec Polski, o tyle polscy politycy i media masowe kreują z jej strony największe zagrożenie. Mimo zawziętej walki politycznej między PiS i PO, istnieje ponadpartyjny konsensus w sprawie negatywnej polityki wobec Rosji. Jedynie ojciec premiera próbuje mieć na ten temat odmienne zdanie, co jednak jest raczej elementem folkloru, a nie realnej polityki.
Intensywne nasilanie rusofobii na długie lata eliminuje Polskę z gry na Wschodzie Europy, ale co grosza, pozbawia ją także udziału w wielu projektach odbudowy relacji Zachodu z Rosją.
Dystansowanie się wobec Rosji wcale nie umniejsza wagi problemu rosyjskiego w polskiej polityce. Rosja stale bowiem pozostaje dla Polski jednym z najważniejszych strategicznych punktów odniesienia. Bez niej Polacy nie są w stanie siebie zdefiniować, ani określić swojego miejsca w Europie.
Wszystkie nieudolności rządzących i nieszczęścia w życiu społecznym są łatwo objaśniane przy pomocy rosyjskiej ingerencji. Paradoks polega także na tym, że im bardziej Polska odcina się od Rosji, tym mocniej uzależnia się od protekcji amerykańskiej. Afektywny stosunek do Rosji, przedstawianej w czarnych barwach, służy konstruowaniu polskiej tożsamości jako państwa zwasalizowanego wobec Ameryki. Z enuncjacji polskich polityków odwiedzających Stany Zjednoczone można wywnioskować, że najważniejszym celem polskiej dyplomacji jest oparcie gwarancji amerykańskich dla bezpieczeństwa Polski na sojuszu antyrosyjskim.
Problem z oceną polskiej polityki wobec Rosji nie dotyczy przedmiotu badań, lecz osobliwości podmiotów odpowiedzialnych za tę politykę. Otóż istnieje jakaś metafizyczna niemoc pośród polskich elit politycznych, uznających, że w sprawach stosunków z Rosją Polska nie może wykazać się żadną samodzielną inicjatywą, która mogłaby przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Z tych powodów poddają się całkowicie obcym oczekiwaniom, przyjmując fałszywe założenie, że interesy sojuszników są identyczne z własnymi interesami narodowymi. Nasuwają się tu na myśl różne skojarzenia na temat tych postaw - od marionetkowych i klientelistycznych po kompradorskie. Przekonanie przywódców politycznych o swojej moralnej wyjątkowości i pełen pretensji stosunek do świata świadczą o ich zadufaniu i prowincjonalizmie.
Zastanawia też upieranie się przy swoich stanowiskach, podczas gdy stanowiska sojuszników ulegają przewartościowaniom i relatywizacji, zgodnie z regułami i dynamiką gry międzynarodowej. U podstaw polskiej nieustępliwości, jakiegoś irracjonalnego przywiązania do pryncypiów czy też niczym nieuzasadnionych prócz ideologicznego zacietrzewienia aksjomatów leżą subiektywne, emocjonalnie zabarwione i często błędne oceny sytuacji i własnych możliwości.
Wiele niepowodzeń praktycznych, a także błędów natury poznawczej jest usprawiedliwianych rosyjską agenturą wpływu. Jest to wygodne wytłumaczenie, ale i samoośmieszanie się służb odpowiedzialnych za eliminowanie takich zagrożeń.
Nieudolność w rozpoznawaniu uwarunkowań współczesnej gry geopolitycznej z udziałem nowych potęg, brak kompetencji pośród analityków i odwagi pośród doradców prowadzi do błędnego koła.
Zamiast katalizatora – rygiel
Ignorancja w sprawach międzynarodowych i brak myślenia alternatywnego pozbawiają Polskę możliwości „wygrywania” na wielu kierunkach aktywności. Stawianie na jedno „centrum” za oceanem eliminuje różnicowanie ryzyka i możliwości, nie pozwala wykorzystywać wszystkich szans rozwojowych także w ramach wspólnoty euroatlantyckiej. Sprowadza Polskę na manowce opozycyjności między Zachodem a Wschodem, przyczyniając się do naiwnej „angelizacji” tego pierwszego, a do histerycznej „satanizacji” drugiego. W takiej optyce górę bierze irracjonalność, oznaczająca działanie na własną szkodę.
Najważniejszym wyzwaniem w stosunkach polsko-rosyjskich jest powrót do stabilnej normalności, która powinna opierać się na suwerennej diagnozie interesów i uspokojeniu psychologicznym. Skonfliktowane strony muszą – po pierwsze - zmienić swój stosunek do przedmiotu konfliktu, sposobu wyrażania pretensji oraz wzajemnego postrzegania. Podstawowe pytanie dotyczy zatem woli politycznej każdej ze stron, ale także wpływu uwarunkowań zewnętrznych. Te ostatnie wiążą się z przypisywaniem Polsce przez Stany Zjednoczone roli „rygla” wobec Rosji, a nie katalizatora zbliżenia. Największy problem w stosunkach polsko-rosyjskich polega więc na kolizji interesów własnych z interesami definiowanymi przez amerykańskiego protektora.
Po drugie, ograniczenie dla normalizacji w stosunkach polsko-rosyjskich wynika z ukrainizacji polskiej polityki wschodniej. Nie brakuje diagnoz, że polityka Polski na odcinku ukraińskim jest tworzona przez wpływowe środowiska lobbujące na rzecz kijowskich oligarchów. Antyrosyjskie ostrze współpracy polsko-ukraińskiej ma usprawiedliwiać amnezję wobec zbrodni ukraińskich nacjonalistów, które próbuje się przykryć w pamięci historycznej zbrodniami sowieckimi.
Tymczasem inne są oczekiwania polskiego społeczeństwa. Wbrew pozorom, przeciętny Polak nie jest ani takim rusofobem, ani takim ukrainofilem, jak przedstawiają go media i politycy. Społeczeństwo jest zmęczone prymitywną antyrosyjską propagandą, nakręcaniem psychozy wojennej i podejrzliwością o agenturalność, militaryzacją życia publicznego i kosztami sankcji gospodarczych.
W tym kontekście musi jednak dziwić brak społecznej inicjatywy na rzecz budowania przesłanek zbliżenia i pojednania z Rosjanami. Opinia publiczna w tej materii jest wyjątkowo zewnątrzsterowna. W czasach PRL rodziły się na przykład oddolne inicjatywy na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, które wyprzedzały działania władz. A przecież też było sporo powodów, aby niezabliźnione rany skutecznie blokowały otwarte myślenie (na przykład w bońskich elitach ówczesnej RFN roiło się od ludzi powiązanych z reżimem hitlerowskim).
Obecnie trudno na przykład zrozumieć, dlaczego tak bardzo pasywne są środowiska kultury, dlaczego brak jest rzeczników polsko-rosyjskiego dialogu wśród dziennikarzy, pisarzy, a nawet rosjoznawców na uczelniach wyższych. Nie wiadomo, czy jest to wynik braku odwagi, czy negatywnych skutków powszechnej indoktrynacji i jakiegoś psychologicznego zastraszenia. A może wszystkiego po trosze. Być może przejawia się w tym także syndrom ogłupienia zbiorowego. Jak na razie, mało kto zastanawia się, jak poprzez wzajemne zbliżenie zbudować podstawy pokojowego współżycia następnych pokoleń. Obstawanie każdej ze stron przy swojej wersji prawdy historycznej i dopominanie się satysfakcji moralnej (a także materialnej) blokuje postęp na drodze normalizacji i pojednania.
Brak dyskusji, brak badań
Profesor Modzelewski nawołuje, aby przy okazji Wielkiego Jubileuszu podejść do minionego stulecia refleksyjnie, a nawet krytycznie. Jest to kapitalna okazja, aby spojrzeć po nowemu na polską tożsamość narodową i państwową, ewolucję położenia geopolitycznego i trafność opartego na nim rozumowania. W pełni podzielam ten apel.
Katalog problemów, które nigdy nie uzyskały rzetelnej diagnozy obejmuje kilka ważnych zagadnień, od których zależy wiele współczesnych wyborów politycznych, a nawet strategicznych. Chodzi na przykład o dziedzictwo epoki jagiellońskiej (Dominium Jagiellonum) i jego wpływ na stosunki Polski z dzisiejszą Litwą, Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, a nawet z Gruzją.
Warto byłoby pochylić się nad niezdolnością do opanowania przez polskie elity polityczne podstawowych reguł Realpolitik, tak jak to zrobili przywoływani już przeze mnie Finowie. Ciekawe byłoby przy tym zastanowienie się, jakie lekcje płyną z radzieckiej hegemonii dla dzisiejszych relacji z hegemonem amerykańskim.
Oprócz tego, na myśl każdego obserwatora przychodzi rola Stanów Zjednoczonych Ameryki w procesach kreowania i obrony polskiej niepodległości. Czynnik anglosaski w polityce polskiej nigdy nie został dogłębnie zbadany, gdyż oficjalnie zadekretowana poprawność polityczna oraz polskie kompleksy nakazują omijać tę problematykę, bądź traktować ją pobłażliwie.
Aż dziw bierze, że mimo rozwiniętych studiów amerykanistycznych w Polsce nie znajduje się ani jednej naukowej publikacji, która w sposób krytyczny traktowałaby o polityce Stanów Zjednoczonych wobec Polski Odrodzonej.
Powtarzane są utarte slogany o szczególnej roli Wilsona i jego przyjaźni z Paderewskim. Tymczasem rzetelna analiza mogłaby wykazać to, że Polskę tak w okresie międzywojennym, jak i obecnie traktuje się jako „komiwojażera” interesów amerykańskich, a nawet jako „dywersanta” na Wschodzie, w interesie Anglosasów.
Jaki to czynnik psychologiczny blokuje trzeźwą ocenę, że mimo tylu doznanych historycznych zawodów Polska nie potrafi nabrać chłodnego dystansu i racjonalnie zdefiniować swoich interesów sojuszniczych na zasadach poszanowania suwerennej godności, a nie samosatelizacji? Istnieje doprawdy subtelna różnica między rolą eksponenta wartości świata zachodniego a rolą gorliwego stronnika interesów mocarstwa hegemonicznego.
Jeśli zostanie utrzymane nieprzejednane stanowisko wobec Rosji, to zdolność Polski do efektywnego działania w skomplikowanym świecie współzależności będzie niemożliwa. Choćby w kontekście wykorzystania nowych tras transportowych i komunikacyjnych między Europą i Azją, w szczególności z Chinami.
Zabiegi Polski o konsolidację ugrupowania państw w strefie tzw. Trójmorza narażają je na przyjęcie funkcji limitrofów, okrążających Rosję i wrogo do niej usposobionych. Wprawdzie interesy i stanowiska tych państw wobec współpracy z Rosją są bardzo zróżnicowane, ale samo podnoszenie takich haseł musi wywoływać zwieranie szeregów po przeciwnej stronie.
Wiele małych i średnich państw na tym obszarze już dawno przekonało się, że demonstrowanie swoich racji w duchu zacietrzewienia i nieprzejednania nie jest wyrazem siły, ale słabości (por. Finlandia, Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Włochy, państwa bałkańskie). Dlatego część sąsiadów z Północy i Południa wybiera raczej politykę pragmatyzmu i kupieckiej zaradności, przynoszących wymierne korzyści. Wobec takich realiów koncepcja Trójmorza wydaje się jedynie jakimś niedookreślonym projektem geopolitycznym rozgrywanym przez Stany Zjednoczone, który bez ich udziału staje się zwykłą fantasmagorią.
Antyrosyjskie obsesje przeszkadzają w zrozumieniu podstawowego imperatywu, że Rosja dominuje pod wieloma względami w przestrzeni poradzieckiej i z tej dominacji ani sama nie zamierza rezygnować, ani nikt nie ma skutecznego sposobu – co pokazały wydarzenia na Ukrainie – wyrugowania jej stamtąd. Jedynym rozwiązaniem pozostaje zbudowanie jakiegoś modus vivendi, a ten jest możliwy tylko przy zrozumieniu i poszanowaniu wzajemnych interesów.
Stanisław Bieleń
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
* Feliks Koneczny, zapomniany nieco historiozof polski (1862-1949) odrzucał ideę Polski jako obszaru syntetyzującego elementy kultur różnocywilizacyjnych. „W dążeniu do syntezy cywilizacyjnej zachodnio-wschodniej kryje się dla Polski nicość kulturalna i polityczna”. Polska między Wschodem a Zachodem, Odczyt wygłoszony w 1927 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 326
Zajęci wewnętrznymi sporami, walką z kataklizmem powodzi i gorliwym zaangażowaniem w wojnę na Ukrainie rządzący w Polsce tracą z pola widzenia głębokie zmiany w światowej gospodarce i geopolityce. Okazją do głębszej refleksji była wizyta w Polsce premiera Indii Narendry Modiego, ale poza deklaracjami na temat ożywienia stosunków dwustronnych nie poszerzyła ona perspektywy globalnej polskich decydentów.
Tymczasem właśnie Indie pokazują, jak na naszych oczach kończy się epoka eksploatacji i wyzysku państw najsłabszych; jak wiele z państw tzw. Południa wydostaje się z biedy i niedostatku, budując podstawy konkurencji technologicznej z najbardziej rozwiniętymi potęgami Zachodu. Te ostatnie muszą się liczyć z nowymi regułami gry. Zamiast ciągłej rywalizacji i walki czy to o zasoby surowcowe, czy zyski w handlu międzynarodowym, państwa zachodnie są zmuszone zbudować nowy, postliberalny ład oparty na zasadach koegzystencji. Wyzwaniem staje się przebudowa modelu koncentracji bogactwa społecznego w ręku nielicznych dysponentów, obojętnych na zagrożenia planety i niepewne losy ludzkości.
Już od ponad dwu dekad narasta sprzeciw wobec „liberalnego internacjonalizmu”, jaki stał się synonimem zglobalizowanego porządku międzynarodowego pod egidą Stanów Zjednoczonych. Jego wyróżnikiem jest preferowanie gospodarki wolnorynkowej i swobodnego handlu w skali globu, promowanie wzorów demokracji przedstawicielskiej, umacnianie wspólnego bezpieczeństwa i obrona praw człowieka, pojmowanych według koncepcji indywidualistycznej. Nie trzeba dowodzić, że te reguły i wartości najbardziej odpowiadają kilkudziesięciu państwom wysoko rozwiniętego kapitalizmu, a to Stanom Zjednoczonym, ich akolitom i klientom – od Kanady, Australii, przez Europę Zachodnią, po Japonię i Azję Południowo-Wschodnią oraz Amerykę Łacińską.
Porządek ten od początku miał charakter amerykanocentryczny i był wynikiem osławionej „unipolarnej chwili” (Charles Krauthammer), którą wywołało zniknięcie ZSRR i bloku wschodniego. W globalnym zarządzaniu liczyły się przede wszystkim instytucje zdominowane przez Zachód (Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Światowa Organizacja Handlu, ONZ i jej agendy, G-7/8, G-20). Część państw pokomunistycznych, a nawet komunistyczne Chiny zaakceptowały znaczenie tych instytucji w gospodarce światowej, choć nie wszystkie godziły się na zmiany ustroju politycznego.
Walka o suwerenność
Rosja po nieudanych eksperymentach z demokracją i gospodarką wolnorynkową w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku stoczyła się na skraj upadku. Objęcie władzy przez Władimira Putina i dobra koniunktura na rynku ropy naftowej i gazu ziemnego pozwoliły jej skonsolidować gospodarkę i wejść na ścieżkę dynamicznego wzrostu. Umocnienie pozycji międzynarodowej ośmieliło Putina do przeciwstawienia się ekspansji Zachodu i postawienia na obronę suwerenności. Zbiegło się to z pogarszaniem stosunków rosyjsko-amerykańskich.
ChRL wybrała własną drogę reformowania swojego ustroju. Nie ustępując w sprawach ideologicznych, Chiny szeroko rozwijały handel z państwami zachodnimi (ideologiczna sztywność i elastyczny pragmatyzm). W USA zapanował idealistyczny pogląd, że włączanie chińskiej gospodarki w procesy współzależności globalnych spowoduje wewnętrzną liberalizację systemu politycznego. Powstanie klasy średniej miało stanowić dźwignię stopniowego otwierania się Chin na świat. Nie przewidziano, że nowa chińska burżuazja nie tylko nie zaakceptuje demokracji przedstawicielskiej na wzór społeczeństw zachodnich, ale stanie się obrońcą ideologii nacjonalistycznej, umocnienia władzy partii komunistycznej oraz modernizacji potęgi militarnej. W rezultacie Chiny wyrosły na największego oponenta Ameryki.
Wyłanianie się nowych ośrodków siły sprzyjało podważeniu monocentryzmu w globalnym zarządzaniu oraz tamowaniu pretensji władczych USA. Wyraziło się to przede wszystkim w krytyce tzw. konsensusu waszyngtońskiego, mechanizmu, który oznaczał konieczność dostosowania się do reguł dyktowanych przez Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Światową Organizację Handlu i Ministerstwo Skarbu USA. Nakazywały one obniżanie barier taryfowych, deregulację rynków, swobodny przepływ kapitału, likwidację przeszkód dla inwestycji bezpośrednich, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych i in.
Okazało się, że korzyści z tego programu wyniosły przede wszystkim bogate państwa Zachodu, na co wskazywał noblista w dziedzinie ekonomii Joseph E. Stiglitz. Wiele państw przystępujących do „konsensusu” nie było przygotowanych do liberalizacji, narzucanej odgórnie, stąd zrodził się oczywisty sprzeciw. Jego wyrazem był – per analogiam - tzw. konsensus pekiński, który bronił kapitalizmu państwowego i podkreślał rolę państwa w stanowieniu warunków dla wzrostu gospodarczego. Lokalny kapitał nie jest w stanie konkurować z wielkimi korporacjami bez wsparcia ze strony państwa. Dlatego potrzebna jest kontrola nad przepływami kapitału i działaniami inwestorów zagranicznych. Efektem przyjęcia selektywnych reguł gry wolnorynkowej stało się opowiedzenie Chin, a także Rosji za pozostawieniem pod kontrolą państwa strategicznych sektorów gospodarki, bez rezygnacji z prywatyzacji pozostałych.
Z liberalnej demokracji do liberalnego totalizmu
Nie ulega wątpliwości, że duża część państw tzw. Południa stała się beneficjentami liberalizacji gospodarczej. Przepływy kapitału, włączanie w globalne łańcuchy dostaw, upowszechnianie standardów jakości produkcji, czy dostęp do nowoczesnych licencji i technologii stanowiły wartość dodaną internacjonalizacji.
Gorzej było z przejmowaniem wzorów ustrojowych liberalnej demokracji, które traciły na wiarygodności ze względu na kryzys instytucji ustrojowych w państwach samego Zachodu. Okazuje się, że demokracja liberalna nie potrafi obronić się przed falami populizmu i ciągot autorytarnych swoich liderów. Przypadek Donalda Trumpa w USA jest obecnie najczęściej przywoływany jako przestroga, a degradacja rozmaitych instytucji praworządności i reprezentacji w różnych państwach, w tym w Polsce, prowokuje do przypominania zakurzonych haseł o „demokracji walczącej” (Donald Tusk).
W ujęciu niemieckiego filozofa i prawnika Karla Loewensteina (1891-1973), po doświadczeniach z legalnym dojściem Hitlera do władzy, koncepcja demokracji walczącej ma uruchamiać środki prewencyjne i antycypacyjne (represje, cenzura, delegalizacja, ograniczenia praw i wolności) wobec wszystkich, którzy zagrażają demokracji liberalnej. Arbitralność władz w określaniu, kto jest wrogiem demokracji, prowadzi do „liberalnego totalizmu” i oznacza faktycznie jej koniec.
Na przykładzie ewolucji ustrojowej państw zachodnich, która wskazuje wyraźnie na erozję „starych wzorów”, ukształtowanych w okresie ostatnich trzech stuleci, widać wyraźnie, że system międzynarodowy państw ulega głębokiej dyferencjacji. Choć Stany Zjednoczone postawiły sobie za cel zwalczanie dyktatur autorytarnych i totalitarnych, to jednak same nie są w stanie zapobiec degradacji własnych instytucji demokratycznych. Zachód traci swoją wiarygodność i atrakcyjność ustrojową. Wykorzystują to nie tylko członkowie BRICS. Wśród państw kontestujących wartości liberalizmu politycznego jest coraz więcej państw w różnych częściach globu. Rosja, Chiny, a nawet Indie są tylko najbardziej znaczącymi pośród nich.
Zamiast globalizacji - regionalizacja
Można śmiało stwierdzić, że wejście na scenę mocarstw regionalnych rozpoczęło erę odwrotu od globalizacji na warunkach zachodnich. Oznaczało z jednej strony możliwość przywrócenia równoważenia sił w strategii Rosji i Chin wobec Zachodu, a z drugiej zdolność konsolidacji wysiłków organizacyjnych na rzecz rozwiązywania problemów ważnych dla poszczególnych regionów. Efektem był rozwój „kontestowanego” multilateralizmu, czyli koordynacji stosunków wzajemnych w gronie trzech i więcej państw. Jego istotną cechą stało się uzgadnianie polityk na podstawie wspólnie przyjętych założeń, co oznacza tworzenie alternatywnych „reżimów międzynarodowych”.
Na tym tle pojawiały się rozmaite pomysły tworzenia związków trójstronnych. Była to inicjatywa „trójkąta” Rosja-Indie-Chiny (RIC), zgłoszona przez premiera Rosji Jewgienija Primakowa, podczas jego wizyty w Indiach w 1998 r., zmaterializowana podczas spotkania ministrów spraw zagranicznych tych trzech państw w Nowym Jorku, przy okazji posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 2001 r., czy „trójkąt” Indie-Brazylia-RPA (IBSA), państw poszukujących w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku sposobów na ustabilizowanie swojego wzrostu gospodarczego.
Ważnym spoiwem dla łączenia się tych państw w swoiste „kluby wsparcia” były ich negatywne doświadczenia, związane z zachodnimi imperializmami, od epoki kolonializmu począwszy. Nie dziwi więc, że głęboko tkwiące urazy oraz wspólna niechęć do mechanizmów globalnego zarządzania, zdominowanych przez mocarstwa zachodnie, skłoniła je do podjęcia unikalnej formy współpracy.
Paradoksalnie, pewnym katalizatorem tworzenia odrębnego ugrupowania było zaproszenie przez francuskiego prezydenta Jacquesa Chiraca na szczyt G-8 w Evian w 2003 r. przedstawicieli Indii i Brazylii. W rezultacie wyłoniła się grupa pięciu państw - Outreach Five (O-5), zapraszanych na kolejne konsultacje z G8. Na początku w składzie „piątki” był także Meksyk. Jego miejsce zajęła później RPA. Bogate państwa Zachodu zdawały sobie sprawę, że bez konsultacji w szerszym gronie z przedstawicielami Globalnego Południa nie da się utrzymać stabilnego wzrostu. W konsolidacji przyszłego ugrupowania pomógł także kryzys finansowy lat 2007/2008.
Ideowym zwiastunem powstanianowej formacji był raport Goldman Sachs, amerykańskiej firmy bankowo-inwestycyjnej, pt.„Building Better Global Economic BRIC” w 2001 r., w którym ekonomista Jim O’Neill wyraził pogląd, że takie państwa jak Brazylia, Rosja, Indie i Chiny (stąd akronim BRIC) swoją dynamiką rozwoju i wzrostu gospodarczego rzucą wyzwanie gospodarkom Zachodu w przewidywalnej przyszłości. Od początku zatem, a tym bardziej po dołączeniu Republiki Południowej Afryki w 2011 r. (South Africa), zaczęto to ugrupowanie kojarzyć z reprezentacją Globalnego Południa. Nie zastąpiło ono bynajmniej ruchu państw niezaangażowanych, podobnie jak nie przyjęło formy organizacji wyspecjalizowanej, na przykład na wzór OPEC (Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową).
BRICS - nadzieja na lepszy świat
Fenomen BRICS polega na tym, że mimo różnic ustrojowych i kulturowych, a nawet cywilizacyjnych oraz wbrew dystansom geograficznym, udało się powołać taką platformę konsultacyjną państw, które są w stanie zmobilizować swoje ogromne potencjały i rzucić wyzwanie dotychczasowym regułom gry. Wielu niedowiarków podkreśla, że największą przeszkodą w funkcjonowaniu tego gremium jest jego fasadowość, niespójność wewnętrzna i heterogeniczność uczestników. Rzekomym ograniczeniem jest też skupianie się przede wszystkim na wzroście gospodarczym, a ten w różnych państwach wyhamowuje lub jest niestabilny.
Zakres przedmiotowy oddziaływań jest jednak tak szeroki – od zmian klimatycznych i zwalczania terroryzmu, po reformy publicznej służby zdrowia – że nie sposób nie zauważyć rosnącej siły perswazyjnej i alternatywnej oferty wobec reguł narzucanych przez Zachód.
Przede wszystkim państwom tworzącym ugrupowanie udało się w stosunkowo krótkim czasie zademonstrować wolę współpracy, opartej na zdolności wypracowywania kompromisów i dążeniu do utrwalania (rutynizacji) wzorów zachowań, czyli instytucjonalizacji. Wbrew wątpliwościom co do skuteczności tej inicjatywy, okazało się, że jest ona w stanie rzucić wyzwanie nie tylko finansowej dominacji Zachodu, ale zakwestionować dyktowane przez niego warunki w różnych dziedzinach obrotu międzynarodowego.
BRICS stało się wygodną formą konsultacji i wymiany informacji, sprzyja artykułowaniu i reprezentowaniu zbieżnych interesów oraz definiowaniu i łagodzeniu rozbieżności. Warto odnotować, że żadne z państw członkowskich nie potępiło Rosji za jej zaangażowanie w zbrojną konfrontację na Ukrainie. Indie i Chiny nawołują wprawdzie do pokojowego rozwiązania konfliktu, oferując nawet „dobre usługi”, ale w rzeczywistości poprzez intensywną współpracę gospodarczą wzmacniają potencjał rosyjski.
BRICS stanowi więc formę budowania antyhegemonicznej solidarności, a także sposób na umacnianie kolektywnej pozycji w stosunkach międzynarodowych. Należące do tej platformy państwa starają się wzajemnie wspierać pod względem prestiżowym i wizerunkowym oraz umacniać konsensus w odniesieniu do podzielanych norm i idei. Na zasadzie synergii wzmacniają swój status silnych graczy międzynarodowych oraz cieszą się ze zbiorowej reputacji z powodu niezwykłej dynamiki wzrostu potęgi.
Państwa BRICS reprezentują 42% światowej populacji, wytwarzają ok. 23% produktu globalnego, zajmują 30% terytoriów Ziemi oraz uczestniczą w 18% w handlu międzynarodowym. Na tle globalnego wzrostu PKB w latach 2008-2017, wynoszącego ok. 1%, wzrost w państwach BRICS wynosił ok. 8%.
Członkom ugrupowania nie chodzi bynajmniej o rewolucyjne posunięcia wobec istniejących instytucji, ale inicjowanie ich reform i zmian (np. w odniesieniu do Rady Bezpieczeństwa ONZ czy MFW z powodu ich niereprezentatywności) lub tworzenie rozwiązań komplementarnych, a nawet alternatywnych, na przykład w systemie rozliczeń walutowych (sojusz antydolarowy). Takie postanowienia zawierała deklaracja pierwszego szczytu BRICS w Jekaterinburgu w 2009 r. Chiny i Rosja są najbardziej krytyczne wobec liberalizmu politycznego, ale nie odrzucają wolnego handlu i liberalizacji gospodarczej. Sprzeciwiają się praktykom zachodniego protekcjonizmu (deklaracja z New Delhi 2021 r.).Są gotowe do ożywienia i odnowienia instytucji wielostronnych, występują też z pomysłami nowych form globalnego zarządzania.
Największą zaletą BRICS jest elastyczność ugrupowania oraz oferta alternatywnych opcji afiliacyjnych dla państw poszukujących dla siebie nie tylko wielowektorowości oddziaływań, ale także większej swobody decyzyjnej. Rozczarowanie obcesowością USA w regulacji rozmaitych problemów regionalnych skłoniło kilka następnych państw, także o orientacji proamerykańskiej, do przystąpienia do ugrupowania. W 2023 r. na szczycie w RPA ogłoszono akcesję od następnego roku Argentyny, Egiptu, Etiopii, Arabii Saudyjskiej, Iranu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Argentyna i Arabia Saudyjska ostatecznie wstrzymały się z decyzją przystąpienia.
Pewnym zaskoczeniem było ogłoszenie chęci przyłączenia do BRICS+ we wrześniu 2024 r. Turcji. Ten ostatni przypadek wyraźnie wskazuje, że dotychczasowe struktury Zachodu – zwłaszcza NATO i Unia Europejska – niekoniecznie zaspokajają oczekiwania takich państw, które ze względu na swoją pozycję geopolityczną i preferencje ustrojowe nie podzielają liberalnych wartości Zachodu.
Potwierdza się zatem przypuszczenie, że BRICS+ zmierza w stronę przeciwważenia Zachodu. Staje się też barierą dla żywiołowej ekspansji globalnego kapitału, który pod szyldem korporacji transnarodowych próbuje spenetrować system międzynarodowy, a w rezultacie uzależnić wiele państw i społeczeństw od centralnego sterowania.
W dziedzinie prawa międzynarodowego państwa BRICS stoją na gruncie poszanowania suwerenności w kontekście nieingerencji w sprawy wewnętrzne państw. Odrzucają koncepcję interwencji humanitarnych mocarstw zachodnich, które stały się przykrywką dla zmian reżimów politycznych. Rosja w dwu przypadkach pokazała zdecydowany sprzeciw (Gruzja, Ukraina), a wraz z Chinami i Indiami protestuje przeciw wtrącaniu się Zachodu w sprawy wewnętrzne Iraku, Syrii, Libii, Afganistanu, czy wreszcie Ukrainy. Są także sceptyczne wobec celów zachodnich interwencji w imię „odpowiedzialności za ochronę”.
Niezależnie od wszystkich niepewności i ryzyk związanych z policentryzacją systemu międzynarodowego, przed polskimi politykami leży poważne wyzwanie, aby w strategii międzynarodowej państwa dostrzegli ogromne szanse wynikające z przetasowania sił w stosunkach międzynarodowych. Tej percepcji nie powinna zakłócać atawistyczna wrogość wobec Rosji.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2684
Polityka wschodnia - wiecznej urazy (2)
Polacy w większości pozostają w sferze mentalnej niewolnikami archaicznych, stereotypowych, często surrealistycznych i skrajnie uproszczonych wyobrażeń o Rosji.
Zastanawia to, że mało komu w Polsce zależy na odwróceniu tych negatywnych i szkodliwych dla międzynarodowego wizerunku Polski trendów.Niewiele czyni się dla niwelowania owych obsesji, lęków i fobii, które utrudniają spojrzenie na Rosję jak na normalne państwo, mające prawo do definiowania własnych interesów, nawet gdy kolidują one z interesami Polski.
Rosyjska interwencja na Krymie i jego inkorporacja w skład Federacji Rosyjskiej stały się okazją do formułowania histerycznych komentarzy, które przeciętnemu odbiorcy bynajmniej nie ułatwiały zrozumienia istoty zaistniałej sytuacji.
Przede wszystkim, zarówno media jak i politycy posługują się retoryką skrajnie emocjonalną i negatywnie wartościującą, będącą rezultatem syndromu myślenia grupowego, skupiającego uwagę na „agresji Moskwy”, w oderwaniu od kontekstu i wydarzeń poprzedzających. Syndrom taki, dobrze opisany w literaturze amerykańskiej (także jako syndrom „ogłupienia zbiorowego”), znany jest z czasów kryzysu rakietowego na Kubie 1962 r. Wtedy o mało co nie doprowadził do uruchomienia przez USA dźwigni atomowej. Obecnie pojawił się znowu w kontekście interwencji Rosji na Krymie. Do opinii społecznej z trudem przebija się racjonalna argumentacja, a zdrowy rozsądek i umiar w reagowaniu są na wagę złota.
Psychologia dostarcza informacji na temat zakłóceń w postrzeganiu wzajemnym stron w sytuacjach kryzysowych. Pod wpływem napięć percepcja rzeczywistości jest ograniczona. Racje schodzą na plan dalszy, a intelektem rządzą emocje. Upraszczanie rzeczywistości prowadzi do jej fałszowania. Przede wszystkim następuje przyspieszenie akcji i reakcji, co oznacza brak czasu na analizę informacji. Świat postrzegany jest w kategoriach czarno-białych.
Dostęp do informacji jest zresztą znacznie ograniczony, a dezinformacja, selektywność postrzegania oraz ślepota poznawcza są na porządku dziennym. Typowymi zjawiskami są: autogloryfikacja (samouwielbienie) i brak krytycyzmu, aksjologizacja konfliktu (nasycenie wartościami) i dehumanizacja (odczłowieczenie) oponenta. Zaangażowani w konflikt w miarę upływu czasu stają się coraz mniej zdolni zrozumieć położenie drugiej strony. Przestaje się rozumieć racje oponenta, bo on racji po prostu nie ma.
Druga strona z założenia jest pozbawiona wszelkiej moralności, jest żądna wygranej, nic więcej. Dlatego pozbawia się ją cech ludzkich. Nie jest to partner do rozmów, ale wróg, którego należy bezwzględnie zwalczać. Nie można z nim rozmawiać, dyskutować, zawierać porozumienia, nie ma po prostu z kim tego robić.
Koncentrowanie się wyłącznie na własnej interpretacji prowadzi do „dialogu głuchych”. Trwa medialna i polityczna akcja etykietowania, co łączy się z mechanizmem naznaczenia, związanym z dyskredytacją i stygmatyzacją, deprecjonowaniem poprzez przypinanie mu negatywnego znaku.
Etykieta przeciwnika oznacza antycypowanie zachowań wrogich, których należy się spodziewać i na które trzeba być przygotowanym. W tych procesach ujawnia się mechanizm „samospełniającego się proroctwa”. Powstaje błędne koło reakcji i kontrreakcji. Wrogość, która zrazu jest tylko wynikiem wyobraźni, może przerodzić się w otwarty konflikt. Towarzyszą temu uproszczenia poznawcze i zubożenie intelektualne w przekazie informacji i ich interpretacji, wzywanie do użycia przemocy i narastająca gotowość do poświęceń.
Zaangażowana emocjonalnie strona wyolbrzymia własną pozytywną, niemal misyjną rolę, przyjmując na siebie rolę obrońcy przed złem. W związku z tym demonstruje gotowość do ponoszenia ofiar. Nie przeraża przy tym wizja strat, a wręcz odwrotnie, odczuwa się satysfakcję z tego, że grożą cierpienia, że robi się coś, co jest bardzo niebezpieczne.
Ten krótki zarys symptomów myślenia grupowego w sytuacjach kryzysowych wskazuje wyraźnie, że Polska wpisuje się niemal modelowo w rolę gracza ogarniętego skrajnymi emocjami, ze szkodą dla realistycznej oceny przesłanek podejmowanych posunięć, jak i ich rezultatów.
Nieprzejednanie rodzi nieustępliwość, zacietrzewienie prowadzi do konfrontacji i eskalacji napięć. Polska opinia społeczna, reprezentowana w dużej mierze przez media, inspirowane politycznie, nie uświadamia sobie, że demonstrowanie arogancji i forsowanie jedynie słusznych racji przynosi krótkotrwałe korzyści.
Irracjonalne jest rozumienie swojej zawziętości i nieustępliwości, a także negatywnego stosunku do władz politycznych Rosji jako wyrazu siły i znaczącej pozycji Polski w Europie. Podobnie niedorzeczne jest uznawanie gotowości do rozmów i kompromisu jako wyrazu słabości i serwilizmu.
Jak wyjść z zaklętego kręgu nienawiści?
W obliczu kwitnącej w Polsce rusofobii potrzebny jest nowy impuls w stronę terapii pamięci, uwolnienia jej od szkodliwych obsesji i strachu przed Rosją. Pewną próbą paradyplomatycznego wsparcia dla pojednania polsko-rosyjskiego i szansą na normalizację było powołanie w 2002 r. Polsko -Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych i jej reaktywowanie w 2008 r.
Artiom Malgin ze strony rosyjskiej za nadrzędną wartość pracy doradczej rosyjskich i polskich historyków uważa poszanowanie oraz wzajemne zrozumienie w interpretacji wydarzeń historycznych, przy jednoczesnym nieuleganiu naciskom politycznym. Jak dotąd, historykom obu stron nie udało się odwrócenie uwagi od przeszłości i skoncentrowanie się na przyszłości.
Tym bardziej, że „polityka historyczna” stała się dzięki IPN instytucjonalną ochroną pamięci zbiorowej, formą powszechnej indoktrynacji, propagowaniem idei ważnych dla patriotycznej kultury narodowej, źródłem rozliczeń i swoistych „rachunków” w stosunkach międzynarodowych. Jest niewątpliwie narzędziem manipulacji politycznej, którego najważniejszą cechą jest dobieranie argumentów historycznych dla uzasadniania bieżących potrzeb politycznych.
Dla zrozumienia Rosji niezwykle istotnym jest przybliżenie innym narodom obrazu świadomości historycznej Rosjan i wpisanie jej w całość europejskiej kultury pamięci. Jest to zadanie tym trudniejsze, im silniejszy jest opór oficjalnej polityki i historiografii rosyjskiej przed przyjęciem współodpowiedzialności za nieszczęścia XX w. (wybuch II wojny światowej i stalinowskie ludobójstwo).
Jest rzeczą oczywistą, że każdy naród, w tym naród państwowy, ma własną wizję swojej historii, głosy oburzenia ze strony innych państw, zwłaszcza sąsiadów, z reguły niewiele w tej kwestii zmieniają. Nie jest to bynajmniej specyfika relacji Polski z jej sąsiadami. Dlatego w polskim i europejskim interesie leży docenienie zmian, jakie nastąpiły od epoki Gorbaczowa na obszarze imperium radzieckiego, wskazanie na ofiary i cierpienia narodów ZSRR zarówno w konfrontacji z faszyzmem, jak i pod ludobójczym reżimem Stalina. Chodzi o to, aby analizować przeszłość nie dla antagonizowania państw i narodów, lecz dla uczenia mądrej koegzystencji.
Ciągłe ustawianie sąsiadów, mających za sobą przeszłość totalitarną w odmianie hitlerowskiej i stalinowskiej, w roli sprawców krzywd i nieszczęść historycznych, uniemożliwia wzajemne zrozumienie i rzeczywiste pojednanie. Jeszcze gorsze skutki przynosi utożsamianie Rosji współczesnej ze stalinowskim Związkiem Radzieckim i żądanie od niej zadośćuczynienia za popełnione wtedy krzywdy. Trzeba bowiem pamiętać, że „Rosja też ma swoje Katynie”.
Patrząc na minione dwie dekady, w stosunkach polsko-rosyjskich zabrakło refleksji nad wykorzystaniem szans normalizacji i pojednania obu państw i narodów. Nikt z polityków po polskiej stronie nie odważył się nazwać Rosji ważnym sąsiadem, z którym wiążą Polskę interesy strategiczne. Określeniem „partnerstwa strategicznego” szafowano za to w nadmiarze wobec Ukrainy, nie przyjmując do wiadomości ambiwalentnej postawy Ukraińców i patologii w procesie jej transformacji. Trudno też pojąć, co łączy Polskę z Gruzją czy Azerbejdżanem, oprócz niechęci do Rosji.
Teza polskich polityków i generałów, odpowiedzialnych za strategię bezpieczeństwa, że „wróg stoi u bram” i trzeba szykować się do wojny nie wynika z analizy rzeczywistej sytuacji strategicznej, lecz z obsesji antyrosyjskiej i fatalnego w skutkach zaangażowania się w sprawy wewnętrzne Ukrainy.
Krakowski mędrzec nazwał obawy przed rosyjską agresją myśleniem w kategoriach psychologicznej patologii (B. Łagowski, „Polska chora na Rosję”). Nie uwzględnia się bowiem żadnych obiektywnych przesłanek, nie dba o myślenie logiczne i oparte na rzeczowych argumentach, nie analizuje się tego, co ma do powiedzenia sama Rosja.Uproszczone i jednostronne interpretacje brzmią jak kategoryczne osądy,z których przebija moralna arogancja i brak zrozumienia drugiej strony. Zdaniem wielu komentatorów, wystarczy nazwać politykę Rosji imperialną, by znaleźć wytłumaczenie wszystkich jej zachowań międzynarodowych i usprawiedliwienie dla swoich maniakalnych obsesji.
Ostatnie lata pokazują, że polska polityka wobec Rosji jest całkowicie uzależniona od polityki euroatlantyckiej. Jednocześnie histeria i emocjonalność polskiej dyplomacji w ocenie zjawisk zachodzących na Wschodzie pozbawiły Polskę wiarygodności jako potencjalnego mediatora w konflikcie ukraińsko-rosyjskim.
Najbardziej bolesne dla polskich polityków okazało się to, że także strona ukraińska nie widzi możliwości skorzystania z dobrych usług Polaków przy szukaniu rozwiązań pokojowych. Jest to lekcja pokory, z której należy wyciągnąć wnioski, a nie udawać, że nic się nie stało. Mimo wspomnianych obciążeń byłoby dobrze, gdyby polska dyplomacja nie przegapiła szansy, jaką daje możliwość otwarcia nowej karty dialogu z Rosją. Na Zachodzie pojawiają się już sygnały, że różne siły polityczne i gospodarcze starają się odwrócić ryzyko konfliktu, na którym tracą wszystkie strony.
Potrzebny reset
Jeśli Polska rzeczywiście chce odzyskać swoją wiarygodność w Europie Wschodniej, powinna powrócić do polityki zrównoważonych relacji z wszystkimi tamtejszymi sąsiadami. Nie ma bowiem żadnego historycznego determinizmu, iż polskie podejście wobec Rosji musi pozostać niezmienne i skrajnie zideologizowane. Problem w tym, że obecnie mało komu w Polsce zależy na obiektywnej ocenie Rosji. Politycy bezkrytycznie zawierzyli narracji zachodniej, zwłaszcza amerykańskiej, co świadczy o ich kompleksach i braku suwerenności intelektualnej. Przejawia się w tym syndrom głębokiej prowincji, mający swoje źródła w odległej przeszłości, sięgającej I Rzeczypospolitej.
Przywołując dawne rywalizacje z potęgami ościennymi i pretensje historyczne, mało kto pamięta, że zanim sąsiedzkie potęgi – Rosja, Prusy i Austria – stały się źródłem zagrożeń egzystencjalnych, sama Rzeczpospolita była wielkim imperium o charakterze ekspansywnym. Padła ofiarą obcych zapędów imperialnych w dużej mierze z winy własnej, ze względu na postępującą degradację i rozkład państwowości. Warto byłoby tu przywołać tezę o „bożym igrzysku”, którym wtedy stało się polskie państwo, na co zwrócił uwagę w tytule jednej ze swoich książek Norman Davies. W kategoriach współczesnych można to wyrazić poprzez grę obcych sił geopolitycznych, której funkcją była i pozostaje Polska.
Rosja jest zbyt istotnym uczestnikiem w grze międzynarodowej, aby ją można było pozostawić na boku, zmarginalizować czy zlekceważyć. Współpracy z Rosją nie można też w nieskończoność uzależniać od postępów procesów demokratyzacyjnych, bowiem nie zmieni się ona z dnia na dzień i nie zacznie natychmiast – jak tego chcą jej krytycy – stosować się do standardów zachodnich.
Powtarzam przy wielu okazjach, że nikt przy zdrowych zmysłach nie weźmie odpowiedzialności za wschód Europy bez uwzględnienia interesów rosyjskich. Bez udziału Rosji nie da się rozwiązać żadnego z problemów, które trapią państwa poradzieckie. Im szybciej politycy europejscy i amerykańscy zrozumieją te zależności, tym szybciej zostanie zażegnany konflikt ukraiński.
Najważniejszym wyzwaniem w stosunkach polsko-rosyjskich jest powrót do stabilnej normalności, która powinna opierać się na suwerennej diagnozie interesów i uspokojeniu psychologicznym. Skonfliktowane strony muszą – po pierwsze – zmienić swój stosunek do przedmiotu konfliktu, sposobu wyrażania pretensji oraz wzajemnego postrzegania.
Podstawowe pytanie dotyczy zatem woli politycznej każdej ze stron, ale także wpływu uwarunkowań zewnętrznych. Te ostatnie wiążą się z przypisywaniem Polsce przez Stany Zjednoczone roli „rygla” wobec Rosji, a nie katalizatora zbliżenia. Największy problem w stosunkach polsko-rosyjskich polega więc na kolizji interesów własnych z interesami definiowanymi przez amerykańskiego protektora i sojusznika.
Po drugie, ograniczenie dla normalizacji w stosunkach polsko-rosyjskich wynika z ukrainizacji polskiej polityki wschodniej. Nie brakuje diagnoz, że polityka Polski na odcinku ukraińskim jest tworzona przez wpływowe środowiska lobbujące na rzecz kijowskich oligarchów. Antyrosyjskie ostrze współpracy polsko-ukraińskiej ma usprawiedliwiać amnezję wobec zbrodni ukraińskich nacjonalistów, które próbuje się przykryć w pamięci historycznej zbrodniami sowieckimi. Tymczasem inne są oczekiwania polskiego społeczeństwa.
Wbrew pozorom, przeciętny Polak nie jest takim rusofobem, ani takim ukrainofilem, jak przedstawiają go media i politycy. Społeczeństwo jest już zmęczone prymitywną antyrosyjską propagandą, nakręcaniem psychozy wojennej i podejrzliwością o agenturalność, militaryzacją życia publicznego i rosnącymi kosztami sankcji gospodarczych.
W kontekście konfliktu na Ukrainie warto przemyśleć zasadność wojennej retoryki przeciw Rosji. Taka retoryka najłatwiej służy rusofobicznej propagandzie, ale nie prowadzi do żadnych pozytywnych skutków politycznych w dalszej perspektywie. Polskę stać, żeby oceniać sytuację spokojnie i powściągliwie.
Emocje antyrosyjskie są złym doradcą w uprawianiu skutecznej dyplomacji. Poza tym kryzys kiedyś się skończy, bo taka jest natura kryzysów, a Polska pozostanie nadal sąsiadem Rosji i musi myśleć o swoich z nią interesach, a nie tylko o cudzej sprawie, bo przecież taką jest dla nas – jakby nie patrzeć – sprawa ukraińska. Przydałoby się więcej realizmu, a mniej moralizmu. Nie pierwszy zresztą raz w historii.
Brak ludzi pokoju
W tym kontekście musi dziwić brak społecznej inicjatywy na rzecz budowania przesłanek zbliżenia i pojednania z Rosjanami. Opinia publiczna w tej materii jest wyjątkowo zewnątrzsterowna. W czasach PRL rodziły się na przykład oddolne inicjatywy na rzecz pojednania polsko-niemieckiego, które wyprzedzały działania władz. A przecież też było sporo powodów (na przykład w bońskich elitach ówczesnej RFN roiło się od ludzi powiązanych z reżimem hitlerowskim), aby niezabliźnione rany skutecznie blokowały otwarte myślenie.
Obecnie trudno na przykład zrozumieć, dlaczego tak bardzo pasywne są środowiska kultury, dlaczego brak jest rzeczników polsko rosyjskiego dialogu wśród dziennikarzy, pisarzy, a nawet rosjoznawców na uczelniach wyższych. Nie wiadomo, czy jest to wynik braku odwagi, czy negatywnych skutków powszechnej indoktrynacji i jakiegoś psychologicznego zastraszenia. A może wszystkiego po trosze. Być może przejawia się w tym także przedstawiony wyżej syndrom myślenia grupowego.
Jak na razie, mało kto zastanawia się, jak poprzez wzajemne zbliżenie zbudować podstawy pokojowego współżycia następnych pokoleń. Obstawanie każdej ze stron przy swojej wersji prawdy historycznej i dopominanie się satysfakcji moralnej (a także materialnej) blokuje postęp na drodze normalizacji i pojednania. Trzeba znać przede wszystkim cenę własnego interesu narodowego, a nie „wymachiwać szabelką” dla publicznego poklasku i osobistej satysfakcji polityków.
Dla zbudowania nowoczesnego społeczeństwa potrzeba odpowiedniego klimatu kulturowego. Umiejętność współpracy z innymi, zdolność do empatii i decentracji interpersonalnej, szacunek dla pluralizmu i różnorodności – to warunki dla innowacyjności i kreatywności. Nie przypadkiem państwa skandynawskie (nordyckie) znajdują się w czołówce najbardziej nowoczesnych i otwartych na świat, gotowych do świadczenia dobrych usług, aktywnych w procesach negocjacyjnych i mediacyjnych. Nie może być innowacyjnym społeczeństwo, które zamyka się na innych, demonstruje otwartą wrogość czy ulega etnofobii.
Zapewne przyjdzie w końcu czas, że w stosunkach Polski z sąsiadami ważniejsze będą realne problemy współczesności i wyzwania, jakie przed nimi stoją niż coraz bardziej odległy w czasie „świat duchów i umarłych”. Jedynie „polityka historyczna” oparta na refleksji krytycznej może doprowadzić do odwrócenia negatywnych tendencji współczesności, „do wyjścia z korkociągu słusznych żalów i pretensji jednostek i społeczeństw dotkniętych traumą wzajemnych kontaktów w przeszłości”(K. Zamorski). Czy tak się stanie, zależy to nie tylko od wymiany generacji, ale także od nowej świadomości politycznej i obywatelskiej, którą mogą wnieść nowe pokolenia.
Stanisław Bieleń
Jest to druga część eseju Autora nt. stosunków polsko-rosyjskich, jaki ukazał się w książce „Pamięć i polityka historyczna w stosunkach polsko-rosyjskich” pod redakcją naukową prof. prof. Stanisława Bielenia i Andrzeja Skrzypka.
Część pierwszą - Polityka wschodnia - wiecznej urazy - zamieściliśmy w numerze 2/17 SN.
Wszystkie wyróżnienia pochodzą od Redakcji
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 11778
Fenomen syndromu „oblężonej twierdzy” w Rosji nie jest nowy. W dzisiejszych warunkach odżył ze zdwojoną siłą.
Pochodzenie tego terminu ma związek z odległymi czasami, kiedy podczas wojen oblegano miasta i warownie przeciwnika. Gdy wróg stał u bram i stosował strategię na przeczekanie, aż do wygłodzenia i poddania się załogi, wówczas pojawiała się wśród mieszkańców naturalna obawa przed śmiercią i groza z powodu odciętej drogi ucieczki.
We współczesnym rozumieniu bardziej chodzi o sytuację pewnego dyskomfortu psychicznego, polegającą na poczuciu zaszczucia, osaczenia i strachu przed znanym lub nieznanym przeciwnikiem. Syndrom ten ma zatem bardziej charakter metaforyczny, oznaczający pewne stany lękowe, które towarzyszą nie do końca rozpoznanym, albo celowo wyolbrzymianym zagrożeniom (Peter Sloterdijk, współczesny filozof i kulturoznawca niemiecki, nazywa to zjawisko mianem „kompleksu katastroficznego”).
Nie ulega wątpliwości, że syndrom oblężonej twierdzy ma związek z kreowaniem wizerunku wroga, wobec którego instynkt samozachowawczy i mobilizacja polityczna nakazują zewrzeć szeregi i postawić wszystko na jedną szalę, z gotowością do złożenia ofiary najwyższej.
Obecnie stosunki między Rosją a Zachodem, a zwłaszcza Stanami Zjednoczonymi, znajdują się w fazie głębokiego impasu. Tę sytuację wykorzystuje się po każdej ze stron do szerzenia rozmaitych fobii, w tym do działań dyfamacyjnych i do wojny psychologicznej. Rezultatem mobilizacji każdego protagonisty jest mitologizowanie zagrożeń, co można zauważyć zarówno po stronie amerykańskiej, jak i rosyjskiej.
Z tym, że Rosja czuje się w tej konfrontacji osamotniona i izolowana, dlatego właśnie w niej syndrom „stresu oblężniczego” przejawia się szczególnie jaskrawo.
Stan ten przebija się nie tylko w retoryce rządzących, ale przede wszystkim w mediach masowych oraz potocznych wyobrażeniach o świecie. Na dodatek Stany Zjednoczone bez większego rozgłosu faktycznie zwiększają zaangażowanie swoich wojsk w konfliktach w różnych częściach globu, co staje się pożywką dla potęgowania urazów i uprzedzeń po stronie rosyjskiej.
Można zauważyć, że największy udział w kreowaniu atmosfery strachu mają władze polityczne, które używają go jako narzędzia kontroli zachowań społecznych. Przede wszystkim kreślą świat w kategoriach czarno-białych, dzieląc go na „swoich” i „obcych”. Sięgają do manichejskiego podziału na siły „dobra” i „zła”, stawiając siebie zawsze po stronie dobra, co podnosi na duchu i dowartościowuje ulegających temu syndromowi. Takie postępowanie sprzyja rozmaitym urojeniom na temat jakiegoś szczególnego powołania czy wprost manii wielkości pośród innych państw i narodów.
Heroizacja własnej historii i sakralizacja geografii należą do najważniejszych czynników, które warunkują współczesne oblicze rosyjskiego syndromu oblężenia. Ich dopełnienie stanowi ciągłe stykanie się, bądź poszukiwanie wrogów (wewnętrznych i zewnętrznych) oraz ich demonizacja. Wróg zawsze usprawiedliwiał działania scentralizowanej władzy, która dominowała w różnych epokach nad społeczeństwem rosyjskim, tępiąc wszelkie odruchy sprzeciwu. Walce z wrogiem podporządkowywano wszystkie instrumenty politycznego działania. Ponieważ rosyjskie władze nie są w stanie zapewnić swoim obywatelom takiego dobrobytu, jak w przysłowiowej Ameryce, zatem wedle złośliwych komentarzy, uczucie zazdrości przeradza się w nienawiść, podsycając tym samym ideologię zewnętrznego wroga.
O krok do konfliktu
Eskalacja wrogości w stosunkach międzynarodowych ma niewątpliwie charakter konfliktogenny. Ostatecznie prowadzi nie tylko do zerwania wszelkich więzi między antagonistycznymi stronami, ale sprzyja także utrzymywaniu się wysokich napięć w dłuższej perspektywie. Okres zimnowojenny w stosunkach między Wschodem a Zachodem, między blokiem państw komunistycznych a USA i Europą Zachodnią dostarcza pod tym względem wielu pouczających przykładów.
Dla dzisiejszej mentalności Rosjan wciąż najważniejsze są reminiscencje konfrontacji zimnowojennej, kiedy to ścierały się ze sobą dwa supermocarstwa, a nuklearny wyścig zbrojeń groził katastrofą na skalę globalną. Wiele lat negatywnego nastawienia, wzajemnej rywalizacji, a także jawnych, bądź ukrytych ingerencji w sprawy wewnętrzne każdej ze stron wywarły trwały wpływ na mentalne postawy społeczeństwa rosyjskiego i światopogląd elit politycznych.
Powszechnym stało się przekonanie o występowaniu „piątej kolumny” w postaci spiskowania rozmaitych organizacji pozarządowych i tajnego wspierania opozycji z zewnątrz. Obce organizacje pozarządowe notabene nie są bez winy, podobnie jak popierające je bardziej lub mniej oficjalnie rządy państw zachodnich. Nie trzeba przecież być nadzwyczajnym znawcą problematyki, aby stwierdzić, że we współczesnym świecie działają nie tylko służby specjalne, ale rozkwita także pod rozmaitymi postaciami agentura wpływu.
Stany Zjednoczone świadomie zmierzają do izolowania Rosji na arenie międzynarodowej, a polityka zaostrzania sankcji jedynie potwierdza te intencje. W Waszyngtonie nikt już dzisiaj nie ukrywa, że odbudowa potęgi rosyjskiej stanowi zagrożenie dla interesów amerykańskich i ich hegemonicznej pozycji w stosunkach międzynarodowych. Dlatego USA czynią wszystko, aby przeszkodzić współpracy Rosji z Europą Zachodnią, zwłaszcza z tymi państwami Unii Europejskiej, które w kontraktach z Moskwą widzą źródło swoich korzyści i zysków. Chodzi zwłaszcza o Niemcy, Francję i Włochy.
Nie dziwi zatem zdecydowana reakcja władz rosyjskich, które w każdej opozycji wobec siebie dostrzegają wpływ czynników zewnętrznych i destrukcyjnych wobec samej Rosji. Neutralizacja protestów moskiewskich na Placu Bołotnym, ustawa o „zagranicznych agentach” skierowana przeciwko organizacjom pozarządowym korzystającym z dotacji zagranicznych, czy wreszcie retorsje w odpowiedzi na sankcje amerykańskie pokazują determinację Rosji w obronie swojego stanu posiadania i racji bytu.
Nauka z rewolucji
W stulecie rewolucji rosyjskich warto przypomnieć, jak przy pomocy wsparcia zewnętrznego garstka bolszewickich terrorystów na czele z Leninem doprowadziła do całkowitego paraliżu armii i państwa rosyjskiego. Fenomen klęski caratu nie polegał wyłącznie na słabości materialnej (należało ono przecież do największych potęg wojskowych owego czasu). Istotą było wytrącenie jego zdolności bojowej poprzez rozniecenie wewnętrznych niepokojów, które zachwiały reżimem.
Elisabeth Heresch w książce „Sprzedana rewolucja. Jak Niemcy finansowały Lenina” ukazała rolę Izraiła Łazarewicza Helphanda (Gelfanda) alias Aleksandra Parvusa, Rosjanina żydowskiego pochodzenia, wykształconego w Szwajcarii, genialnego finansisty i spekulanta wojennego. To on w końcu 1914 roku opracował plan „rewolucjonizowania Rosji” pod hasłem „bolszewikom władza, Rosji klęska”.
W początkach 1915 roku przedłożył go rządowi Rzeszy Niemieckiej, a w 1917 roku plan ten z udziałem niemieckich służb specjalnych urzeczywistniono.
„Operację Lenin” można było przeprowadzić dzięki przejazdowi lidera bolszewików z grupą rewolucjonistów ze Szwajcarii przez Niemcy, Szwecję, Finlandię do Petersburga. To Parvus zainicjował współpracę Niemców z Leninem i bolszewikami, zapewnił im hojne niemieckie subwencje oceniane na miliard marek.
Nie bez znaczenia było też wsparcie ze strony austriackiej socjaldemokracji. Stary Victor Adler bez trudu załatwiał pozwolenia na pobyt dla rosyjskich towarzyszy wydalonych z Niemiec. W ten sposób udzielono pomocy Trockiemu, ale także Leninowi, który cenił sobie życie w Wiedniu oraz w Galicji, gdzie później zamieszkał. Elisabeth Heresch twierdzi, że ostatecznie nigdzie nie otrzymał takiego politycznego i finansowego wsparcia dla swoich rewolucyjnych pism, jak w Austrii.
Skutki tego dzieła wycisnęły piętno na jego losach aż po XXI wiek. Nastąpiło nie tylko zniszczenie carskiego imperium i przejęcie w Rosji władzy przez komunistów, ale zapoczątkowano ich zwycięski pochód, w wyniku którego pod wpływem tej obłąkanej ideologii znalazła się trzecia część ludności świata. Przestrogi, jakie płyną z doświadczeń rosyjskich sprowadzają się do jednej konstatacji: wojna w połączeniu z rewolucją, przy udziale wsparcia zewnętrznego, prowadzi nie tylko do rozpadu wielkiego mocarstwa, ale do nieobliczalnych następstw, których potem nikt nie był w stanie kontrolować.
Wspieranie ruchów odśrodkowych w państwach wrogich było znaną taktyką polityczną, na którą Niemcy i Austro-Węgry nie żałowały środków. Bismarck już w 1869 r. wymyślił tzw. gadzinowy fundusz (Reptilienfond), czyli tajny fundusz rządu Rzeszy dla korumpowania prasy i szerzenia insynuacji o politycznych wrogach, zwanych przez niego „złośliwymi gadami”, w brytyjskich koloniach.
Wydaje się, że systematyczne „rewolucjonizowanie” państw od wewnątrz stało się jedną z najważniejszych metod polityki międzynarodowej w XX wieku, i to po każdej ze stron ideologicznych konfliktów. Zarówno Stalin (nie licząc Trockiego i jego koncepcji „eksportu rewolucji”), jak i Hitler wykorzystywali rozmaite środki dla wspierania wewnętrznych sił wywrotowych w innych państwach, bądź reżimów o proweniencji komunistycznej czy faszystowskiej.
Dzisiejsze rewolucje, czyli ulica i zagranica
Nie jest trudno te historyczne skojarzenia połączyć ze współczesnymi formami wspomagania przez Stany Zjednoczone różnych „kolorowych rewolucji”, „rewolucji kwiatów”, „arabskich wiosen”, ale także dzieła polskiej „Solidarności” w walce z komunistycznym reżimem. Powszechna w obiegu medialnym informacja o 5 mld dolarów, jako kwocie amerykańskiego wsparcia dla ukraińskiego Majdanu jest najbardziej nagłośnionym w ostatnich latach epizodem.
Ze sprawą wsparcia ukraińskiej „rewolucji godności”, a w istocie zamachu stanu w lutym 2014 roku wiąże się zresztą osobliwe poczucie moralności europejskich i amerykańskich elit politycznych oraz maistreamowych mediów masowych. Został tam bowiem zastosowany wariant jaskrawej interwencji „ulicy i zagranicy”, w której brali także udział politycy obecnego obozu rządzącego w Polsce. Wobec narastającej krytyki społecznej i aktywności opozycji politycznej piętnują oni obecnie u siebie ingerowanie „ulicy i zagranicy”, dając tym samym dowód hipokryzji i stosowania podwójnych standardów ocennych.
Rosjanie skwapliwie wykorzystują w swojej propagandzie te fakty, umacniając się w przekonaniu – na podstawie doświadczeń dawnych i całkiem współczesnych - że istnieje stałe zagrożenie dla egzystencji państwa rosyjskiego i należy zachowywać niezwykłą czujność, aby nie powtórzyły się dawne tragedie geopolityczne. Ten syndrom myślowy prowadzi do potępiania każdego, kto sądzi inaczej niż nakazuje oficjalna wykładnia. Dzięki wskazywaniu na zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne władze Rosji mogą obarczać obcych i swoich krytyków winą za wszystkie niepowodzenia i narodowe nieszczęścia. W tym zawiera się paradoks związany z oczekiwaniem na demokratyzację Rosji. Im Zachód bardziej naciska na Rosję w tej sprawie, tym bardziej oddala ją od przemian demokratycznych.
Myśl geopolityczna Rosji
Umacnianiu się syndromu oblężenia sprzyja współczesna myśl geopolityczna Rosji, nawiązująca do euroazjanizmu i izolacjonizmu. Oba nurty mają stare rodowody XIX-wieczne, ale odżyły w ostatnich dekadach ze zdwojoną siłą.
Pierwotne źródła idei euroazjanizmu/eurazjatyzmu sięgają schyłku imperium carskiego, kiedy modne były hasła ekspansji na Wschód (wostoczniki, azijcy). Jednym z ich propagatorów był Władimir Sołowiow, który dostrzegał płynące ze Wschodu „światło i siły”. Świętą misją cara było zjednoczenie Rosji z Chinami.
Innym wybitnym przedstawicielem azijstwa był wydawca i poeta książę Esper Uchtomskij, który miał duży wpływ na Mikołaja II w pierwszych latach jego panowania.
Koncepcja eurazjatycka zrodziła się zaś pośród emigracji rosyjskiej z lat dwudziestych XX wieku, która próbowała znaleźć kompromis ze stalinowską wersją socjalizmu (Mikołaj Trubieckoj, Georgij Fłorowskij, Piotr Sawicki, Piotr Suwczinski i Mikołaj Aleksiejew). Podkreślano w nich wyjątkowość Rosji i cywilizacyjną odrębność od reszty Europy. Stąd wynikał postulat wyboru przez Rosję tzw. trzeciej drogi, pomiędzy Wschodem a Zachodem, dzięki której mogłaby ona spełniać rolę pomostu między tymi cywilizacjami.
W swej łagodnej formie eurazjatyzm kładzie nacisk na unikalność Rosji i sprzeciwia się jej modernizacji na modłę zachodnią. W radykalnej postaci natomiast opowiada się za całkowitym wyeliminowaniem wpływów zachodnich z Eurazji. Wspólna obu formom eurazjatyzmu była eurofobia. Gieorgij Wiernadskij był jednym z prominentnych wyrazicieli takiego myślenia. Jego zdaniem, przykładem idealnego władcy był Aleksander Newski, który sprzymierzył się z Mongołami, aby obronić naród przed Szwedami i Zakonem Krzyżackim. Uświadamiał sobie bowiem, że ze strony Zachodu grozi Rusi większe nieszczęście niż ze strony azjatyckich koczowników. „Монгольство несло рабство телу, но не душе, Латинство грозило исказить саму душу”. W eurazjatyzmie znajdują odbicie zarówno imperialne nadzieje, jak i idee mesjanistyczne. Można nawet stwierdzić, że nurt ten stał się przykrywką dla wszelkich radykalizmów trapiących polityczne myślenie poradzieckiej Rosji.
Eurazjatycka Atlantyda
Izolacjonizm w myśli geopolitycznej wiąże się z koncepcją „Rosji-Wyspy”, zaprezentowaną i propagowaną w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku przez Wadima Cymburskiego. Zakłada ograniczenie relacji Rosji ze światem zewnętrznym. Stawia na jej samowystarczalność i obronę interesów związanych przede wszystkim z koniecznością zachowania osobnej „platformy-niszy etnocywilizacyjnej” (nawiązanie do koncepcji etnosów Lwa Gumilowa).
Drogi rozwoju cywilizacyjnego Rosji i Europy kształtowały się odmiennie, a nawet w opozycji względem siebie, dlatego jakiekolwiek lansowanie „powrotu Rosji do Europy”, czy do afiliacji z Zachodem, jest bezzasadne.
Obrona odrębności rosyjskiej przestrzeni kulturowej odwołuje się do najstarszych archetypów tożsamości narodu i państwa rosyjskiego. Hasło „eurazjatyckiej Atlantydy” ma podkreślać autonomiczność i unikatowość rosyjskiej podmiotowości geopolitycznej i geokulturowej.
Źródeł takiego myślenia upatruje się w średniowiecznych wyobrażeniach Rusi Kijowskiej, obszaru otoczonego gęstą siecią jezior i bagien, tworzącą swego rodzaju „kontynentalną wyspę”.
Rosyjskie koncepcje geopolityczne, a także obronę Rusofonii i ruskiego miru można traktować z perspektywy zachodniej jako wyraz tradycyjnych obsesji i niespełnionych ambicji mocarstwowych. Można jednak na nie spojrzeć z perspektywy ekwidystansu. I wtedy nasuwa się nieuchronnie konstatacja, że to jednak Zachód rości sobie większe pretensje do wtrącania się w sferę tradycyjnych oddziaływań Rosji, a nie odwrotnie.
Zachód nie przyznaje się do tego, choć przecież nie trzeba jakiegoś nadzwyczajnego wysiłku, aby wykazać, że pod przykrywką liberalnych haseł o wolności i demokracji Stany Zjednoczone, a wraz z nimi państwa Europy Zachodniej uprawiają swój demokratyczny imperializm. Rosyjskie władze niejako w sposób naturalny reagują konsolidacją wewnętrzną, działaniami defensywnymi i prewencyjnymi, co znajduje usprawiedliwienie i zrozumienie w społeczeństwie, ale także u części obserwatorów zagranicznych.
Teoria kierowanego chaosu…
W rosyjskich analizach wskazuje się na lekcje płynące z konfliktu ukraińskiego, potwierdzające działania oparte na „teorii kierowanego chaosu”. Jej wykładnię dotyczącą mechanizmów zmiany władzy za pomocą inicjowanych ruchów protestacyjnych przedstawiono w analizach ośrodka analitycznego Stratfor pt. Examining Central and Eastern European Protest Groups (Lili Bayer, 2015). Takie prace obnażają rzeczywiste intencje rządów zachodnich, którym bynajmniej nie zależy na respektowaniu demokratycznych reguł gry w państwach pokomunistycznych, lecz na instrumentalnym i egoistycznym wykorzystaniu swoich przewag, aby kraje tego obszaru wciągnąć w swoją strefę wpływów.
Patrząc przez pryzmat publikacji George’a Friedmana czy Edwarda Lucasa z ostatnich lat trudno Rosjanom odmówić prawa do obaw przed ekspansją Zachodu na obszar eurazjatycki.
… i sposoby obrony
Warto pamiętać, że Rosjanie wielokrotnie w swojej historii udowadniali, iż potrafią mobilizować wszystkie zasoby, aby w sytuacjach ekstremalnych dać zdecydowany odpór egzystencjalnym zagrożeniom. Nie ma powodów przywoływać szerzej przypadków Napoleona i Hitlera, gdyż uległy już one swoistej mitologizacji. Warto natomiast podkreślić trwającą determinację na rzecz odbudowy pozycji mocarstwowej Rosji.
W toczącej się wojnie informacyjnej na Zachodzie pokazuje się przede wszystkim negatywne oblicze tego państwa. Z pola widzenia znikają rzeczywiste osiągnięcia epoki Putina, polegające na wzroście gospodarczym, rozkwicie kultury i odrodzeniu się dumy narodu rosyjskiego. Akcentowanie autorytaryzmu Putina nie powinno przesłaniać tej podstawowej prawdy, że Rosjanie nigdy nie czuli się tak swobodnie i nie spoglądali na kraj z takim optymizmem, jak w dzisiejszej epoce. Postawy te potwierdzają zresztą wyniki badań socjologicznych, choćby Centrum Lewady.
Obywatelom Rosji – także młodszych generacji – mniej zależy na szybkim wprowadzeniu demokracji na wzór zachodni. Bardziej obchodzi ich stabilność ekonomiczna i perspektywy własnego rozwoju. Są przyzwyczajeni do życia w państwie wielonarodowym, dlatego nie są krytyczni wobec imperialnej formy państwa.
Imperium oznacza często nostalgię za utraconą potęgą czasów carskich, ale także formę organizacji politycznej wielkiego państwa, w którym zgodnie zamieszkują różne narody. Wieloetniczność i wielokulturowość jest uznawana za ogromny atut Rosji, dowód jej wspaniałej misji cywilizacyjnej.
Rosjanie uważają, że nie mają powodów, aby wstydzić się swojej przeszłości imperialnej bardziej niż Francuzi czy Brytyjczycy. Zwłaszcza, że zachodni kolonizatorzy często doprowadzali do eksterminacji całych ludów w swoich koloniach, podczas gdy Rosja dawała szanse na przyłączenie się i pokojowe współżycie takich narodów, jak Adygejczycy, Baszkirzy, Buriaci, Gruzini i inni.
Nawet gdy w tym myśleniu jest sporo mitologizacji, to nie zmienia to wcale poczucia dumy narodowej oraz naturalnych tendencji do idealizowania wizerunku Rosji w historii. Istnieje zresztą intensywna „polityka historyczna”, (ale gdzie jej nie ma!), aby przywracać dzisiejszym obywatelom Rosji wspaniałą przeszłość i na jej bazie kreować „wizje lepszego jutra”.
Pośród współczesnych Rosjan nie dostrzega się masowego buntu przeciw „jedynowładztwu” czy „kultowi” Putina. Być może są oni przyzwyczajeni do petryfikacji systemu politycznego, a może po prostu nie wierzą, że jakikolwiek bunt czy sprzeciw może doprowadzić do pożądanych zmian. Od starszych pokoleń przyjmuje się pamięć o nieudanych jelcynowskich reformach lat dziewięćdziesiątych ub. wieku, kiedy to wiele rodzin znalazło się na granicy egzystencji materialnej. Nawet gdy występują – zwłaszcza w mediach elektronicznych - objawy krytyki czy zmęczenia oligarchicznymi elitami władzy, to niezadowolenie czy pogarda nie przekładają się na żaden trwały ruch społeczny, bądź formułowanie wywrotowych idei.
Po euforii związanej z „powrotem Krymu” do ojczyzny odczuwa się raczej oczekiwanie, aby władze (w domyśle Putin) były stanowcze i konsekwentne w obronie rosyjskiej ludności w Noworosji czy Donbasie. Ma miejsce poczucie autentycznej solidarności z rodakami, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Rosjanie, niezależnie od przynależności generacyjnej, konsolidują się w obliczu zagrożeń. Budzi się poczucie wspólnoty kulturowej i cywilizacyjnej ludów rosyjskojęzycznych. To jest fenomen, którego Zachód nie chce przyjąć do wiadomości.
Rusofonia jest przestrzenią cywilizacyjną, której granice nie pokrywają się z granicami państwa rosyjskiego. Można obawiać się, że w przyszłości dojdzie jeszcze nie raz do wielu różnych kolizji na tle niezgodności owych granic. Trudno spodziewać się, aby Rosjanie, także młodszej generacji, pozostawali obojętni wobec tych zjawisk. Będą raczej popierać swoje władze w realizacji tej „opieki” niż protestować przeciwko niej.
Tym wszystkim zjawiskom sprzyja znany od stuleci, a umocniony w okresie komunizmu kolektywizm społeczeństwa rosyjskiego. I słowianofilska utopia wspólnotowości, i putinowska idea narodowości rosyjskiej sprzyjają urzeczywistnianiu patriotycznych haseł o Matce-Rosji i o solidarności narodu („My – Naród Rosyjski”). Hasła te są powszechne w edukacji szkolnej, w literaturze, pieśni i kinematografii, a także w mediach masowych i retoryce politycznej.
W imię zachowania swojej tożsamości Rosjanie są gotowi do poświęceń i wyrzeczeń, na co nie ma wpływu żaden argument o potrzebie demokratyzacji czy modernizacji. Wydaje się, że w trudnych dla Rosjan czasach najważniejszym hasłem i wartością pozostaje mobilizacja. Władze polityczne doskonale rozgrywają nastroje społeczne i manipulują społecznym rozdarciem między tym, co „ruskie” i tym, co obce. Odpędzając strach przed Zachodem, stwarzają nadzieję, że hybryda „rosyjskiej twierdzy” zostanie ocalona.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.