Politologia (el)
- Autor: Adriana Łukaszewicz
- Odsłon: 2934
Koncepcja budowy tożsamości europejskiej ma legitymizować powstanie Unii Europejskiej.
Termin tożsamość narodowa związana jest z wyodrębnieniem pojęcia narodu. Pierwszym badaczem, który dokonał w początku XX w. rozróżnienia Kulturnation oraz Staatsnation był Friedrich Meinecke. Przez termin Staatsnation rozumiał on samookreślający się politycznie naród.
Smith rozumie naród jako wspólnotę ludzi, podlegających tym samym prawom i instytucjom, zamieszkującym dane terytorium. Jednak naród opisuje zarówno ideologia, polityka, jak i kultura. Ludzi tych łączą wspólne wartości, tradycja, kultura. Posiadają wspólne rozumienie pojęć, wspólne aspiracje, sentymenty i idee. Cechy te powinny obejmować albo wszystkich ludzi, albo przynajmniej ich dominującą większość.
Tożsamość narodowa to koncepcja wielowymiarowa, obejmująca język, sentymenty, symbolikę. Aby się wyodrębniła, muszą zostać spełnione następujące warunki: musi powstać społeczeństwo, świadome politycznie, funkcjonujące w ramach konkretnego terytorium, z którym się będzie ono identyfikowało i czuło do niego swoją przynależność. Muszą zostać zbudowane wspólne instytucje, przyjęte prawa i obowiązki.
Fundamentalne składowe tożsamości narodowej to: 1. historyczne terytorium, ojczyzna 2. wspólne mity i pamięć historyczna 3. wspólna kultura 4. wspólne prawa i obowiązki 5. wspólna gospodarka
Dwie koncepcje narodu
W modelu Zachodnim istnieją dwie koncepcje narodu. Pierwsza koncepcja dominuje w Europie Zachodniej. Zdaniem Bockenforde’a, naród można przedstawić „jako zbiorowość polityczną, której członków jednoczy wspólne przekonanie oraz wola, by żyć w ramach i w uległości wobec jednego porządku polityczno- państwowego”. Dla przykładu, bycie obywatelem francuskim oznacza wolę życia w ramach porządku, który proponuje państwo francuskie.
Społeczeństwo funkcjonujące w ramach takiej wizji narodu i wspólnoty jest otwarte i nie wykluczające ze względu na religię, rasę, czy kraj pochodzenia. Jest w stanie przyjąć i zintegrować miliony przybyszów ze wszystkich krajów, niezależnie od ich etnicznej przynależności i różnic językowych. Oczekuje ono w zamian gotowości życia w obowiązującym porządku oraz włączenia się w jego obręb, w charakterze lojalnego obywatela.
Można powiedzieć, że taka koncepcja narodu ma charakter włączający i umożliwiający integrację imigrantów. Zdaniem Smitha, ten model tożsamości narodowej oznacza wspólnotę kulturową ludzi zjednoczonych przez wspólną pamięć historyczną, mity, symbole i tradycję. Zwraca on uwagę na fakt, że w ramach takiego systemu każdy może samodzielnie decydować o swojej przynależności narodowej. Nie jest ona bowiem determinowana przez miejsce urodzenia.
Druga koncepcja narodu rozwinęła się na skutek specyficznych doświadczeń historycznych w Niemczech oraz w Europie Środkowo-Wschodniej, głównie w konsekwencji wieloletniego braku odrębnej państwowości tych państw. Kładzie ona nacisk na definiujące naród cechy etniczne i kulturowe. W świetle tych doświadczeń w tej części Europy powstawały państwa narodowe, tworzone w oparciu o kryteria miejsca urodzenia, wspólnego pochodzenia, wspólnego języka, historii czy kultury. W przypadku Polski bardzo ważną rolę w kształtowaniu poczucia tożsamości narodowej odegrała dodatkowo religia katolicka.
W ramach tej tożsamości olbrzymią rolę odgrywa poszukiwanie własnych korzeni, pamięć historyczna, badania języka, czy badania etnograficzne. Ich celem jest dowiedzenie ciągłości istnienia narodu. Społeczeństwa są swego rodzaju „super rodziną”.
Ponieważ tożsamość jest ściśle związana z miejscem urodzenia, nie ma możliwości swobodnego wyboru narodu przez jednostkę. Może ona znajdować się na emigracji, zawsze jednak posiadając pierwotną przynależność narodową i pierwotną tożsamość. Postrzeganie państwa przez pryzmat narodu połączonego wspólnotą historyczną sygnalizuje, że społeczeństwa je tworzące (oraz rządzący, jako ich reprezentanci) będą zamknięte, niechętne przyjmowaniu obcych, a może nawet- w sytuacji poczucia zagrożenia- ksenofobiczne.
Owe dwie wizje państwa wskazują na Unię Europejską, jako niesłychanie zróżnicowaną i skomplikowaną wspólnotę państw, w której każde z nich posiada inny bagaż doświadczeń historycznych, oraz uznaje odmienną siatkę wartości. Skutkiem tego na uniwersalną tożsamość Europy (jako kontynentu połączonego np. chrześcijańską przeszłością) należy nałożyć tożsamości lokalne, narodowe.
Czy istnieje tożsamość europejska?
Nie ma jednej idei tożsamości europejskiej. Co więcej, współcześnie mamy dwa paralelnie występujące terminy: tożsamość europejska, utożsamiana z Unią Europejską oraz tożsamość kontynentu europejskiego. W dodatku tożsamość europejska i integracja europejska nie są tożsame. Ludzie mogą się w pełni czuć Europejczykami i być przeciwko procesom integracyjnym. Europa przez wieki była kontynentem bardzo zróżnicowanym oraz rozbitym kulturowo. Poszczególne państwa charakteryzowało bardzo duże zróżnicowanie wewnętrzne, z odmiennymi tożsamościami poszczególnych grup społecznych. Podobne zróżnicowanie występowało pomiędzy poszczególnymi państwami.
Przez ostatnie tysiąclecie Europa nie tylko nie wytworzyła swej wspólnej, „kontynentalnej, cywilizacyjnej” tożsamości, co trawiona była licznymi wojnami, a główna energia Europejczyków skierowana była na zabijanie i wzajemne zwalczanie.
Wraz z pojawieniem się projektu europejskiej integracji po II wojnie światowej w elitach europejskich, pomnych na tragiczne doświadczenia dwóch wojen światowych, pojawiła się koncepcja budowy tożsamości europejskiej. Ma ona legitymizować powstanie Unii Europejskiej. Ramy deklarowanej przez polityków wspólnej tożsamości „cywilizacji” europejskiej tworzy wspólnota ekonomiczna i polityczna. Także doświadczenie historyczne, w postaci zainicjowania systemu kapitalistycznego i gospodarki rynkowej, czy wprowadzenie po raz pierwszy w nowożytnej historii nowoczesnych instytucji demokratycznych.
Bardzo istotnym elementem budowanej tożsamości europejskiej jest wspólnota pokoju, zjednoczenie się wobec zagrożenia wojną. Sama koncepcja tożsamości europejskiej jest jednak bardzo złożona. Wymaga badań interdyscyplinarnych z zakresu psychologii, socjologii, filozofii, polityki. Proponowana tożsamość europejska nie jest jednak traktowana jako jednorodna, zunifikowana; traktowana jest raczej jako swego rodzaju rama dla wyrażania swych odmienności, zróżnicowania ludzi i organizacji. Celem inicjatorów kształtowania tożsamości europejskiej jest zaproponowanie takiego modelu, który będzie zachęcał i chronił różnorodność państw i społeczeństw europejskich, a nie narzucał unifikację kulturową.
Projekt kształtowania tożsamości europejskiej w ramach zjednoczonej Europy jest projektem elit. Ma przez to swoje naturalne granice. W dodatku niezmiernie trudno jest określić, co to w ogóle jest europejska tożsamość: czyja? Elit? Ogółu? Według Karolewskiego, współcześnie 93% elit europejskich jest za integracją, podczas gdy w populacji ogółem cieszy się tylko 53% poparciem.
Tożsamość narodowa a migracje
Różne podejścia do idei państwa i narodu znajdują swoje przełożenie na ocenę i przyjętą politykę wobec obecnej fali migracyjnej do Europy. Znacznie trudniej jest znaleźć zrozumienie wobec napływu migracji w państwach opierających koncepcję narodu na wspólnocie kulturowo-historyczno-językowej. Bronią się one przed przyjęciem migrantów, słabo procedują rozwiązania, mające za zadanie zintegrowanie przybyszów ze społeczeństwami.
Inaczej jest w przypadku państw, które od lat są wielokulturowe. Łatwiej otwierają się na przybyszów, pod warunkiem, że ci akceptować będą ład panujący w ich państwach. Jak się wydaje, także z tego powodu są znacznie lepiej instytucjonalnie przygotowane do tej operacji. Warto zatrzymać się dłużej na szczególnym przypadku niemieckim. Niemcy są państwem, w którym na poziomie politycznym doszło po II wojnie światowej do zredefiniowania koncepcji narodu. Wojna, która doprowadziła do utraty dużej liczby rąk do pracy, zmusiła państwo do zapożyczania obcej siły roboczej. W kraju pojawiła się duża diaspora jugosłowiańska oraz turecka. Doprowadziło to do przewartościowania modelu państwa w tym kraju.
Niemcy, pierwotnie zbudowane w oparciu o wspólnotę języka, historii i kultury, akceptują obecnie w dużym stopniu włączanie w jej tkankę ludzi pochodzących z innych kręgów kulturowych, władających innym językiem i posiadających inną historię. Realizowany od lat projekt nowego państwa niemieckiego zbliża Niemcy do modelu multi-culti, realizowanego we Francji czy Niemczech.
Ostatnie wydarzenia w Niemczech, w postaci agresywnych zachowań migrantów wobec społeczeństwa niemieckiego (głównie kobiet) oraz skala napływu cudzoziemców spowodowały poczucie zagrożenia, a w efekcie doprowadziły do usztywnienia i pojawienia się niechęci wobec migrantów.
Budzi wątpliwości, czy dobrze funkcjonująca dotychczas polityka państwa, zmierzająca do redefinicji idei narodu oraz oparcia jej na modelu państwa wieloetnicznego i włączającego, będzie dalej akceptowana przez rdzenne społeczeństwo niemieckie. Jak można wnioskować ze wzrostu popularności partii nacjonalistycznych i prawicowych, Niemcy stają się państwem, w którym narracja polityczna zaczyna wchodzić w kolizję z narracją społeczną.
Adriana Łukaszewicz
Powyższy tekst jest fragmentem wystąpienia Autorki podczas konferencji Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 plus (14-15.05.16) poświęconej tożsamości europejskiej i ukaże się drukiem w wydawnictwie KP w końcu 2016 roku.
Tytuł i wyróżnienia pochodzą od redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1092
Kryzys Zachodu i nowe potęgi
Problemem dla wspólnoty euroatlantyckiej stał się brak konsolidacji funkcjonalnej i odśrodkowe postawy USA, Turcji czy Francji. Sojuszem Północnoatlantyckim rządzą obecnie dwie geopolityki – egoizmów i strachu. Tę pierwszą uprawiają najsilniejsi uczestnicy, kierujący się ambicjami przywódczymi i dysponujący atutami samodzielności strategicznej. Drugą natomiast manifestują państwa przyjęte jako „sieroty” po bloku wschodnim w ramach strategii bandwagoning. Te ostatnie chcą narzucić własne ambicje i lęki całemu Zachodowi, zapominając, że znalazły się w koalicji na zasadzie „późno przychodzących” klientów i petentów. To w sposób naturalny wywołuje rozmaite perturbacje natury psychologicznej. Asymetria sił w sojuszu zawsze rodzi nieporozumienia i wymaga skrupulatnego przestrzegania zasad solidarności koalicyjnej.
Co dotyczy Polski, to jak stwierdza jeden z analityków, Łukasz Gadzała (Rzeczpospolita, 27.11.19) - „od dawna popycha (ona) NATO w kierunku rozwiązań militarnych, a to siłą rzeczy spotyka się z oporem największych europejskich sojuszników, którzy najchętniej rozwiązaliby konflikt na Ukrainie na drodze dyplomatycznej i z większym spokojem oceniają zagrożenie ze Wschodu (...). Ponadto w ostatnich latach Polskę zdają się interesować jedynie gwarancje zawarte w artykule 5., który mówi o kolektywnej obronie w przypadku ataku na jednego członka sojuszu.
Nie przywiązujemy jednak najmniejszej wagi do pierwszych artykułów Traktatu Północnoatlantyckiego, mówiących o konieczności przestrzegania reguł demokracji i praworządności i o rozstrzyganiu konfliktów lub sporów na drodze dyplomatycznej. Na Zachodzie jesteśmy więc postrzegani jako państwo, które powoli odchodzi od liberalnej demokracji, a w kontaktach z innymi jest roszczeniowe i konfliktowe”.
Coraz większym wyzwaniem i źródłem zagrożeń dla stabilności systemu międzynarodowego są Chiny. Okres pozimnowojenny był dla nich epoką „pokoju przez handel i wzrost gospodarczy”. Paralelne interesy z Rosją, zwłaszcza wobec państw Azji Środkowej i w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy powodowały utrzymywanie w miarę stabilnej regionalnej równowagi sił.
Po drugiej stronie protekcja amerykańska odgrywała ważną rolę w pokojowym rozwoju Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, a szerzej całej Azji Południowo-Wschodniej i Południowej. Amerykanie lubią powoływać się na swoją rolę hojnego protektora, zapominając jednak o swoich niechlubnych kartach zaangażowania w Azji, jak choćby podczas wojny wietnamskiej. Powstrzymywanie i odpychanie komunizmu – chińskiego i radzieckiego – miało swoją okrutną cenę, zapłaconą także przez samą Amerykę.
Po zakończeniu „zimnej wojny” Stany Zjednoczone przybrały pozę „łagodnego hegemona”, co znalazło akceptację pośród wszystkich azjatyckich graczy stawiających na bogacenie się dzięki procesom rosnącej współzależności, współpracy i integracji gospodarczej.
Chiny wpasowały się w te trendy, wykazując jednocześnie coraz większe aspiracje mocarstwowe, będące konsekwencją dynamicznego, by nie powiedzieć eksplozywnego wzrostu gospodarczego (w 2019 roku udział Chin w globalnej gospodarce mierzony wg PKB wyniósł już prawie 20%).
W efekcie nieustępliwość w obronie swoich wartości doprowadziła do podobnego efektu zakłóceń porządku azjatyckiego, jak stało się to ze względu na pretensje geopolityczne Rosji w Europie. Wraz z potęgą gospodarczą i wysoką pozycją w handlu międzynarodowym Chiny zaczęły wykazywać aspiracje w dziedzinie potęgi wojskowej, co naraża je na konfrontację z największym rywalem, jakim są Stany Zjednoczone. W literaturze ten fenomen opisano jako „pułapkę Tukidydesa”, pokazującą nieuchronność wojny spowodowanej obawami Sparty przed wzrostem potęgi Aten.
Niektórzy obserwatorzy przywołują w tym kontekście aspiracje mocarstwowe Niemiec w ostatnich dekadach XIX wieku, dlatego posługują się metaforą „wilhelmińskich” Chin doby współczesnej. W historii trudno wprawdzie o proste analogie, ale ostrzeżenia płynące ze strony mocarstwowych Chin są zbyt poważne, aby je lekceważyć.
Na razie można jedynie stwierdzić, że kolejna teoria Zachodu poniosła porażkę. Według niej wzrost gospodarczy sprzyja tendencjom demokratyzacyjnym, a w rezultacie budowie demokracji. Tymczasem Chiny nie zamierzają zmieniać swojego reżimu opartego na oligarchii komunistycznej, a ich polityka zagraniczna nie ma nic wspólnego z liberalnymi standardami demokracji. Pozostaje więc jedynie nadzieja, że Państwo Środka, kierując się swoim sinocentryzmem, nie postawi w przewidywalnej przyszłości na imperialne zawojowanie swoich sąsiadów, że skoncentruje się na dalszym bogaceniu i budowaniu „pokoju przez komercjalizację”, jak to ujmuje Bogdan Góralczyk w książce Wielki renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje.
W stosunkach międzynarodowych późnego „pozimnowojnia” następuje policentryzacja i pluralizacja systemowa. Nie ma obecnie jednego mocarstwa, jak w czasach „zimnej wojny”, które dążyłoby do zmiany istniejącego status quo. Można raczej wskazać na kilka potęg, takich jak Rosja, Chiny czy Iran, które w układach regionalnych próbują wpływać na zachodzące zmiany w pożądanym dla siebie kierunku.
Europa jest w stanie sprostać rywalizacji z największymi potęgami kształtującego się policentrycznego ładu międzynarodowego pod warunkiem maksymalnej konsolidacji sił. Wymagałoby to jednak ściślejszej integracji państw strefy euro, europejskiej armii i wspólnego przemysłu zbrojeniowego oraz strategicznego dialogu na partnerskich zasadach z Rosją, Chinami i USA.
W odróżnieniu od czasów zimnowojennych, żadne z wielkich mocarstw nie stawia obecnie na uniwersalną krucjatę ideologiczną, ani na samowystarczalność czy izolowanie się od reszty świata. Co najważniejsze, nie kieruje swojej gospodarki na przygotowania do wojny. Pragmatyczne podejście do realizacji interesów, opartych często na globalnych współzależnościach i grze zbiorowej daje nadzieję, że ryzyko wybuchu wielkiej wojny ulega oddaleniu. Nikt nie ma wyraźnych motywacji ani intencji, aby taką wojnę wzniecić. Im silniejsze powiązania ekonomiczne w skali globalnej, tym większe koszty globalnego konfliktu. Nie oznacza to jednak zaniku rywalizacji i walki o prymat, które są nieprzemijającą siłą napędową polityki międzynarodowej.
Ład kooperacyjny czy konfrontacyjny?
W wielu kręgach opiniotwórczych Zachodu panuje przekonanie, że cała wina za naruszenia ładu pokojowego we współczesnym świecie spoczywa na państwach autorytarnych, które skorzystały z „dywidendy pokoju” i zdołały odbudować lub nawet zwiększyć swoją potęgę, zagrażając w różnych częściach świata interesom państw zachodnich. Wskazuje się przede wszystkim na Rosję, Chiny i Iran.
Stanowią one rzeczywiste wyzwanie wobec Zachodu, stawiają bowiem na zdecydowaną obronę swoich wartości cywilizacyjnych, sprzeciwiając się ekspansji wartości i wpływów zachodnich. Sięgają przy tym do uzasadnień nacjonalistycznych i religijnych swoich racji, zabiegając o legitymizację niedemokratycznych reżimów politycznych w oczach obywateli, poprzez gwarantowanie wzrostu gospodarczego i poprawę kondycji materialnej swoich społeczeństw.
Na Zachodzie nie zawsze słusznie określa się te państwa rewizjonistycznymi, gdyż tak naprawdę bronią one uparcie swojego stanu posiadania. W przypadku Chin uderzająca jest ponadto dynamika ich wzrostu gospodarczego i udział w wyścigu technologicznym, co powoduje po stronie zachodniej, zwłaszcza w odczuciu hegemona amerykańskiego, groźbę zepchnięcia go do defensywy i utraty statusu światowego przywództwa.
Naiwnością jest oczekiwanie, że demokratyzacja Rosji, Chin czy Iranu na wzór zachodni jest możliwa i że państwa te po spełnieniu warunków demokracji liberalnej mogłyby stać się współudziałowcami liberalnego ładu międzynarodowego pod dyktando Stanów Zjednoczonych. Takie myślenie jest oderwane od realiów i ich uwarunkowań, ale jest także dowodem na daleko idącą ideologizację w duchu misjonizmu amerykańskiego.
Klęski poniesione przez Stany Zjednoczone w akcjach na rzecz promocji demokracji w okresie pozimnowojennym skłaniają nie tylko do większej powściągliwości, ale także do sceptycyzmu, czy uda się kiedykolwiek zbudować ład demokratyczny w stosunkach międzynarodowych. Wiele wskazuje raczej na to, że przewagę zdobędą mocarstwa autorytarne, które stworzą nową hierarchię międzynarodową (system zwierzchności i podporządkowania). Nie jest wykluczone, że takiej transformacji towarzyszyć będzie chaos i niska przewidywalność zjawisk w życiu międzynarodowym.
Jutrzejszy świat
Świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Poza państwami rewizjonistycznymi najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy.
Drugie największe wyzwanie to rosnąca liczba państw upadłych i słabych, które nie będą w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium, mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie.
Co gorsza, chaos będzie sprzyjał niekontrolowanemu przepływowi broni masowego rażenia oraz wybuchom groźnych epidemii, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.
Przyszły świat będzie coraz bardziej policentryczny, wielobiegunowy, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.
Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie między Arabią Saudyjską i Iranem w Jemenie czy w Syrii. Jest wysoce prawdopodobne, że kolejne państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia. Bioinżynieria, nanotechnologia, mikrosatelity, broń elektromagnetyczna i hipersoniczna, a także zastosowanie różnego rodzaju broni laserowej – wszystko to diametralnie zmieni oblicze pola walki.
W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas migrantów – uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej.
Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.
Pochwała kompromisu
Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia synergicznego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami bezpieczeństwa.
Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe. Odwołanie do nich jest przejawem racjonalizacji, jeśli chodzi o rozstrzyganie spornych kwestii przy użyciu siły. W miejsce wspomnianej na początku wojowniczej starorzymskiej sentencji warto promować inną mądrość, iż pax melior est quam iustissimum bellum, co w wolnym tłumaczeniu może brzmieć, że każdy dzień nawet najbardziej parszywego pokoju jest lepszy od każdego dnia nawet najpiękniejszej wojny.
Wojna odwołuje się przede wszystkim do instynktów – żądzy władzy, dominacji, odwetu, natomiast negocjacje apelują do rozumu – kalkulacji zysków i strat, obopólnych korzyści, udowodniania swoich racji z respektem choćby dla części racji drugiej strony czy stron.
Negocjacje oznaczają sztukę budowania porozumienia opartego na gotowości brania pod uwagę odmiennych punktów widzenia. Istotą tej funkcji jest osiąganie kompromisu, który jest warunkiem każdego porozumienia. Kompromis polega na wzajemnych (obopólnych) ustępstwach, na zrzeczeniu się całości lub części własnych roszczeń oraz uznaniu roszczenia w całości lub części drugiej strony.
Zgodnie z teorią niemieckiego socjologa Georga Simmla, u podstaw kompromisu leży jeden z największych wynalazków ludzkości – fakt, że nagrodę, będącą przedmiotem konfliktu (na przykład władzę, terytorium, zasoby) można zrekompensować albo poprzez podział, albo na zasadzie odszkodowania. Zawieranie kompromisów wymaga zatem specjalnych umiejętności: polega – po pierwsze – na zdolności dostrzegania, że kompromisowe rozwiązanie jest w ogóle możliwe, a po drugie – na trudnej sztuce odpowiedniego dzielenia nagród lub ustalania stosownych odszkodowań w taki sposób, żeby nie stało się zarzewiem nowych konfliktów.
Kompromis uznaje się za zasadę wspólnego dochodzenia do prawdy, co oznacza, że żaden z partnerów negocjacji nie zmusza drugiego do bezwzględnego podporządkowania się swoim poglądom i przekonaniom, a wręcz przeciwnie, pozostawia mu niezależność jego decyzji. Istotą relacji jest wczuwanie się w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę racji. W ten sposób strony wznoszą się jakby ponad siebie, dążąc ku wspólnocie jednego i tego samego punktu widzenia na sprawy i rzeczy, których negocjacje dotyczą. Partnerzy, podejmując dialog są tym samym gotowi prawdę drugiego partnera uczynić częścią swojej prawdy. To wszystko oznacza, że strony dzielą między sobą zarówno satysfakcję, jak i niezadowolenie z osiągniętego wyniku rozmów. Żadna z nich nie musi być całkowicie zadowolona, ale też nikt nie jest pozbawiony pewnych korzyści, jakie daje porozumienie.
Dwa etosy
Etos rycerski odrzuca przydatność kompromisu, podczas gdy etos kupiecki go akceptuje. Tradycja liberalna Zachodu nawiązuje do sztuki kompromisu w kontekście transakcji handlowych. Kompromis jest bowiem wzorem wypracowanym w trakcie dobijania targu. Najważniejszym motywem zachowań kompromisowych stała się optymalizacja zysku, a nie walka za wszelką cenę, odwoływanie się do celów praktycznych, a nie do dumy i godności. Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą w niektórych kręgach kulturowych za nierycerskie czy niehonorowe.
Dzięki nastawieniom kompromisowym na świecie upowszechnia się uniwersalistyczna świadomość o wspólnocie wartości ogólnoludzkich i ich prymacie wobec wartości partykularnych. Poczucie wspólnej odpowiedzialności za losy świata zmusza coraz więcej uczestników życia międzynarodowego do poszukiwań rozwiązań polubownych, opartych na zmyśle pojednania, a nie nieprzejednania.
Niezależnie od wielu irracjonalnych motywów popychających ludzi do walki, to porozumienia i układy oparte na kompromisach, choćby nawet niedoskonałych, są niewątpliwie rezultatem coraz powszechniejszej rozumnej kalkulacji kosztów i korzyści. Podejście takie jest wzmacniane przez tzw. rozwiązania integratywne, które zakładają działania synergiczne, zespolone, na rzecz wspólnej wygranej, a więc takiego pomnażania dóbr, aby ich wystarczyło dla wszystkich, bądź spojrzenia na problem z szerszej perspektywy, uwzględniającej pluralizm punktów widzenia i myślenie w kategoriach celu nadrzędnego. Ogromną rolę w tych sprawach mogą odegrać organizacje międzynarodowe, i te rządowe, od „staruszki” ONZ począwszy, i te pozarządowe, których liczba rośnie w postępie geometrycznym.
Póki w debacie dominuje retoryka oparta na wrogości, obrażaniu drugiej strony, nie ma szans na kompromis i normalność. Widać to w szczególności w stosunkach między Zachodem a Rosją na tle kryzysu ukraińskiego. Od dawna wiadomo, że tam, gdzie nie ma negocjacji, trwają destrukcyjne kłótnie. Unia Europejska jest takim fenomenem kulturowo-cywilizacyjnym, który do perfekcji doprowadził wiązanie interesów państw członkowskich w drodze ciągłych negocjacji i poszukiwania kompromisów. Projekt oparty na założeniu: żadnych zwycięzców ani pokonanych, lecz wspólne korzyści dla państw prowadzących negocjacje - na naszych oczach ulega pewnej erozji, niemniej idea zjednoczonej Europy ma nadal swoich zwolenników i obrońców.
Integrująca się Europa może poszczycić się dorobkiem w dziedzinie wdrażania nowego rozumienia owej synergii, wyrażającej się w jedności politycznej. Jedność, jak wolność, występuje w dwóch postaciach. Istnieje bowiem „jedność narzucona lub wymuszona” oraz „jedność wynegocjowana lub wypracowana w procesie argumentacji” mająca na celu wzajemne porozumienie.
„Jedność narzuconego dogmatu” i „jedność wynegocjowanego kompromisu” różnią się pod względem sposobów ich osiągania, celów, którym mają służyć, oraz stabilności, jaką gwarantują. Jedność narzucona wydaje się trwała, ponieważ opiera się na sile. Występuje jednak wyjątkowo rzadko.
„Jedność negocjowana” może wydawać się niestabilna, z reguły jednak, jeżeli uda się ją osiągnąć, okazuje się o wiele trwalsza i stabilniejsza. Jest tak dlatego, gdyż „jedność narzuconego dogmatu” jest nie do zniesienia przez tych, którzy zostali do niej przymuszeni i prędzej czy później przeciwko niej się zbuntują. „Jedność wynegocjowanego kompromisu” jest szanowana i ceniona przez wszystkich, którzy angażują się w jej uzyskanie, jeżeli faktycznie im na niej zależy.
„Jedność narzuconego dogmatu” ma na celu podporządkowanie słabszych silniejszemu, „jedność negocjowanego kompromisu” – wielostronną współpracę opartą na warunkach zbliżonych do równości. Kto jedność narzuca, działa w przekonaniu, że świat jest możliwy bez antagonizmów. Dlatego dąży do ich likwidacji.
Dążenie do jedności drogą negocjacji wynika ze świadomości, że antagonizmów zlikwidować się nie da, a jeżeli tak, to tylko na chwilę. Częścią tej świadomości jest też to, że antagonizmy są nie tylko destruktywne, ale mogą być konstruktywne. „Jedność narzucona jest tyranią, jedność negocjowana – demokracją” - pisze Adam Chmielewski (Dwie koncepcje jedności: interwencje filozoficzno-polityczne).
Wysokie napięcia w stosunkach międzynarodowych i podsycanie klimatu przychylnego dla zbrojeń i rzemiosła wojennego zmniejszają szanse wykorzystania negocjacji jako instrumentu polityki. Nie przekreślają jednak szans i możliwości. Wszystko zależy od woli politycznej przywódców politycznych. Bez niej niemożliwe jest ani wszczęcie negocjacji, ani ich skuteczne zakończenie.
Nawet największe zaangażowanie profesjonalnych dyplomatów na rzecz zbliżenia między ludźmi kończy się fiaskiem przy braku dobrej woli rządzących. Na stan relacji między państwami i narodami wpływają zarówno czynniki polityczne, jak i kultura osobista, wzajemne sympatie i antypatie przywódców politycznych oraz uczestników rozmów. Gdy wybucha kryzys i leje się krew, jak w Syrii czy na wschodzie Ukrainy, warto pytać, gdzie podziała się polityka, gdzie są wagony pełne negocjatorów, gdzie ambasadorowie dobrej woli i emisariusze pokoju? (Jednym z przejawów kryzysu we współczesnym świecie jest brak charyzmatycznych liderów politycznych, którzy podjęliby ryzyko przeciwstawienia się negatywnym tendencjom czy nastrojom).
Bezkompromisowa Polska
Jesteśmy obecnie świadkami kreowania nowej równowagi międzynarodowej, przywracającej kolektywne i symetryczne – w miejsce monocentrycznych – reguły gry. W tym trudnym polu powracających starć i napięć musi znaleźć dla siebie miejsce Polska. Nie jest to zadanie łatwe w świetle przyjętej strategii subordynacji wobec amerykańskiego patrona i protektora.
Od czasu I Rzeczypospolitej, a w zasadzie od jej nieszczęśliwego końca w XVIII wieku panuje w dużej części polskich elit przekonanie, że postawy kompromisowe i koncyliacyjne są mniej skuteczne i opłacalne niż postawy bezkompromisowe. Wyrazy dobrej woli i wspaniałomyślności mogą być potraktowane przez każdą drugą stronę jako oznaka słabości, uległości czy podstępu. Powoduje to wzrost determinacji na rzecz obrony swoich, nawet mało przekonujących racji. Ponadto zamiast odwołania się do praktycznych celów (co jest typowe dla pragmatycznego etosu kupieckiego), Polacy odwołują się do dumy i godności (do „napuszonego” etosu rycerskiego). Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą za „nierycerskie” i „niehonorowe”. Nawet gdy kompromis może być uznawany za efekt nadmiernej ustępliwości, jest jednak zawsze z pragmatycznego punktu widzenia lepszym rozwiązaniem niż klęska, choćby nawet najbardziej „rycerska” i „honorowa”.
Co więc pozostaje czynić, aby przywrócić Polsce i Polakom kulturę kompromisu? Być może będzie to przejaw naiwności i wybujałego idealizmu, jeśli sformułujemy następujący postulat: należy ze szczególną troską podejść do edukacji na rzecz dialogu i porozumienia, tak w stosunkach wewnętrznych, jak i z wszystkimi partnerami i sąsiadami na zewnątrz. Jedynie ludzie wykształceni i mający gruntowną wiedzę o świecie potrafią nie tylko rozmawiać, ale i zrozumieć argumenty drugiej strony, kimkolwiek ona jest – sojusznikiem czy przeciwnikiem. Nie muszą się z nim zgadzać, ale potrafią go wysłuchać. To przede wszystkim brak wiedzy, ignorancja i moralna arogancja, podatność na manipulacje i indoktrynację rodzą napięcia między ludźmi i tworzą grunt dla postaw ekstremistycznych.
W polskiej strategii międzynarodowej zarówno wobec Unii Europejskiej, której Polska jest pełnoprawnym członkiem, jak i wobec Rosji akcentuje się motyw rywalizacji, bez zastanawiania się, do jakich prowadzi on rezultatów. Sama walka nakręca polskich decydentów, daje im poczucie ważności. Prowadzi to jednak do katastrofy. Timothy Garton Ash z Oxfordu przestrzega w następujących słowach: „Jeśli utracimy ducha współpracy i wspólnoty, głęboki nawyk, że przede wszystkim rozmawiamy i negocjujemy, a nie walczymy, jeśli stracimy to, co jest najcenniejszą zdobyczą powojennej Europy, to czeka nas klęska”. (Gazeta Wyborcza, 27-28.02.16).
Przykład konfliktu ukraińskiego pokazuje, że zapomniano o głoszonych przez wiele lat hasłach o konieczności skorelowania działań dyplomatycznych i wojskowych. Idea bezpieczeństwa kooperacyjnego, o której było głośno w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku, zakładająca współpracę z organizacjami i państwami, nawet z tymi o odmiennych punktach widzenia, legła w gruzach. Jesienią 2013 r. zawiodła dyplomacja prewencyjna, kiedy to postanowiono na Zachodzie wykorzystać sytuację i przyspieszyć afiliację Ukrainy z Unią Europejską, doprowadzając do „majdanowego przewrotu” na Ukrainie.
Polska miała niezłą reputację w okresie „zimnej wojny”, począwszy od planu Rapackiego, w kontekście inicjatyw koncyliacyjnych, „budowania mostów”, odprężenia i współpracy ponad podziałami. Stosunki ze Stanami Zjednoczonymi zawsze były na tyle dobre, że dawały nadzieję na uwzględnianie polskich interesów za oceanem jako godnych zauważenia.
Po zmianie systemowych uwarunkowań Polska znalazła się w takim położeniu geopolitycznym, że mogła samodzielnie zdefiniować swoje prozachodnie preferencje, ale bez konieczności eskalacji wrogości wobec Rosji.
Tragedią polskiej polityki w wydaniu wszystkich kolejnych rządów, niezależnie od proweniencji ideowej, było ograniczanie swojego pola manewru do minimum. Uznanie opcji atlantyckiej za bezalternatywną zwolniło polskich polityków, jak i intelektualistów z poszukiwania bardziej zniuansowanej polityki, gwarantującej Polsce bezpieczeństwo, ale i dobre stosunki sąsiedzkie na wszystkich kierunkach. Uwierzono w odzyskanie suwerenności, jakby była ona upoważnieniem do całkowitej dowolności w kreowaniu relacji sąsiedzkich.
Tymczasem okazuje się, że suwerenność państwa stanowi zawsze wypadkową realnego układu sił, a Polska ani w rachubach atlantyckich, ani wschodnioeuropejskich nie wypada najlepiej. Grozi jej przede wszystkim kolejny raz w historii instrumentalne i cyniczne traktowanie przez protektorów i adwersarzy.
Polskie elity polityczne i intelektualne nie nauczyły się wyciągać wniosków z tragicznej historii narodowej i nieszczęsnej geografii politycznej. Nawet postronny obserwator zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że państwo średniej rangi, jakim jest Polska, położone na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych w Europie, może więcej skorzystać na pośredniczeniu, łączeniu, katalizowaniu czy moderowaniu niż na skłócaniu i konfrontacji. Sukces państwa mierzy się jego pozytywnymi afiliacjami, przyjaznymi związkami z innymi, w których jest ono zdolne do zawierania pragmatycznych kompromisów, wypracowywanych w żmudnym dyplomatycznym znoju przez fachowców, bez zbędnej demonstracji wrogości i buńczucznych deklaracji ze strony polityków.
Stanisław Bieleń
Powyższy artykuł jest kontynuacją zagadnień poruszonych przez Autora w tekście Era debellizacji, jaki ukazał się w numerze 3/20 SN
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 105
Wielowymiarowa współzależność państw świata jest efektem globalizacji napędzanej przez ponadnarodowe korporacje. Proces ten rodzi wielowymiarowy kryzys, w tym:
a) ekologiczny, wynikający z obciążenia planety spuścizną kapitalizmu;
b) pracy, jako efekt postępującej robotyzacji i automatyzacji;
c) ekonomiczny, uwarunkowany alienacją sfery finansowej;
d) zdrowotności, wynikający z doświadczenia koronakryzysu;
e) racjonalnego myślenia, będący owocem hipertrofii informacyjnej społeczeństwa postprawdy.
W XXI wieku każdy element mozaiki cywilizacji świata jest objęty trendem restrukturyzacji gospodarki światowej przez jakościową zmianę technologiczną (w tym wprowadzenie sztucznej inteligencji, najnowszych technologii ICT, energetycznych, biologicznych i nanotechnologicznych). W tych warunkach wyłania się świat wielobiegunowy, oparty na trzech ośrodkach potęgi: USA, ChRL i Rosję (J. Mearsheimer). Rekonstrukcja ich kulturowego rdzenia pozwoli nam dostrzec ich rolę wobec wymienionych zagrożeń.
Kulturowe podstawy ekspansji USA
Istota kultury opiera się na dwóch ideach: „amerykańskiej wyjątkowości” opartej na przekonaniu, że Stany Zjednoczone są lepsze, a zarazem wzorcowe w porównaniu z innymi narodami oraz na micie indywidualnego bogactwa. Oba są związane z faktem, że duchowe korzenie cywilizacji sięgają protestantyzmu, zgodnie z którym bogactwo i sukces w biznesie dowodzą bożego błogosławieństwa, podczas gdy porażka jest dowodem braku łaski boga wobec człowieka. Dlatego „pogoń za osobistym bogactwem jest najsilniejszym impulsem społecznym i podstawą amerykańskiego mitu", będącego „nośnikiem kulturowego oczarowania, które przepełnia, nasyca, pochłania i zmienia zewnętrzne zachowanie, a ostatecznie wewnętrzne życie coraz większej części ludzkości" (Z. Brzeziński).
Fundamentami amerykańskiego credo są także: wolność, egalitaryzm, indywidualizm, populizm i leseferyzm; „amerykańska kultura zawiera blichtr, seks, przemoc, sterylność i materializm, ale to nie jest cała prawda o niej. Reprezentuje ona również amerykańskie wartości, takie jak otwartość, mobilność, indywidualizm, sprzeciw wobec establishmentu, pluralizm, wolność" (J. Nye). Tyle tylko, że jest to negatywna wizja wolności i bezpieczeństwa. Wolność oznacza bowiem autonomię jednostki, którą osiąga się poprzez bogactwo materialne. Kluczem do jego uzyskania jest własność. Gdy własność i bogactwo zostaną osiągnięte, człowiek może być bezpieczny jako autonomiczna jednostka.
Praktyka wiary w bożka rynku wskazuje na postępującą dechrystianizację narodu amerykańskiego (P. Buchanan). „Amerykanizm" jest w rzeczywistości świecką wersją syjonizmu purytańskich założycieli, którzy postrzegali siebie jako nowe dzieci Izraela, tworzące nową Jerozolimę w nowym świecie. Ich oparte na wierze ideały wolności, równości i demokratycznego rządu miały większy wpływ na założycieli narodu niż Oświecenie. To Abraham Lincoln, Teddy Roosevelt i Woodrow Wilson przewodzili procesowi sekularyzacji amerykańskiej idei syjonistycznej do formy, którą obecnie znamy jako amerykanizm. Jeśli Ameryka jest religią, to jest to religia bez boga i jest to religia globalna, gdyż wyznawcy żyją na całym świecie (D. Gelertner).
Opisane przejawy rdzenia kultury amerykańskiej ukształtowały również politykę międzynarodową jako szczególny przypadek imperializmu bez nacjonalizmu na bazie mesjanizmu, który wkroczył do polityki światowej podczas I wojny światowej. Tuż przed przystąpieniem do wojny prezydent Wilson otwarcie wskazywał, że „to amerykańskie reguły, to amerykańskie zasady .... są regułami całej ludzkości i to one muszą zwyciężyć".
Anglo-amerykański dualizm w polityce międzynarodowej został scharakteryzowany przez wybitnego badacza realizmu, Edwarda H. Carra: „narody anglojęzyczne są mistrzami w sztuce ukrywania egoistycznych interesów narodowych pod płaszczykiem dobra ogólnego, a ten rodzaj hipokryzji jest szczególną i charakterystyczną cechą anglosaskiej duszy". Z kolei pozytywny obraz tej cywilizacji opisał inny realista, Henry Kissinger. Podkreślał on, że USA od początku rozwijały się w przekonaniu o własnej wyjątkowości i roli mesjasza narodów mającego być moralnym drogowskazem dla reszty ludzkości, w pojedynkę pełniąc rolę krzyżowca. Tymczasem dualizm wartości i faktów dobrze ilustruje przykład bombardowania Wietnamu jako rzekomego altruizmu amerykańskich elit. Kissinger pisze bez ogródek, że to właśnie dzięki temu udało się utrzymać globalną równowagę, a tym samym światowy pokój.
Nowa odsłona mesjanizmu nadeszła w XXI wieku, gdy ideolodzy neokonserwatyzmu ujawnili strategię „Nowego Amerykańskiego Stulecia” opartą na militarnej ekspansji przyznając otwarcie, że Amerykanie „zawsze byli internacjonalistami, ale ich internacjonalizm zawsze był produktem ubocznym nacjonalizmu" (R. Kagan). „Nowa strategia bezpieczeństwa narodowego" z grudnia 2017 r. podpisana przez prezydenta Trumpa preferowaną metodą działania także uczyniła dążenie do „pokoju poprzez siłę" w reakcji na podważanie hegemonii przez Chiny i Rosję.Z kolei prezydent Biden głosi, że za przywództwem USA kryje się „porządek oparty na zasadach", tym razem dzieląc państwa na „dobry" blok demokratyczny i „zły" blok autokratyczny.
Ten religijny manicheizm jest również widoczny w nowym geostrategicznym credo: „Jest tylko jeden bóg - Posejdon - bóg morza; jest tylko jeden prawowity kościół wyznający tego boga - jest to Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych panująca na falach Oceanu Światowego; a Alfred T. Mahan jest prawdziwym prorokiem tego boga i tego kościoła".
Polem bitwy „dobra ze złem" stał się obecnie szlak morski Suez-Szanghaj, łączący Ocean Indyjski i Ocean Spokojny w jeden strategiczny teatr rywalizacji. To właśnie Indo-Pacyfik ma być miejscem pokonania mocarstw kontynentalnych przez morskie (J.Bartosiak & G. Friedman).
W istocie opisany mesjanizm, ignorując realny proces zmierzchu hegemonii, to po prostu liberalne złudzenie (Mearscheimer, 2021). Jesteśmy świadkami moralnego upadku Stanów Zjednoczonych, gdyż zanik protestantyzmu doprowadził Amerykę od neoliberalizmu do nihilizmu. Nowa amerykańska klasa rządząca, zróżnicowana etnicznie, nie czuje już przywiązania do narodu amerykańskiego (E. Todd). Stąd bezprecedensowa koncentracja władzy i bogactwa wśród 1% obywateli, prowadząca do anulowania „amerykańskiego snu" (N. Chomsky). Wszak jak twierdzi zdobywca nagrody Pulizera Chris Hedges: „trwa najbardziej zaciekła wojna klasowa w historii Stanów Zjednoczonych. Nierówności społeczne osiągnęły najbardziej ekstremalny poziom od ponad 200 lat, przewyższając drapieżną chciwość ery baronów rabunkowych”.
Rosja - między samoistnością a okcydentalizmem
Istotą kultury leżącej u podstaw polityki Rosji jest dylemat: uznania własnej specyfiki cywilizacyjnej za podstawę misji, czy też podporządkowania cywilizacji zachodniej.
Rozmieszczenie przestrzenne oznaczało, że cywilizacja rosyjska musiała funkcjonować obok wielu innych: islamskiej, chińskiej, zachodniej, japońskiej. Przez wieki współistnienia Rosja rywalizowała i walczyła, ale też nauczyła się współistnienia umożliwiającego rozwój. Cywilizację rosyjską od zachodniej odróżnia związek z cywilizacją bizantyjską, odmienność religijna, dwustuletnie panowanie Tatarów, biurokratyczny despotyzm i ograniczony kontakt z renesansem, reformacją i oświeceniem. Można również wskazać na ograniczony wpływ wartości kulturowych generowanych przez starożytną kulturę śródziemnomorską, rewolucję francuską, socjaldemokrację i pozytywizm. Tożsamość Rosji opiera się na słowiańskim jądrze etniczno-kulturowym należącym do wschodniego odłamu europejskiej cywilizacji chrześcijańskiej. Cechy tego jądra kulturowego pozwoliły na utworzenie kulturowo-politycznej unii ludów słowiańskich, ugrofińskich i tureckich w euroazjatyckiej przestrzeni geograficznej, umożliwiając współistnienie różnych cywilizacji opartych na różnorodności religijnej i etnicznej.
Specyfika Rosji oparta na prawosławiu jest zaprzeczeniem protestantyzmu. Podstawową koncepcją jest soborowość, która neguje indywidualizm jako podstawę budowy modelu religijnego, ekonomicznego i społeczno-politycznego. Rosjanie postrzegają siebie jako jeden niepodzielny wielki organizm, w którym poszczególni członkowie społeczeństwa traktowani są jedynie jako części składowe (organy) całego ciała. Stąd podkreślają ideę prawdy – sprawiedliwości jako fundament integralnego doświadczenia ducha.
Charakterystyczną cechą rosyjskiej kultury jest to, że różne burzliwe zjawiska historyczne (niewola tatarska, działania Iwana Groźnego, okres Smuty, reformy religijne patriarchy Nikona, powstania chłopskie, reformy Piotra I itp.) nie pozwoliły tradycjonalizmowi się umocnić; przeorały i odcięły jego korzenie, sprzyjając zburzeniu utrwalającej się kultury. „Zła" w sensie ontologicznym rzeczywistość społeczna wyzwoliła wizje nowej „dobrej" rzeczywistości. Dlatego w XIX wieku zarówno okcydentaliści, jak i słowianofile ujawniali aspiracje do zmiany rzeczywistości społecznej w imię lepszej przyszłości.
Brak sceptycyzmu i racjonalnego krytycyzmu charakterystycznego dla cywilizacji zachodniej sprzyjał łatwości przechodzenia z jednej skrajności w drugą, traktowaną jako całość, ortodoksję. Stąd marksizm, jako ideologia zachodniej proweniencji, zmieniał się pod wpływem rosyjskich wartości. Zbliżył się nawet do rosyjskiego słowianofilstwa, powtarzając wezwanie Dostojewskiego ex oriente lux. Z Moskwy światło ma emanować na cały świat, rozświetlając także burżuazyjne ciemności Zachodu (M. Bierdiajew).
Rosyjski prawosławny, rosyjski słowianofil i rosyjski marksista to logiczne etapy rozwoju rosyjskiego ducha, którego aksjologicznym fundamentem jest Święta Ruś (A. Toynbee). Dlatego tzw. socjalizm naukowy można uznać za nowy mit legitymizujący państwo, ponieważ realny socjalizm był w istocie odmianą słowianofilstwa (A. Andrusiewicz). Jednocześnie „mechaniczne wszczepianie w rosyjskie warunki zachodnioeuropejskich tradycji zachowań nie przyniosło wiele dobrego - i nie ma w tym nic osobliwego. Rosyjski „superethnos" pojawił się pięćset lat później niż w Europie. (...). Uczenie się z ich doświadczeń jest możliwe i konieczne, ale trzeba pamiętać, że są to doświadczenia obce" (L. Gumilow).
Od początku XXI wieku następuje stopniowe odchodzenie od okcydentalistycznego wzorca zapoczątkowanego podczas „pierestrojki" Gorbaczowa. W 2022 roku pojawił się prezydencki dekret zatwierdzający podstawy polityki państwa w celu zachowania i wzmocnienia tradycyjnych wartości duchowych i moralnych, w tym: życia, godności, praw i wolności człowieka; patriotyzmu, obywatelstwa, służby Ojczyźnie i odpowiedzialności za jej los; wysokich ideałów moralnych, silnej rodziny, twórczej pracy; pierwszeństwa tego, co duchowe, przed tym, co materialne, humanizmu, miłosierdzia, sprawiedliwości; kolektywizmu, wzajemnej pomocy i szacunku; pamięci historycznej i ciągłości pokoleń oraz jedności narodów Rosji. Podkreślono, że wartości rosyjskie są wynikiem wpływu tradycyjnych rosyjskich religii, islamu, buddyzmu, judaizmu, chociaż najważniejszą rolę odegrało oczywiście prawosławie. Zagrożeniami dla ich realizacji są: działalność organizacji ekstremistycznych i terrorystycznych; prywatne środki masowego przekazu; działania USA i innych nieprzyjaznych krajów; zagraniczne organizacje pozarządowe oraz niektóre organizacje i osoby w Rosji.
Powrót do samoistności jest także widoczny w nowej koncepcji polityki zagranicznej z 2023 r. Rosja przyjęła tożsamość unikalnego państwa-cywilizacji, ogromnej potęgi euroazjatyckiej i euro-pacyficznej, suwerennego centrum światowego rozwoju realizującego historycznie wyjątkową misję utrzymania globalnej równowagi sił i budowania wielobiegunowego systemu międzynarodowego służącego pokojowemu, postępowemu rozwoju ludzkości. Doktryna podkreśla także potrzebę neutralizacji prób narzucenia posthumanistycznych, neoliberalnych wytycznych ideologicznych, które prowadzą do utraty tradycyjnych duchowych i moralnych zasad ludzkości.
Aksjologia w globalnych aspiracjach Chińskiej Republiki Ludowej
Istotą kultury leżącej u podstaw polityki Chin jest tożsamość „Państwa Środka” realizującego „chiński sen". Tytaniczne osiągnięcia ostatnich dekad legitymizują dążenie do uzyskania statusu lidera w kształtowaniu globalnej cywilizacji opartej na pokojowej współpracy.
Cywilizacja chińska ma doświadczenie liczące 5000 lat, w tym budowania imperium, w oparciu o zasady konfucjanizmu, który sprzyjał jej trwałości. Konfucjanizm stał się oficjalną ideologią państwową w 136 r. p.n.e. i obowiązywał aż do 1911 roku. Od czasów Konfucjusza minęło zatem 80 pokoleń Chińczyków. Jako budulec tożsamości pozwolił krajowi skutecznie odpierać próby podboju. Chiny zostały politycznie podporządkowane przez Mongołów (1280-1367) i Mandżurów (1644-1911), ale to najeźdźcy ulegli sinizacji jako wyższej kulturze.
Holistyczna świadomość chińskiego myślenia różni się od myślenia zachodniego, które jest analityczne i dzieli duchowość na poszczególne elementy oddzielone od całości, np. politykę, ekonomię, etykę, religię. Chińskie kategorie dao (droga), jiao (doktryna, tradycja) i li (zasady lub prawa) mogą jednocześnie odnosić się do filozofii, ideałów politycznych, norm etycznych i praktyk religijnych. Zgodnie z tym poglądem konfucjanizm odnosił się do mędrców i mądrości wywodzącej się z doświadczenia przodków, więc jego istota leży raczej w myśleniu filozoficznym i naukowym niż symboliczno-religijnym.
Do najważniejszych elementów konfucjanizmu należą następujące założenia i wartości: człowiek jako istota społeczna, lojalność wobec rodziców, posłuszeństwo autorytetom, tradycja, samoorganizacja i pragmatyzm. Równie ważne są takie elementy jak paternalistyczna organizacja społeczeństwa i państwa, kolektywizm, racjonalne uzasadnienie władzy państwowej, hierarchia społeczna oparta na uczciwości i kompetencjach, konformizm, naukowa interpretacja rzeczywistości, synkretyzm i eklektyzm.
Obecna tożsamość międzynarodowa Państwa Środka oznacza świadome podkreślanie własnej odrębności, podążanie za wskazaniami marksizmu, opieranie wysiłków na kulturze chińskiej, a jednocześnie uwzględnianie realiów współczesnych Chin i uwarunkowań nowej ery. Promowane przez Xi Jinpnga wartości „chińskiego snu" obejmują: pokój, współpracę, dobrobyt, wzajemne korzyści, bezpieczeństwo, równość, partnerstwo, harmonijny (zrównoważony) rozwój, rehumanizację (troskę o dobro człowieka), wielobiegunowość, rozwiązywanie sporów poprzez dialog, a nie siłę i inne.
Osiągnięcie wielkiego rozwoju gospodarczego i technologicznego w 2023 r. zwiększyły wiarę we własne możliwości. W efekcie Chiny proponują nową Globalną Inicjatywę Cywilizacyjną (GCI), ogłoszoną przez Xi Jinpinga w przemówieniu z 15 marca 2023, wraz z wcześniej ogłoszoną Globalną Inicjatywą Rozwoju (GDI) i Globalną Inicjatywą Bezpieczeństwa (GSI). Ich osnową jest koncepcja „wspólnego losu ludzkości”, w imię której wzywa się, aby:
a) budować partnerstwa, w których kraje traktują się jak równe sobie, angażują się w szeroko zakrojone konsultacje i zwiększają wzajemne zrozumienie;
b) tworzyć środowisko bezpieczeństwa charakteryzujące się uczciwością, sprawiedliwością, wspólnymi wysiłkami i wspólnymi interesami;
c) promować otwarty, innowacyjny i inkluzywny rozwój, który przynosi korzyści wszystkim;
d) zwiększać wymianę międzycywilizacyjną w celu promowania harmonii, inkluzywności i szacunku dla różnic.
Chińczycy argumentują, że żyjemy w świecie z ponad 200 krajami i regionami, ponad 2500 grupami etnicznymi i ogromną liczbą religii, a ta różnorodność kulturowa sprawia, że świat jest kolorowy;
e) zbudować ekosystem, który stawia Matkę Naturę i zielony rozwój na pierwszym miejscu.
Celem Chin jest:
a) zbudować świat trwałego pokoju poprzez dialog i konsultacje, co oznacza przekucie mieczy wojny na lemiesze pokoju;
b) zbudować świat wspólnego bezpieczeństwa dla wszystkich poprzez wspólne wysiłki, co oznacza przekształcenie absolutnego bezpieczeństwa dla jednego we wspólne bezpieczeństwo dla wszystkich;
c) zbudować świat wspólnego dobrobytu poprzez współpracę typu win-win;
d) budować otwarty i inkluzywny świat poprzez wymianę i wzajemne uczenie się, co oznacza pożegnanie się z iluzją, że jedna cywilizacja jest lepsza od drugiej na rzecz rozpoczęcie doceniania mocnych stron innych; e) uczynić nasz świat czystym i pięknym poprzez dążenie do ekologiczności i niskoemisyjności (A Global, 2023).
Nowy paradygmat stosunków międzynarodowych proponowany w chińskich inicjatywach jest zatem kontynuacją wartości wytworzonych w wielowiekowym rozwoju cywilizacji chińskiej.
Konkluzje
Na koniec dokonajmy porównania rdzenia kulturowego analizowanych mocarstw. USA umieszczają w centrum wolność jednostki, podczas gdy Chiny i Rosja dobro wspólnoty. Stawiają ponadto na dominację stosunków rynkowych z sankcją religijną genetycznie związaną z protestantyzmem; rosyjskie prawosławie natomiast było antytezą wartości ekonomicznych, co z jednej strony hamowało rozwój gospodarczy i prowadziło do legitymizacji silnej władzy, ale z drugiej pozwalało na zachowanie wielowymiarowej duchowości, która sprzyja postępowi społecznemu. Jej podporzadkowanie okcydentalizacji prowadziło do kryzysu państwa i narodu. Chiński konfucjanizm opierał się na racjonalizmie i merytokracji; choć nie promował wprost wartości materialnych, sprzyjał organizacji silnych form państwa, które mogą zapewnić rozwój również w tej dziedzinie. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat wytworzył syntezę z marksizmem, której owocem jest sukces obecnego modelu „socjalizmu o chińskiej specyfice”.
Amerykańskie wartości ujawniają sprzeczność; pomimo głoszenia wolności, równości, demokracji, faktycznie wprowadzano: nierówności ekonomiczne i rasowe, rządy elit, manipulując masami. Ten anglosaski dualizm w polityce międzynarodowej jest widoczny w instrumentalizacji wartości w służbie hegemonii opartej na mesjanistycznej wierze we własną wyjątkowość, wspieraną przemocą i militaryzmem.
Tymczasem chińskie wartości odwołują się do harmonii, rozwiązywania problemów poprzez negocjacje, dobrobytu dla wszystkich, a w stosunkach międzynarodowych podkreślają zasady dialogu, pokoju, win-win i wzajemnego uczenia się cywilizacji odrzucając hegemonię i prymat.
Aby to zrozumieć, wystarczy porównać lutowe wypowiedzi ministrów spraw zagranicznych Chin i USA. Podczas, gdy Wang Yi w duchu humanistycznym stwierdził, że „przegrana-przegrana nie jest racjonalnym wyborem, ponieważ przyszłość ludzkości należy do relacji win-win" to Anthony Blinken na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa całkiem na odwrót, w duchu darwinistycznym, że „jeśli nie jesteś przy stole w systemie międzynarodowym, będziesz w menu".
Z kolei historycznie, Rosja była podatna na wpływ zachodnich wartości. Paradoksalnie, ich przyjęcie prowadziło do budowy imperium (Piotra I i wczesnego ZSRR) dążącego do ekspansji, także z pomocą siły. Jednak w XXI wieku Rosja odbudowuje samoistność cywilizacyjną, podzielając chińską wizją porządku wielobiegunowego.
Wartości euroazjatyckich mocarstw są obecnie antytezą tych amerykańskich, obejmujących promocję postmodernizmu, posthumanizmu i egoizmu klasowego, przenikających neoliberalną globalizację zdominowaną przez prywatne korporacje transnarodowe. Proponują: podporządkowanie gospodarki interesom społecznym; prywatnych sił strategii państwowej; kapitalistycznych zysków wspólnemu dobrobytowi; porzucenie militaryzmu służącego egoizmowi potężnych na rzecz międzyludzkiej, międzypokoleniowej i międzycywilizacyjnej solidarności niezbędnej do rozwiązania obiektywnych problemów globalnych (ekologicznych, technologicznych, zdrowotnych i bezpieczeństwa). Wyłaniający się świat wielobiegunowy potrzebuje implementacji wartości mocarstw euroazjatyckich, które dają nadzieję na zniesienie kryzysów będących przejawem dominacji cywilizacji zachodniej, na czele z USA.
Gracjan Cimek
Autor jest politologiem, profesorem Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni AMW
Wybrana bibliografia:
A Global Community of Shared Future: China’s Proposals and Actions. The State Council Information Office of the People’s Republic of China. (2023). http://edinburgh.china-consulate.gov.cn/eng/xwdt/202309/t20230927_11151484.htm
Bartosiak, J., Friedman, G. (2021), Wojna w kosmosie. Przewrót w geopolityce. Zona Zero.
Cimek, G. Rosja. Państwo imperialne? (2011), Wydawnictwo AMW.
Gelernter, D. (2007), Americanism the Fourth Great Religion of the West, Doubleday.
Fath, S. (2007), Religia w Białym Domu, DIALOG.
Jinping, Xi. (2015), Chińskie marzenie, Wydawnictwo „Kto jest Kim".
Lipset, S.M. (2012), Wyjątkowość amerykańska, Wydawca: WAiP.
Mearscheimer, J. J. (2021), Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa, Wydawnictwo Nowej Konfederacji Universitas.
Todd, E. (2024), La Défaite de l'Occident, Gallimard.
- Autor: Marcin Domagała
- Odsłon: 3332
Ostatnie wydarzenia na Ukrainie, zwane potocznie Euromajdanem, przypominają trochę zmagania, jakich doświadczyła Anglia w połowie XVII w. Wybuchła wówczas wojna domowa, w wyniku której władzę przejął Olivier Cromwell, przyjmując zaszczytny tytuł „lorda protektora”. Na współczesnej Ukrainie lordem protektorem został... parlament.
W polskim, i nie tylko, dyskursie medialnym, dotyczącym ostatnich wydarzeń w Kijowie, jeden fakt budzi zdumienie. Jest nim nadzwyczaj szybka akceptacja faktów dokonanych, w postaci udzielenia aprobaty przez Europę na nagłe zdjęcie z funkcji prezydenckiej Wiktora Janukowycza przez ukraiński parlament – Radę Najwyższą. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na jeden istotny szczegół.
Parlament zrobił to zupełnie bezprawnie, nad czym wszyscy przeszli do porządku dziennego, bezwolnie wręcz akceptując zachętę szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, który na Twitterze arbitralnie stwierdził: „No coup in Kiev. Gov. buildings got abandoned. Speaker of Rada elected legally. (...)”(Nie ma zamachu w Kijowie. Rządowe budynki zostały opuszczone. Przewodniczący Parlamentu wybrany legalnie).
W pogardzie dla prawa
Teoretycznie wszystko byłoby w porządku, gdyby to stwierdzenie zostało potwierdzone stosownymi zapisami prawnymi, uchwalonymi chociażby przez zrewolucjonizowany parlament. Niestety – naprędce zwołana Rada Najwyższa nie pokusiła się nawet o zadbanie legalności impeachmentu ukraińskiej głowy państwa, stwierdzając w swojej uchwale, że prezydent nie wypełnia swoich konstytucyjnych uprawnień, zatem w konstytucyjny sposób należy go zdjąć z urzędu. Trzech jej pomysłodawców w osobach Witalija Kliczki, Arsenija Jaceniuka i Ołeha Tiahnyboka nawet nie pokusiło się, aby nadać jej zapisom jakiekolwiek pozory legalizmu. W uchwale nie pojawił nawet jeden paragraf z konstytucji ukraińskiej, który uzasadniałby taki krok. Oznacza to również, że W. Janukowycz został z zdjęty z urzędu bez przedstawienia mu jakichkolwiek zarzutów.
Przypomnijmy, że stało się to niedługo po tym, jak Rada Najwyższa przywróciła tzw. nowelę konstytucyjną z roku 2004 r., która uzupełniała konstytucję z 1996 r. Tym samym potwierdziła legalny kształt całej konstytucji, po czym niemalże natychmiast ją złamała.
Oznacza to, że Rada Najwyższa arbitralnie postawiła się w roli parlamentarnego dyktatora, tworząc jednocześnie niezwykle niebezpieczny precedens prawny, który w dalszej przyszłości może destabilizująco wpływać na istnienie całego państwa ukraińskiego. W tym bowiem trybie, powołując się na ów precedens, będzie można odwołać każdego innego prezydenta ukraińskiego, który nie spodoba się ukraińskim deputatom, jak również podważać cały wypracowany na tej podstawie dorobek prawny.
W ten oto sposób dokonany został konstytucyjny zamach stanu – przy pełnym poklasku ogłupionej Europy i cichych protestach W. Janukowycza, któremu trzeba przyznać wprost rację. Warto jednak zwrócić uwagę, że impeachment W. Janukowycza byłby możliwy, tylko ten proces zająłby trochę więcej czasu. Można go szacować, zakładając dobrą wolę i dyscyplinę zrewolucjonizowanych parlamentarzystów, na około kilka dni. Cała bowiem obowiązująca procedura jest omówiona w obowiązującym przez cały czas art. 111 ukraińskiej konstytucji. Niestety – Rada Najwyższa stała się zakładnikiem ulicy, nad którą nikt nie panował, lub też zapanować nie miał zamiaru. Wiele więc na to wskazuje, że ten grzech pierworodny, popełniony przy narodzinach nowego kształtu ukraińskiego państwa, będzie odbijał się „rewolucyjną czkawką” jeszcze przez wiele lat.
Amerykanie rozdają karty
Kolejnym aspektem ukraińskiej rewolucji AD 2014 jest skala zaangażowania aktorów zewnętrznych – zwłaszcza Rosji, którą oskarża się o wszelkie możliwe zło podczas bieżących wydarzeń. Podejście to byłoby słuszne, gdyby opierało się na jakichkolwiek faktach. Tymczasem, analizując rosyjskie postępowanie w kwestii wydarzeń na Ukrainie, należy z całą mocą stwierdzić, że co prawda ono istniało, ale było w swojej skali mikroskopijne – chociażby w porównaniu do zaangażowania polskiego. Efekt rzekomych rosyjskich działań widać zresztą po tym, do czego doprowadziła sytuacja na Majdanie, której daleko jest do intencji rosyjskich. Faktycznie jednym z najbardziej aktywnych aktorów zewnętrznych podczas Euromajdanu była strona amerykańska. To właśnie z ambasady USA płynęła pomoc zarówno o charakterze logistycznym dla protestujących, jak i politycznym. Już wcześniej placówka Stanów Zjednoczonych organizowała specjalne tzw. Tech camps dla „liderów społeczeństwa obywatelskiego”, podczas których uczono, jak efektywnie wpływać na rozwój wydarzeń lub jak działać w stylu non-violence. Podobnego typu destabilizujące w efektach przedsięwzięcia dyplomatów amerykańskich były zresztą znane z państw MENA z czasu poprzedzającego wydarzenia Arabskiej Wiosny.
Idąc tym tropem, amerykański ambasador Geoffrey Payatt spotykał się też z licznymi przedstawicielami demonstrantów, zapewne przekazując im liczne porady, instrukcje, czy wyrazy poparcia. Co ciekawe, wiele informacji na ten temat zostało niedawno szybko usuniętych ze strony internetowej amerykańskiej placówki w Kijowie. Nie kto inny, jak G. Payatt, pouczał 20 lutego br. ukraińskich deputowanych i wzywał ich na obrady do Rady Najwyższej. W swoim wystąpieniu, opublikowanym na portalu YouTube, stwierdził wprost, że polityki nie uprawia się na ulicy, ale w parlamencie oraz podkreślił, że jeśli deputowanych nie ma w parlamencie, to stanowią problem. Koniec końców jego działalność przypominała, dobrze znanego choćby polskim historykom rosyjskiego ambasadora z czasów rozbiorów Nikołaja Repnina, w tym wypadku jednak w wydaniu atlantyckim. W podobny sposób działali także w ukraińskiej stolicy pozostali Amerykanie. Podobnych przykładów nacisków z ich strony istnieją wręcz setki, nie mówić już o naciskach ze strony państw unijnych.
Rosja wstrzemięźliwa
Analogicznej natomiast aktywności nie wykazywał chociażby rosyjski ambasador w Kijowie Michaił Zarubow. Ogólnie Rosja zachowywała się podczas ostatnich miesięcy dziwnie milcząco, wprost wbrew licznym posądzeniom o rzekomy aktywny udział. Dlaczego? Otóż odpowiedź na to pytanie jest dość prosta i skomplikowana zarazem. Kreml po prostu nie musiał nic robić. Indyferentne zachowanie się Moskwy wynikało bowiem z wręcz lodowatej kalkulacji zachodzących zmian. Przed Szczytem Wileńskim pod koniec listopada 2013 r., kiedy Ukraina wahała się, czy podpisać umowę stowarzyszeniową, Rosja zdążyła już użyć swoich nacisków o charakterze ekonomicznym. Nie były to jednak żadne wielkie groźby, ale blef – i to dość skuteczny. Same natomiast działania bezpośrednie charakteryzowały się subtelnością i w efekcie wywołały kryzys w ukraińskiej gospodarce, co kosztowało ją minimum 25 tys. miejsc pracy. W kontekście powyższym należy także zwrócić uwagę na olbrzymie uzależnienie ukraińskiej gospodarki od Rosji, sięgające poziomu eksporcie nawet 50%, zaś w niektórych poszczególnych branżach nawet 100%. Mowa tutaj zwłaszcza o uzależnieniu dostaw nośników energii. Sytuacja ta jednak nie została spowodowana tylko rządami W. Janukowycza, ale była efektem ekonomicznych decyzji i braku umiejętności strategicznego planowania od początku istnienia współczesnego ukraińskiego państwa.
Nawet, jeśli przyjmiemy, że Polsce i reszcie państw europejskich powinno było zależeć na wyrwaniu Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów, to w ciągu ostatnich kilkunastu lat żaden bliższy, czy dalszy zachodni sąsiad/sojusznik Ukrainy nie zrobił nic, aby efektywnie ten stan rzeczy w jakikolwiek sposób zmienić. W dodatku tej zmianie byli przeciwni tak rzekomo prozachodni politycy ukraińscy, jak Julia Tymoszenko, czy Wiktor Juszczenko.
Z tego faktu powinni zdawać sobie sprawę wszyscy, bredząc o przeciągnięciu Ukrainy na Zachód i w dodatku nie przedstawiając żadnych alternatyw w celu podbudowania tego stwierdzenia konkretnymi czynami i ofertami natury gospodarczej. Jak bardzo bolesny społecznie jest proces wyzwalania się spod wschodniej zależności gospodarczej, pokazuje przykład m.in. Gruzinów, którzy z mniejszym lub większym efektem tę lekcję przerabiali już po 2008 r., jak i wcześniej.
Na powyższe nałożył się także niezwykle jednostronny charakter umowy stowarzyszeniowej Ukraina-UE. Warto w tym miejscu przeanalizować chociażby art. 268–280 parafowanej umowy o rynku energii. Nic dziwnego, że Kreml zareagował alergicznie, skoro proces integracji Ukrainy z UE miał się dokonywać po prostu kosztem rosyjskich interesów i funkcjonujących zobowiązań, które ze strony Ukrainy nie zostały nawet formalnie wypowiedziane. Nie wolno też zapominać, ż Ukraina jest winna Rosji astronomiczną kwotę 30 mld USD.
Reakcja Rosji była prosta. Było nią żądanie dotrzymania dotychczas podpisanych umów (np. o uczestnictwie Ukrainy w Strefie Wolnego Handlu WNP, ratyfikowanej ostatecznie podpisem W. Janukowycza jeszcze we wrześniu 2012 r.) i ewentualna zachęta w celu dalszego przedłużania dotychczasowej polityki w postaci pożyczki stabilizującej ukraiński budżet. Jeśli rząd w Kijowie nie chciałby kontynuować tej polityki – wystarczyłoby zawiesić kolejną transzę kredytu, co się właśnie dokonało. O resztę niech się martwi Europa. Zwłaszcza, że pożyczka dla Ukrainy została udzielona z funduszu mającego stabilizować rosyjski system emerytalny. W powyższym kontekście obecność rosyjskich doradców w rządzie Mykoły Azarowa, czy kilku konsultantów w szeregach ukraińskich służb bezpieczeństwa, stanowiły tylko i wyłącznie przysłowiową „wisienkę na torcie”. Efekty ich działalności, zwłaszcza w świetle miernej efektywności – były znikome. Rosja po prostu nie musiała i nadal nie musi nic robić. Wypracowane przez lata status quo i tak działa na jej korzyść i żadne zaklinania rzeczywistości o rzekomych wzmożonych działaniach rosyjskich służb specjalnych, czy interwencji militarnej tego nie zmienią. Czy w tym kontekście Rosja zachowuje się w sposób podobny do wojny na Kaukazie w 2008 r.?
Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto porównać tę ocenę z rosyjską aktywnością z czasów Pomarańczowej rewolucji z lat 2004–2005. Obecna ruchliwość Federacji nie dość, że jest cieniem kaukaskich czasów, to wręcz przybrała humorystyczny wymiar. Kreml bowiem wysłał na rozmowy do Kijowa Władimira Łukina – rosyjskiego rzecznika praw obywatelskich, któremu de facto kadencja skończyła się 14 lutego br. Nic zatem dziwnego, że specjalny wysłannik Kremla miał wątpliwości, czy podpisać porozumienie narzucone przez trzech szefów MSZ z Polski, Francji i Niemiec, czego ostatecznie jednak dokonał. Gdyby Rosji tak bardzo zależało na utrzymaniu wpływów na Ukrainie, należałoby oczekiwać jakieś większej akcji z jej strony, chociażby w stylu działań państw zachodnich. Tymczasem jej aktywność na polu oficjalnym była żadna. Co prawda trochę więcej działo się za kulisami, jednak i ta forma był niezwykle rachityczna.
Niewiarygodna UE
W kontekście tego porozumienia należałoby zwrócić uwagę jeszcze na jeden aspekt. Rosja początkowo była przeciwna jakiemukolwiek układowi między ukraińskim rządem a Euromajdanem. Kilka natomiast godzin po jego podpisaniu, kiedy puczyści odesłali ustalenia w niebyt, zaś unijni ministrowie odlecieli do swoich krajów, zaczęła domagać się realizacji jego postanowień. Jednak role uległy odwróceniu – UE zupełnie zignorowała fakt złamania przez puczystów ustaleń i... przeszła nad tym do porządku dziennego. Kto więc tu stracił wiarygodność? Czy nierobienie niczego poza ochroną własnego rynku, nie udzielanie dalszych pożyczek, dyplomatyczne milczenie – były aktywnym wsparciem dla W. Janukowycza przez Rosję? To jest właśnie ten wielki rosyjski blef, z którym mamy do czynienia. To nawet nie jest rosyjska pułapka, tylko efekt braku zdolności do prognozowania rzeczywistości i wyłapywania trendów pośród unijnych decydentów, także licznych analityków, którzy w ewidentnym rosyjskim nieróbstwie dostrzegają olbrzymią formę zaangażowania, co najmniej na miarę wsparcia znacząco przerastającego aktywność zachodnią.
W rzeczywistości Moskwa tylko od czasu do czasu „fukała” zza wysokich kremlowskich murów, na co dawali się nabierać wszyscy wokół, zupełnie już nie zwracając uwagi, że za tymi fuknięciami nie szły faktycznie żadne realne czyny w skali makro, które pozwoliłyby przejąć Moskwie inicjatywę. Złośliwie można podsumować, że wypadałoby się cieszyć, że Rosja nie powtórzyła swoich działań z czasów chociażby pomarańczowej rewolucji z przełomu 2004–2005 r. Przy takim scenariuszu, obecnie moglibyśmy mieć bowiem do czynienia z wojną domową w skali realnej. A tak „tylko” dochowaliśmy się państwa upadłego za wschodnio-południową częścią naszej granicy... Nawet jeśli obecni puczyści zaczną czyścić i ujawniać archiwa i wywlekać na światło dzienne rosyjskie zaangażowanie w poparcie W. Janukowycza – to po końcowych rezultatach można będzie poznać efektywność tego zaangażowania. Nie zmieni też rzeczywistości fakt, że to ukraińscy funkcjonariusze Berkutu pacyfikowali ukraińskich rewolucjonistów... Użycie do tego rosyjskiej broni, czy rosyjskiej amunicji nie zmieni faktu, że Rosja nie przywiązała większej wagi do ukraińskich wydarzeń zwanych Euromajdanem, na chłodno i trzeźwo stwierdzając, że po prostu jakakolwiek aktywność w zakresie reorientacji Ukrainy na Zachód nie dokona się nagle, ale będzie trwała co najmniej ćwierćwiecze. W tym długim procesie Unia Europejska po prostu nie może Rosji zlekceważyć, gdyż skutki tego nie tyle odbiły by się na samej Ukrainie, ale wprost na samej Unii Europejskiej i wreszcie Rosji. Ta rozsądna ocena została zresztą potwierdzona w niedawnej Rezolucji Parlamentu Europejskiego z 6 lutego br. w sprawie szczytu UE-Rosja.
Marcin Domagała
Tekst z przypisami opublikował portal Geopolityka.org pod adresem - http://www.geopolityka.org/analizy/2710-marcin-domagala-ukraina-jako-panstwo-upadle-krotkie
Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia tekstu pochodzą od Redakcji SN.