Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1041
Na temat Rosji wydano już tyle negatywnych sądów wartościujących, że trudno obecnie znaleźć jakieś pozytywne słowa, które oddawałyby prawdę o tym państwie, o jego aspiracjach rozwojowych, o jego realnym wpływie na stosunki międzynarodowe. Przypisywanie prezydentowi Władimirowi Putinowi żądzy odbudowy imperium, dążeń do nowego podziału świata na strefy wpływów, tęsknoty za „nową Jałtą”, nienawiści do Zachodu itd. jest na porządku dziennym. Nikt praktycznie nie zastanawia się, czy są to wnioski płynące z rzetelnych analiz interesów egzystencjalnych Rosji, czy też są pochodną powszechnie propagowanej dezinformacji, a nawet typowej dla rusofobicznej propagandy dyfamacji.
Paradoksalnie, pochodną rusofobii stał się osobliwy rusocentryzm. Nie ma dnia, aby nie wskazywano na zagrożenia ze strony Rosji i Putina. Zachód widać, nie ma innych zmartwień, tylko to, czy Rosja rozpocznie nową wojnę o Ukrainę, czy nie. Szkoda, że nie pamięta się o tzw. wojnach Zachodu, choćby o klęsce i blamażu wojsk amerykańskich w Iraku, w Libii, Syrii, Jemenie, a ostatnio w Afganistanie oraz pozostawieniu milionów niewinnych ludzi na pastwę religijnych ekstremistów. Jakoś nie słychać w polskich mediach o nieszczęściach spowodowanych islamizacją tego państwa i o własnym udziale w tej haniebnej katastrofie humanitarnej. Mało kto pamięta, co jest pierwotną przyczyną masowych ucieczek ludzi z obróconych w perzynę państw, którzy dotarli także do polskiej granicy. Jak widać wszystko można zrelatywizować i przejaskrawiać. A także doskonale kamuflować, jak choćby dokonującą się na naszych oczach grabież Ukrainy przez obcy kapitał pod płaszczykiem walki o jej demokratyzację i wyzwolenie spod wpływów okrutnego dyktatora i autokraty z Kremla.
Dawno temu przyjęto, a potwierdził to pod koniec XX stulecia w swoich wywodach amerykański politolog Samuel Huntington, że Rosja nie należy do cywilizacji europejskiej. Że kroczy odrębną drogą i tym samym jest skazana na nieuchronny konflikt z cywilizacją Zachodu. Że nienawidzi jego wartości i wzorów zachowań. W ten sposób zostały ukształtowane wrogie wizerunki, które są oparte na negatywnych nastawieniach, uprzedzeniach i stereotypach. Reszty dopełnia codzienna propaganda i bezmyślna paplanina rusofobicznych polityków, nierozumiejących istoty „wielkiej geopolitycznej gry” między potęgami Zachodu i Wschodu, Morza i Lądu.
Sporo w tej materii namieszał Zbigniew Brzeziński, który przekonywał, że eurazjatycka „wielka szachownica” po klęsce ZSRR w „zimnej wojnie” naturalnie otwiera się na ekspansję zachodniej, a ściślej amerykańskiej cywilizacji. Absurdalnym zjawiskiem stało się przy tym przyjmowanie jednostronnej optyki, że ekspansja Zachodu na obszary poradzieckie jest zjawiskiem naturalnym, wręcz misyjnym, ale zdecydowana obrona przed tą ekspansją ze strony Rosji jest automatycznie kojarzona z odbudową jej imperialnej potęgi. Pojawia się tu jakaś nie do końca uświadamiana przez krytyków Rosji asymetria, niezgodna przecież z regułami promowanej przez stulecia przez mocarstwa zachodnie, zwłaszcza Francję i Anglosasów, polityki balance of power (równoważenia sił).
Zabić Innego
Większość analityków ulega ideologicznej modzie, aby Rosję traktować jako państwo zagrażające międzynarodowemu pokojowi i ustalonemu pod dyktatem Stanów Zjednoczonych po „zimnej wojnie” hegemonicznemu ładowi międzynarodowemu. Mało kto wnika w naturę argumentacji tego państwa, szczególnie wymownie i dobitnie wyrażaną przez rosyjskiego prezydenta, który – co by nie powiedzieć – imponuje nie tylko długością czasu trwania u władzy, ale także logiką wywodu i siłą perswazji. Warto zastanowić się, jakie inne państwo o statusie mocarstwowym ma takiego przywódcę, który przez okres całego pokolenia kształtuje świadomość swoich obywateli i konsekwentnie oddziałuje na opinię międzynarodową. Państwa Zachodu mogą oczywiście zasłaniać się demokratycznym przestrzeganiem kadencyjności swoich przywódców, ale poza tym nie mogą – być może z wyjątkiem Angeli Merkel – pochwalić się długofalowym wpływem silnej osobowości przywódców na kształtowanie wzorów ładu dyplomatycznego. Nie mogą też przyznać, że dysponują jakąś spójną koncepcją układania się z Rosją w imię dobrze pojętego ładu, w którym ważniejsze są wartości koegzystencjalne – współpraca, pokój i zachowanie stanu posiadania każdej ze stron, niż burzenie tego, co stanowi podstawę funkcjonowania geopolitycznej równowagi sił.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Zachód gremialnie odmawia Rosji prawa do obrony jej racji. Jak pisał w książce Quo vadis, Rosjo? Rüdiger von Fritsch, b. ambasador niemiecki w Rosji, „każdy kieruje się swoją prawdą, nie słucha drugiego lub nie próbuje go zrozumieć” (s. 20). Rozumienie nie musi od razu oznaczać akceptacji, ale może przyczynić się do znalezienia punktów zbieżnych. Tymczasem od czasu wojny na Ukrainie i zajęcia przez Rosję Krymu praktycznie we wszystkich środowiskach na Zachodzie – od politycznych i medialnych po analityczne i akademickie – zaczęto przypisywać Rosji, a zwłaszcza osobiście Władimirowi Putinowi wyłącznie złe i agresywne zamiary, bez uwzględniania uwarunkowań i związków przyczynowo-skutkowych jego działań. Bez zauważenia nawet śladu winy pogorszenia stosunków z nim po swojej stronie.
Mało kto zastanawiał się też nad alternatywą relacji Zachodu z Rosją. Niejednemu śni się jakaś wizja wielkiej wojny czy zbrojnego rozprawienia się z Putinem i jego kamratami na Kremlu, ale w praktyce każdy zdaje sobie sprawę, że wszelka zbrojna konfrontacja przyniesie zgubę każdej ze stron.
Mamy więc do czynienia z paradoksalnym, by nie powiedzieć wprost – schizofrenicznym traktowaniem Rosji: wszyscy niemal twierdzą, że jest ona największym złem, bez którego jednak nie można żyć. Międzynarodowy system bezpieczeństwa, mający wiele słabości i mankamentów, jest więc nie do pomyślenia bez Rosji. „Bez Rosji się nie da. (…) Pozostaje cienka granica pomiędzy oskarżeniem i odmową dialogu z jednej, a pomijającą zasady czystą polityką interesów drugiej strony” – to kwintesencja wywodu dzisiejszego prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera, gdy był ministrem spraw zagranicznych.
To prawda, że Rosja nie ułatwia nikomu swoim dumnym zachowaniem, by zostać zrozumianym. Ale też niewiele uczyniono w kręgach politycznych Zachodu, by wyjść jej naprzeciw, zwłaszcza w trudnych latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. Obecnie widać wyraźnie, że mocarstwa zachodnie bynajmniej nie dążyły do włączenia jej w system partnerskich układów. Wykorzystały jej słabość do umocnienia swoich przewag. Nikt chyba nie ma co do tego wątpliwości, patrząc na skutki faktycznego „okrążania” Rosji. Brakuje odwagi i uczciwości, by się do tego przyznać.
Sztuką jest w dzisiejszych czasach, aby nie ulec rusofobii i trwać na stanowisku, że tak jak Zachód, tak i Rosja ma swoje racje. Warto zastanowić się, dlaczego Stany Zjednoczone mają swoje „uprawnione” interesy i domagają się w różnych częściach globu ich respektowania. Czy wynika to z potęgi amerykańskiej, czy także narzuconej od czasów „zimnej wojny” ideologicznej narracji? Ponieważ inne potęgi także pretendują do „uprawnionych” interesów i respektu dla siebie, mamy do czynienia z dramatycznym wyzwaniem wobec Zachodu i kruszeniem się podstaw narzuconej przez mocarstwo hegemoniczne logiki.
Zamiast dialogu - inwektywy
Jak dotąd, największy sprzeciw budzi wezwanie Putina do określenia granic zachodniej ekspansji na Wschód. W dużej mierze z inicjatywy rosyjskiego prezydenta, a nawet pod jego presją otwarte zostały fora dyplomatyczne w formacie dwu- i wielostronnym, które mogłyby doprowadzić do wypracowania jakiegoś modus vivendi w sprawach bezpieczeństwa, czy raczej identyfikacji źródeł zagrożenia stron. Innej alternatywy nie ma, nawet gdy zewsząd słychać histeryczne głosy o szykowaniu się Rosji do wojny.
Rosjanie są mistrzami gry dyplomatycznej. Dla celów taktycznych stawiają ekstremalne warunki wyjściowe, pozostawiając jednocześnie drugą stronę w niepewności co do własnych celów i zamiarów. Zachód wielokrotnie nabierał się na te chwyty i obecnie także widać sporo irytacji, histerii i paniki.
Najciekawsze jest to, że wszyscy niemal chcą z uporem dowieść, że już wkrótce Rosjanie dokonają inwazji na Ukrainę, a Zachód szykuje dużo ostrzejsze niż dotąd sankcje. Ileż komentarzy wygłoszono na temat czegoś, co nie zaistniało, zamiast poszukiwania drogi do wspólnego rozwiązania problemu, którego istota sprowadza się do załamania zaufania w stosunkach między największymi mocarstwami jądrowymi. Można oczywiście sprowadzać rangę Rosji do „mocarstwa lokalnego”, jak to kiedyś uczynił Barack Obama, można też Putina nazwać „zabójcą”, jak Joe Biden, ale nie zmienia to stanu rzeczy, w którym Rosja jako jedyne mocarstwo może w sferze wojskowej zagrozić Ameryce.
Warto się zastanowić, czy inwektywy i obelgi pod adresem Rosjan świadczą o sile i roztropności Zachodu, czy raczej o jego słabości i spadającej wiarygodności przywództwa USA. Wbrew temu, co się mówi, Rosja nie grozi wojną, ale wojnę antycypują wszyscy jej oponenci, oczekując samospełniającej się przepowiedni. Chcą znowu daleko idących sankcji, które pogrążą nie tylko Rosję, ale i Zachód w coraz większych kryzysach. Zdrowy rozsądek nakazuje walczyć o „wspólną wygraną”, opartą na dyplomatycznym dialogu, a nie „przeciągać linę” na zasadzie „kto kogo”. Wytrawni dyplomaci dobrze wiedzą, że „warunkiem konstruktywnego współdziałania w trudnych okolicznościach jest akceptowanie przez obydwie strony przynajmniej faktu, że w pewnych określonych kwestiach nie osiągnie się wspólnego stanowiska” (von Fritsch, s. 141).
Logika imperiów
Rosja przechodzi ciągle transformację swojej tożsamości. W ciągu trzech dekad istnienia od rozpadu ZSRR nie pogodziła się z utratą statusu globalnego mocarstwa. Jej przywództwo polityczne próbuje stworzyć alternatywną wizję ładu międzynarodowego, w której odzyska ona rolę współdecydującą. Chce to uczynić poprzez afiliacje z innymi mocarstwami „wschodzącymi”, zwłaszcza z Chinami i Indiami, które uznają potrzebę przeciwważenia zachodniej supremacji w systemie międzynarodowym. Powrót Rosji do gry mocarstwowej ma więc charakter wielowymiarowy. W wymiarze globalnym jest gotowa przeciwstawić się hegemonii amerykańskiej, w wymiarach regionalnych z kolei wykazuje zdolność do budowania partnerskich relacji, opartych na współpracy i współdziałaniu, które pomogą kolektywnie przeciwważyć Zachód. Istota zagrożeń z jej strony tkwi w tym, że może w tych rolach okazać się skuteczna.
W odniesieniu do ładu pozimnowojennego Rosja wyraźnie kładzie nacisk na przywiązanie do tradycyjnych zasad prawa międzynarodowego, negując wszelkie formy interwencjonizmu (także pod egidą ONZ), czy ideologicznej misyjności, mającej na celu promocję zachodniej demokracji i liberalnej wizji praw człowieka. Przeciwstawia tym wartościom poszanowanie suwerenności państw i nieingerencji w sprawy wewnętrzne. Swoje ingerencje w sprawy wewnętrzne Gruzji, Syrii czy Ukrainy tłumaczy oczywiście zobowiązaniami traktatowymi, bądź koniecznością reakcji na wcześniejsze prowokacje i zagrożenia dla żywotnych interesów. Jest w tym jak widać sporo obłudy i dwuznaczności. Tym bardziej, że sama wytyka państwom zachodnim stosowanie podwójnych standardów w ocenie suwerennej równości państw. W sumie widać wyraźnie, że „wielkim” ciągle wolno więcej, kosztem państw „małych” i „słabych”.
Zachód dzięki umiejętnej propagandzie nie lubi pokazywać swojego ekspansjonistycznego oblicza czy to na półkuli zachodniej, czy w Afryce, ale bardzo chętnie obnaża dawny interwencjonizm radziecki czy krwawe wojny na obszarze poradzieckim. W istocie mamy do czynienia z tą samą logiką mocarstwowej hegemonii i podporządkowania. Rosja nie widzi zatem powodu, aby tłumaczyć się ze swoich naruszeń prawa międzynarodowego, gdy Stanom Zjednoczonym wybacza się nawet największe uchybienia w jego przestrzeganiu.
Rosja upomina się też o powrót do tradycyjnych zasad regulujących stabilność w stosunkach międzynarodowych. Chodzi o respektowanie zasady równowagi systemowej oraz uznanie odpowiedzialności mocarstw za regiony, które mają żywotne znaczenie w ich strategiach bezpieczeństwa. Komentatorzy sprowadzają ten postulat do odbudowy stref wpływów, gdy naprawdę bardziej jej chodzi o strefy wzajemnych interesów i odpowiedzialności.
Takie kategorie są znane w stosunkach międzynarodowych od czasów starożytnych i nie powinny wywoływać szczególnego zdziwienia. Przecież Zachód – tak USA, jak i Unia Europejska – także opierają swoje strategie międzynarodowe na tych pojęciach. Nadają im jednak pozytywne i atrakcyjne brzmienie „wspólnoty interesów” i „promocji wartości”, a nie „maskowania” uzależnień czy „drenowania” cudzej własności.
Problem protekcji dla państw poradzieckich ze strony NATO i Unii Europejskiej nie budziłby może większych obaw Rosji, gdyby nie był kamuflażem dla ekspansji neoliberalnej wizji świata, przejmowania inicjatywy w sferze gospodarczej przez wielkie korporacje i podporządkowania nowych obszarów wojskowo-przemysłowym interesom Zachodu. Rosjanie ze względu na bogate doświadczenie mają prawo do swoich obaw i strachu przed taką formą protekcji. Zresztą nie tylko Rosjanie. Polska pod rządami PiS jest najlepszym przykładem tego, jak po latach entuzjastycznej „westernizacji” zaczyna się odwrót w stronę „suwerennego” pojmowania interesów i wartości.
Celem pokój, nie konflikt
W prawie międzynarodowym znane są przypadki umów, które są zawierane na korzyść lub na szkodę trzeciego. Rosja z pewnością nie ma prawa weta wobec umów negocjowanych między Ukrainą a państwami zachodnimi, w tym organizacją bezpieczeństwa, jaką jest Pakt Północnoatlantycki. Ma jednak prawo ze względów geopolitycznych wyrażać obawy o skutki takich porozumień dla jej interesów. Roztropność i mądrość zatem nakazują, tak w odniesieniu do Zachodu, jak i rządzących w Kijowie, aby wziąć pod uwagę i rozwagę interesy rosyjskie. Inaczej bowiem może się okazać, że zwiększanie bezpieczeństwa jednej strony przyczyni się do wzrostu zagrożenia drugiej, a w efekcie do załamania stabilności ładu międzynarodowego.
Czy na Zachodzie doprawdy nie przeprowadza się analiz i przewidywań pod tym kątem? Czy rozbudowane studia strategiczne nie uczą poszukiwania oprócz wojny rozwiązań komplementarnych w imię celu najwyższego, jakim jest pokój a nie konflikt? Czy członkostwo w NATO państw słabych, skonfliktowanych z sąsiadami i zdezintegrowanych terytorialnie naprawdę zwiększa bezpieczeństwo sojuszu? A może jest to tylko pretekst dla innych celów?
Racjonalnym rozwiązaniem wydaje się objęcie „stref wrażliwych” wspólnym patronażem, zastosowanie koncepcji „odsunięcia” czy „wyłączenia” skonfliktowanych stron przynajmniej na jakiś czas (disengagement). Natychmiast pojawiają się w tym kontekście skojarzenia o groźbie „finlandyzacji” obszarów przejściowych. Zamiast jednak reagować emocjonalnie, może rzeczywiście warto przywrócić znaczenie takim rozwiązaniom, jak strefy neutralne i zneutralizowane. Postulował to zresztą Henry Kissinger już po zajęciu Krymu w stosunku do Ukrainy, ale go wyśmiano.
Bogate doświadczenie stosunków międzynarodowych uczy, że w hierarchicznym układzie sił należy poszukiwać rozmaitych sprawdzonych form równoważenia sprzecznych interesów rywalizujących o dominację stron. Rosja poszukuje porozumienia nie tyle w sprawie wspólnego zarządzania systemem wzajemnej współpracy, ile w sprawie ograniczenia eskalacji wzajemnej wrogości. Aż dziw bierze, że większość komentatorów nie chce dostrzec w jej propozycjach szansy na przebudowę klimatu konfrontacji w atmosferę odprężenia.
Trzeba przypomnieć sobie czasy przesilenia w stosunkach radziecko-amerykańskich podczas kryzysu rakietowego na Kubie w 1962 roku, aby cokolwiek zrozumieć z logiki możliwego odwracania napięć. Wydawałoby się, że kolejne porażki w wojnach interwencyjnych nauczą amerykańskich decydentów szacunku dla wielostronnych uzgodnień, poszukiwania konsensusu, z wykorzystaniem negocjacji.
Potrzebna jest przede wszystkim wrażliwość na odmienność kulturową i cywilizacyjną uczestników stosunków międzynarodowych. Plurilog czy multilog, a więc wielostronne rozmowy są możliwe pod warunkiem samoograniczenia i własnej powściągliwości, z zastosowaniem stylu rzeczowego, który propagują sami Amerykanie. Jego podstawowymi zasadami są: oddzielanie ludzi od problemu, koncentracja na interesach, a nie na celach, umiejętność poszukiwania wielu możliwości rozwiązania problemu, niosących ze sobą korzyści dla wszystkich, wreszcie oparcie negocjacji na obiektywnych kryteriach, z odniesieniem do powszechnie akceptowanych norm i równych praw dla stron negocjujących. Problematyce tej poświęcono rozległą literaturę, zatem warto byłoby obecnie wykorzystać wiedzę podręcznikową w celach praktycznych.
Dzieje się jednak tak od wieków, że strony muszą najpierw nawzajem rozpoznać swoje interesy, a czynią to bardzo nieufnie, podejrzliwie i ostrożnie, obawiając się rozmaitych pułapek zastawionych przez oponenta. W przypadku rokowań amerykańsko-rosyjskich czeka nas zatem długa droga, przeplatana rozmaitymi złowrogimi pomrukami i „pobrzękiwaniem rakietami”. Zbyt długo trwało rozniecanie wysokich napięć po każdej ze stron, żeby teraz szybko udało się wzajemne relacje sprowadzić do poziomu normalności i zgody. Najważniejsza jest wola kontynuacji rozmów, choćby – jak mawiał kardynał de Richelieu – nie było z tego doraźnego pożytku, ani nie była jeszcze widoczna przyszła korzyść.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: red.
- Odsłon: 4858
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2325
Wiele wskazuje na to, że starcie rosyjsko-amerykańskie nie może skończyć się szybkim pokojowym kompromisem, gdyż oznaczałoby to zanegowanie pretensji hegemonicznych każdej ze stron.
Taka specyficzna wojna (zwana sieciową, hybrydową, by proxy, itp.) będzie prawdopodobnie toczyć się długie lata, jeśli żadne z mocarstw nie popełni błędu dalszej eskalacji.
Rosja będzie z uporem upominać się o swoje prawo do artykułowania i obrony własnych interesów. Będzie bronić aktywnej obecności w przestrzeni poradzieckiej, którą tradycyjnie uważa za strefę „uprzywilejowanych interesów”. Starcie z USA stało się nieuniknione, gdy Amerykanie przekroczyli „czerwoną linię”, oznaczającą naruszenie wyłączności Rosji do operowania w tej przestrzeni.
Koszty nieprzyjaznych kroków wobec Rosji nie zniechęcą jej kierownictwa politycznego do prowadzenia zdecydowanej polityki, mającej na celu utrzymanie przewag w przestrzeni poradzieckiej. Definiując swoje żywotne interesy, zakreśla ona granice przybliżania się do niej zachodnich instytucji bezpieczeństwa i integracji. Choć budzi to irytację polityków zachodnich, nie może być przez nich lekceważone.
Rosja, zajmując Krym przeciwstawiła się Zachodowi; dowiodła, że znowu jest w stanie sprostać mocarstwowym wyzwaniom. Jej Realpolitik sprowadza się obecnie do kalkulacji ryzyka dalszej eskalacji konfliktu. Choć Rosja nie jest w stanie pokonać Zachodu pod względem militarnym, ani przeciwważyć pod względem ekonomicznym, potrafi jednak stanąć na przeszkodzie aspiracjom geopolitycznym innych potęg. Ma też, podobnie jak i Stany Zjednoczone, świadomość tego, że użycie broni jądrowej w ewentualnej konfrontacji zbrojnej między nimi nie ma sensu. Dlatego obie strony muszą liczyć na bilansowanie zasobów konwencjonalnych.
Niebagatelne znaczenie ma mobilizacja sojuszników i ich możliwości. Szacuje się na podstawie prostej arytmetyki rozkładu głosów w ONZ, że państwa znajdujące się wraz z Rosją w pewnej opozycji wobec USA kontrolują obecnie blisko 60% globalnego PKB, mają ponad 2/3 ludności Ziemi i obejmują ponad ¾ jej powierzchni. Dynamika rozwojowa państw należących do Grupy BRICS może być zagrożeniem dla wpływów zachodnich w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej. To daje do myślenia kręgom rządzącym w USA i Unii Europejskiej.
Rosja Putina odrzuca idealistyczne wizje zbliżenia się do Zachodu, a może raczej rezygnuje ze złudzeń, jakie w różnych kręgach politycznych występowały od czasu „nowego myślenia” i idei „wspólnego europejskiego domu” epoki Gorbaczowa. Podważając uniwersalizm wartości zachodnich, Rosja postawiła na obronę własnej drogi rozwoju. Sprzeciwia się także stosowaniu instrumentów presji zewnętrznej na jej reformy ustrojowe, uznając je za przejaw ingerencji w sprawy wewnętrzne. Zarzuca Zachodowi nierówne traktowanie, choćby w porównaniu z Chinami, które nie wywołują po stronie zachodniej tylu krytyk, a przecież na nie zasługują, jeśli chodzi choćby o przestrzeganie praw człowieka.
Świat Zachodu, stosując sankcje przeciwko Rosji, cieszy się ze spadku kursu rubla, załamania cen ropy naftowej, topnienia rezerw walutowych i kurczenia się gospodarki rosyjskiej do poziomu Meksyku. Modne są scenariusze katastroficzne, oczekiwania na rozpad Rosji, albo przynajmniej takie jej osłabienie, aby przestała ona się liczyć w gronie wielkich potęg. Mało który ośrodek analityczny, zajmujący się Rosją i poradzieckim Wschodem, stara się pokazywać alternatywne drogi rozwoju sytuacji na Wschodzie, na przykład w postaci sprzymierzenia Rosji z Chinami, czy też stworzenia systemu gospodarki, opartego na juanie i rublu, które mogą zagrozić Zachodowi.
Rachuby te nie uwzględniają rzeczywistego potencjału Rosji, tkwiącego nie tylko w jej zasobach surowcowych i przyroście dochodu narodowego. Nie biorą pod uwagę tego, co stanowi pewną siłę inercji oraz ryzyka, jakie pociąga za sobą ewentualny krach gospodarki rosyjskiej.
Nikt nie wie, czy Zachód sam nie stanie się wówczas obszarem wstrząsów, które mogą doprowadzić także do osłabienia jego gospodarki.
Ponadto nie zwraca się uwagi na skalę desperacji i determinacji rosyjskiego państwa, a także społeczeństwa w obronie swoich racji. To wszystko powoduje, że geopolityka tak łatwo nie ulega kalkulacjom ekonomicznym. Może się także okazać, że wbrew oczekiwaniom różnych zachodnich liberałów, rosyjski kryzys gospodarki wcale nie doprowadzi do zmiany politycznego przywództwa w Rosji.
W ramach wojny psychologicznej i informacyjnej z Rosją modne jest obrażanie i dezawuowanie rosyjskiego przywódcy. Twierdzi się, że Władimir Putin nie jest żadnym wielkim strategiem, a jedynie reaguje na bieżące i doraźne wydarzenia. W sprawie zajęcia Krymu nie było żadnego „wielkiego planu”. Po prostu zrodziła się szczególna okazja, a Rosja ją po prostu skrzętnie wykorzystała. Nie można więc odmówić Putinowi skuteczności.
Przypisywanie rosyjskiemu przywódcy cech demonicznych wynika raczej ze słabości strony zachodniej, która nie miała ani dobrego rozeznania w sprawach ukraińskich (nikt na przykład nie przewidział „zerowej” determinacji żołnierzy ukraińskich na rzecz obrony zajmowanego terytorium), ani nie rozumie współczesnych Rosjan. Nienawiść wobec Putina wynika być może z bezsilności wobec jego determinacji, a także niemocy wobec narastania silnych tendencji antyzachodnich w Rosji.
Obecnie można już zaobserwować wśród pewnej części polityków zachodnich wypowiadanie się w duchu Realpolitik. Ponieważ oficjalnie nie wypada się wyłamywać z antyrosyjskiego frontu, zatem czynią to przede wszystkim byli wysocy funkcjonariusze państwowi, bądź funkcjonariusze niższych rang. Na przykład Gerhard Schroeder (kanclerz RFN w latach 1998-2005 ) i Valéry Giscard d’Estaing (prezydent Francji w latach 1974-1981) uważają, że Rosja ma większe prawa do Krymu niż Ukraina, ponieważ to Rosja, a nie Ukraina, wywalczyła Krym z rąk Turków.
Aneksja Krymu była niewątpliwie naruszeniem prawa międzynarodowego, ale była też oparta na przesłankach wolicjonalnych ludności krymskiej. Do aneksji doszło drogą faktów dokonanych, które mają charakter normatywny. (Fakty dokonane są najczęściej rezultatem polityki siły. Zajęcie jakiegoś terytorium poparte wolą ludności je zamieszkującej daje podstawę do aneksji czy inkorporacji, choć prawo międzynarodowe nie uznaje tych aktów za legalne.
Fakty dokonane mogą jednak przybrać charakter normatywny poprzez decyzję wyrażoną w formie traktatowej ex post lub poprzez milczącą akceptację. Mamy wtenczas do czynienia z uznaniem zmian, jak w przypadku podmiotowości quasi-państw poprzez consuetudo). W dzisiejszych okolicznościach powrót Krymu do Ukrainy jest nieprawdopodobny, stąd politycy zachodni, którzy niewiele zrobili dla zażegnania konfliktu na Ukrainie muszą poradzić sobie z tym problemem.
Polska wobec rosyjskiej Realpolitik Bagaż doświadczeń historycznych, przede wszystkim ekspansja państwa rosyjskiego kosztem państwa polskiego wpływa na podtrzymywanie wizerunku groźnego ciągle imperializmu rosyjskiego. Uważa się za prawdę kanoniczną, że Rosja dąży do odwetu za przegraną w „zimnej wojnie”, odbudowując swoją pozycję mocarstwową przynajmniej na obszarze dawnej imperialnej dominacji.
Polska nie raz w historii traciła okazje do zbudowania silnej pozycji na Wschodzie. Do najbardziej znanych należy zmarnowanie dziejowej szansy przez Zygmunta III Wazę. Być może, gdyby król polski zaakceptował koronację Władysława Wazy w obrządku prawosławnym, zamiast Rosji zaistniałoby światowe, słowiańskie imperium Rzeczypospolitej – Polski, Litwy i Wszechrusi.
Są to oczywiście dywagacje oparte na historii alternatywnej. Tymczasem w polskiej historiografii obowiązuje niepodważalna teza, że to Rosja dążyła do rozszerzania swoich wpływów na zachód kosztem Polski. Pomija się świadomie inną tezę, że polska ekspansja na wschód także miała charakter imperialistyczny, zaś zawojowanie dotyczyło obcych etnicznie ziem.
Andrzej Drawicz lubił posługiwać się historią alternatywną. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby to Polacy (książę Józef Poniatowski) zasiedli jako zwycięzcy na Kremlu, a nie Rosjanie w Belwederze (cesarzewicz Konstanty Romanow). To układ sił zdecydował w pewnym momencie, że słabnąca Rzeczpospolita uległa potędze rosyjskiej. Nie było w tym żadnego zrządzenia losu ani kary boskiej. Upadek państwa polskiego pociągnął za sobą fale represji i kolejne tragedie.
W rezultacie ukształtowały się asymetryczne wizje i narracje historii obu narodów: jedna występującego z pozycji siły i wielkoimperialnej przewagi kata, i druga – jako ofiary. Zrodzona na tym tle mentalna asymetria nie pozwala krytycznie spojrzeć na udział każdej ze stron w doprowadzeniu do takiego stanu stosunków, jaki występuje obecnie. Jak na razie, dorobek Grup ds. trudnych w tym względzie nie jest imponujący. Jeśli nie nastąpi złamanie istniejącej dotąd i nieźle się trzymającej filozofii obwiniania drugiej strony za wszystko co złe we wzajemnych stosunkach, to do niczego te Grupy nie dojdą.
Polska ma do czynienia z mocarstwową Rosją i ten stan rzeczy budzi w elitach rządzących najwięcej oporu. Powstaje bowiem pytanie, czy pogodzić się z takim statusem Rosji, czy też próbować go podważyć i zmienić. Ponieważ Polska nie ma żadnych środków, aby zrealizować ten drugi wariant, stąd nie pozostaje nic innego jak zaakceptować istniejący stosunek sił i szukać modus vivendi w stosunkach z Rosją.
Realpolitik dyktuje warunki porozumień nie między tymi, których by się chciało widzieć za stołem rokowań, lecz z tymi, którzy aktualnie tam zasiadają. Polskie marzenia, aby Rosja bez Putina była rozmówczynią Zachodu, świadczą o braku zrozumienia istniejących realiów.
Deficyt myśli geopolitycznej
Polska cierpi na deficyt własnej myśli geopolitycznej, nie potrafi wykreować takich koncepcji, które byłyby zgodne z pierwiastkami narodowej tradycji i mądrości, a jednocześnie odpowiadały współczesnym okolicznościom i wyzwaniom.
Na tle konfrontacji między Zachodem a Rosją, Polska może wygrać tylko wtedy, gdy włączy się do współpracy transeuropejskiej i euroatlantyckiej na linii USA – UE – Rosja - Chiny w formie plurilogu (termin użyty przez Ursulę Caser, ekspertkę OBWE z Portugalii, podczas spotkania Projektu Koordynacyjnego w sprawach Ukrainy w Odessie w grudniu 2014), czyli mądrego udziału w komunikacji wielostronnej. „Jagiellońskie” koncepcje i wizje Międzymorza o wydźwięku antyrosyjskim powinny ustąpić pragmatycznej strategii państwa zarabiającego na tranzycie, pośredniczącego przede wszystkim w transporcie, komunikacji i obrocie towarami między Wschodem a Zachodem.
Wybór strategii amerykańskiej stawia tymczasem Polskę w pozycji państwa frontowego, realizującego interesy plutokracji amerykańskiej w konfrontacji z Rosją, prowadzącego politykę wbrew obu potężnym sąsiadom na wschodzie i zachodzie, nierozumiejącego sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej, a co gorsza - prowadzącego politykę niezgodną z własnym interesem narodowym.
Realpolitik pozwala politykom na usprawiedliwianie wyższymi racjami, przede wszystkim zmitologizowaną „racją stanu”, bądź „stanem wyższej konieczności”, zachowań dwuznacznych pod względem moralnym, a niekiedy także sprzecznych z obowiązującym prawem.
W Polsce do najsłynniejszych tego rodzaju zdarzeń ostatnich lat należy usprawiedliwianie zgody na więzienia CIA w Polsce. Zgoda ta była nielegalna, a na dodatek dała przyzwolenie na stosowanie tortur. Poza odosobnionymi głosami krytyki oficjalnej polityki władz (Józef Pinior, Adam Bodnar) nie było głosów sprzeciwu. Milczały przede wszystkim ośrodki zawodowo zajmujące się ochroną praw człowieka, nie mówiąc o kościołach.
Czyżby oznaczało to, że polskie społeczeństwo, a zwłaszcza jego elity przywódcze, w sposób bezrefleksyjny poddają się interpretacji racji stanu jako wyrazu stanu wyższej konieczności, a zatem akceptują Realpolitik? Ale w imię jakich wartości? Czy solidarność w każdej sprawie i za każdą cenę ze Stanami Zjednoczonymi nie jest aby zwyczajnym nadużyciem zaufania polskiego społeczeństwa?
A może nie jest to kwestia żadnej Realpolitik, a jedynie dowód polskiej naiwności i serwilizmu władz? Może społeczeństwo polskie jest zbyt mocno zindoktrynowane i nie ma szans na racjonalizację polityki?
To zjawisko indoktrynacji i antyracjonalizmu wyraźnie uwidoczniło się w kontekście wojny na Ukrainie. Jakże łatwo ludzie dali się omamić zadufanym w sobie amatorom, mieniącym się mężami stanu, którzy walkę z Rosją uznali za najważniejszy priorytet państwa, nawet wbrew polskiemu interesowi narodowemu.
Polską polityką rządzą dwa niebezpieczne mity: jeden o „wieczystych” gwarancjach ze strony Zachodu, drugi zaś o konieczności rywalizacyjnie nastawionej polityki wobec dwóch wielkich sąsiadów. Żadne lekcje z historii nie są przydatne dla zrozumienia tej oczywistej prawdy, że nie warto „przyjaciół szukać daleko, a wrogów blisko”.
Upowszechnianie tezy o Polsce jako „amerykańskim klinie” wbitym między Rosję i Niemcy służy jednak takiej właśnie mitologizacji. USA wykorzystują trudne położenie geopolityczne Polski i grają na polskich fobiach sąsiedzkich, co otwiera im drogę do realizacji w tym regionie świata własnych interesów strategicznych.
Wszelkie natomiast pomysły na odgrywanie przez Polskę przy pomocy Waszyngtonu roli mocarstwa regionalnego mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Taka rola nie jest przecież wynikiem wyłącznie własnych aspiracji i zewnętrznej protekcji, ale w wymiarze realizacyjnym stanowi rezultat rzeczywistego znaczenia politycznego i możliwości ekonomicznych.
Polska nie jest w stanie samodzielnie wpływać na bieg zdarzeń i procesów międzynarodowych ani wobec sąsiadów, ani ugrupowań regionalnych, trudno zatem znaleźć odpowiednią skalę, na której owa ranga mocarstwowa mogłaby zostać wyraźnie oznaczona. Ponadto warto pamiętać, że wszystkie role międzynarodowe państw, wynikające z czyjejś protekcji nie mają szans na legitymizację w szerszym środowisku międzynarodowym, bo nie są wiarygodne.
Wyznaczanie przez Stany Zjednoczone Polski na lidera regionalnego nie spotyka się z entuzjazmem jej najbliższego sąsiedztwa. Nie budzi też uznania wśród „starych” członków UE. Ponadto zgoda na rolę przywódcy regionalnego z nadania Ameryki oznaczać musi ograniczenie autonomii decyzyjnej.
Już teraz zaobserwować można niepokojące zjawisko braku artykulacji własnych interesów i bezkrytyczne przyjmowanie interpretacji amerykańskich, na przykład w kwestii autoryzacji i legitymizowania przez Radę Bezpieczeństwa ONZ akcji zbrojnych w stosunkach międzynarodowych czy lekceważenia prawa międzynarodowego.
Brakuje też odpowiedzi na pytanie, w jakich dziedzinach interesy narodowe są zgodne, a w jakich rozbieżne (bo przecież niekoniecznie sprzeczne) z interesami hegemonicznego mocarstwa amerykańskiego. Podobnej diagnozy brak jest w odniesieniu do państw UE, co wcale nie wzmacnia argumentacji prounijnej.
Od elit politycznych Polski można byłoby zatem oczekiwać większej śmiałości w akcentowaniu rangi interesów własnych, odwagi w umiejętnym dystansowaniu się wobec koncepcji nieodpowiadających polskiemu widzeniu świata, nawet gdy są one zgłaszane przez najbliższych i największych sojuszników. Z przyjacielskich i sojuszniczych związków Polski ze Stanami Zjednoczonymi nie wynika żaden imperatyw przytakiwania każdemu posunięciu Waszyngtonu.
Pora na samokrytykę
Pora spojrzeć samokrytycznie na kompleksy niedowartościowania i niczym nieuzasadnioną potrzebę akceptacji własnej wielkości. Zdolność do krytycznego postrzegania rzeczywistości nie musi przecież oznaczać dyskwalifikacji w oczach drugiej strony. Przeciwnie, może podnosić rangę współuczestnictwa w wypracowywaniu racjonalnych rozwiązań.
Polska powinna działać z innymi europejskimi sojusznikami USA, nie zaś silić się na pozycję prymusa zawsze gorliwie odczytującego sugestie mentora.
Uległość wobec silniejszego świadczy raczej o bezsilności, a nie sile, o pasywności i reaktywności, a nie kreatywności i inicjatywności, jest dowodem swoistej „samosatelizacji”, nawet gdy to skojarzenie niepotrzebnie nasuwa na myśl zupełnie inne czasy i kierunki geopolityczne.
W stosunkach polsko-rosyjskich utrzymuje się wysoki poziom deficytu zaufania, który ogranicza kontakty i perspektywy normalizacji. Problem Rosji tkwi w dogmatyzacji zachowań, podczas gdy jej partnerów, w tym Polski, nie stać z kolei na większą empatię i wyjście naprzeciw oczekiwaniom Rosji w dziele jej przebudowy, ale nie tyle na modłę zachodnią, ile w stronę własnej specyfiki.
W polskiej polityce wschodniej zabrakło wielkiej, przemyślanej wizji politycznej, o uniwersalnym charakterze, z której nawet po latach mogłyby korzystać kolejne generacje polityków. Wizje muszą uwzględniać realia, gdyż inaczej stają się nieskuteczne.
Polska niepotrzebnie ustawiła się na linii frontu między zachodnimi demokracjami a wschodnimi autorytaryzmami. Ze względu na swoją geopolitykę, czyli położenie względem wielkich potęg na wschodzie i na zachodzie Polska mogła wybrać drogę łącznika, łagodzącego nowy ideologiczny podział.
Tymczasem opowiedziała się jednoznacznie po jednej ze stron, co natychmiast skonfliktowało ją z Rosją. Do tego doszła martyrologiczno-heroistyczna interpretacja historii, wykorzystywanej w polityce, co skończyło się obciążeniem syndromem katyńskim całego procesu normalizacji.
Polscy politycy widzą aktywne role Polski tylko pod kątem pogorszenia stosunków z Rosją. Nikt nie kreuje scenariuszy pozytywnych, nie szuka możliwości układania się. Po prostu przyjmuje się jako aksjomat tezę, że z Rosją dogadać się nie można i żadna normalizacja nie wchodzi w grę.
Dominuje kompleks niewiary we własne możliwości i przeświadczenie, że nie ma innych sposobów działania. Krzysztof Szczerski uważa na przykład, że „jeśliby Putin zaczął robić rzeczy, które zaczną być postrzegane jako konfrontacyjne, na przykład wokół Syrii i Iranu, to mogłyby one stać się katalizatorem ewentualnych zmian w układzie sił międzynarodowych. Wtedy wzrosłoby znaczenie Europy Środkowej i Polski jako buforów czy sojuszników niezbędnych w moderowaniu ruchów Kremla”.
Późniejsze wobec tej wypowiedzi wydarzenia wokół Ukrainy pozwoliły na aktywizację Polski na kierunku wschodnim, ale jak dotąd nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów.
Polską stronę cechuje niebywała megalomania, jeśli chodzi o analizę rosyjskich intencji. Otóż wszelkie polityczne działanie Rosji wobec Polski przyjmowane jest jako wynik jakichś przemyślanych decyzji, gdy tymczasem wiele zdarzeń nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek spójną i wyrafinowaną strategią. To raczej polska strona prowokuje Rosjan do wysokiego mniemania o sobie.
Polacy też z uporem podkreślają, że Rosjanie narzucają im warunki jako słabszej stronie. Strona polska wykazuje niewiele inicjatywności, a jeśli czyni to strona rosyjska, to natychmiast spotyka się z zarzutem, że Rosjanie narzucają Polakom swoje warunki.
Złym doradcą jest arogancja moralna i ignorowanie racji drugiej strony. Gdy putinowska Rosja w oczach Zachodu staje się znowu groźnym państwem, a Zachód napiera na rozszerzanie swoich wpływów na obszarze poradzieckim, to nie ma innej metody, jak tylko rozpoznanie wzajemnych interesów i poszukiwanie możliwości pogodzenia zwaśnionych stron. Jeśli bowiem „partie wojny” zaczynają rządzić polityką, to jest pewne, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla pokoju.
Od polityków zachodnich i polityków polskich należy oczekiwać większego i skuteczniejszego zaangażowania na rzecz pokojowego rozwiązania konfliktu na Ukrainie, a nie podżegania do realizacji siłowego scenariusza na wschodnich rubieżach tego państwa.
Mobilizacja wojenna i dozbrajanie wojsk kijowskich przez Zachód, w tym przez Polskę, nie może skończyć się inaczej, jak tylko katastrofą na wielką skalę. Czas więc przywołać jastrzębi wojennych do porządku i otworzyć agendę dyplomatyczną, w której znajdzie się przy dobrej woli stron miejsce na kompromis.
Pożądane jest „wczucie się” w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę racji. Zachód powinien wykazać się większą inicjatywnością na rzecz mediacji w konflikcie ukraińskim. Sam bowiem znajduje się wobec wyzwań i śmiertelnych zagrożeń ze strony fanatycznego terroryzmu islamskiego.
Kto wie, czy wkrótce cała Północ nie będzie musiała skonsolidować się w konfrontacji z agresywnym Południem i napływem kolejnych fal uchodźców. Bez udziału wschodniej części kontynentu eurazjatyckiego trudno będzie o skuteczność w walce z dżihadystami spod sztandaru Proroka.
* * *
Warunkiem poprawy stosunków Rosji z Zachodem jest przede wszystkim akceptacja przez każdą ze stron takiej Ukrainy, której rząd byłby przyjazny wobec Zachodu, ale nie byłby wrogo usposobiony wobec Rosji. Ludność Ukrainy musi mieć wpływ na decyzję o wstąpieniu czy pozostaniu poza UE. To warunek zgody społecznej, będący u podstaw utrzymania Ukrainy w dotychczasowym kształcie.
Natomiast ze względu na interesy bezpieczeństwa strategicznego Ukraina musi pozostać poza strukturami NATO. Jest to wymóg Realpolitik nie tylko Rosji, ale także innych potęg, na przykład Chin.
Kwestia aneksji Krymu z czasem zejdzie na dalszy plan, gdyż jego powrót do Ukrainy w przewidywalnej perspektywie jest raczej mało prawdopodobny. Zachód będzie powtarzał pewne rytualne zaklęcia o nieuznawaniu aneksji, ale z czasem przyjmie to de facto do wiadomości.
Po dotychczasowych doświadczeniach ze skutecznością (czy też raczej nieskutecznością) sankcji Zachód ma świadomość konieczności podtrzymywania różnych kontaktów z Rosją w ramach polityki „otwartych drzwi” (keeping the door open policy). To daje szanse na zaniechanie konfrontacji na rzecz przywrócenia współpracy, tak potrzebnej całej północnej hemisferze.
Stanisław Bieleń
Część pierwszą - Realpolitik, czyli o nowej konfrontacji Rosji z Zachodem (1)zamieściliśmy w numerze SN 2/16
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2819
W stosunkach międzynarodowych mamy obecnie do czynienia z groźnymi zawirowaniami między Rosją a Zachodem. Rosji przypisuje się promowanie strategii wojennej, agresji i dezinformacji, tak jakby strona zachodnia, zwłaszcza USA, były w tym względzie bez winy.
A przecież to nie Rosja wchodzi w obszar wpływów amerykańskich, lecz dzieje się dokładnie odwrotnie – to Zachód ingeruje w tradycyjne sfery oddziaływań rosyjskich, przyjmując pozy misyjne i wyzwolicielskie.
Jeśli konsekwentnie opowiadać się przeciw sferom zależności i wpływów, to ani USA, ani Unia Europejska nie mają racji, gdy wypierając Rosję same dążą do poszerzenia swoich domen i korzyści (następuje powrót do „gry o sumie zerowej”, co przypomina rywalizację zimnowojenną między blokami Wschodu i Zachodu).
Przyjęcie założenia, że przynależność cywilizacyjno-geopolityczna państw położonych między Polską a Rosją jest kwestią otwartą powoduje, że usprawiedliwia się trwającą rywalizację o nowe wpływy. Oznacza to podsycanie nadziei na wyrwanie tych państw, zwłaszcza Ukrainy spod oddziaływań rosyjskich.
Tymczasem wiele spośród państw i społeczeństw poradzieckich jeszcze nie wie, gdzie naprawdę chce być. Mało kto zastanawia się nad kosztami i skutkami takich rekompozycji geopolitycznych, gdy tymczasem przelewana jest krew niewinnych ludzi, a Ukraina pod każdym względem jest ofiarą tej konfrontacji. Jeśli państwa Zachodu nie spojrzą krytycznie na swoją w tej sprawie rolę, to żadne moralizowanie nie przesłoni ich rzeczywistej roli współsprawcy ukraińskich nieszczęść. Dozbrajanie Ukrainy jest prostą drogą do eskalacji wojny, a nie ratowania pokoju.
Czas też zrozumieć, że Rosjanie mają takie samo prawo do obrony swoich racji, jak inne państwa i narody. Zachód nie może budować ładu międzynarodowego opartego wyłącznie na swoich wartościach i poczuciu wyższości nad „resztą świata”. Kompromis w stosunkach międzynarodowych wymaga rezygnacji każdego z ich uczestników z „jedynie słusznych” rozwiązań, opartych na samouwielbieniu i poczuciu przewagi. Ponadto, obywatele Rosji mają swoje prawo do strachu przed agresją zewnętrzną. Lekceważenie rosyjskich fobii powoduje narastanie napięć, które nieuchronnie doprowadzą do wybuchu konfliktu na wielką skalę.
Dramatyczne wydarzenia na Ukrainie w 2014 roku, nazwane „rewolucją godności”, spowodowały zasadniczą zmianę w stosunkach między Rosją a Zachodem. Rozmaite gremia międzynarodowe wyraziły swoje oburzenie, a nawet potępienie dla aktów pogwałcenia przez Rosję prawa międzynarodowego. Zgromadzenie Ogólne ONZ uznało referendum krymskie z 16 marca 2014 roku za nielegalne, zaś Rada Bezpieczeństwa 13 głosami przy sprzeciwie Rosji i wstrzymaniu się Chin opowiedziała się na wniosek USA za utrzymaniem ukraińskiej integralności.
W kwietniu 2014 roku Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy zawiesiło prawo głosu Rosji w tym gremium, zaś po wykluczeniu ze swojego grona Grupa G7 potępiła ją za aneksję Krymu, wyrażając zgodę na nałożenie skoordynowanych sankcji.
Od roku trwa izolacja Rosji na arenie euroatlantyckiej, co wpływa negatywnie na stan rosyjskiej gospodarki. Wprawdzie Rosja nadal zaopatruje państwa UE w gaz ziemny (31%) i ropę naftową (27%), ale dramatycznie maleją u niej inwestycje zachodnie, co skłania ją do poszukiwań partnerów w Azji. Z tego powodu Chiny mają szanse zająć miejsce strategicznego inwestora na Syberii i Dalekim Wschodzie.
Obecnej konfrontacji Zachodu z Rosją nie można zrozumieć bez spojrzenia na aktywizowanie się antyrosyjskich nurtów myśli politycznej w Stanach Zjednoczonych, dążących do wykorzystania słabości Rosji w celu zapewnienia swemu państwu hegemonicznej pozycji w świecie. Rozmaite plany ekspansji USA kosztem Rosji, aż po jej rozczłonkowanie (Zbigniew Brzeziński, William Kristol, Robert Kagan, George Friedman) nie mogą być w Moskwie traktowane inaczej jak tylko sygnały ostrzegawcze, wywołujące naturalny odruch mobilizacyjno-obronny.
Konsolidacja władzy i stabilizacja Rosji zostały odebrane jako zagrożenie dla pozycji Stanów Zjednoczonych. Stworzono negatywną narrację, z której usunięto na daleki plan wspólne interesy Rosji i Zachodu. Mimo prób otwierania się nowej Rosji w jego stronę w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ub. wieku, ten nie potraktował jej przyjaźnie, jako sojusznika i partnera, lecz raczej jako potencjalnego wroga.
Nie wiadomo, czy brakło wyobraźni, czy tylko woli politycznej ówczesnych liderów Zachodu. „W zamian za zgodę na demontaż imperium, rozwiązanie Paktu Warszawskiego oraz zjednoczenie Niemiec Gorbaczow otrzymał jedynie obietnicę prezydenta Busha (seniora), a także niemieckiego ministra Genschera, że NATO nie rozszerzy się na terytoria byłego bloku wschodniego, a odrodzona Rosja uzyska pomoc na przeprowadzenie reform i uznana zostanie za cennego partnera międzynarodowej współpracy” (A. Walicki: Czy Władimir Putin może stać się ideowym przywódcą światowego konserwatyzmu? , Przegląd Polityczny 2015, nr 130).
Okazuje się, że na gorbaczowowską Idealpolitik, pełną naiwnej wiary i ufności wobec Zachodu, ten ostatni odpowiedział arogancją i zlekceważeniem przyjętych „nieformalnych” zobowiązań. Konstatacje te są trudne do przyjęcia przez główny nurt publicystyki politycznej, w którym to Rosja i sam Putin są głównymi sprawcami wszelkich nieszczęść, a Zachód występuje w aureoli niewinnego świadka, a nawet ofiary.
Podstawy rosyjskiej Realpolitik
Mówiąc o powrocie Rosji do Realpolitik (twórcą terminu był Ludwig August von Rochau, niemiecki pisarz i polityk XIX w., zaś propagatorem Otto von Bismarck), uwagę kieruje się w stronę faktycznie uprawianej polityki, odwołującej się raczej do siły niż ideałów, zasad czy moralności. Liczy się cel pojmowany w wymiernych kategoriach, nie zaś postępowanie oparte na ideologicznych założeniach, prawie czy legalności.
Termin ten kojarzy się pejoratywnie i często jest przywoływany w kontekście makiawelizmu (stosowania technik nagannych z punktu widzenia etyki i moralności).
W encyklopedii niemieckiej Der Grosse Brockhaus Realpolitik to „polityka możliwości”, która nie jest identyczna ani z czystą polityką interesów (Interessenpolitik), ani z pozbawioną skrupułów polityką siły (Machtpolitik). Oznacza dopasowywanie politycznych celów do realnych okoliczności, rezygnację z przekonań na rzecz pewnych konieczności.
„Politykę realną” prowadziły i prowadzą różne mocarstwa. Klasycznym przykładem stosowania się do reguł Realpolitik była polityka Anglii, a następnie Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy często rezygnowali z przekonań na rzecz pewnych konieczności, podporządkowując się regułom balance of power, w myśl dewizy Henryka VIII – cui adhereo, praeest (zwycięży ten, do kogo przyłączę się). Kierując się mądrością, że „Anglia nie ma ani wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół, ma jedynie wieczne (wieczyste) interesy”, politycy brytyjscy zasłużyli sobie w oczach Francuzów na miano „perfidnego Albionu”. Wspominana z niechęcią brytyjska polityka appeasement wobec Hitlera miała w sobie wiele z Realpolitik. Trzeba było bowiem czasu na dokończenie własnego procesu zbrojeń, o czym mało kto dzisiaj pamięta.
Stany Zjednoczone w okresie „zimnej wojny” wspierały wiele krwawych dyktatur, o ile były one antykomunistyczne. Dotyczyło to zwłaszcza reżimów latynoamerykańskich. Realpolitik wiązano z polityką Henry’ego Kissingera w administracji Richarda Nixona, który odrzucał założenia doktrynalne czy etyczne na rzecz praktycznego poszukiwania kompromisu między wielkimi mocarstwami (na przykład normalizacja stosunków z ChRL, niezależnie od opozycji wobec komunizmu i doktryny powstrzymywania).
Realpolitik nastawiona jest przede wszystkim na skuteczne zaspokajanie interesów kosztem kompromisów ideologicznych. Także obecnie Amerykanie często wspierają reżimy autorytarne za cenę zabezpieczenia stabilności regionalnej czy lojalności sojuszniczej (na przykład Arabia Saudyjska czy Pakistan). Stosunkowo przychylnym okiem spoglądają na współczesne Chiny, licząc się przede wszystkim z ich potęgą gospodarczą, a pomijając milczeniem charakter reżimu wewnętrznego. USA realizują także swoją Realpolitik wobec Rosji. Są gotowe wspierać wszelkie reżimy polityczne, także niedemokratyczne, jeśli tylko są antyrosyjskie.
Realpolitik jest sprzeczna z wieloma zasadami prawa międzynarodowego, choćby prawem narodów do samostanowienia. Większość mniejszości narodowych, etnicznych, językowych czy religijnych na świecie nie może skorzystać z tego prawa w imię poszanowania innych zasad, zwłaszcza integralności terytorialnej i nienaruszalności granic, dyktowanych przez interesy państw istniejących. Jeśli mniejszości zdobywają poparcie zewnętrzne i są włączane na drodze aneksji czy agresji, tak jak to się stało w przypadku Krymu, wówczas świat wyraża słuszne oburzenie z powodu naruszenia standardów prawnych. Tymczasem to jest właśnie przejaw prawdziwej Realpolitik.
Rosja uwzględniła konkretne czynniki sprawcze i uznała, że warto podjąć określoną akcję na rzecz aneksji i inkorporacji Krymu. Musiała liczyć się z jej kosztami zarówno w wymiarze psychologiczno-moralnym, jak i materialnym (Rosja podobnie postępuje wobec tzw. zamrożonych konfliktów w quasi-państwach w „bliskiej zagranicy”, traktując je jako instrument nacisku na państwa w nie zaangażowane. Dotyczy to Naddniestrza, Górskiego Karabachu oraz Osetii Południowej i Abchazji. Polityka divide et impera jest pozostałością po czasach, kiedy Moskwa miała pełnię władzy nad tymi obszarami. Odmawianie Rosji przez Zachód prawa do decydowania o losie tych ziem i ludów spowodowało opór, wyrażający się w bojkotowaniu wszelkich inicjatyw, które prowadziłyby do zwiększania samodzielności wymienionych jednostek geopolitycznych).
Rosja wielokrotnie w swojej historii odwoływała się do Realpolitik. Postępowała tak w XIX wieku, kiedy odbudowywała swoją pozycję po przegranej wojnie krymskiej, ale także za czasów bolszewickich (pokój brzeski i Rapallo) i w ZSRR czasów Stalina (Pakt Ribbentrop-Mołotow i wielkie konferencje czasów II wojny światowej).
W okresie „zimnej wojny” stawiała na pryncypia ideologiczne, ale dla szukania przeciwwagi wobec Zachodu gotowa była zawierać „egzotyczne sojusze” z państwami Trzeciego Świata, które nie miały nic wspólnego z komunizmem. Po XX zjeździe KPZR w 1956 roku kierownictwo radzieckie postawiło na „pokojowe współistnienie” z Zachodem, czego praktycznym wyrazem było odprężenie lat siedemdziesiątych.
Między Europą a Azją
Nowa Rosja stanęła przed trudnym zadaniem redefinicji swojej tożsamości wewnętrznej i międzynarodowej. Ze względu na utratę imperium i spadek rangi w hierarchii potęg, Rosja poszukuje pośredniej drogi między europejskością, do której zawsze dążyła, a możliwościami, jakie otwiera przed nią Azja. „Geograficzna rzeczywistość Rosji, jej kontynentalny wymiar, łączy te dwa bieguny jej losu, choć dzisiaj kraj jest bardziej eurazjatycki niż kiedykolwiek i niż życzyli sobie tego ci, którzy od wieków nim rządzili” – pisze H. Carrère d’Encausse (Eurazjatyckie imperium. Historia Imperium Rosyjskiego od 1552 do dzisiaj).
W Rosji występuje wiele patologii (manipulacje wyborcze, kontrola mediów masowych, reglamentacja działań organizacji pozarządowych, wzrost roli aparatu przemocy, w tym służb specjalnych, rozrost biurokracji i wszechobecna korupcja, interwencje państwa w gospodarkę, brak respektu dla prawa, sterowanie legislaturą i sądownictwem, koncentracja władzy spersonalizowanej w ręku prezydenta), które hamują procesy modernizacji.
Rosja zachowuje jednak poważny potencjał zbrojeniowy, dysponuje wielkim kapitałem ludzkim, rozwija cybertechnologie, które pozwalają jej odgrywać ważne role międzynarodowe. Ogólnospołeczna mobilizacja na bazie uniesień patriotycznych jest ważnym czynnikiem legitymizacji władzy prezydenckiej. Póki to się nie zmieni, nie ma szans na jakąkolwiek modyfikację kursu w polityce wewnętrznej i zewnętrznej.
Transkontynentalna specyfika Rosji warunkuje szczególną wagę przywiązywaną przez nią do realnego układu sił w systemie międzynarodowym. Od niego bowiem zależy kształt ładu normatywnego, interpretacja, ewolucja i dyfuzja reguł gry. To stanowisko Rosji jest rezultatem doświadczenia z pierwszej dekady po zakończeniu „zimnej wojny”, kiedy Zachód wykorzystał słabość jelcynowskiej Rosji i narzucił światu strukturalną i normatywną „hegemonię”.
Rosyjska krytyka amerykańskiego unilateralizmu odnosiła się przede wszystkim do bezprawnego użycia siły przez USA i państwa NATO (Irak, Jugosławia). Wzmocnienie potencjału Rosji, w dużej mierze dzięki koniunkturze na rynku surowców energetycznych, pozwalało Rosjanom przybierać postawy bardziej zdecydowane i asertywne.
Promowanie uniwersalistycznej wizji ładu normatywnego i sprzeciw wobec relatywizmu narzucanego przez amerykańskiego hegemona znalazły swoje apogeum w wystąpieniu Władimira Putina na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w lutym 2007 roku. Opowiedział się wówczas przeciw koncentracji władzy, decyzji i siły w ręku jednego mocarstwa, promując świat policentryczny i multilateralny. Przywódca Rosji naciskał na przywrócenie właściwej rangi Radzie Bezpieczeństwa, której decyzje nie powinny być omijane czy podważane przez akty organizacji regionalnych, zwłaszcza NATO i Unii Europejskiej.
Na tle własnej wizji ładu międzynarodowego Rosja realnie ocenia swoje zasoby i jest świadoma ich znaczenia w północnej hemisferze. Jej geopolityczne wpływy opierają się na kontroli największej w świecie przestrzeni, nieprzebranych zasobach surowcowych, uznanym statusie w instytucjach międzynarodowych oraz globalnych ambicjach i aspiracjach.
Sąsiedztwo z regionami o ważnym znaczeniu dla bezpieczeństwa międzynarodowego czyni ją współuczestnikiem procesów decydujących o stabilności i bezpieczeństwie w Azji Środkowej, na Bliskim i Środkowym Wschodzie, na Dalekim Wschodzie i na Pacyfiku, w Arktyce, w Europie Północnej i Wschodniej. Żaden z problemów ważnych dla bezpieczeństwa międzynarodowego – koreański, afgański, irański, syryjski – nie może być rozwiązany bez udziału czy przynajmniej uwzględnienia stanowiska Rosji. Dotyczy to także zwalczania terroryzmu międzynarodowego, czy zapobiegania proliferacji broni masowej zagłady.
Te przykłady pokazują, na czym polega ranga mocarstwowości rosyjskiej. W dziedzinie strategicznej jedynie Stany Zjednoczone mogą ją skutecznie przeciwważyć. Dzięki zasobom wojskowym i surowcowo-energetycznym Rosja może zarówno stabilizować, jak i destabilizować stosunki międzynarodowe. Kontrolując szlaki tranzytowo-transportowe między Europą i Azją wpływa istotnie na międzynarodowe przesyły surowców i obrót towarowy.
Rosja jest uczestnikiem wszystkich najważniejszych gremiów decydujących o losach planety - od Rady Bezpieczeństwa ONZ poczynając (stałe członkostwo), poprzez G20, OBWE, BRICS, Szanghajską Organizację Współpracy, Radę Europy, kończąc na afiliacjach stowarzyszeniowych z APEC czy ASEAN. Inicjatywy dotyczące integracji eurazjatyckiej, nawet gdy na razie nie wychodzą poza fazę projektową, także nie mogą być lekceważone, zwłaszcza że towarzyszy im duża determinacja władz politycznych Rosji.
Motywacje w polityce rosyjskiej mają związek z gotowością i intensywnością jej wysiłków, a ściślej decydentów politycznych i kół gospodarczych, na rzecz zdobycia jak największego prestiżu i najwyższego statusu w stosunkach międzynarodowych. Są one warunkowane przez wartości ideologiczne, narodowe tradycje i aspiracje, osobowość i ambicje polityków oraz sprawność i skuteczność dyplomacji.
Opierając się na tych przesłankach, Rosja lokuje siebie pośród najważniejszych graczy światowych, bez których nie sposób rozwiązać żadnej istotnej sprawy. Ponosi też szczególną odpowiedzialność za masyw eurazjatycki, co stawia ją naprzeciw takich aktorów, jak Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Chiny. Jednocześnie taka pozycja daje jej możliwość rozgrywania tych potęg, negowania ich polityki, bądź wchodzenia w relacje partnerskie o charakterze przeciwważącym. (Rosja priorytetowo traktuje relacje z USA i z Chinami, a na dalszym miejscu stawia obecnie UE. W jej optyce ważniejsze są stosunki z Niemcami i z Francją, co oznacza podważanie dotychczasowych osiągnięć we wzajemnej współpracy rosyjsko-unijnej. Także sama UE nie pozostaje bez winy, przyjmując w wielu aspektach stanowisko proamerykańskie).
Klasyczni realiści, na przykład Henry Kissinger, największy ze współczesnych zwolenników Realpolitik, uznają, że jedynym sposobem utrzymania pokoju jest zachowanie obiektywnej równowagi sił, nawet gdyby to oznaczało konieczność podejmowania współpracy między państwami demokratycznymi i dyktatorskimi. W tym sensie nawołują do pokojowego układania się z Rosją, a nie kolejnego „zaangażowania”, na przykład poprzez nowe „powstrzymywanie”.
Państwa różnią się między sobą rozmaitymi koncepcjami urządzania się i pojmowania sprawiedliwości, ale to powinna być sprawa wtórna względem tego, co jest najważniejsze – zachowania stabilności ładu międzynarodowego.
W takim ujęciu Rosja spełnia ważną funkcję balansjera w regionalnych układach sił, co w rezultacie sprzyja utrzymaniu globalnego przywództwa przez Stany Zjednoczone.
Amerykańskim interesom sprzyja także rosyjskie zaangażowanie w zwalczanie ruchów fundamentalistycznych i terrorystycznych, udział w handlu światowym na zasadach WTO, gwarantowanie bezpieczeństwa energetycznego poprzez wiarygodność dostaw i ochronę szlaków transportowych oraz wpływ na handel bronią.
Na wszystkie te funkcje można oczywiście spoglądać także z perspektywy negatywnej, ale i wówczas nie można lekceważyć roli Rosji w strategii amerykańskiej jako liczącego się - i kto wie czy nie ważniejszego dla bezpieczeństwa międzynarodowego ze względu na czynnik jądrowy - państwa niż są Chiny jako rywal gospodarczy. Krytykując Stany Zjednoczone, Rosja prowadziła kampanię na rzecz stworzenia mechanizmów kolektywnego przywództwa opartego na głównych potęgach. Na świecie kojarzono to z tendencją do zbudowania nowego „koncertu mocarstw”, przypominającego XIX-wieczny system wiedeński. Tyle, że oprócz mocarstw zachodnich Rosja widziała w nim miejsce dla „wschodzących” potęg, zwłaszcza Chin, Indii, Brazylii czy RPA. Wraz z postępującą globalizacją, Zachód – zdaniem Rosji - stracił monopol na ustanawianie reguł gry i dyktowanie standardów międzynarodowych zachowań.
W lutym 2014 roku relacje między Rosją a Stanami Zjednoczonymi pogorszyły się tak gwałtownie, że w warunkach epoki przednuklearnej sytuacja wystarczyłaby do wypowiedzenia wojny. Tymczasem strony świadome groźby zbrojnej konfrontacji na wielką skalę postawiły na „wojnę nerwów”, czyli eskalację napięcia poprzez dyfamację, dywersję psychologiczną i wojnę informacyjną, politykę sankcji ekonomicznych, zrywanie forów konsultacyjnych i kanałów komunikacyjnych. Rosja zajęła twarde stanowisko w sprawach Ukrainy. Stawia na osłabienie jej władz i pozbawienie ich legitymizacji politycznej. Oficjalnie odcinając się od wspierania separatystów w samozwańczych republikach na wschodzie Ukrainy, Rosja zapewnia im nie tylko przetrwanie, ale także chroni własne interesy przed ich „niezależnymi” decyzjami i pochopnymi inicjatywami. Kierownictwo polityczne Rosji (ów „zbiorowy Putin”) postępuje metodycznie i pewnie, nie ustępując pod naciskiem Stanów Zjednoczonych. Ma świadomość, że schyłek amerykańskiej hegemonii będzie wywoływał odruchy agresywne.
Waszyngtońskie elity polityczne w okresie ćwierćwiecza, jakie upłynęło od zakończenia konfrontacji zimnowojennej i zniknięcia głównego wroga w postaci ZSRR, przywykły bowiem do statusu „właścicieli” świata. Nie wyobrażają sobie utraty supremacji hegemonicznej, której ktoś może rzucić wyzwanie. Tym bardziej, gdy czyni to Rosja, której nie brano pod uwagę, aby mogła współpracować „jak równy z równym” po okresie dewastacji lat dziewięćdziesiątych ub. wieku.
Zadaniem rosyjskiego kierownictwa jest więc utrzymanie pokoju, lub choćby jego pozorów tak długo, jak tylko to będzie możliwe. (Realpolitik nakazuje uwzględniać stosunek sił we wszystkich strategiach, tych nastawionych na rywalizację, i tych o charakterze kooperacyjnym czy akomodacyjnym. Wykorzystywanie jednostronnej przewagi zawsze musi być obwarowane gwarancją zwycięstwa bądź niepogorszenia sytuacji wyjściowej. Lekceważenie tych uwarunkowań prowadzi nieuchronnie do katastrofy po każdej ze stron). Realpolitik wymaga cierpliwości i rozwagi. Rosja, zgodnie z maksymą chińskiego stratega Sun Tzu, ma świadomość, że „największym zwycięstwem jest to, które nie wymaga bitwy”. W tym sensie Rosja uniknęła bezpośredniej inwazji Ukrainy, starając się wpływać na przebieg konfliktu i propozycje jego rozwiązania.
W sukurs jej myśleniu idzie stanowisko Henry’ego Kissingera, który uważa, że proces kształtowania i modelowania społeczeństw jest zwykle rozłożony na wiele dekad, jeśli nie stuleci. Zatem wszelkie interwencje zewnętrzne celem przyspieszenia zmian ustrojowych w jakimś państwie w sposób naturalny prowadzą do destabilizacji istniejącej równowagi.
Po przewrocie konstytucyjnym na Ukrainie Kissinger w marcu 2014 roku wypowiedział się na łamach „The Washington Post”. W swoim wywodzie ostrzegał przed konfrontacją Stanów Zjednoczonych i Rosji, która może przekształcić się w konflikt jądrowy. Postulował dla Ukrainy drogę neutralizacji, przypominającą położenie Finlandii w okresie zimnowojennym pomiędzy blokami. Mimo krytyki, stanowisko to nie ma do dzisiaj alternatywy.
Stanisław Bieleń
Prof. Stanisław Bieleń pracuje w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji. Jest to część pierwsza eseju prof. Stanisława Bielenia. Drugą zamieścimy w SN Nr 3/16.