Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1811
Z profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, sinologiem i politologiem, Bogdanem Góralczykiem rozmawia Anna Leszkowska.
- Panie Profesorze, przyzwyczailiśmy się do postrzegania Chin jako państwa o gospodarce odtwórczej, mało innowacyjnej. Tymczasem osiągnięcia tego państwa w takich branżach jak IT czy kosmiczna pokazują, że Chiny umiały przestawić się na gospodarkę innowacyjną, co np. nam się ciągle nie udaje. W czym tkwi sekret chińskiej zmiany?- Po pierwsze, trzeba podkreślić, że nawet w latach rewolucji kulturalnej – największego zamieszania w Chinach – program kosmiczny wyłączono całkowicie spod wpływów Czerwonej Gwardii czyli hunwejbinów. Pokazuje to, że Chińczycy potrafią zgodzić się na wyłączenie spod jakiejkolwiek ideologii dziedzin o nadrzędnym znaczeniu dla państwa.
Po drugie, chińskie elity mają świadomość, że ich cywilizacja była kiedyś kwitnąca i innowacyjna i przyniosła tak epokowe wynalazki jak np. proch, papier, kompas, porcelanę czy jedwab. Widać z tego, że Chińczycy mają wolę polityczną oraz poczucie tożsamości i historii.
Jednak chiński system kształcenia – także i obecny – nie sprzyja innowacyjności, polega bowiem na pamięciowym przyswajaniu formuł. Ale Chiny od grudnia 1978 roku rozpoczęły bezprecedensowy proces transformacji – głównie ekonomicznej, a później i innych dziedzin.
Ten proces miał różne fazy, ale pod koniec XX wieku stało się jasne, że Chiny odradzają się jako mocarstwo, że stały się drugą gospodarką świata.
W latach 2012-2013 doszła do władzy obecna, tzw. piąta generacja z prezydentem Xi Jinpingiem, która zmienia azymuty i już nie buduje jak poprzednie elity chińskiego mocarstwa po cichu, ale wychodzi z bardzo śmiałymi wizjami tego, co Chiny chcą i do czego zmierzają.
Przybrało to nazwę dwóch nowych celów: na stulecie Komunistycznej Partii Chin (1.07.2021) i stulecie Chińskiej Republiki Ludowej (1.10.2049).
Pierwszy cel polega na wprowadzeniu nowego modelu rozwojowego opartego nie na eksporcie, ale na kwitnącym rynku wewnętrznym i klasie średniej, którą trzeba zbudować, a tym samym przejść najtrudniejszy egzamin, jaki się przechodzi w okresie zmian, czyli od ilości do jakości. Już nie można się opierać na podróbkach, trzeba tworzyć własne rozwiązania. Drugi cel - na stulecie ChRL – to wielki renesans Chin, które zamierzają być najbardziej kwitnącą cywilizacją na globie. A tego nie da się osiągnąć bez pokojowego zjednoczenia z Tajwanem.
Te cele sformułował Xi Jinping pod koniec 2014 roku, natomiast na ostatnim XIX Zjeździe KPCh, w październiku 2017 roku, dodał jeszcze jedną datę – 2035 rok, kiedy to Chiny mają się stać społeczeństwem innowacyjnym. Ale żeby tak się stało, Chiny w 2015 roku przyjęły 10-letni program Made in China 2015-2025, wzorowany na niemieckim programie Industrie 4.0. Chodzi więc o to, żeby już nie kraść, nie podrabiać, nie importować, ale tworzyć coś nowego.
W tym kontekście trzeba dodać jeszcze jeden ważny element: kiedy Chiny pod koniec 1978 roku ruszały do reform, to ówczesny wizjoner Deng Xiaoping, który cały ten program wymyślił i uruchomił, zaproponował, aby wysyłać studentów i doktorantów na najlepsze uczelnie świata, do USA, Wielkiej Brytanii, Japonii, Niemiec. Początkowo wysyłano najzdolniejszych, ale po 2-3 latach program stypendialny zmodyfikowano tak, aby wykształcić elity na potrzeby modernizacji państwa, czyli głównie w naukach ścisłych, inżynieryjnych, biotechnologii. Dzięki temu przez ostatnie 40 lat wykształcono na Zachodzie ponad 3,5 miliona Chińczyków władających biegle obcymi językami. Wyniki tego już widać w najwyżej punktowanych czasopismach naukowych, w których Chińczycy publikują swoje prace.
Czyli mamy tu program świadomego kształtowania elit i program kształtowania polityki przemysłowej i modernizacji państwa (program Chiny 2015-2025). Ponadto Chiny już obecnie wydają na B+R ok. 2% PKB (u nas jest to od lat poniżej 0,5%PKB), a chcą dogonić tych, którzy wydają najwięcej – Koreę Południową i Japonię, które wydają powyżej 3,5% PKB. To jest program rządowy, w którym zapisano stały wzrost nakładów na B+R, a równocześnie położono nacisk na własną wynalazczość.
I jeszcze sprawa, o której się na świecie nie mówi - a to błąd – że ważną rolę w tej modernizacji państwa odgrywają surowce w postaci pierwiastków ziem rzadkich, bez których nie jest możliwy postęp naukowo-techniczny. Chiny w tym obszarze mają monopol – i na produkcję, i na ich eksport (ponad 90%). Obecna wojna handlowa między USA a Chinami jest także wojną właśnie o technologie. Chiny już są dla nas wyzwaniem w wymiarze gospodarczym i handlowym, a chcą być też w wymiarze technologicznym, dlatego mamy szum wokół firmy Huawei.
- Możliwe, że nie mniejsze wyzwania niż w branży IT Chiny rzucą reszcie świata w technologiach kosmicznych…
- Chiński program kosmiczny jest od początku – z konieczności - autonomiczny, niezależny od rosyjskiego i amerykańskiego (w przeciwieństwie do programu atomowego). Chińczycy w konstruowaniu programu kosmicznego nie mogli korzystać z wcześniejszych osiągnięć Rosjan i Amerykanów, a mimo to, ich program uważany jest za trzeci w świecie pod względem rangi (po rosyjskim i amerykańskim). Jednak co ciekawsze – Chińczycy konkurują tu nie z USA czy Rosją, ale z Hindusami o to, kto pierwszy wyśle misję – może i załogową - na Marsa.
- Ale mają i takie programy jak stworzenie sztucznego słońca czy księżyca do oświetlania miast…
- Mam co do takich pomysłów mieszane uczucia, bo moim zdaniem, tego rodzaju inżynieria idzie tam zbyt daleko. Podam dwa, najbardziej spektakularne przykłady: wykopany ponad tysiąckilometrowy tunel do transportu wody z tybetańskich lodowców na pustynię do Xinjiangu (Sinciangu) oraz wykorzystywanie jodku srebra do sterowania pogodą, wywoływania sztucznych opadów – także nad Tybetem. To są ryzykowne działania, a mimo to – za zgodą władz – wprowadza się je w życie.
Ale znam jeden niebywały projekt, prof. Hu Anganga – jednego z najważniejszych chińskich strategów i ekonomistów, który jako pierwszy wyszedł z koncepcją zielonej gospodarki, opisując ją w książce Chiny. Innowacyjny zielony rozwój. Ten cel, budowy zielonej gospodarki, już teraz program rządowy, to jeszcze jedna sprawa, na którą winniśmy zwracać uwagę, skoro mówimy o innowacyjności. Chiny bowiem już wyprzedziły UE, jeśli idzie o alternatywne źródła energii. W ramach strategii przechodzenia na zieloną gospodarkę, jak sugeruje Hu Angang, powinno się jedną z prowincji - Quinghai – zrobić płucami Chin, nie wpuszczać tam przemysłu i ją zalesiać.
- Zmiana w podejściu do innowacyjności w Chinach była w jakimś stopniu uwarunkowana ustrojem i zarządzaniem?
- Dotychczas ustrój pozwalał umiejętnie sterować gospodarką i planować. W Chinach nic się nie dzieje na żywioł, tam jest wymieszanie rynku z interwencjonizmem państwowym. Chińczycy mają przemyślaną wizję państwa i staranną, świadomą strategię jej implementacji do gospodarki. Ale ok. 1,5 roku temu obecny przywódca Chin odszedł od strategii Denga Xiaopinga, czyli kolektywnego cesarza. Takim kolektywnym cesarzem w Chinach jest siedmioosobowy Stały Komitet Biura Politycznego KC KPCh. Xi Jinping idzie w stronę jedynowładztwa, systemu autorytarnego, który może być skuteczny, ale na krótką metę. Jest więc pytanie, czy da się pogodzić ów skrajnie autorytarny system (Chiny autorytarne były zawsze) z innowacyjnością, która wymaga ducha przedsiębiorczości i otwartych umysłów.
W tym kontekście warto obserwować, co się będzie działo z systemem edukacji w Chinach, który jest sztywny, pamięciowy, odgórnie narzucany i sterowany. Chińczycy bowiem uruchomili bezpośrednie połączenie między Pekinem a Helsinkami i minimum raz w tygodniu liczna delegacja chińska leci do Finlandii, żeby poznawać fiński system szkolnictwa, uchodzący za najlepszy w świecie. Chińczycy zebrane tam doświadczenia już implementują punktowo u siebie.
- A czy ten ustrój pozwala sprawnie zarządzać rozwojem naukowym?
- Pomaga. Do 2010-2012 roku system polityczno-gospodarczy opierał się na ekspansji i eksporcie, czego efektem był dwucyfrowy wzrost PKB. Ten obecny jest skierowany już na innowacyjne społeczeństwo, zieloną gospodarkę, a nawet bezwęglową. Bo Chiny, podobnie jak Polska, też mają energię głównie z węgla, choć jest to tylko 69% a nie 90% jak u nas. Zakłada się, że do 2030-2032 roku energia z węgla będzie stanowić tylko 50%, pozostałe 50% będzie pochodzić z OZE.
Jedynym wąskim gardłem jest brak dobrze wykształconej klasy średniej, zwłaszcza inżynierów, co utrudnia realizację wielkich projektów infrastrukturalnych, jakie Chiny realizują: jedwabnych szlaków, czy szybkich kolei. Pojawiają się głosy, aby ich importować ze świata, tyle że w Chinach nie ma zwyczaju przyjmowania obcych pracowników, bo zawsze był to najludniejszy kraj globu, z którego eksportowało się siłę roboczą, nie odwrotnie. Kłopot z kadrą inżynierską próbują więc rozwiązać tworzeniem technicznych szkół zawodowych na różnym poziomie.
- Czy technologie zachodnie są jeszcze dla Chin atrakcyjne?
- Świat jest zglobalizowany i choć Chiny może są największą wyspą na tym świecie, to jednak i one są włączone w światowe systemy. Przez trzy dekady, a na pewno po 1992 roku – wbrew traumie Tiananmen – do Chin przyszedł wielki kapitał, bo Chiny po rozpadzie ZSRR otworzyły mu szeroko wrota. Wykorzystywanie obcego kapitału – bez względu na sposób jego pozyskania - było zresztą jednym z podstawowych źródeł rozwoju Chin. Natomiast w latach 2014-2015 w Chinach dokonał się przełom kopernikański – po raz pierwszy Chiny stały się eksporterem kapitału i zgodnie z celami wyznaczonymi na 100-lecie partii i ChRL chcą być eksporterem największym na świecie. Patrząc na chińskie patenty, rozwiązania techniczne i technologiczne w wielu dziedzinach, widać że Chiny mają co dawać światu.
- Z przewrotu kopernikańskiego w Chinach moglibyśmy wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie?
- Po raz pierwszy w chińskich dziejach, czyli od ok. 5 tys. lat, w interesie Chin jest wejście do Polski. To widać choćby z przebiegu dwóch jedwabnych szlaków, spośród których ten lądowy wytyczono przez nasze terytorium. Powinniśmy z tego skorzystać, bo Chińczycy mają pieniądze, wolę i strategię, z tym że mają inne interesy niż my. Ale wiedząc o tym, powinniśmy to mądrze rozegrać, na co się jednak nie zanosi, gdyż Huawei nie jest kompatybilny z Fort Trump. Bo jeśli stawiamy na Amerykanów, to automatycznie wykluczamy Chińczyków.
Dlaczego tak jest? Świat zachodni, głównie USA, ale i Niemcy, stawiały na Chiny przez blisko cztery dekady, inwestowały tam uważając, że im się to opłaci. Ale w 2018 roku nastąpiła wyraźna zmiana: zamiast zaangażowania Zachodu w Chinach zaczęła się strategiczna konkurencja z nimi, która nie wiadomo do czego doprowadzi, bo już mamy wojnę handlową, wojny celne – oby tylko nie było wojny prawdziwej, która kolejny raz potwierdziłaby prawdziwość pułapki Tukidydesa, czyli zderzenia interesów dotychczasowego hegemona (USA) z pretendentem (Chiny). Znaleźliśmy się bowiem w bardzo niebezpiecznym momencie dla świata, kiedy jedno mocarstwo szybko rośnie, a dotychczasowy hegemon – relatywnie słabnie.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 921
Spośród wielu zasad prawa międzynarodowego publicznego na czoło wysuwa się nigdzie nieskodyfikowana zasada praworządności międzynarodowej, inaczej nazywana zasadą legalizmu (rule of law). Wynika ona z powszechnego przekonania państw, że dla ochrony interesów wspólnoty międzynarodowej i każdego jej uczestnika z osobna konieczne jest przestrzeganie w praktyce norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens (norm imperatywnych) i zasad Karty Narodów Zjednoczonych.
O ile normy traktatowe, stanowione na drodze negocjacji dyplomatycznych, mogą ulegać zmianom, o tyle normy bezwzględnie obowiązujące, w tym zasady Karty, nie mogą być przedmiotem negocjacji i indywidualnych interpretacji. Są one bowiem rezultatem woli powszechnej uczestników stosunków międzynarodowych.
Każde państwo stosujące nielegalnie siłę wobec innego państwa narusza zakaz jej użycia według art. 2 ust. 4. Karty NZ, która jest fundamentalną zasadą prawa międzynarodowego. Sprawcy naruszenia prawa nigdy otwarcie nie przyznają się do takich czynów. Świadomie budują własne narracje, aby usprawiedliwić to, co nielegalne i niedopuszczalne. Okazuje się, że przy pomocy wojny wszystko można uzasadnić, nawet najbardziej absurdalne pomysły i racje.
Podobnie jak w przypadku inwazji na Irak w 2003 roku przez Stany Zjednoczone, tak obecnie Rosja odwołuje się do „ideologicznych” uzasadnień swojej agresji (denazyfikacja i zaprzestanie ludobójstwa) oraz uderzenia wyprzedzającego. Występując w obronie ludności rosyjskojęzycznej Donbasu Rosjanie nie zadbali, aby ten stan rzeczy jednoznacznie potwierdzić z udziałem gremiów międzynarodowych. Sięgnięto raczej do uzasadnień ideologicznych i propagandowych. Tak jak kiedyś konstatowała Susan Sontag, wszystkie wojny, nawet jeśli są prowadzone z tradycyjnych powodów (zagarnięcie ziem, grabież zasobów, ochrona ludności) są przedstawiane jako „starcia cywilizacji” i „wojny kultur”, przy czym każda ze stron rości sobie pretensje do wyższości i uznania przeciwników za barbarzyńców. Następuje „enemizacja” relacji międzyludzkich. Wróg jest obecny wszędzie, jeśli tylko zaprzecza „naszym” wartościom. Stanowi bowiem zagrożenie „naszej tożsamości”, „naszej wiary” i „naszego sposobu życia”. To złoczyńca i bluźnierca, rzucający wyzwanie wyższym i lepszym – bo „naszym” – wartościom.
Wojna i prawo
Wydaje się, że wiele zamieszania w prawie międzynarodowym wprowadziła doktryna interwencji humanitarnej, w imię której mocarstwa uznały – poza kompetencjami ONZ – że mogą podejmować działania w obronie praw człowieka, w tym swoich obywateli poza granicami. Mogą wkraczać zbrojnie w sprawy wewnętrzne innych państw, jeśli uznają, że prowadzą one politykę dyskryminacji czy ludobójstwa wobec własnych obywateli. Bez upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ interwencja humanitarna nie stanowi jednak wyjątku od zakazu użycia siły lub groźby jej użycia.
Powoływanie się na prawo do (zbiorowej) samoobrony samozwańczych „republik ludowych” – Ługańska i Doniecka – również nie wytrzymuje krytyki. W świetle prawa międzynarodowego te twory geopolityczne nie są uprawnione, jako części składowe Ukrainy, do zwracania się o pomoc i interwencję zbrojną przeciw macierzystemu państwu. Gdyby prawo międzynarodowe dopuszczało taką sytuację, to prowadziłoby do totalnej anarchizacji. Każda jednostka terytorialno-administracyjna, bądź polityczna (np. opozycja), niezadowolona ze swojego położenia w danym państwie, mogłaby zwracać się z prośbą o interwencję zewnętrzną. Zasada suwerennej równości państw (art. 2 ust. 1. Karty NZ) oznacza przede wszystkim prawo każdego państwa do równości wobec prawa, integralności terytorialnej oraz wolności i niepodległości politycznej. Każda interwencja zewnętrzna, dokonywana w jakiejkolwiek formie, narusza zatem zasadę suwerennej równości państw.
Uznanie niepodległości republik w Donbasie (22 lutego 2022 roku) w granicach całych obwodów– ługańskiego i donieckiego – oznaczało zanegowanie przez Rosję prawa do istnienia państwa ukraińskiego w granicach administracyjnych dawnej republiki radzieckiej (które po rozpadzie ZSRR oparto na granicach istniejących w jego ramach według zasady uti possidetis – „niech pozostanie tak, jak posiadacie”). Władimir Putin, sięgając do rewizjonistycznej interpretacji „sztucznych” granic w ramach ZSRR (co akurat było prawdą), podważył rację istnienia Ukrainy w dzisiejszych jej granicach. Trudno jednak zgodzić się z uznaniem „republik ludowych” za państwa durante bello, a więc podczas trwającego konfliktu. Takie uznanie jest pogwałceniem suwerenności państwa macierzystego. Stanowi bezprawną interwencję w jego stan posiadania i władztwa.
W postawie Rosji wobec uznania „republik ludowych” (wcześniej w 2008 roku wobec Abchazji i Osetii Południowej) występuje sprzeczność, jeśli chodzi o stanowisko względem Kosowa. Rosja blokuje jego uznanie, a tym samym stoi na przeszkodzie w przyjęciu go do ONZ. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak geopolityczne interesy mocarstw ograniczają zasadę samostanowienia narodów i jak instrumentalnie traktuje się różne jednostki geopolityczne. Na ekspansywną praktykę uznawania przez Rosję nowych podmiotów ostrożnie i podejrzliwie spoglądają Chiny, które przeciwstawiają się tendencjom secesjonistycznym i suwerenizacyjnym Tybetu, Sinciangu, Hongkongu i Tajwanu.
W dyskusji na temat kształtu ładu pozimnowojennego Rosja jednoznacznie powołuje się na zasadę niepodzielności bezpieczeństwa. Zgadza się z prawem wyboru sojuszy przez zainteresowane państwa pod warunkiem, że zwiększanie bezpieczeństwa jednych nie może się odbywać kosztem bezpieczeństwa innych. Ta zasada została zapisana w Karcie Bezpieczeństwa Europejskiego OBWE w Stambule, 19 listopada 1999 roku. Ponieważ obecnie nikt poza Rosją nie przywołuje tego dokumentu, warto zacytować stosowne przepisy z rozdz. II, pkt. 8: „Każde państwo uczestniczące ma równe prawo do bezpieczeństwa. Potwierdzamy niezbywalne prawo każdego państwa uczestniczącego do swobodnego wyboru lub zmiany rozwiązań dotyczących jego bezpieczeństwa, w tym do zmiany układów sojuszniczych w miarę ich ewolucji. Każde państwo ma również prawo do neutralności. Każde państwo uczestniczące będzie respektować prawa wszystkich innych państw w tym zakresie. Nie będą one umacniać swojego bezpieczeństwa kosztem bezpieczeństwa innych państw”. A w pkt. 9.: „Bezpieczeństwo każdego państwa uczestniczącego jest nieodłącznie powiązane z bezpieczeństwem pozostałych państw. Ludzki, ekonomiczny, polityczny i wojskowy wymiar bezpieczeństwa traktować będziemy jako jedną, nierozerwalną całość”.
Można oczywiście lekceważyć tego rodzaju zapisy jako niemające mocy prawnej, ale przecież państwa członkowskie OBWE nie podjęły w ogóle dyskusji na temat ich dzisiejszej interpretacji. Każda uczciwa diagnoza sytuacji w Europie Wschodniej wskazuje, że po ekspansji NATO na wschód w latach 1990 - 2000 została zachwiana równowaga sił, a Rosja miała prawo poczuć się osaczona. Strategia koncentracji sił (bandwagon) wokół amerykańskiego hegemona – zwycięzcy w „zimnej wojnie” - musiała wywołać reakcję innych potęg w imię przywrócenia balance of power. Rosja uznała, podobnie zresztą jak wspierające ją w tym względzie Chiny, Indie czy Brazylia, że strategia ta w sposób naturalny prowadzi do imperializacji i zawojowania świata przez jedno mocarstwo, co prędzej czy później wywoła zanegowanie unilateralnego przywództwa przez rywali. Tak było od najdawniejszych czasów, że po okresie hegemonii w systemie międzynarodowym powracała poligonia, czyli wielobiegunowość. Najczęściej działo się to poprzez długie i krwawe wojny.
Krucjata ideologiczna
Narracja rosyjska odwołuje się do zagrożeń interesów egzystencjalnych, nawiązując do licznych naruszeń prawa międzynarodowego przez państwa Zachodu, a interwencje zbrojne przeciw Jugosławii (Serbii), Irakowi, Libii i Syrii uznaje za haniebne łamanie zasad Karty NZ. W kategoriach pewnych analogii można byłoby zgodzić się z takim rozumowaniem. Ale kierując się przesłankami aksjologicznymi nie można dopuścić do takiego oto poglądu, że jeśli ktoś popełnił przestępstwo (i nawet gdy nie został za nie ukarany), to innym też wolno popełniać przestępstwa. Żadne więc wcześniejsze agresje i wojny nie są usprawiedliwieniem dla kolejnych agresji i wojen, obojętnie przez kogo wszczynanych.
Wojna na Ukrainie jest konsekwencją krucjat ideologicznych Zachodu ostatnich dekad. Pod przykrywką globalizacji Zachód realizuje swoją ekspansję w duchu neoliberalizmu na obszary, gdzie swoje „żywotne” interesy mają inne mocarstwa – zwłaszcza Rosja. Ukraina płaci cenę przeciągania jej na jedną ze stron. Przyczyny powyższych zjawisk tkwią w naturze współczesnego kapitalizmu korporacyjnego, który niszczy konkurencję, prowadzi rabunkową eksploatację planety, podporządkowuje interesy słabych państw i poprzez monopole finansowe, informacyjne i zbrojeniowe nakręca koniunkturę wojenną, celem dokonania redystrybucji zasobów (nowe strefy wpływów, likwidacja ostatnich bastionów suwerenności, zanim dojdzie do zwarcia z Chinami). Temu służy krucjata antyrosyjska. Na jej przykładzie widać, jak fantazmaty o liberalnym ładzie międzynarodowym zostały skonfrontowane z nową rzeczywistością, powodując ogromne straty materialne i ludzkie, ale także wysokie ceny energii, wysoką inflację, groźbę recesji, oraz potęgując rywalizację o nowe rynki i zasoby w skali globalnej.
Wojna na Ukrainie jest przykładem niezwykłego zaangażowania zewnętrznego po stronie napadniętego państwa. Dowodzi realnego wdrażania idei solidarności przez państwa i organizacje międzynarodowe, choć trudno to zjawisko oceniać jedynie w wymiarze moralnym. Należy także postawić pytanie – w czyim interesie i na czyją korzyść (cui bono) jest ona prowadzona. A także, jak wszystkie te przedsięwzięcia wyglądają w świetle prawa. Otóż oddziaływanie państw popierających Ukrainę ma przede wszystkim charakter wsparcia polityczno-dyplomatycznego, propagandowego i logistycznego (dostawy broni i uzbrojenia, doradztwo wojskowe, pomoc techniczna, szkolenie wojsk i wsparcie wywiadowcze). To wszystko powoduje, że konflikt może przerodzić się w długotrwałe „wykrwawianie” stron. Następstwem może być ich desperacja. Rosja może sięgnąć w ostateczności po broń masowej zagłady (o czym jest mowa w jej doktrynie wojennej), a Ukraińcy zwrócą się w stronę terroryzmu narodowowyzwoleńczego na niespotykaną dotąd skalę. Wydaje się, że największymi przegranymi będą strony bezpośrednio wojujące. UE zostanie całkowicie uzależniona od USA, a te jako zwycięzca będą ustalać reguły nowego porządku z Chinami. W ten sposób USA na jakiś czas przedłużą swoją hegemonię w systemie zachodnim i być może dzięki konsolidacji swojego społeczeństwa unikną wewnętrznych wstrząsów.
W imię celów najwyższych – obrony państwa ukraińskiego i jego obywateli - państwa i dwa ugrupowania: Unia Europejska i NATO, podejmują szereg działań, opartych na niejasnych zasadach. Na przykład, trwa masowy przesył broni na Ukrainę, co musi rodzić pytania o sposób jej dystrybucji, w czyje ręce ona trafia oraz jaki będzie sposób kontroli śmiercionośnych systemów po zawieszeniu walk. Pytania takie nie są bez znaczenia w kontekście negatywnych doświadczeń irackich, libijskich czy afgańskich.
O wielu posunięciach wobec Ukrainy decyduje wola polityczna państw wspierających, czyli akty wewnętrzne różnej rangi odgrywają większą rolę niż umowy międzynarodowe. Prawo jest funkcją siły i pokazuje, że zależy od woli najważniejszych graczy, a jej wyraz ma często charakter niejawny, bądź dla potrzeb opinii społecznej zmanipulowany. Ma się wrażenie, że dominują ustalenia pozaprawne, skrywane przed publicznością. Jest to zjawisko niebezpieczne, zwłaszcza że rządzący podejmują kosztowne zobowiązania, za które przyjdzie płacić kolejnym rządom i społeczeństwom.
Podwójne standardy
Podejmując masowe sankcje wobec Rosji, państwa zachodnie odstępują od zobowiązań traktatowych, zwłaszcza zasady dobrej wiary (bona fides), ufności i wiarygodności (pacta sunt servanda), nie mówiąc o naruszaniu prawa własności. Jeśli pax est servanda, to ze względu na wojnę można byłoby powołać się na wygaśnięcie umów, ale przecież nikt spośród stosujących sankcje wobec Rosji nie jest formalnie stroną w tej wojnie. Podobnie nie można przywoływać klauzuli zasadniczej zmiany okoliczności (rebus sic stantibus). Czym zatem, jeśli nie żywiołową dezynwolturą jest rozpętanie akcji odwetowych wobec Rosji, z brakiem respektu dla norm międzynarodowych? Jednocześnie, gdy Rosja zastosowała środki odwetowe choćby wobec Polski, odcinając dopływ gazu, wywołało to oburzenie głowy państwa i gotowość do podjęcia kroków prawnych wobec Gazpromu. Czy nie są to podwójne standardy, a może raczej logika oparta na „moralności Kalego”?
Brak woli kompromisu i determinacja każdej ze stron na rzecz utrzymania swoich stanowisk okazały się tragiczne w skutkach. Rosja – podobnie jak wielokrotnie czynili to Amerykanie – przyznała sobie pełne prawo do podjęcia „środków zaradczych”. Stanowi to bezpośrednie nawiązanie do doktryny George’a W. Busha, zakładającej dopuszczalność uderzeń wyprzedzających i wojnę prewencyjną. Daje to pole dla rozmaitych woluntarystycznych posunięć, grożących nieobliczalnymi konsekwencjami. Doktryna uderzeń wyprzedzających jest sprzeczna z zasadą samoobrony (art. 51 Karty NZ), co jednak trudno odróżnić od „antycypacyjnej” samoobrony w odpowiedzi na zbliżający się atak.
Z uwagi na „sakralny” charakter wojny na Ukrainie, „heroizację” obrony ojczyzny i walkę „aż do zwycięstwa” trudno o kreślenie perspektyw działań wojennych i ich konsekwencji. Być może Ukraina zgodzi się na rezygnację z aspirowania do członkostwa w NATO, co może być warunkiem wstępnym zawieszenia broni. Czy jednak taka koncesja nie zostanie uznana za przejaw stosowania przymusu zewnętrznego? Każda umowa zawarta pod przymusem, według konwencji wiedeńskiej o prawie traktatów z 1969 roku (art. 52) byłaby uznana za nieważną. Status bezpieczeństwa Ukrainy musiałby zatem być zagwarantowany na mocy wielostronnych traktatów, których treści nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Rozrachunki in spe
W bilansowaniu tej haniebnej wojny przyjdzie czas na różne obrachunki. Przede wszystkim muszą być postawione pytania, jaka Ukraina, także pod względem ustrojowym (i ideologicznym), będzie zasługiwać na wieloletnie wsparcie w odbudowie. Przecież co do standardów funkcjonowania gospodarki, wymiaru sprawiedliwości czy wolności politycznych nawet państwa ją wspierające mają wiele wątpliwości. Jaka będzie rola oligarchów, którzy z ukrycia biorą udział w kreowaniu przyszłości? W jaki sposób wspólnota międzynarodowa wyegzekwuje od władz Ukrainy poszanowanie standardów międzynarodowych, dotyczących choćby ochrony mniejszości narodowych, językowych czy religijnych? Jak dotąd, jedynie Węgrzy upomnieli się o los swojej mniejszości na Rusi Zakarpackiej. Poza tym, jak w każdych rozliczeniach, przyjdzie czas na refleksję o odpowiedzialności politycznej za sprawczość każdej ze stron przed wybuchem wojny i w czasie jej trwania. Doświadczenie choćby sanacyjnej Polski pokazuje, że historia wystawia rachunki wszystkim rządzącym, nawet gdy w chwili uniesień byli uznawani za bohaterów.
Z pewnością nikt z rzetelnych badaczy i obserwatorów nie pominie pytania, o co właściwie toczy się ta wojna – o samodzielność Ukraińców (których?) we władaniu własnym państwem (w jakich granicach?), o ich dobrobyt i samostanowienie, czy o zwasalizowanie wobec atlantyckiego protektora? Trzeba mieć świadomość, że nie da się automatycznie przeszczepić zachodnich wzorów demokracji do państwa o zupełnie odmiennych tradycjach ustrojowych i autorytarnej kulturze politycznej. Każdy system polityczny wyrasta na gruncie własnych wartości i wzorów. Wojna na Ukrainie wyraźnie nasiliła konflikt ideologiczny, który przypomina najgorsze czasy „pierwszej zimnej wojny”.
Trwająca wojna jest katastrofą cywilizacji europejskiej. Jej barbarzyński charakter skazuje Rosję na anatemę, odpowiedzialność polityczną, materialną i karną, ale także dyskwalifikuje państwa zachodnie w ich irracjonalnym eskalowaniu wojny „w celu deeskalacji”. Dozbrajanie Ukrainy w imię nieustępliwości wobec agresora powiększa straty ludzkie i materialne, ogranicza determinację stron na rzecz zawieszenia broni i wolę negocjacji. Istnieje poważna groźba rozlania się wojny poza granice Ukrainy, a także zmiany jej charakteru z ograniczonej wojny konwencjonalnej w stronę wojny nuklearnej.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2993
Z dr. Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, politologiem z Akademii Finansów i Biznesu Vistula i publicystą tygodnika „Sieci” rozmawia Anna Leszkowska
- Czy Edward Snowden, który jest przez rząd USA nazywany zdrajcą i szpiegiem, rzeczywiście nim jest?
- Czy jest szpiegiem – nie wiadomo, ale wiele wskazuje na to, że nie. Gdyby był, to jego ujawnienie w sytuacji, gdy nie groziło mu wykrycie, byłoby błędem jego i obcej agencji wywiadowczej z nim współpracującej. W interesie państwa za taką agencją stojącego byłaby dalsza działalność Snowdena w tzw. amerykańskiej wspólnocie wywiadowczej, jego awans, zdobywanie coraz większej wiedzy, szerszego dostępu do informacji oraz być może osiąganie tam władzy. Na końcu tej drogi mógłby zająć ważne i wpływowe stanowisko, realizując instrukcje obcego państwa. To byłby wielki sukces kontrwywiadu ofensywnego, czyli przejmowania władzy nad wywiadem i kontrwywiadem przeciwnika. W tej sztuce odnoszone były w historii liczne sukcesy, także w XXI wieku, w szczególności przez wywiady sowiecki, rosyjski i chiński.
Wszystko przemawia za tym, że Snowden jest naprawdę niezależnym społecznikiem, który postanowił w drodze nieposłuszeństwa obywatelskiego zaalarmować społeczeństwo i naród amerykański oraz świat, w szczególności sojuszników USA, że dzieją się rzeczy złe. I w świetle idei i historycznej praktyki nieposłuszeństwa obywatelskiego nie jest to zdrada, a czyn godny pochwały.
Ideę nieposłuszeństwa obywatelskiego stworzono w USA w I połowie XIX w. po części z inspiracji francuskiej, ale i własnych doświadczeń w trakcie budowy amerykańskiego społeczeństwa. Jest ona uważana za jedną z koniecznych gwarancji wolności i demokracji. Zatem dziś wielu Amerykanów (w tym polityków i osób kształtujących opinię publiczną) twierdzi, że Snowden nie jest zdrajcą, a przeciwnie – bohaterem narodowym.
- Pochwala jego działanie np. Daniel Ellsberg, który w 1971 r. ujawnił tajne dokumenty Departamentu Obrony USA nt. wojny w Indochinach. Mówi, iż Snowden jest „nieocenionym darem dla demokracji”.
- I to największym darem w historii. Nawet przypisuje Snowdenowi zasługę większą niż jego własna, wynikająca z ujawnienia tzw. Papierów Pentagonu, co było jednym z największych wydarzeń i przełomów politycznych w dziejach USA. Gdyby nie sprawa Papierów Pentagonu, mogłoby nie dojść do afery Watergate, gdyż w rezultacie działań Ellsberga i redakcji „The New York Times”, federalny Sąd Najwyższy USA po burzliwej rozprawie uznał, że interes publiczny, prawo do w wiedzy o tym, co władze czynią, przeważa nad interesami samej władzy i dlatego publikacja takich dokumentów i informacji, jak zawarte w Papierach Pentagonu, jest zgodna z konstytucją USA. To był przełomowy wyrok Sądu Najwyższego.
- Wydaje się jednak, że gdyby dzisiaj Snowden wrócił do USA, mógłby zostać potraktowany jak Bradley Manning (informator Assange'a), czyli uwięziony i skazany...
- Manning nie został jeszcze skazany, choć jest uwięziony od maja 2010. Rozprawa zaczęła się stosunkowo niedawno – kilka miesięcy temu – i toczy się wyjątkowo powoli, nietypowo jak na amerykańskie sądy. Manning został oskarżony nie dosłownie o zdradę, ale o szpiegostwo i pomaganie przeciwnikowi – przedstawiono mu zarzuty ujawnienia tajnych informacji dotyczących obrony narodowej. Zarzut o zdradę jest bardzo rzadki w amerykańskim prawie, chociaż bardzo częsty w publicystyce i mowach polityków.
Różnice między działaniem Manninga a Snowdena są drugorzędne, istotne bardziej dla prawników amerykańskich, np. to, że Manning w trakcie popełniana tego czynu był żołnierzem, w przeciwieństwie do Ellsberga i Snowdena.
Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż Snowden działa tak, jakby jednocześnie był Manningiem i Assangem. Sam wywiózł dokumenty, jak i je w części opublikował, sam wszedł w kontakt z redakcjami czasopism amerykańskich i zagranicznych, idąc dokładnie śladami Assange'a i Wikileaks. I choć Wikileaks zaczęła mu też udzielać pomocy, to początek jego działań był samodzielny. Być może teraz – choć to przypuszczenie, które rzeczywistość może w każdej chwili zweryfikować - Wikileaks pomaga Snowdenowi nawiązywać kontakty z czasopismami poza angielskim kręgiem kulturowym. Bo np. niezwykle ważne dokumenty, chyba nawet ważniejsze od tych początkowo ogłoszonych w „The Guardian” i „The Washington Post”, ogłosił niemiecki „Der Spiegel”. To już jest operacja w skali globalnej.
Warto pamiętać, że w USA idea nieposłuszeństwa obywatelskiego, chroniąca takie postacie jak Manning i Snowden, jest wbudowana w prawo zwyczajowe. A w krajach o angielskiej kulturze prawnej prawo zwyczajowe jest dużo ważniejsze, niż w europejskiej kulturze kontynentalnej, do których należy Polska. Te kultury prawne są tak różne, że niezrozumiałe dla siebie nawzajem.
W Polsce ludziom niezwykle trudno uwierzyć – nawet zawodowym prawnikom - że prawo zwyczajowe jest równorzędne ze skodyfikowanym, a nie jego uzupełnieniem, jak to się przyjmuje w Polsce, Francji, czy Niemczech. Przy czym amerykańskie prawo mocno chroni coś jeszcze – status dziennikarza. Manning nie rości sobie prawa do takiego statusu. Podobnie jak Snowden, jest źródłem dla mediów. Natomiast Assange twierdzi, że Wikileaks jest medium, a wszyscy, którzy tam pracują są dziennikarzami. Władze USA tego stanowiska nie uznały, ale jest też niezwykle znaczące, że wobec Assange'a nie wysunęły najmniejszego zarzutu prawnego. I nie ma znaczenia, że on jest cudzoziemcem. Z oświadczeń władz USA wynika, że popełnił ciężkie przestępstwa przeciw USA, a państwo to ma zwyczaj ścigać w takim przypadku po całym świecie także cudzoziemców. To, że przeciw Assange'owi nie sformułowano żadnego wniosku oskarżycielskiego, wynika z obaw, iż amerykańskie sądy potraktowałyby go jako dziennikarza. A dziennikarza w dzisiejszej Ameryce skazać jest niezwykle trudno.
- Snowden jest w dużo gorszej sytuacji – nie jest dziennikarzem, ma też skomplikowaną sytuację prawną. Rzecz jednak polega na tym, że wszyscy mówią o Snowdenie, ale nie mówią o istocie, czyli podsłuchach. Snowden przecież mówi o sprawach niezwykle istotnych, iż „rząd przyznał sobie władzę, do której nie jest uprawniony. Nie ma żadnego publicznego nadzoru. Właśnie dlatego, tacy ludzie jak ja mają prawo, aby przekroczyć granice, której przekraczać nie wolno”. („The Guardian”)
- W dużym stopniu jego sytuacja przykrywała kwestie inwigilacji aż do momentu publikacji w „Der Spiegel”. Świat cały czas się interesuje, co się dzieje ze Snowdenem, bo w gruncie rzeczy nie wiadomo, gdzie on jest. Ale publikacje w „Der Spiegel” i burza polityczna, która się w UE zerwała, przywracają proporcje problemom. I teraz również media amerykańskie, bardziej otwarte na świat, zaczynają się skupiać na podsłuchach i innych formach masowej inwigilacji, a nie na tej postaci.
- W komentarzach dotyczących działania Snowdena pojawiają się dwa stanowiska: popierające jego działania, ale i potępiające, głoszone przez ludzi uznających prymat bezpieczeństwa nad wolnościami…
- Moim zdaniem, jest to fałszywy dylemat, a ta debata na Zachodzie została dawno rozstrzygnięta na korzyść tego, że trzeba chronić jedno i drugie. Jest to trudniejsze, ale możliwe i konieczne. I o ile głosy przeciwne – które odżyły zwłaszcza wśród konserwatystów amerykańskich, w szczególności polityków Partii Republikańskiej, ale i wśród mniejszości Partii Demokratycznej – mówią, że trzeba bezpieczeństwu podporządkować wolność i demokrację, to większość chce jednak jednego i drugiego – i bezpieczeństwa, i swobód.
W USA ta dyskusja zaczęła się w czasie wojny secesyjnej, gdy prezydent Lincoln ograniczył aktem prezydenckim konstytucyjne swobody obywatelskie, za co był mocno krytykowany i potępiany. Tylko w warunkach działań zbrojnych toczących się blisko stolicy jego polityka mogła przetrwać do końca wojny domowej. Ten spór odżywał podczas wojen światowych i w czasie zimnej wojny. Dopiero podczas zimnej wojny Amerykanie stworzyli nowoczesną i do dziś obowiązującą definicję bezpieczeństwa narodowego. Obejmuje ona nie tylko zapewnienie bezpieczeństwa przeciw obcej inwazji, bombardowaniu czy działaniom terrorystycznym, ale również zapewnienie ciągłości American way of life. To bardzo pojemny termin, oznaczający nie tylko styl, ale całą filozofię życia i system wartości. Amerykanie odrzucają tym terminem kompromisy, nie tylko w dziedzinie swobód, ale i dobrobytu materialnego. Wyjątkiem były okresy wojen światowych, gdy byli skłonni przejściowo tolerować odgórne ograniczenie konsumpcji – np. po Pearl Harbor nie wolno było – z pewnymi wyjątkami – produkować samochodów osobowych w USA. Ale już podczas zimnej wojny nie zgodzono się na ustępstwa ekonomicznie, na to, żeby było biedniej, za to bezpieczniej. Amerykanie chcieli mieć jedno i drugie – stale rosnący dobrobyt materialny obok swobód wolności i demokracji. I osiągnęli to. Dzisiaj Al-Kaida nie jest aż takim zagrożeniem, jakim był stalinizm, faszyzm, czy militaryzm japoński, więc dziś argumenty na rzecz kompromisów są słabsze niż wówczas. W debacie wyraźnie wygrywają zwolennicy bezpieczeństwa i wolności oraz demokracji razem wziętych, a nie jednego zamiast drugiego.
- Amerykanie, którzy przykładają taką wagę do przestrzegania praw demokracji u siebie, stosują zupełnie inną miarkę wobec innych. To nie tylko więzienie w Guantanamo, ale de facto eksterytorialna baza podsłuchowa w Świadkach Iławeckich, o której mało u nas kto wie, choć istnieje od 1993 roku i ma zasięg 1000 km. Co dziwniejsze, nawet u nas nikt o tym nie dyskutuje! Czy to wynika z powszechnej zgody ludzi na inwigilację?
- Na świecie nie ma obojętności wobec tego rodzaju obiektów czy działań. Czasem jest przyzwolenie jak w Wielkiej Brytanii, a to dlatego, że większość Brytyjczyków uważa, iż na tym korzysta, bo Amerykanie dzielą się z nimi częściowo tym, co wyszpiegują na całym świecie. Dzielą się wiedzą uzyskaną w szczególności w ramach programu Echelon, obejmującego wywiady 5 anglojęzycznych państw najbliżej ze sobą współpracujących, które były częściami imperium brytyjskiego: USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii i samej Wielkiej Brytanii (AUSCANNZUKUS). Te kraje najszczodrzej dzielą się w swoim gronie informacjami w zamian za udostępnienie swoich terytoriów pod bazy podsłuchu, nasłuchu i wszelkiej obserwacji. Największa na świecie amerykańska baza nasłuchowa znajduje się w Wielkiej Brytanii (Menwith Hill), bo wśród Brytyjczyków przeważają zwolennicy takiej współpracy uważający, że USA są gwarantem bezpieczeństwa ich państwa.
W większości państw świata współpraca wywiadowcza z USA jest niewielka albo żadna. Nie ma poczucia korzyści z danych wywiadowczych, natomiast jest potwierdzone przez Snowdena poczucie powszechnego szpiegowania przez Amerykę, i to nawet szpiegowania sojuszników. A także szpiegowania obywateli amerykańskich, co dla Amerykanów jest wstrząsem. Jak wynika z opublikowanych przez Snowdena danych, masowe zbieranie informacji przez służby wywiadowcze USA to działanie albo wprost poza amerykańskim prawem, w tym konstytucyjnymi gwarancjami dla obywateli, albo nadużywanie prawa i naciąganie wyjątków. Tym bardziej obywatele i władze innych państw są zaniepokojeni i protestują. USA przecież nie daje jakichkolwiek gwarancji reszcie świata. Np. prezydent Obama po ujawnieniu przez Snowdena informacji o programach wywiadowczych zapewniał, że działania służb są niewielkim, uzasadnionym i rozsądnym wkroczeniem w obszar prywatności, i że dzięki nim wzrosło bezpieczeństwo obywateli USA. Ale już nie powiedział tego obywatelom państw sojuszniczych: Polakom, Francuzom, Niemcom, Izraelczykom, Japończykom czy Koreańczykom z Korei Południowej, a nawet Brytyjczykom. Stany Zjednoczone nawet nie udają, że stosują jakiekolwiek samoograniczenia wobec reszty świata, nawet wobec najbliższych sojuszników. W tym nie zapewniają ochrony informacji osobistych czy gospodarczych.
- Czy pana zdaniem, to co zrobił wcześniej Assange, a teraz Snowden, jest początkiem globalnej rywalizacji cybernetycznej, bo chyba nie cyberwojny?
- Można mówić o zimnych wojnach cybernetycznych, bo takie się toczą z dużym nasileniem od początku lat 90. Być może część większych przecieków Manninga i Assange'a była sterowana, ale nie ma na to żadnych dowodów, nawet poszlak. Być może inne, mniejsze przecieki, których zdarzyło się znacznie więcej, były elementem wojny lub polityki, ale nie wiadomo czyjej. Nie byłoby to dziwne, a nawet byłoby spodziewane, biorąc pod uwagę metody działania nowoczesnych służb specjalnych i sił zbrojnych. Walka cybernetyczna czyli informatyczna nasila się w skali globalnej, a największymi graczami są w niej USA, Chiny, Rosja, Izrael, w mniejszym stopniu – Europa. Sądząc z potencjału technologicznego Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Japonii, Indii, czy Korei Południowej – należy przypuszczać, że te państwa są równie głęboko zaangażowane w tę rywalizację. Wystarczy popatrzeć na liczbę satelitów, jakie mają, zwłaszcza jawnie wojskowych czy mieszanego przeznaczenia.
- Jakie pan przewiduje skutki działań Snowdena?
- Będzie mocne dążenie w poszczególnych państwach i koalicjach różnych państw do ograniczenia szpiegowania i jednocześnie do wzrostu wymiany rezultatów szpiegowania pomiędzy sojusznikami. Jeżeli to się nie uda, czyli np. państwa europejskie, będące obecnie celami inwigilacji amerykańskiej, nie osiągną z tego więcej korzyści, a jednocześnie w tych państwach rozwinie się mocny ruch obywatelski, to wielu polityków różnych partii będzie działać na rzecz gwarancji swobód takich, z jakich korzystają Amerykanie. Władze USA mogą zablokować wszelkie działania w NATO dla ograniczenia szpiegowania. Ale już nie – działania UE. Stąd można się spodziewać w Unii działań wewnętrznych, w tym wzmocnienia gwarancji wolności dla obywateli, i działań zewnętrznych, czyli twardych negocjacji z USA. Jeżeli się nie udadzą międzynarodowe porozumienia zwiększające gwarancje dla obywateli i wszystkich podmiotów gospodarczych – prywatnych i publicznych – to czeka nas więcej zimnej wojny i wyścigu zbrojeń. Bo każde państwo, czy koalicja państw, czując się zdana na sama siebie, będzie szpiegować coraz bardziej. Zacznie jeszcze szybciej przybywać satelitów, komputerów, programów, ludzi, nauki i pieniędzy przeznaczanych na ten cel. Jeśli dziś nastał Orwell 2.0, to rezultatem będą Orwell 3.0, 4.0, itd. bez końca.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1994
Jak pisał francuski badacz Dominique Moïsi („Geopolityka emocji. Jak kultury strachu, upokorzenia, nadziei przeobrażają świat”), strach jest psychiczną reakcją w obliczu nadciągającego rzeczywistego lub wyolbrzymionego niebezpieczeństwa. To pewien stan emocjonalny jednostek i grup społecznych, który wyzwala odruchy obronne. Powoduje wyostrzenie uwagi na otoczenie, ale zdradza także słabe punkty ludzi i ich zbiorowości. Ma z pewnością funkcje mobilizujące, aby przeciwdziałać realnemu, bądź urojonemu zagrożeniu. Kiedy jednak przeradza się w obsesję, poważnie ogranicza zdolność do nawiązywania normalnych kontaktów, ma efekty paraliżujące.
Przesadny strach prowadzi do aberracji w postrzeganiu innych, wywołując paniczne reakcje obronne, pogarszające sytuację, a nie odwrotnie. Strach nie sprzyja budowie zaufania. Prowadzi raczej do eskalacji wrogości, narastania uprzedzeń i negatywnych nastawień. Potrafi spętać racjonalne myślenie, prowokować wybuch zbiorowych paranoi, ksenofobicznych histerii, podejrzliwości i wykluczenia.
Zjawiska te wystąpiły w stalinowskim Związku Radzieckim, ale także w III Rzeszy czy w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych XX wieku wskutek erupcji maccartyzmu.
We współczesnych stosunkach międzynarodowych największym źródłem obaw i lęków stał się terroryzm i jego pochodne (np. cyberterroryzm), a także masowy napływ obcych, imigrantów, uchodźców i wszelkiego rodzaju banitów. Społeczeństwa wielu regionów świata obawiają się negatywnych skutków globalizacji, niepewności gospodarczej, krachu na rynkach finansowych, katastrof ekologicznych i naturalnych, od globalnego ocieplenia po pandemie.
Strach ma związek z małą wiedzą, ale i niewielką kontrolą nad tym, co może wystąpić w przyszłości. Odradzanie się ruchów skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych bywa w wielu krajach źródłem obaw, ale przez rządzących jest nieraz lekceważone, jakby brakowało skojarzeń z przeszłością, do czego mogą one doprowadzić.
Karmienie fobiami
Szczególnym obiektem uprzedzeń i negatywnych nastawień w stosunkach międzynarodowych jest Rosja, której zarzuca się powrót do polityki rewizjonizmu geopolitycznego, a nawet rewanżyzmu. W Polsce strach przed nią jest być może większy niż gdziekolwiek indziej. Może jeszcze na Litwie karmi się społeczeństwo podobnymi fobiami. Strach ten jest o tyle uzasadniony, że oba nasze państwa znalazły się między trybami nowej konfrontacji (w dużej mierze na własne życzenie), a ścierające się ze sobą machiny Ameryki i Rosji w razie ewentualnego zderzenia zmiażdżą wszystko, co napotkają na drodze.
W porównaniu do innych państw Rosja nie jest ani bardziej agresywna, ani groźna. Sami Rosjanie w swojej masie są przekonani o tym, że są narodem o nastawieniach pokojowych i przyjaznych, przewidywalnym i rozsądnym. Rządzący Rosją utrzymują z kolei, że nie mają żadnych zamiarów, aby zmieniać dzisiejszy świat według jakichś ideologicznych preferencji, tak jak to bywało za czasów ZSRR. Wprawdzie Rosja nie praktykuje demokracji w zachodnim rozumieniu, ale jest bliska Zachodowi ze względu na uznane standardy kapitalistycznej gospodarki. Rosjanie są beneficjentami globalizacji, korzystają ze swobody podróżowania i lokowania swoich zasobów w świecie na dogodnych dla nich warunkach. Nowe generacje obywateli Rosji nie zamierzają rezygnować z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji i otwierania się na inne kultury. W tym sensie Rosja upodabnia się do innych zaawansowanych w rozwoju społeczeństw i państw. Byłaby skrajnie nieodpowiedzialna, gdyby działała na szkodę własnych interesów.
Jednakże potencjał Rosji, zwłaszcza wielkość armii oraz aspiracje mocarstwowe, w tym także charakter ustroju wewnętrznego, rodzą w sposób naturalny obawy w środowisku międzynarodowym. Najbardziej obawiają się jej Stany Zjednoczone, którym Rosja sprzymierzona na przykład z Chinami może rzucić poważne wyzwanie, jeśli chodzi o ich dominację w świecie pozimnowojennym. Aktorzy gry międzynarodowej obawiają się przede wszystkim ryzyka ewentualnej konfrontacji, którego nikt dokładnie nie potrafi oszacować. Podobnie jak nikt na świecie nie jest w stanie przewidzieć przyszłego rozwoju wydarzeń w samej Rosji.
Istotnym obciążeniem w postrzeganiu Rosji z zewnątrz jest niechlubna przeszłość jej poprzednich wcieleń ustrojowych, pamięć mniejszych sąsiadów o doznanych krzywdach ze strony agresywnego tyrana czy to za czasów carskich, czy komunistycznych. Na Zachodzie Rosja „straszy” już od XIX wieku, kiedy stała się ważnym mocarstwem zwycięskim w wojnach napoleońskich. Jako „żandarm” Europy zasłynęła swoją polityką opresji choćby na ziemiach polskich. Mało kto pamięta jednak, że na równych prawach uczestniczyła w utrzymaniu równowagi ładu powiedeńskiego aż do I wojny światowej, wchodząc w sojusznicze koligacje z mocarstwami zachodnimi.
Dorabianie gęby
Nie bez znaczenia w budowaniu strachu jest obecna polityka Moskwy w „bliskiej zagranicy”, która jest oceniana negatywnie jako ekspansywna i zaborcza. Zwłaszcza aneksja Krymu – niezależnie od uwarunkowań – jest traktowana jako źródło negatywnych nastawień i obaw przed kolejnymi tego rodzaju aktami. Przyjęło się twierdzenie, że „Putin w sposób dowolny zmienił podstawowe reguły współczesnych stosunków międzynarodowych, wtrąciwszy resztę świata w wir dyplomatycznej niepewności” (M. Kalb, Imperialna gra. Putin, Ukraina i nowa zimna wojna). Ze względu na swoją nieobliczalną – zdaniem polityków zachodnich – strategię, wprowadza do stosunków międzynarodowych poczucie paniki. Zwłaszcza państwa małe, w najbliższym otoczeniu Rosji, takie jak Gruzja, Estonia, a nawet Mołdawia po negatywnych doświadczeniach ulegają rozmaitym fobiom i obsesjom, co skłania je do „ucieczki” pod parasol ochronny NATO i Stanów Zjednoczonych. Sojusz ten jednak wraz ze swoim liderem nie jest wystarczająco wiarygodny w wypełnianiu zobowiązań, więc rodzi to kolejne obawy i nakręca spiralę niespełnionych oczekiwań.
Doszło przy tym do dziwacznej personifikacji polityki Rosji, jakoby za wszystkimi jej aktami stał sam prezydent o demonicznym nazwisku i patologicznej osobowości. Koncentrowanie uwagi na tym wątku doprowadziło do ogromnych uproszczeń i nieporozumień. Do języka powszechnego weszły przy tej okazji takie stwierdzenia, jak na przykład Angeli Merkel, że Putin stracił „dyplomatyczny rozum” i żyje „w innym świecie”, czy Madeleine Albright, iż „pod wieloma względami karmi się złudzeniami”. Trzeźwo skontrował je sędziwy Henry Kissinger, który trafnie zauważył, że „demonizowanie Władimira Putina to nie polityka; to wymówka, że takiej polityki brak” (Kalb, s. 22-23).
Specyficznej retoryce antyrosyjskiej warto poświęcić jeszcze kilka zdań. Chyba nie ma na świecie innego państwa, które miałoby tak złą prasę poprzez zwykłe skojarzenia z pojedynczymi słowami, na przykład: samodzierżawie, bolszewizm, stalinizm, łagry, ale także sowietyzacja czy imperium. W tej terminologii wyraża się z jednej strony tragiczna prawda o rosyjskiej historii, z drugiej jednak otwiera się pole do budowania negatywnego wizerunku współczesnej Rosji.
Gdy Putin podejmuje próby regionalnej integracji w masywie eurazjatyckim, od razu pojawiają się skojarzenia o odbudowie imperium. Mało komu przychodzi do głowy, że przestrzeń poradziecka jest naturalnym obszarem oddziaływań rosyjskich w różnych wymiarach. Nie jest to bynajmniej odstępstwo od reguły, według której postępują inne potęgi. W przypadku Rosji jest to jednak nieomal zbrodnia. Rosjan oskarża się o amoralizm w polityce w postaci Realpolitik, tak jakby nie była ona wynalazkiem Zachodu. Podobnie jest z zarzutem o prowadzenie polityki divide et impera wobec Unii Europejskiej, co prowadzić ma do rozbijania jej jedności. Tymczasem powszechnie wiadomo, że Unia Europejska nie ma wspólnej polityki zagranicznej, trudno więc nie stosować wobec poszczególnych partnerów europejskich i jej jako całości odmiennych strategii. Zwłaszcza że Rosja ma wielowiekowe tradycje bezpośrednich więzi z wieloma państwami wchodzącymi dziś w skład tej struktury integracyjnej.
Apetyt na cudze
Strach można uzasadniać obiektywnymi uwarunkowaniami, jak i subiektywnymi zwidami. Od strony obiektywnej Rosja jest najbardziej rozległym terytorialnie państwem, którego nie można pomijać w żadnej grze geopolitycznej. Bogactwo ziem rosyjskich od wieków kusi tych, którzy z zewnątrz ostrzą sobie apetyty na rosyjską przestrzeń, nieprzebrane surowce i żyzną stepową glebę. W Stanach Zjednoczonych, które same do małych państw nie należą, od wielu lat odzywają się głosy o niesprawiedliwym podziale planety między różnymi nacjami.
Amerykanie nie ukrywają swoich pretensji do zasobów rosyjskich. Dają temu wyraz politycy różnych opcji, wtórują im media masowe, a nawet intelektualiści. Ich zdaniem, warunki materialne sprzyjają ciągłemu odradzaniu się imperializmu rosyjskiego, a ten prowadzi do naturalnych ambicji mocarstwowych. Strach więc kieruje umysłami polityków amerykańskich, aby nie dopuścić do kolejnego wzmocnienia państwa rosyjskiego, ale też boją się oni na Rosję uderzyć bezpośrednio, bo wiedzą, że zwycięstwo nie jest pewne, albo też wielkość szkód i ofiar może być większa niż osiągnięte zyski.
W sensie subiektywnym Rosję przedstawia się jako wyjątkowo wysublimowanego wroga, który przenika wszystkie struktury państwa amerykańskiego. Tzw. Russiagate, związana z wyborami prezydenckimi w 2016 roku pokazuje nie tyle zaangażowanie rosyjskich służb specjalnych w przebieg wyborów prezydenckich w USA, ile aberracje związane z postrzeganiem rozmaitych uczestników gry wyborczej, nad którymi nie były w stanie zapanować sztaby dwu najważniejszych kandydatów na urząd prezydencki.
Paradoks polega na tym, że mimo jej atutów, Rosji odmawia się międzynarodowego znaczenia. Skazuje się ją raczej na status „bezbronnego” państwa „trzeciego świata”. Surowcowa gospodarka i jej uzależnienie od cen eksportowanych bogactw naturalnych – ropy naftowej, gazu ziemnego i drewna, korupcja i niska wydajność pracy, kryzys depopulacyjny, ograniczone swobody kreatywności, polityczny obskurantyzm elit – to zjawiska, które decydują o tak marnym wizerunku i niskiej kwalifikacji w zachodnich rankingach. Ale jednocześnie ten sam Zachód w jakiś niewytłumaczalny sposób wyolbrzymia „rosyjskie fatum” i przypisuje Putinowi nadzwyczajne umiejętności. Ogromną rolę w tym procesie odgrywa podejrzliwość, błędy percepcyjne, ale także zwykła ignorancja.
Przede wszystkim od rozpadu ZSRR na Zachodzie zapanowało błogie przekonanie, że Stany Zjednoczone „wygrały zimną wojnę”. Jest to szkodliwy mit nie tylko dla stosunków amerykańsko-rosyjskich, ale i dla samych Stanów Zjednoczonych, które przypisują sobie rolę „jedynego zwycięzcy”, mogącego dyktować warunki pokonanemu. Pokonanym był ZSRR, a nie upokorzona Rosja, która wyłoniła się z jego przestrzeni. Można było z dużą pewnością przewidzieć, że taka polityka spotka się z jej gniewnym sprzeciwem. Gdy minął czas jelcynowskiego rozprzężenia, nadeszły lata asertywnej strategii Putina. Spełzły wszelkie nadzieje na demokratyzację czy modernizację na modłę zachodnią. Kreml znów zaczął zaskakiwać swoją zdecydowaną postawą, co spotkało się z poważnym niezrozumieniem na Zachodzie. Wielu bowiem ekspertów, jak i polityków nie doceniało ani rosyjskiego dziedzictwa, ani nie potrafiło właściwie pojąć współczesnych racji rosyjskich. Tylko ktoś skrajnie niedouczony i naiwny mógł sobie obiecywać, że Rosjanie bez większego sprzeciwu zgodzą się na wszystkie warunki zachodnie, zapominając o swojej tożsamości. Przecież nie jest prawdą twierdzenie, że to, co dobre dla Ameryki, równie dobrze służy reszcie świata. W kontekście analogii między polityką USA wobec Kosowa a aneksją Krymu Putin ironicznie spopularyzował rzymskie powiedzenie: Quod liced Iovi, non licet bovi (co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi). Wbrew tej logice, rosyjski niedźwiedź (nie wół) nie musi nikogo pytać o zgodę, nikt nie może stanąć na jego drodze.
Słabość dyplomacji
Zjawisko wzajemnej mispercepcji utrzymuje się dotąd po obu stronach. Każda z nich zarzuca drugiej fałszywe pojmowanie historii, złe intencje i ekspansjonistyczne motywy. Szkopuł tkwi także w tym, że współczesna dyplomacja każdej ze stron, pełna uproszczonych analogii historycznych, retorycznych chwytów i teatralnych gestów nie pomaga ani Rosji, ani Zachodowi w wyjściu z trudnej sytuacji. Dlatego cenne są głosy takich amerykańskich intelektualistów i polityków, jak Jack Matlock, Robert Gates czy Henry Kissinger, którzy wykazują nie tylko dużą przenikliwość analityczną, jako doświadczeni badacze i politycy, ale także starają się empatycznie zrozumieć racje drugiej strony.
Niestety, ich stanowiska i opinie są radykalnie odmienne od dominujących poglądów w establishmencie amerykańskim*.
Zwracają oni uwagę na to, podobnie jak czyni to w Rosji Dmitrij Trenin, że nie tylko Stany Zjednoczone wygrały „zimną wojnę”. Do jej pozytywnego zakończenia przyczynił się sam Związek Radziecki, który pod rządami Michaila Gorbaczowa przeprowadził „aksamitny” rozwód ze swoimi satelitami w Europie Wschodniej i w sposób pokojowy zdemontował komunizm u siebie. To nie zostało docenione na Zachodzie. Podobnie przywódcy mocarstw zachodnich nie uznali za słuszne przyznania Rosji od samego początku właściwego statusu w ich gronie, co spowodowało narastanie traumy, przypominającej niemiecki syndrom powersalski.
Nie trzeba mieć specjalistycznej wiedzy, aby stwierdzić, że rozszerzanie NATO na wschód było niczym innym jak napędzaniem strachu Rosji, która uważała ten sojusz za bezpośrednie zagrożenie swoich żywotnych interesów bezpieczeństwa. Syndrom „oblężonej twierdzy” nie jest bynajmniej wymysłem propagandy, stał się objawem lęków elit i społeczeństwa przed „zepchnięciem do narożnika”.
Jak pisał Marvin Kalb, „Putin żyje w osobliwym zakątku Kremla, gdzie współistnieją strach i nieposkromiona pycha splątane w niezdarnym uścisku” . Szkoda tylko, że ten przenikliwy obserwator dziejów Rosji nie zauważył, gdzie tkwią przyczyny takiego syndromu osaczenia, odcięcia i izolacji.
Syndrom ten znajduje odbicie w narastającej asertywności, a nawet agresywności polityki rosyjskiej w odpowiedzi na posunięcia Zachodu. Najostrzej przejawiło się to przy okazji wojny gruzińskiej 2008 roku i wojny na Ukrainie w 2014 roku. Rosja dokonała wówczas zdecydowanych posunięć militarnych, które zaczęły grozić istniejącemu status quo. To, co było pierwotnie skutkiem polityki ekspansji Zachodu, stało się dla niego źródłem nowych zagrożeń. W istocie po tych wydarzeniach najwięcej strachu wywołuje nie realna polityka Putina, lecz niepewność co do dalszych jego posunięć.
Stany Zjednoczone traktują Rosję protekcjonalnie, mimo jej potencjału nuklearnego, który równoważy potęgę amerykańską. Rosja uchodzi za wiarygodnego gracza w „klubie atomowym”, stąd nie wymaga szczególnej troski ze względu na ciągle utrzymujący się „pat atomowy”. Więcej strachu niż ona napędzają Ameryce rakiety północnokoreańskie, czy ambicje nuklearne Iranu. W stosunkach z Moskwą brakuje jednak dialogu na temat kontroli zbrojeń strategicznych, co może skończyć się nieprzewidzianymi konsekwencjami z uwagi na wprowadzanie przez obie strony strategicznych systemów nienuklearnych. Poza tym w dialogu rozbrojeniowym dla zwiększenia jego skuteczności powinny brać udział także Chiny, ale Stanom Zjednoczonym na tym specjalnie nie zależy.
Inna groźba ma związek z aktywnością sił powietrznych i morskich w różnych obszarach granicznych między Rosją a NATO. Incydenty w powietrzu czy na morzu, prowokacyjne manewry i gry wojenne, a także rozmieszczanie broni i wojska przez każdą ze stron konfrontacji pozostają obecnie tematem najważniejszych doniesień agencji informacyjnych. Należy zauważyć rosyjskie zdolności operowania na wielu teatrach wojennych także na poziomie podprogowym, tzn. z możliwością wykorzystania „wojen hybrydowych”, które zwiększają ryzyko konfrontacji zbrojnej na wielką skalę.
Nowa zimna wojna
Wbrew zaostrzonym sankcjom i atmosferze wokół Russiagate w USA istnieje pewien respekt dla Rosji i Putina, którego traktuje się mimo wszystko jako racjonalnego decydenta, realizującego bezwzględnie interesy swojego państwa. Amerykanie podkreślają oczywiście słabości gospodarki rosyjskiej, zarzucają Putinowi ograniczanie wolności i łamanie zasad państwa prawa. Jednocześnie te same amerykańskie administracje wspierają skrajnie konserwatywne i reakcyjne państwa arabskie (Arabia Saudyjska), nie występują przeciw odwrotowi Turcji od demokracji, ani nie krytykują satrapii środkowoazjatyckich, często sprzężonych z Rosją.
Stan napięć między Rosją a Zachodem od kilku lat porównuje się do „nowej zimnej wojny”. Wprawdzie Rosji nie dzielą od Zachodu takie różnice ideologiczne jak kiedyś, ale propaganda zachodnia usilnie wmawia, że ta analogia jest jak najbardziej uzasadniona. Rosja nie przyjęła bowiem po klęsce w „zimnej wojnie” wartości zachodnich i nie podporządkowała się prymatowi USA w świecie.
Przeciwnie, po okresie „smutnej” dekady lat dziewięćdziesiątych ub. wieku zaczęła demonstrować swoje odrębne stanowisko w wielu sprawach międzynarodowych, a także zabiegać o odbudowę swojej mocarstwowości. Wszystko to oddaliło ją raczej niż przybliżyło do Zachodu.
O ile nawet stosunki z Europą Zachodnią wyglądały całkiem optymistycznie, o tyle obawa Ameryki przed podważaniem jej autorytetu i hegemonii spowodowały, że cała reszta Zachodu znalazła się wnet pod amerykańską presją. Przede wszystkim Zachód przypisuje sobie przewagi moralne, które dają mu prawo osądzać Rosję i stosować wobec niej rozmaite środki nacisku, w tym sankcje.
W Europie Zachodniej, mimo nastrojów rusofobicznych, ciągle utrzymuje się przekonanie, iż bez udziału Rosji trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie systemu bezpieczeństwa światowego, podobnie jak trudno byłoby ją wykluczyć z obrotu surowcowego czy zaopatrzenia energetycznego. Choć nie wypowiada się tej konstatacji wprost, ale wielu obserwatorów przyznaje, że to nie rosnąca potęga, ale słabość Rosji może mieć dramatyczne następstwa dla ładu międzynarodowego, zwłaszcza w jej bezpośrednim sąsiedztwie (D. Trenin, Should We Fear Russia? Polity Press, Cambridge 2017).
Konfrontacja czy pragmatyzm?
Obecnie na Zachodzie ścierają się dwie strategie postępowania wobec Rosji, których rezultatów nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jedna z tych strategii ma charakter konfrontacyjny. Chodzi w niej o konsekwentne ukaranie Rosji, zmuszenie jej do wycofania wojsk z Ukrainy i rezygnacji z kontroli nad Krymem oraz doprowadzenie do dyskredytacji władcy Kremla, poprzez jego upokorzenie i ostateczne odsunięcie od władzy. ** Jest to strategia prowojenna.
Druga ze strategii ma charakter akomodacyjny i bardziej pragmatyczny. Nie odwołuje się do pryncypiów moralnych i prawnych, lecz do oceny stanu faktycznego, przede wszystkim stosunku sił między Ukrainą a Rosją.
Na bazie istniejącego status quo należy poszukiwać rozwiązań pośrednich, jakiegoś modus vivendi. Trzeba przyjąć do wiadomości, że Rosja ani nie zrezygnuje z Krymu, ani też nie ustąpi na Ukrainie. „Putin rzucił Zachodowi niebezpieczne wyzwanie i Zachód musi znaleźć magiczną formułę, jak zakończyć małą wojnę, zanim przerodzi się w wielką” (Kalb). Pokładanie wiary w „magicznych formułach” bardziej świadczy o bezradności Zachodu, a nie o jego racjonalnej kreatywności dyplomatycznej. Brakuje zwykłej dobrej woli pośród zachodnich elit politycznych, a nawet szerszych kręgów społecznych, które zostały ukształtowane w triumfalizmie pozimnowojennym, pod sztandarami „końca historii” i zwycięstwa zachodnich wartości w skali całego świata.
Wyjście z sytuacji będzie niezwykle trudne, gdyż iluzje i psychologiczne nastawienia trwają dłużej, niż fakty, które je do życia powołały. Jeśli jednak w ostatecznym rachunku istnieje wybór między wojną z Rosją a kompromisowym rozwiązaniem, nawet kosztem Ukrainy, Zachód na czele z USA wybierze kompromis. Nikt bowiem na Zachodzie nie chce „umierać za Kijów”.
Jeśli uzna się, że i Zachód - jak pisał Kissinger – nie jest bez winy, wówczas „rzeczowa ocena” obecnej sytuacji na Ukrainie prowadzi do nieuniknionego wniosku: „Jeśli Ukraina ma przetrwać, nie jako upadłe państwo, lecz jako jedno z tych, które posiada wystarczające możliwości, aby regulować swoje rachunki, musi najpierw dobić targu z Rosją w kwestiach politycznych i gospodarczych, głównie dlatego, że nie ma innego wyboru. Jeżeli Zachód i Stany Zjednoczone nie zdecydują się pokryć długów Ukrainy i walczyć w jej obronie, Ukraina nieubłaganie pozostanie podatna na rosyjskie naciski. Jest niewiele powodów, aby wierzyć, że Zachód pragnie obecnie wziąć na swoje barki to niebezpieczne i kosztowne brzemię” (Kalb).
A w Polsce…
W Polsce katastrofalne wizje na temat agresywności Rosji, roztaczane w wystąpieniach polityków i w mediach, prowadzą nie tylko do wzrostu nastrojów rusofobicznych, ale także motywują władze do podejmowania działań mobilizacyjnych, usprawiedliwiają militaryzację państwa oraz pilne poszukiwanie „twardych” gwarancji sojuszniczych. Strach związany z istnieniem wspólnego wroga jest „karmą polityczną” dla sojuszu polsko-amerykańskiego.
Polscy decydenci polityczni muszą rozważyć, czy w razie ewentualnej utraty gwarancji ze strony amerykańskiego protektora Polska potrafi utrzymać swoją pozycję i obronić swoje racje w stosunkowo nieprzyjaźnie usposobionym do niej bezpośrednim sąsiedztwie. Oparcie strategii bezpieczeństwa, a także zaopatrzenia gazowego wyłącznie na gwarancjach amerykańskich niesie duże ryzyko niepewności ze względu na nieprzewidywalność polityki administracji amerykańskiej. Doświadczenie uczy, że Amerykanie realizują przede wszystkim swoje interesy, a nie kierują się sentymentami, jak to niekiedy jest odbierane nad Wisłą.
Strach ma więc różne oblicza. Nie jest nim bynajmniej jedno źródło zagrożeń. Czasem nawet bliski sąsiad i sojusznik, jakim są Niemcy, może być przyczyną odradzania się fobii i narastania niepokojów. Zwłaszcza groźba niemiecko-rosyjskiej współpracy gospodarczej, w tym zaopatrzenia energetycznego, jest traktowana jako główne źródło zagrożeń.
Niemałą rolę w kreowaniu atmosfery strachu odgrywają Stany Zjednoczone, które promują własny gaz na rynkach środkowoeuropejskich, a także obawiają się wzrostu niezależności Niemiec i ich zbliżenia z Rosją. Omijanie przez rosyjski tranzyt gazowy takich państw jak Polska czy Ukraina nie tylko pozbawia te państwa zysków, ale marginalizuje je wobec głównych źródeł zaopatrzenia. Wszystko to rodzi opór zarówno w Warszawie, jak i w Brukseli czy Waszyngtonie.
Mało kto spośród polskich polityków zdaje sobie sprawę z tego, że emocje oparte na strachu odkładają się trwale w pamięci zbiorowej. Raz wywołany strach trudno potem usunąć. Staje się on endemiczną cechą zbiorowości, tkwiącą immanentnie w jej tożsamości, dziedziczonej z pokolenia na pokolenie. Strach wobec Rosji nakręca postawy pesymistyczne, karmi polską martyrologię historyczną i ze względu na degradację więzi sąsiedzkich prowadzi do budowania trwałych mentalnych murów i kordonów. Ogranicza nawet rutynowe gesty dyplomatyczne, które od najdawniejszych czasów są świadectwem dobrej woli i przyjaznego nastawienia do siebie.
Odgrzewanie starych krzywd i kreowanie nowych jest wyłącznie źródłem kolejnych niepotrzebnych zadrażnień i niezrozumiałych prowokacji. Od strony Rosji nie będzie wiało grozą jedynie wtedy, gdy Polacy – uznając geopolityczną asymetrię i realny stosunek sił - zaczną poszukiwać pragmatycznego kompromisu, domagać się respektu dla siebie, ale i szanować jej odmienność oraz różnice zdań na wielu polach międzynarodowej aktywności. W obecnej sytuacji politycznej w Polsce jest to jednak marzenie ściętej głowy.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
* Paradoks dzisiejszej sytuacji nasyconej fobiami i lękami, a nawet obsesją na tle rosyjskim powoduje, że z politycznego punktu widzenia bezpieczniej jest być antyrosyjskim. Kontakty z politykami rosyjskimi, a nawet z ambasadorem Rosji w państwie pobytu mogą być źródłem poważnych kłopotów. Ostrzał medialny obejmuje także specjalistów od spraw rosyjskich, którzy często wolą się nie wychylać, aby nie stracić posad czy dotychczasowych koneksji.
**(Znawcy rosyjskiej problematyki (np. Richard Pipes) przestrzegają, że zniknięcie Putina i zastąpienie go kimś innym w aktualnych uwarunkowaniach nie spowoduje żadnej pożądanej przez Zachód zmiany. Przeciwnie, nigdy nie wiadomo, czy Putin nie zostanie zastąpiony kimś gorszym i bardziej radykalnym. Otacza go bowiem klika ultranacjonalistycznych zelotów i każdy z nich może być z perspektywy Zachodu gorszy niż Putin.