Politologia (el)
- Autor: Mateusz Piskorski
- Odsłon: 2645
Przebieg ostatnich kilku miesięcy gospodarczej konfrontacji pomiędzy Federacją Rosyjską a Unią Europejską, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami wielu ekspertów, potwierdza tezę, iż w starciu tym nie ma zwycięzców, lecz sami przegrani. Koszty dostosowania się dotychczasowych bliskich partnerów handlowych do nowej sytuacji są zdecydowanie wyższe od spodziewanych.
Straty ponoszone przez europejskie gospodarki, i tak znajdujące się co najmniej od 2008 roku w poważnym kryzysie, są na tyle znaczące, że skutkować mogą poważnymi konsekwencjami również natury społecznej, a następnie politycznej. Jedynym zwycięzcą europejsko-rosyjskiego konfliktu wydaje się być, przynajmniej w krótkiej perspektywie, jego inicjator i architekt – Stany Zjednoczone.
Źródła geoekonomiczne obecnej sytuacji sięgają kilku lat wstecz. Podczas kampanii wyborczej przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w Rosji Władimir Putin opublikował kilka istotnych artykułów o charakterze programowym. W gazecie „Moskowskie Nowosti” z 27 lutego 2012 r. ukazał się jego tekst pod tytułem „Rosja i zmieniający się świat”, będący swoistym manifestem programowym byłego i przyszłego prezydenta w sferze polityki zagranicznej. Rosyjski przywódca po raz kolejny, ale tym razem zdecydowanie bardziej jednoznacznie, stanął na gruncie integracji eurazjatyckiej, choć terminu „eurazjatyzm” w swych wywodach bezpośrednio nie użył. „Rosja jest nieodłączną, organiczną częścią Wielkiej Europy, szeroko rozumianej cywilizacji europejskiej” – pisał. – „Właśnie dlatego Rosja proponuje dążyć do stworzenia zintegrowanej przestrzeni gospodarczej i społecznej od Atlantyku do Pacyfiku – wspólnoty nazwanej przez rosyjskich ekspertów ‘Unią Europy’, która z pewnością wzmocni potencjał i zwielokrotni możliwości Rosji w jej gospodarczej strategii zwrócenia się ku ‘nowej Azji’”.
W. Putin zaakcentował też, że Rosja odczuwa solidarność z pogrążonymi w kryzysie państwami Unii Europejskiej, a bliskie relacje handlowe sprawiają, że stan ich gospodarek pośrednio odbija się na perspektywach rozwoju Federacji Rosyjskiej. Zadeklarował, iż Moskwa gotowa jest wręcz do udzielenia daleko idącej pomocy finansowej tym z krajów UE, które znalazły się w najtrudniejszej sytuacji. „Obecny stan współpracy Rosji z UE nie daje odpowiedzi na globalne wyzwania, przede wszystkim w sferze podniesienia konkurencyjności naszego wspólnego kontynentu. Po raz kolejny proponuję podjęcie prac na rzecz powołania harmonijnej wspólnoty gospodarczej od Lizbony do Władywostoku. W przyszłości zaś możemy doprowadzić do powstania strefy wolnego handlu, a także dalej idących form integracji ekonomicznej. Powstanie wówczas wspólny, kontynentalny rynek o wartości trylionów euro. Chyba nikt nie wątpi, że byłoby to korzystne i odpowiadałoby interesom i Rosjan, i Europejczyków” – twierdził W. Putin.
Propozycja dla Europy
Tekst, podobnie jak inne wystąpienia rosyjskiego przywódcy utrzymane w podobnym duchu, nie pozostawiał wątpliwości: po okrzepnięciu na obszarze poradzieckim i odzyskaniu pozycji kontynentalnego centrum siły geopolitycznej i geoekonomicznej, Federacja Rosyjska składa propozycję Europie. Propozycję, do której konkretyzacji miało dojść podczas trzeciej kadencji urzędowania W. Putina.
Geopolityczna waga państwa rosyjskiego została zademonstrowana w 2008 r. w Gruzji, gdy Moskwa w sposób jednoznaczny i dalece symboliczny dokonała wyłomu w jednobiegunowej interpretacji porządku międzynarodowego.
Geoekonomiczny wymiar rosnącego znaczenia Rosji podkreślony został przez przyspieszenie transformacji istniejącej już Unii Celnej w kierunku Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej, z udziałem coraz większej grupy państw powstałych na gruzach Związku Radzieckiego.
Wywołane kryzysem gospodarczym poszukiwania alternatywnych rozwiązań dały o sobie znać też w szeregu krajów europejskich, w których z czasem zaczęły pojawiać się głosy, że integracja eurazjatycka może stać się, jeśli nie alternatywą, to przynajmniej dopełnieniem europejskich procesów integracyjnych, które po wejściu w życie dwuznacznych zapisów Traktatu Lizbońskiego znalazły się na rozstaju dróg. Rosja miała stać się centrum integracji kontynentalnej, jako nowego projektu, mającego ogromny potencjał i gigantyczne perspektywy, choć jego realizacja wymagałaby uruchomienia wieloletnich procesów standaryzacyjnych i żmudnych negocjacji.
Reakcja USA
Czymś najzupełniej oczywistym jest, że zapowiedź realizacji projektu kontynentalnego musiała wywołać określoną reakcję innych podmiotów globalnej rozgrywki geopolitycznej i geoekonomicznej. Najbardziej zagrożone poczuły się Stany Zjednoczone, przekonane o konieczności zachowania pozycji hegemonicznej i nastawione na prewencyjne uderzenie przeciwko wszelkim możliwym, kształtującym się alternatywnym ośrodkom siły.
Skoncentrowany za czasów pierwszej kadencji prezydenta Baracka Obamy bardziej na projekcie Partnerstwa Transpacyficznego (ang. Trans-Pacific Partnership) Waszyngton, w trybie pilnym wczesną wiosną 2012 r. sformułował kontrpropozycję – podpisanie Transatlantyckiego Partnerstwa Handlowego i Inwestycyjnego (ang. Trans-Atlantic Trade and Investment Partnership, TTIP).
Pojawiły się pierwsze zapowiedzi powołania bloku geoekonomicznego, który miałby swym potencjałem przyćmić wszystkie dotychczasowe idee integracyjne, pozostawiając daleko w tyle korzyści płynące z kontynentalnej propozycji prezydenta W. Putina.
Szczegóły projektu, pomimo rozpoczęcia pospiesznych negocjacji, pozostawały szerzej nieznane opinii publicznej, co zresztą stało się przyczyną kolejnych protestów.
Prof. Noam Chomsky stwierdził, że „Zasadnicze, mające ogromne znaczenie umowy handlowe, które są w tej chwili negocjowane – transpacyficzna i transatlantycka – są wciąż tajne, ale nie dla wszystkich. Nie są takie dla setek korporacyjnych prawników i lobbystów, którzy opiniują poszczególne regulacje. Możemy się tylko domyślać, czego one dotyczą i dlaczego pozostają niejawne”.
Strzępki informacji docierające do środowisk eksperckich z Komisji Europejskiej wskazywały na skrajnie niekorzystne dla strony europejskiej propozycje USA, utrzymane w duchu korporacyjnego neoliberalizmu i odrzucenia wszelkich standardów, którymi szczyciła się dotychczas Unia Europejska, stojąca na stanowisku wyjątkowości swego projektu integracyjnego.
Możliwe skutki TTIP
Fala krytyki kwestionującej ekonomiczną zasadność porozumienia pojawiła się wkrótce w szeregu krajów europejskich, choć pozostawała na obrzeżach głównego nurtu debaty publicznej. Obliczenia dyrektora amerykańskiego Centrum Badań Ekonomicznych i Politycznych (ang. Center for Economic and Policy Reasearch) prof. Deana Bakera wyraźnie wskazywały, że efekty powstania strefy wolnego handlu będą dla Europejczyków raczej iluzoryczne, zaś do negatywnych następstw procesu integracji transatlantyckiej zaliczył on przede wszystkim likwidację norm ekologicznych i standardów jakości obowiązujących w UE oraz wzmocnienie restrykcji w dziedzinie praw własności intelektualnej, prowadzące do ograniczenia wymiany myśli.
Potwierdzeniem ultrakapitalistycznego charakteru promowanego przez Waszyngton projektu było dołączenie do umowy zasad rozwiązywania sporów pomiędzy inwestorem a agendami państwa (ang. Investor-State Dispute Settlement, ISDS), zakładających asymetryczne relacje w arbitrażu pomiędzy korporacjami i kapitałem a podmiotami państwowymi. W ich efekcie operujące z USA korporacje uzyskiwałyby znaczną przewagę nad swoimi europejskimi partnerami państwowymi.
Projekt transatlantycki zaproponowany przez USA opiera się na zasadach diametralnie odmiennych od założeń projektu kontynentalnego, zaproponowanego przez Moskwę. Oznaczałby zwycięstwo logiki wyższości i dominacji kapitału nad politycznymi ośrodkami decyzyjnymi, kontynuację hegemonii Konsensusu Waszyngtońskiego i anglosaskiego rozumienia roli państwa i kształtu gospodarki, znajdującego się na antypodach kontynentalnego rozumienia tych pojęć.
Państwo narodowe czy korporacje?
Europa – „panna na wydaniu”, choć nieco podstarzała i utykająca na obie nogi – postawiona została zatem przed strategicznym i długofalowym wyborem. Władimir Putin symbolizował w nim rozumienie polityki oparte na przekonaniu o niezbędności państwa; amerykańscy zwolennicy transatlantyzmu – postpolitykę zakładającą, iż organizatorami politycznego spektaklu dla mas są zakulisowe siły korporacyjne, czyli aktorzy pozapaństwowi, których rzecznikiem interesów było wszakże dążące do zachowania hegemonii globalnej państwo – USA.
W tych warunkach doszło do wybuchu kryzysu politycznego na Ukrainie, a właściwie do aktu rozpadu państwa ukraińskiego w dotychczasowym kształcie w wyniku inspirowanego z zewnątrz przewrotu. Miejsce uderzenia nie było przy tym przypadkowe; o kluczowej roli Ukrainy dla realizacji jakichkolwiek projektów na obszarze eurazjatyckim pisał m.in. w 1997 roku prof. Zbigniew Brzeziński, który ostatnio twierdzi, że tamtejsza wojna domowa powinna być podtrzymywana przez dostawy broni dla Kijowa z Zachodu.
Reakcja Rosji na wydarzenia nad Dnieprem była nietrudna do przewidzenia, podobnie, jak jej interpretacja przez ośrodki atlantyckie. Sekwencja zdarzeń zmierzała konsekwentnie w kierunku doprowadzenia do sytuacji uzasadniającej wypowiedzenie wojny ekonomicznej Moskwie. Wojny, która została wypowiedziana przez UE pod jednoznacznym i bezkompromisowym naciskiem Waszyngtonu.
Efekty konfrontacji
Spowolnienie gospodarek europejskich, które dziś obserwujemy, jest w dużym stopniu właśnie rezultatem owej inspirowanej z zewnątrz konfrontacji. Gospodarczym jądrem Europy są bez wątpienia Niemcy, które swój wzrost opierały w dużej mierze na inwestycjach i eksporcie związanym z kolejnymi planami modernizacji infrastrukturalnej w Rosji.
Jeszcze w przedstawionym przed rozpoczęciem wojny handlowej raporcie Komisji Europejskiej na temat możliwych konsekwencji kolejnych pakietów sankcji, prognozowano, że wzrost PKB najsilniejszej unijnej gospodarki będzie w związku z konfliktem przynajmniej o 1% niższy od zakładanego wcześniej. Ewentualna recesja w Niemczech odbije się na kondycji gospodarek Europy Środkowej, w tym Polski.
Cały obszar określany niegdyś w geopolityce niemieckiej mianem Grossraumwirtschaft (gospodarki wielkiego obszaru) i Mitteleuropa znajduje się bowiem w stanie ścisłej zależności od przemysłu niemieckiego; kraje byłego bloku wschodniego położone w tym regionie ponad 30% swego eksportu kierują właśnie na rynek niemiecki.
Sankcje uderzają również w te państwa europejskie, które dążyły do dywersyfikacji kierunków swego handlu zagranicznego, w tym np. Czechy, Węgry i Słowację. Trudno w tym kontekście nie rozumieć braku entuzjazmu przywódców tych krajów dla idei dalszej konfrontacji z Moskwą.
Wreszcie, ogłoszenie przez UE czarnej listy firm i banków rosyjskich objętych sankcjami stawia pod znakiem zapytania cały szereg kontraktów zawartych z partnerami rosyjskimi przez podmioty europejskie, czego przykładem mogło być zagrożenie dla realizacji ambitnych planów ekspansji na rynek Federacji Rosyjskiej bydgoskiej firmy kolejowej Pesa, współpracującej z rosyjskim UralWagonZawodem. Skala możliwych strat pozwala stwierdzić, że sankcje nałożone na produkty rolne i spożywcze przez stronę rosyjską będą tylko nieznaczącym elementem dużo poważniejszych problemów.
Geoekonomiczne cele Stanów Zjednoczonych zostały natomiast już dziś w dużej mierze osiągnięte. Konsekwencje wyników rozgrywki na tym etapie będą przede wszystkim następujące:
– zdecydowane opóźnienie realizacji wszelkich projektów integracji kontynentalnej;
– osłabienie perspektyw rozwojowych gospodarki rosyjskiej i obszaru Grossraumwirtschaft UE.
Niewykluczone jednak, że obecna sytuacja stanie się katalizatorem nowych tendencji, nie do końca korzystnych z punktu widzenia dalekosiężnych celów polityki amerykańskiej. Pierwszą z nich może być reakcja polityczna w krajach UE, która doprowadzić może do wzrostu znaczenia sił suwerenistycznych, co najmniej krytycznie oceniających rolę Waszyngtonu na kontynencie (Lewica i być może Alternatywa dla Niemiec w Niemczech, Front Narodowy we Francji).
Druga tendencja uwidacznia się coraz wyraźniej i polega na przesunięciu zainteresowania Rosji na wschód, zbliżeniu gospodarczym i politycznym z Chinami, czy wzmocnieniu współpracy w ramach alternatywnych bloków takich, jak BRICS czy Szanghajska Organizacja Współpracy.
Mateusz Piskorski
Dr Mateusz Piskorski jest politologiem w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki w Warszawie.
Tekst pochodzi z portalu geopolityka.org -
Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji SN.
- Autor: Zbigniew Sabak
- Odsłon: 8612
Czasami udajemy też, że walczymy o pokój w świecie,
albo o miłość między ludźmi. Wtedy widzimy interesujący obrazek,
jak bojownicy o pokój i miłość nawzajem rozwalają sobie czaszki.
Josef Kirschner
Na każde pytanie związane z przyszłością, szczególnie w okresach przesileń cywilizacyjnych, trudno udzielić rozsądnej odpowiedzi. Jednym z najczęściej poruszanych medialnie, politycznie i naukowo problemów jest zagrożenie bezpieczeństwa Europy w kontekście napływu obcej kulturowej ludności. Sprawa ta staje się szczególnie ważna, ponieważ wszystko odbywa się w złożonej pod względem politycznym, gospodarczym, militarnym, kulturowym sytuacji międzynarodowej.
Głównymi pytaniami, które powinny prowadzić do wyjaśnienia, na pozór złożonego zagadnienia, są: czy Europa jest rzeczywiście zagrożona? Czy przeciwko Europie jest prowadzona zorganizowana wojna? Czy to, co się obecnie dzieje w Europie jest czyś nadzwyczajnym, czy tylko zwykłym, przejściowym oraz sterowanym chaosem i turbulencją, którym winna jest sama Europa? Mimo wielu różnorodnych wątków powyższej problematyki, artykuł jest próbą jej wyjaśnienia w oparciu o podstawy historyczne i aktualne geopolityczne .
Jaka Europa, w jakim świecie?
Co to jest Europa? W ujęciu politycznym i geograficznym, Europa to kontynent (ok. 50 podmiotów: państw, państw de facto niepodległych oraz terytoriów autonomicznych i zależnych), zaczynający się na Atlantyku, a kończący na Uralu. Z uproszczonej narracji politycznej (przekazu medialnego) natomiast wynika, jakoby teren ten (kontynent) był zwartym monolitem politycznym, funkcjonującym pod jedną jurysdykcją i według jednolitych standardów, co nie jest prawdą. Używane w kontekście obecnych zdarzeń pojęcie „Europa” oznacza w rzeczywistości UE i NATO oraz państwa będące w strefie ich wpływów. To jedynie część kontynentu, i tak należy rozumieć pojęcie „Europa” w niniejszym artykule. Jednocześnie, ze względu na zbieżność (tożsamość) celów, racji, interesów, sposobów działań, obszar ten jako element przestrzeni euroatlantyckiej, będzie zamiennie określany przez termin „Zachód”.
Europa (Zachód) należy do cywilizacji łacińskiej, budowanej na fundamentach filozofii antycznej Grecji, prawa rzymskiego, ukształtowanego w okresie starożytnego Cesarstwa Rzymskiego oraz religii chrześcijańskiej. Budowa przebiegała pod wzniosłymi hasłami, jednak sposoby i metody działań nie zawsze były, delikatnie mówiąc, właściwe. To w Europie „bojownicy o pokój i miłość” na przestrzeni dziejów bili się, zabijali, mordowali, prześladowali, dyskryminowali, wyzyskiwali. W Europie miały miejsce dwie największe w dziejach ludzkości wojny światowe, które pochłonęły miliony ofiar i doprowadziły do trudnych do policzenia strat materialnych.
Sięgając dalej do historii można zauważyć, że w ramach ekspansjonizmu (kolonializmu) i hegemonii, w imię „chrześcijańskiej miłości” ( jednego z kluczowych filarów cywilizacyjno-kulturowych Europy), Europejczycy zabili więcej ludzi niż ktokolwiek inny w świecie.
W ramach wielkich podbojów (czterech wieków ekspansji), głównie związanych z europejskim imperializmem, Europejscy kolonialiści opanowali obie Ameryki, Australię, Nową Zelandię. Rdzennych mieszkańców poddali eksterminacji w imię słów: „Śmierci i stratom, jakie z tego [oporu] wynikną, wy będziecie winni, a nie Ich Królewskie Mości [Aragoni i Katalończycy] ani my, ani rycerze, którzy z nami przybyli”.
Ten tekst, Requerimiento, odczytywany przez hiszpańskich konkwistadorów po łacinie lub hiszpańsku rdzennym mieszkańcom Ameryki, zapowiadał, że ci, którzy nie przyjmą chrześcijaństwa i nie podporządkują się władzy Hiszpanów, zostaną zabici lub pójdą w niewolę.
Podobna polityka była stosowana wobec innych terytoriów kolonialnych i ich ludów, które Europejczycy przejmowali w imię swojej racji stanu. Nawiasem mówiąc, inne cywilizacje na przestrzeni dziejów także stosowały przemoc, nadużywały siły za każdym razem, gdy uznawały to za stosowne. Jak widać, moralność celów rozmija się z moralnością środków.
Wpływy Europejczyków w świecie w szczytowym, międzywojennym, okresie kolonizacji przedstawiono na rys. 1:
Rys. 1. Wpływy państw europejskich w różnych obszarach świata
Źródło: https://decolonialatlas.wordpress.com/tag/colonization/ [dostęp: 07.04.2016]
Jak sytuacja wygląda aktualnie? Przyglądając się globalnym uwarunkowaniom geopolitycznym, bez trudu można zauważyć, że w kwestii odwiecznej walki o lepszy świat nie widać najmniejszych symptomów świadczących o tym, żeby miało się coś zmieniać na lepsze. Świat pozostaje pełen nienawiści, niepokoju, okrucieństwa, ucisku, zakłamania. Wszyscy „w celach obronnych” gromadzą potężne ilości broni, niektórzy broni masowego rażenia wystarczającej do wielokrotnego zniszczenia życia na Ziemi. Szczególnie w tej rywalizacji wyróżnia się Zachód, w tym Europa (NATO, UE), co sprawia, że ich pozycja i możliwości oddziaływania siłowego w skali globalnej są wyjątkowo duże.
Celami Zachodu, który trwa w przekonaniu o swojej ponadczasowej misji cywilizacyjnej, jest utrzymanie pozycji hegemona w świecie, dominowanie polityczne, gospodarcze, finansowe, militarne, dalsze narzucanie światu swoich standardów i wartości i uniemożliwianie innym osiągnięcie stanu, który zagroziłby ich hegemonii.
Zachowania takie doprowadziło do specyficznego wyizolowania świata zachodniego, stworzenia obszaru (bieguna), który z jednej strony, ze względów na poziom zabezpieczenia potrzeb materialnych człowieka, stał się przedmiotem fascynacji i obiektem docelowej migracji, a z drugiej strony - ze względu na traktowanie innych i działania (interwencje) podejmowane na zewnątrz - podmiotem negatywnie ocenianym i oskarżanym o narzucanie własnych racji i standardów - łamanie prawa międzynarodowego.
Poniżej odosobniony obszar Zachodu oraz jego pozycja wg wybranych wskaźników
Rys. 2. Zamknięty świat Zachodu, miejsca konfrontacji z resztą świata
Źródło: http://td-architects.eu/projects/show/walled-world#img,acc [dostęp: 07.04.2016]
Pozostała część świata, drugi biegun, to z jednej strony podmioty (grupa państw), które w spektakularny sposób zaczęły się rozwijać pod względem gospodarczym (m.in. BRICS) i pod wpływem zagrożenia dla swoich interesów organizować w opozycji do Zachodu twierdząc, że demokracja, wolność i prawa człowieka definiowane przez Zachód nie przystają do ich warunków.
Z drugiej strony, istnieje duża liczba państw o znaczącym potencjale demograficznym, których poziom rozwoju jest tak niski, że są określane jako biegun biedy i chaosu (bardzo często przyczyną tego jest historyczna polityka kolonialna państw europejskich oraz globalizacja). Wewnętrzna sytuacja w tych regionach generuje „sieci oburzenia” i niespotykane w historii ruchy migracyjne w kierunku Zachodu, w tym Europy.
W tych warunkach mapa geopolityczna podlega radykalnym przeobrażeniom, tworzy się nowy sieciowy porządek, który ze względu na silnie uzależnione od siebie podmioty będzie wypadkową ich interesów i możliwości. W każdej jednak sytuacji zjawisko to dotknie Europy, jej historycznej pozycji geopolitycznej, racji stanu i aktualnie definiowanych ambicji oraz interesów. Europa, zgodnie z obowiązującymi w jej kręgu cywilizacyjnym kryteriami myślenia, uważa to za zagrożenie i musi podejmować działania, które zapewniłyby jej jak najlepszą pozycję.
Czy Europa jest zagrożona?
Istota posunięć Zachodu (Europy) wpisuje się odwieczną prawidłowość, która głosi, że w każdej epoce historii ludzkości nowoczesność, czy też ekwiwalent tego pojęcia, oznaczała metody, normy i standardy cywilizacji dominującej i ekspansywnej. Każda dominująca cywilizacja w okresie rozkwitu narzucała swoją własną nowoczesność.
Wobec przesilenia jednobiegunowości, wyczerpania się potencjału Europy jako podmiotu narzucającego standardy ładu światowego, wyłaniania się nowych biegunów geopolitycznych, charakter podejmowanych działań polega na siłowej, bezwzględnej obronie status quo. W rzeczywistości -przeciąganiu (podporządkowaniu) nowych podmiotów (państw) na swoją stronę, fizycznym poszerzaniu obszaru wpływów geopolitycznych. Jeżeli jest to niemożliwe – destabilizowaniu obszarów stawiających opór poprzez wywoływanie tam konfliktów wewnętrznych, które czynią te tereny wykluczonymi.
Hipokryzja Zachodu polega na trzymaniu się hasła: „Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Mimo strategicznych założeń doktrynalnych, zakładających siłowe utrzymanie hegemonii (P. Wolfowitz i L. Libby zalecają prowadzenie przez USA agresywnej, jednostronnej polityki zagranicznej, z wojnami prewencyjnymi włącznie, w celu zachowania pozycji USA jako jedynego globalnego supermocarstwa. Za kraje wrogie uznali te państwa, które nie podporządkują się globalnej hegemoni USA), oraz możliwości militarnych, zgodnie z teoretycznymi zasadami strategii Zachód nie podejmuje otwartej, globalnej wojny z resztą świata.
Jak chce osiągnąć założony cel?
Społeczeństwa państw europejskich, przekształcone w coraz bardziej podatną na manipulację cywilizację masową, są straszone katastroficznymi zagrożeniami zewnętrznymi, terroryzmem oraz następstwami niestabilności w państwach określanych jako niedemokratyczne, nie zapełniające wolności i praw człowieka obywatelom.
W tej sytuacji, w obiegu medialnym dominuje przekaz, że jedynym wyjściem jest wojna prewencyjna oraz „demokratyzacja reszty świata” (według jedynie słusznego, zachodniego wzorca, z dnia na dzień). Dzięki takiej narracji, „obrona przed terroryzmem”, oraz działania „pro cywilizacyjne” posiadają właściwie powszechną akceptację hedonistycznych społeczności państw europejskich.
W konsekwencji, w celach „samoobrony”, w ramach przypisanej sobie „dziejowej misji” cywilizacyjnej, Zachód prowadzi tzw. wojnę prewencyjną oraz wywołuje kolorowe rewolucje w postaci metodycznie sterowanych, rozłożonych w czasie i przestrzeni, lokalnych konfliktów - interwencji zbrojnych (w imię ratowania państw i narodów są one doszczętnie niszczone).
Taka filozofia polityki światowej i podejmowane działania doprowadziły do szczególnie wyrazistego i narastającego konfliktu cywilizacyjno-kulturowego na linii Zachód (Europa) – reszta cywilizacji, stanowiącego o kryzysie współczesnego świata. Jego istota wpisuje się w teorię zderzenia cywilizacji, jednak powaga zjawiska staje się znacząca, jak nigdy w dziejach, dotyczy nie tylko pojedynczego kraju, regionu czy kontynentu, ale całego świata.
W tym miejscu rodzi się pytanie: czy terroryzm i niestabilność w wybranych regionach w obecnym kształcie są tak niebezpiecznym precedensem, że zagrażają bezpieczeństwu Europy?
Terroryzm jest taktyką, czy strategią, dokonywania aktów terrorystycznych, gdzie akt terrorystyczny to polityczne działanie podejmowane zazwyczaj przez grupę zorganizowaną, obejmujące umyślne pozbawienie życia lub wyrządzenie innej poważnej krzywdy niewalczącym, (lub grożenie tym), albo umyślny, poważny zamach przeciwko mieniu niewalczących (lub grożenie nim).
Zamachy terrorystyczne początku XXI wieku realizowane przez ponadnarodowych aktorów niepaństwowych – organizacje i sieci terrorystyczne napędzane przez globalizację wywołującą sprzeczności w obszarach: kulturowym, gospodarczym i religijnym - stały się najpoważniejszym zagrożeniem dla bezpieczeństwa.
Terroryzm, jako najbardziej ograniczony i prymitywny rodzaj walki nieregularnej, możliwy do realizacji przez fanatycznie nastawionych bojowników, kierowany przeciwko przypadkowym, bezbronnym obywatelom, budzi powszechny i ciągły strach oraz niepewność. W tym rozumieniu jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym, wymagającym potępienia i walki z nim.
Patrząc jednak z drugiej strony, terroryzm nie jest niczym nowym. Jest on użyciem zastraszenia (terror) jako środka przymusu. W tym rozumieniu jest elementem każdej wojny, także tych prowadzonych obecnie przez Zachód, gdzie giną tysiące niewinnych ludzi, bez porównania więcej niż w zamachach terrorystycznych.
Obserwując przestrzeń komunikacyjną można stwierdzić, że zjawisko to jest jednym z najczęściej eksponowanych medialnie i artykułowanych politycznie czynników. Z jednej strony, przyczyniającym się do niepewności w wybranych państwach, zagrażającym stabilności społecznej, z drugiej - legitymizującym podejmowane działania militarne w wybranych regionach przez głównych aktorów polityki światowej, głównie Zachód. Zygmunt Bauman mówi, że „gdyby nie było terrorystów, trzeba by ich było wymyślić”.
Negatywne rozumienie terroryzmu przez społeczność światową, wynikające z przekazu medialnego, daje przyzwolenie do podejmowania zdecydowanych, nie zawsze uzasadnionych kontrdziałań, które z kolei w wielu przypadkach przyjmują drastyczny charakter, a ich ocena jest dwuznaczna (np. brak legitymizacji kierowanych przez USA działań przeciwko Irakowi w 2003 roku spowodował oskarżenie koalicji prowadzącej wojnę w tym kraju o dopuszczenie się państwowego aktu terroryzmu).
W konsekwencji zderzają się dwa zjawiska społeczne: wojny prewencyjnej z terroryzmem i terroryzmu, które w ramach wzajemnych interakcji wspólnie się nakręcają. Wywołuje to psychozę stanu stałego napięcia na granicy wojny bez przekraczania tej granicy. Taka sytuacja uwiarygodnia prowadzoną politykę, daje przyzwolenie dla przedsięwzięć zapobiegawczych – wojen (aktualnie w stanie wojny jest ponad 60 państw), wpisuje się w strategię Zachodu, która rozregulowała peryferia Europy i ład światowy.
W konsekwencji należałoby się zastanowić, które działania są pierwotne, a które wtórne, co jest przyczyną, a co skutkiem w dzisiejszych interakcjach w środowisku międzynarodowym? Odpowiedź na to pytanie winna wyjaśnić, gdzie tkwi główne zagrożenie i czy Europa jest zagrożona?
Bez strachu i zagrożenia
Odwiecznym pragnieniem, definiowanym najczęściej przez filozofów, było aby ludzkość, narody odrzuciły nienawiść, spory terytorialne, niezdrową rywalizację i pojednały się, zbliżyły do siebie, stworzyły wspólną przestrzeń społeczną. Podejmowane w tym celu działania kończyły się każdorazowo niepowodzeniem.
Także Unia Europejska podjęła się urzeczywistnienia tego utopijnego wyzwania, co według A. Maaloufa jest pionierskim doświadczeniem, wiarygodną prefiguracją tego, czym mogłaby być jutro pojednana ze sobą ludzkość i dowodem na to, że nawet najambitniejsze wizje niekoniecznie muszą być naiwne.
W kreowaniu europejskiej polityki rozwoju i bezpieczeństwa najbardziej przydatna wydaje się teoria realizmu. Europa ma potencjał, aby wpływać na wydarzenia globalne w sprawach politycznych i bezpieczeństwa. Nie może jednak budować przyszłości opierając strategię na strachu i zagrożeniu. Nie może budować cywilizacji wojny. Nie może odejść od spuścizny Greków i Rzymian. Takie podejście ma swoją negatywną stronę. Może doprowadzić do rzeczywistego konfliktu, wojny między Wschodem i Zachodem, która byłaby oczywiście katastrofalna dla Europy.
Zbigniew Sabak
Dr hab. Zbigniew Sabak jest pracownikiem naukowym Państwowej Szkoły Wyższej im. Papieża Jana Pawła II w Białej Podlaskiej.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 723
Nauka anglosaska od lat dostarcza obserwatorom sceny międzynarodowej nowych pojęć na oznaczenie tego, co znane, acz trudno rozpoznawalne i niełatwo definiowalne. Brytyjski badacz stosunków międzynarodowych Mark Leonard upowszechnia pojęcie „konektywności”. Ostatnio ukazała się w języku polskim jego książka pt. Wiek niepokoju. Współzależność jako źródło konfliktu (Warszawa 2022), która pozwala lepiej zrozumieć, dlaczego asymetryczne współzależności stanowią źródło niepokojów. Są bowiem wykorzystywane do walki i szkodzenia sobie nawzajem, a także budowania hierarchicznych układów władzy i wpływu silnych na słabych.
To, co jeszcze do niedawna uznawano za błogosławieństwo globalnego łączenia i przenikania się światów, ludzi, rynków, idei i technologii, na naszych oczach staje się przekleństwem. Wszystkie tzw. teorie demokratycznego pokoju tracą sens, gdyż coraz intensywniejsze powiązania i współzależności między ludźmi wcale nie przekładają się na wzajemne zrozumienie, wzrost zaufania i budowanie pokojowej wspólnoty. Przeciwnie, napięcia między wielkimi potęgami są raczej efektem wzajemnych powiązań, a nie separacji i dystansu.
W świetle korzyści płynących z bliskich relacji i współzależności, zwłaszcza w dziedzinie handlu i komplementarnej w skali globalnej produkcji przemysłowej, wojna zdaniem liberałów, miała zniknąć z powierzchni ziemi. Okazało się, że ani prawo, ani rozmaite instytucje międzynarodowe nie są w stanie powściągnąć konfliktogennych rywalizacji i bezwzględnej, chciwej pogoni za zyskiem. Te zaś prowokują do walki i agresji. Narody nie mają w tej dziedzinie zbyt wiele do powiedzenia, gdyż ulegają manipulacji rządów, służb specjalnych, mediów i wielkich korporacji. Najgorsze w tym szaleństwie jest to, że prowokowane z wielu stron napięcia z każdym rokiem przybliżają świat do globalnej konfrontacji wojennej.
Widać to najlepiej na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie państwo stało się zakładnikiem, ale i wykonawcą interesów wielkich korporacji. Lockheed Martin, Rayteon Technologies, Northrop Grumman czy Pratt & Whitney to najwięksi producenci broni i sprzętu lotniczego, korporacje zbrojeniowe, które na konflikcie ukraińskim robią kokosowe interesy. Wzrost zamówień ze strony Departamentu Obrony USA oraz rosnące notowania firm na giełdach oznaczają skok prosperity, jakiego dawno nie było. Szkoda, że tak niewiele mówią i piszą o tym tzw. wolne media. Można przecież do woli obrażać oligarchów rosyjskich (o ukraińskich zapomniano!) za koncentrację władzy i kapitału, ale multimiliarderzy amerykańscy wpływający na decyzje polityczne Waszyngtonu są poza podejrzeniami i poza zwykłą choćby czysto akademicką ciekawością.
Opłacalny konflikt
Dialektyka konfliktu i współpracy towarzyszy ludzkości od stuleci. Z procesami integracyjnymi idą w parze tendencje dezintegracyjne. Inicjatywy unifikacyjne, jednoczące i scalające, są kontrowane przez żywioły fragmentacji i rozpadu. Tej złożonej dialektyce odpowiadała w dziejach naprzemienność okresów pokoju i wojny. Epoka broni jądrowej nauczyła jednak decydentów mocarstw atomowych pewnej powściągliwości. Zakaz użycia broni masowej zagłady stał się świadomym imperatywem epoki od zakończenia II wojny światowej. Nikt jednak nie wie, kiedy i jak w zmienionych globalizacją okolicznościach górę weźmie siła nad prawem, szaleństwo nad rozumem i zdrowym rozsądkiem. Nasilone dywagacje na ten temat w kontekście wojny na Ukrainie pokazują wyraźnie wzrost niepokojów, spowodowanych groźbą złamania owej zasady powściągliwości.
Trwająca wojna na Ukrainie przedłuża się w nieskończoność ze względu na cynizm, jaki opanował umysły decydentów każdej ze stron. Miejsce skutecznej inicjatywy dyplomatycznej zajęła niespotykana dotąd, jeśli chodzi o skalę, mobilizacja solidarności i organizacja pomocy napadniętemu państwu. Fenomen to tym większy, że Ukraina ani nie jest państwem sojuszniczym Zachodu, ani nie spełniała dotąd żadnych kryteriów państwa demokratycznego. Na dodatek, jak stwierdza ks. prof. Waldemar Chrostowski w świątecznym wywiadzie w tygodniku „Do Rzeczy”, Amerykanie wraz ze swoim militarnym wsparciem eksportują na Ukrainę ideologię, która jest obca światu prawosławnemu. Ubieranie cynicznych interesów w retoryczną oprawę walki o wolność nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wojna na Ukrainie zamiast wolności i godności niesie kolejne fale upokorzeń i degradacji statusu milionów ludzi.
Wołania o pokój z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku oznaczały w istocie poparcie dla interesów amerykańskich koncernów zbrojeniowych, które zarabiają coraz więcej na tej strasznej i absurdalnej wojnie. Administracja w Waszyngtonie wcale nie ukrywa, że wspierając finansowo i militarnie Ukrainę, nie tylko zarabia na wojnie, ale także unika ryzyka poświęcenia krwi własnych żołnierzy. Joe Biden wprost tak to zdefiniował w maju 2022 r. podczas przemówienia do pracowników Lockheeda w fabryce firmy w Alabamie.
Zapomniany pokój
Obecnie mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć i praktycznym przenikaniem się wojny i pokoju. Czy to w dziedzinie handlu, finansów czy migracji, za pomocą Internetu, kampanii propagandowych, blokad i sankcji, toczą się w skali powszechnej wojny, które śmiało można nazwać „konektywnymi”. Nie mają one żadnego umocowania w prawie wojny czy konfliktów zbrojnych. Jeśli przybierają charakter starć zbrojnych, to nazywane są obłudnie „specjalnymi operacjami”, „wojnami zastępczymi” (proxy wars), bądź „misjami humanitarnymi”.
Zmienił się ponadto język opisu porządku międzynarodowego. W okresie „zimnej wojny” powszechnie było wiadomo, czym grozi konfrontacja międzyblokowa i dlaczego ważne jest utrzymanie powszechnego „zbrojnego” pokoju. Obecnie dominuje język konfliktu i wojny, na wokandę polityki i strategii wróciła kategoria wroga, którą może być zarówno wielkie mocarstwo, jak i grupy przestępców, a nawet jednostki, na przykład groźni terroryści. Straciły sens jakiekolwiek apele i wołania o pokój. Społeczne ruchy pokojowe i pacyfistyczne są raczej powodem zażenowania i wstydu niż wyrazem społecznego aktywizmu i odwagi występowania przeciw prącemu do wojny militaryzmowi.
Ofiarą wojen „konektywnych” staje się przede wszystkim ludność cywilna, cierpiąca z powodu bezrobocia, głodu, braku wody, elektryczności i opieki zdrowotnej, zmuszana do ucieczki ze stałych miejsc zamieszkania. Szkód społecznych spowodowanych krzywdzeniem wzajemnym i działaniem na szkodę państw i wszelkich podmiotów pozapaństwowych nie da się jednoznacznie oszacować. Coraz bardziej jednak dociera do świadomości obserwatorów, że w XXI wieku liczba ofiar śmiertelnych wojen „konektywnych” jest zdecydowanie wyższa od liczby ofiar wojen konwencjonalnych. Ludzie padają ofiarą niszczycielskich ataków cybernetycznych, wojen handlowych, zrywania łańcuchów dostaw, kryzysów finansowych, a także grabieży surowców, niszczenia przyrody i klimatu. Manipulacje postępem technologicznym prowadzą do nieprzewidywalnych katastrof, na przykład wywoływania pandemii.
Wojny „konektywne” są wynikiem narastających paradoksów – im ludzkość bardziej przekształca się w „globalną wioskę”, tym większe fale frustracji, zawiści i zazdrości niszczą dotychczasowe formy współżycia i współdziałania. Rywale sięgają po środki z ogromnego arsenału wzajemnego szkodzenia sobie. Jedynie solidna diagnoza istniejącego stanu rzeczy i kolektywny wysiłek na rzecz zażegnania eskalacji napięć i wzajemnego strachu mogłyby przywrócić pewną nadzieję za zablokowanie demonów destrukcji. Jak to jednak uczynić, gdy brak jest mądrego i niezależnego od kapitału przywództwa politycznego, a świat intelektualny podzielił się jak nigdy przedtem w sferze odróżniania prawdy od fałszu i wskazywania racjonalnych dróg wyjścia z kryzysu?
Demokracja jak totalitaryzm
Konektywność nie modyfikuje rywalizacji geopolitycznej mocarstw. Poza tradycyjnymi motywami budowania stref wpływów i uzależnień na pierwszy plan wysunęła się obecnie intensywna hegemonizacja Zachodu przez Stany Zjednoczone. Działając na rzecz przedłużania niemożliwego do wygrania konfliktu na Ukrainie osłabiają one sukcesywnie pozycje geopolityczną swoich europejskich sojuszników. Zwłaszcza w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego Unia Europejska została chyba bezpowrotnie uwikłana w geopolitykę i geoekonomię Waszyngtonu. Storpedowanie europejsko-rosyjskiej współpracy gazowej pokazuje, jak łatwo można było zastraszyć rządy i polityków Starego Kontynentu zagrożeniami ze strony Rosji, oferując w zamian droższy gaz amerykański (LNG) i narzucając logikę otwartej wrogości wobec mocarstwa, które od wieków stanowi niepodważalną część dorobku cywilizacyjnego Europy.
Stany Zjednoczone osiągnęły w systemie międzynarodowym największe przewagi, jakich nie miało dotąd w nowożytnej historii żadne mocarstwo. Dominacja i zasięg waluty amerykańskiej w rozliczeniach finansowych całego świata, a także kontrola Internetu pozwalają temu mocarstwu na penetrowanie i inwigilowanie całej planety. Złudzeniem jest to, że nowoczesne media służą szerzeniu wolności i ochronie praw człowieka. Dzięki gromadzonym informacjom powszechne jest bowiem manipulowanie ludzkimi zachowaniami, a podgląd w prywatne życie obywateli staje się normą. Mamy do czynienia z rozrostem władzy państw i kapitału, które ściśle współpracują na rzecz reglamentacji swobód, opartej na ideologizacji, manipulacji i propagandzie.
Przejawem konektywności w stosunkach międzynarodowych stało się upodabnianie do siebie systemów politycznych, które do niedawna uchodziły za całkowicie nieprzystawalne. Liberalna demokracja Zachodu zmierza w stronę totalnej kontroli człowieka, co było cechą systemów jej przeciwstawnych. Chiny naśladowały kiedyś Amerykę, obecnie Ameryka naśladuje w wielu dziedzinach Chiny. Zachodzi dziwne zjawisko konwergencji, które już dawno temu przewidywali wizjonerzy upadku komunizmu.
Zdaniem amerykańskiego multimiliardera Petera Thiela, Chiny i USA stają się „mimetycznymi sobowtórami”. W rywalizacji o prymat w świecie potęgi kopiują od lat swoje mocne strony. Wraz ze wzrostem podobieństw, rodzi się między nimi coraz większa antypatia, która może przerodzić się we wrogość i agresję. „Chiny i Ameryka wyruszyły w śmiertelnie niebezpieczną podróż, w której konektywność prowadzi do porównywania się, a to z kolei zwiększa rywalizację i wywołuje liczne spory. Im bardziej konkurencyjne stają się wzajemne relacje, tym większa jest pokusa naśladowania się. To zaś jeszcze bardziej nakręca spiralę rywalizacji” (M. Leonard, s. 66).
Wprawdzie obrońcy demokracji liberalnej odróżniają chińskie okrutne „państwo inwigilacji” od łagodnego „kapitalizmu inwigilacji”, ale prawda jest taka, że agencje rządowe USA ściśle współpracują z przemysłem informatycznym i na masową skalę wdrażają technologie, ograniczające swobody obywatelskie. Stworzono potężny sojusz między Doliną Krzemową, Pentagonem i agencjami wywiadowczymi. Można go kojarzyć z pojęciem deep state (ukryte, głębokie państwo), ale nie jest to zjawisko nowe. Jego początki sięgają drugiej połowy XIX w., kiedy pojawiły się pierwsze niezależne od rządu agencje, stanowiące zaczątki „czwartej gałęzi administracji państwowej”. W pewnym zakresie tę władzę tworzyły też niezależne od rządu media masowe, które z czasem stały się całkiem zależne od swoich prywatnych mocodawców, sprzężonych ze światem władzy i polityki. Współcześnie mamy do czynienia (tu kolejny eufemizm) z tzw. aktorami subnarodowymi, które stapiają w jeden kompleks koncerny przemysłowe, wojskowe i służby specjalne, tworząc nierozerwalny splot sieci interesów, kształtujących imperialistyczną i hegemoniczną politykę USA.
Meblowanie głów
Mało kto podejmuje badania tych zjawisk, choćby ze względu na osobiste ryzyko i występujący powszechnie syndrom poprawności politycznej. Do Polski docierają jednak niezależne głosy ekspertów zza oceanu (np. Jenna Bednar, Mariano-Florentino Cuélla, czy Nina Hachigian), dające do myślenia i otwierające oczy, jak współczesny kapitalizm demontuje dotychczasowe struktury współpracy, prowokując konflikty między narodami, nie dlatego, że istnieją między nimi różnice i sprzeczności, lecz dlatego, że zbyt się do siebie upodobniły i zagrażają sobie nawzajem poprzez utratę odrębności.
Czyż konflikt ukraińsko-rosyjski, począwszy od „pomarańczowej rewolucji” w 2004 r., nie wpisuje się przypadkiem w takie rozumowanie? Przecież ma on charakter „wojny o tożsamość”. Chodzi w nim o to, że przy udziale Ameryki i innych państw zachodnich, rywalizujących z Rosją, zaczęto uświadamiać ukraińskim politykom i oligarchom, że to, co ich od wieków łączyło z Moskalami, wszystkie podobieństwa kulturowe, językowe, religijne i etniczne, stanowią egzystencjalne zagrożenie dla Ukraińców w dłuższej perspektywie. Trzeba więc było zainicjować projekt odseparowania Ukrainy od Rosji i skierowania jej zakompleksionej tożsamości w stronę całkowicie odmiennych preferencji, stylów życia i priorytetów.
W warunkach toczącej się wojny trudno dziś orzec, jakie są perspektywy powodzenia tego „eksperymentu” i jakie będą tego skutki. Dotychczasowe doświadczenia z tzw. westernizacją społeczeństw, począwszy od epoki kolonialnej, dają różne możliwości odpowiedzi. Zwłaszcza, że tzw. Reszta Świata głośno upomina się o odzyskanie swojej podmiotowości w grze geopolitycznej mocarstw.
Wojna na Ukrainie pokazuje, że po stronie Rosji od dłuższego czasu w elitach politycznych, a także dużej części społeczeństwa narastały frustracje spowodowane odczuwaniem zagrożeń egzystencjalnych. Dla Rosji stały się one w pewnym momencie na tyle ważne, że jej decydenci postanowili wywołać otwartą (choć nie „pełnoskalową”, jak okrzyczano ją w mediach zachodnich), wojnę. Ponieważ Zachód z ogromną determinacją zdecydował się na obronę Ukrainy przed rosyjską agresją, mamy do czynienia z sytuacją, kiedy mocarstwa gotowe są sięgać do skrajnego ryzyka, polegającego na demontażu dotychczasowego ładu, nawet na drodze wojny jądrowej.
Przypomina to czasem miesiące poprzedzające wybuch I wojny światowej. Entuzjazm prowojenny wyraża się nie tylko w chęci odwetu i ukarania agresywnej Rosji. Oznacza także bezkrytyczne przyjmowanie współodpowiedzialności za toczącą się wojnę, która rzekomo jest wojną „nas wszystkich”, „naszą wojną”, wojną w obronie cywilizacji Zachodu itd. Te absurdalne interpretacje dowodzą, jak można manipulować konektywnością, powołując się przy tym na odpowiednio prokurowane sondaże opinii publicznej.
Według wszystkich oznak Rosja nie ma zamiaru najeżdżać kolejnych państw, ani nie stać ją na konfrontacje wojenne z państwami Zachodu. Rosja oczekuje od nich - co być może najlepiej rozumie prezydent Francji Emmanuel Macron – jasnego określenia się w kwestii dalszej ekspansji na obszary poradzieckie. Ekspansja NATO w stronę rosyjskich granic niekoniecznie przecież oznacza obronę Zachodu przed Rosją. Z pozycji rosyjskich równie dobrze może być postrzegana, jako istotne zagrożenie dla bezpieczeństwa i żywotnych interesów Rosji. Dlaczego zatem Zachód na kanwie rzekomych poszukiwań rozwiązań pokojowych nie jest w stanie wykreować innego, poza wzrostem nakładów na zbrojenia, kolejnych transz sankcji i zrywania porozumień, sposobu zarządzania systemem międzynarodowym? Pilnie potrzebna jest wola polityczna i konsolidacja elit różnych branż na rzecz poszukiwania nowych opcji geopolitycznych, z udziałem graczy średniej rangi, którzy mają do zaoferowania światu inne filozofie i logiki układania się, niekoniecznie na podstawie gry o sumie zerowej.
Konieczne jest także otwarcie się społeczeństw Zachodu i Wschodu, Północy i Południa na dyskusje wokół nowych instytucji bezpieczeństwa i normatywnych regulacji wspólnych zachowań. Jeśli nie nastąpi „wielkie przebudzenie” z powodu pułapki rosnących współzależności, konfliktujących państwa i narody, nie będzie drogi odwrotu od zagłady. Wojnom „konektywnym” można zapobiec dzięki śmiałej polityce i roztropności rządzących. Dzisiaj potrzeba odwagi Michaiła Gorbaczowa, Ronalda Reagana, Françoisa Mitteranda i Helmuta Kohla, którzy odchodząc od zimnowojennej konfrontacji, potrafili odwrócić obłędną logikę nieuchronności wojny hegemonicznej i nuklearnego Armagedonu. Kto ze współczesnych polityków dorówna ich osiągnięciom i stanie na wysokości zadania?
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Andrzej Wawryniuk
- Odsłon: 3511
Po wybuchu II wojny światowej sytuacja polityczna w Europie, w tym w Polsce, nie była obojętna zdecydowanej większości Polaków zamieszkujących kontynent amerykański. Kilkumilionowa diaspora polska w USA była liczącą się grupą narodowościową, z którą prezydent i inni politycy musieli się liczyć, chociażby ze względu na cykliczne wybory. Z uwagi na fakt, że powyższa tematyka jest mało znana, a jedyne opracowanie Władysława Zachariasiewicza nie zawiera szczegółów tej problematyki, wydaje się być celowym, by ukazać ją z uwzględnieniem dokumentów archiwalnych Rządu Polskiego na Uchodźstwie z siedzibą do 1940 r. we Francji, a następnie w Londynie.
14 czerwca 1940 r. dr Karol Ripa, konsul generalny RP w Chicago informował Ambasadę Polską w Waszyngtonie, że Zarząd Wykonawczy Rady Polonii Amerykańskiej podjął uchwałę, aby wystosować pismo do prezydenta Roosevelta, zapewniając go o całkowitym poparciu. Natomiast Zarząd Główny Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego w przesłanym do prezydenta USA memoriale „wyrażał mu najwyższy hołd za starania w sprawie utrzymania pokoju na świecie i za stanowisko w sprawie obrony demokracji przed totalitarnym zalewem”.
11 listopada 1940 r. w Chicago odbyły się „Dni Braterstwa Aliantów”, organizatorem których była Polonia amerykańska. Ich uczestnicy uchwalili rezolucję, w której podkreślano rolę sojuszników w walce o zwycięstwo nad najeźdźcami. Dokument wysłano do: W. Raczkiewicza, prezydenta RP, gen. W. Sikorskiego, premiera, W. Churchilla, premiera Wielkiej Brytanii, E. Benesza, prezydenta Czechosłowacji, Metaxasa, premiera Norwegii, E. N. Von Kleffensa, premiera Holandii, McKenzie Kinga, premiera Kanady.
W dniach 30 – 31 maja 1941 r. zarządu Amerykańskiego Związku Wyzwolenia Polski, któremu przewodniczył dr Piotrowski uchwalił program działania. W punkcie pierwszym zapisano, że celem AZWP jest „wszelka pomoc Narodowi Polskiemu w jego walce o oswobodzenie Państwa Polskiego od najeźdźców i wrogów”. Interesujący zapis dotyczy akapitu pt. „Walka z Rosją”, w którym czytamy: „1/ W walce z Rosją, za pomocą prasy, broszur i pamfletów musimy demaskować wobec społeczeństwa amerykańskiego odwieczną zaborczość białego i czerwonego caratu, zwracać uwagę na barbarzyństwo Rosji wyrzucającej 700 tysięcy polskich mężczyzn, kobiet i dzieci w tajgi i stepy syberyjskie na głód, mrozy i nieludzką poniewierkę”.
30 listopada 1942 r. Stanisław Angorman, konsul RP w Detroit, Michigan informował MSZ w Londynie, że w wyniku wyborów do ciał ustawodawczych, federalnych i stanowych przedstawiciele grupy polskiej zdobyli 14 miejsc, w tym kongresmanami zostali: George G. Sadowski, Jan Dingell i Jan Leśniewski. Ponadto do senatu stanowego weszli: Leon Wilkowski i Stanisław Nowak (komunista). Jako posłowie do registratury stanowej weszli: Adam Sumeracki, Marcin Kronk, Franciszek Nowak, Józef J. Leszczyński, Stanisław Bembowski, Józef Kowalski i Walter Stockfish z Hamtramck, Mich.
Spekulacje i nadzieje
W obronie polskich granic
Według chronologicznego odnotowywania zdarzeń mających związek z Polakami i Amerykanami pochodzenia polskiego zamieszkujących Stany Zjednoczone, jako pierwszy w obronie granic RP wystąpił 21 maja 1942 r. Komitet Narodowy Amerykanów Pochodzenia Polskiego (KNAPP) i był to apel skierowany do prezydenta Roosevelta, w którym zapisano, że „Polska musi powstać cała i nieumniejszona w siłach ani w ziemiach”.
Pierwsze oficjalne stanowisko Polonii amerykańskiej w obronie polskich granic to protest Komitetu Narodowego Amerykanów Pochodzenia Polskiego ogłoszony 11 października 1942 r., w związku z zamieszczoną w „Encyklopedii Britannica” mapą Europy Środkowo–Wschodniej, na której – jak zapisano w sprawozdaniu rocznym: „skreślono całkiem Polskę, uznając linię Ribbentrop-Mołotow za istniejącą, a więc faktyczną, mimo, że niemiecko-rosyjska linia bojowa przebiegała wówczas daleko na wschód od Dniepru. Należy tu przypomnieć, że na mapie tej ziemie polskie położone na zachód od linii Ribbentrop-Mołotow zaznaczone były jako teren Niemiec, a na wschód od tej linii jako Białoruś i Ukraina Sowiecka, a 3 kraje bałtyckie jako sowieckie republiki Litwy, Łotwy i Estonii.
Pierwszy ten widomy znak wzrastających wpływów sowieckich propagandy w Stanach Zjednoczonych spotkał się z natychmiastową naszą reakcją, która znalazła poparcie olbrzymiej większości Polonii i wywołała zrozumiałe poruszenie; skuteczne, bowiem wydawnictwo „Encyklopedia Britannica” dodała szereg map tejże części Europy, neutralizując w ten sposób wpływ tego pierwszego zamachu na Polskę w społeczeństwie amerykańskim”.
Zwraca uwagę fakt, że Polacy zrzeszeni w tej organizacji po raz pierwszy nazwali wprost, że tego typu działanie to pierwszy zamach na Polskę. Zastanawiającym jest również fakt, że mimo wówczas obecnej cenzury w Wielkiej Brytanii, w bardzo poważnym wydawnictwie, mogła ukazać się mapa gloryfikująca stan granic ustanowiony w wyniku układów Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia i 28 września 1939 r.
Rozum polityczny
11 stycznia 1942 r. na odbytej konferencji Polskich Unistów, w trakcie której powołana została Amerykańsko-Polska Rada Związków Zawodowych, i jako taka wystosowała uchwałę do gen. W. Sikorskiego, w której zapisano między innymi: „Jako obywatele amerykańscy polskiego pochodzenia, wyrażamy nasze zaufanie premierowi Polski i wodzowi Armii Polskiej, gen. Władysławowi Sikorskiemu, z okazji układu między Polską i Rosją Sowiecką, bratnim narodem, z którym zgodnego współżycia wymagają geograficzne położenie Polski oraz rozum polityczny. Potępiamy wszelkie napaści na Rząd Polski w Londynie ze strony zarówno znikomej sanacji jak i endecji, które to czynniki śnią jeszcze o minionym niewolnictwie ludu pracującego w Polsce”.
30 czerwca 1942 r. Konsulat Generalny RP w Chicago informował MSZ w Londynie o złożonym oświadczeniu prezesa Rady Polonii Amerykańskiej odnośnie pierwszej rocznicy paktu polsko-sowieckiego, w którym Franciszek Świetlik stwierdził, „że Rada Polonii Amerykańskiej bez zastrzeżeń popiera i popierać będzie politykę Rządu RP w Londynie odnośnie Rosji Sowieckiej”.
11 września 1942 r. Amerykanie polskiego pochodzenia mieszkający w Los Angeles, stan Kalifornia zgromadzeni w trzecią rocznicę zdradzieckiego najazdu Niemiec hitlerowskich na Polskę wyrazili głęboką cześć i podziw dla Narodu Polskiego. Ponadto zobowiązano się do niesienia pomocy w jego walce z wrogami ludzkości aż do zwycięstwa.
Poparcie Polonii amerykańskiej udzielane Macierzy, wyraziło się także w wiecu, który odbył się 20 grudnia 1942 r. w Detroit, w Masonie Temple. W sprawozdaniu z tego ważnego wydarzenia w dzień później „Dziennik Polski” „podkreślił bardzo silne wypowiedzenie się Pana Premiera odnośnie sprawy wschodniej granicy Polski”.
27 lutego 1943 r. dr Karol Ripa, konsul generalny RP w Chicago informował MSZ w Londynie, że „polonia Amerykańska za pośrednictwem jej centralnej instytucji Rady Polonii, nadto Syndykat Dziennikarzy Polskich w USA oraz Związek Polek, oświadczyły wobec mnie gotowość jak najdalej idącej akcji pomocy Rządowi Polskiemu w jego obecnych dyskusjach z Rządem Sowieckim na temat granic wschodnich”.
3 i 4 kwietnia 1943 r. w Cleveland na odbytej konferencji byłych działaczy Związku Narodowego Polskiego przyjęta została rezolucja, która poprzedzała mający się odbyć 29 sejm tej organizacji i stanowiła alternatywę do mającego być przedstawionym programu oficjalnych władz ZNP.
12 kwietnia 1943 r., Dyrekcja Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego na swym plenarnym posiedzeniu rozpatrywała między innymi problem dotyczący tego, że „rząd sowieckiej Rosji bezwzględnie rości pretensje do połowy Polski z miastami polskimi Lwowem, Tarnopolem, Stanisławowem, Wilnem, Białymstokiem, Nowogródkiem i Polesiem”. W związku z powyższym Dyrekcja ZPRK „doszła do przekonania, że stanowisko rządu sowieckiej Rosji i komunistycznej prasy w USA jest zaborcze i wnosi ono dysharmonię we wspólny wysiłek Narodów Zjednoczonych, zmierzających do pokonania Niemiec, Japonii i Włoch, a barbarzyńskie postępowanie władz niemieckich łamie wszelkie zasady chrześcijańskie i hańbi ludzkość”.
15 i 16 sierpnia 1943 r. w Cleveland odbył się XV Sejm Stowarzyszenia Polek w Stanach Zjednoczonych p.o. Najświętszej Rodziny. W przyjętej przez uczestniczki Sejmu rezolucji jest mowa o miłości do ojczyzny, o uciemiężonym przez wroga narodzie, ale brakuje jasnego określenia się co do znanych już informacji na temat podporządkowania przez Sowietów wschodnich terenów Polski sprzed 1939 r.
Różne stanowiska
18 maja 1943 r. MSZ, informowało, że 14 maja br. w Nowym Jorku odbyło się zebranie zwołane przez Komitet Okręgowy Polsko-Amerykańskiej sekcji Międzynarodowego Związku Robotniczego, w którym uczestniczyło około 150 osób, a w trakcie którego odczytany został artykuł prof. Oskara Langego, a następnie „redaktor „Głosu Ludowego” wygłosił komunistyczne przemówienie wychwalając Wandę Wasilewską i pułkownika Berlinga, do którego wysłano telegram hołdowniczy rzekomo w imieniu Polonii Amerykańskiej”.
O innej próbie pozyskania przez lewicowe organizacje poparcia dla przedsięwzięć komunistów polskich, a w mojej ocenie tym samym zgody na wschodnie granice RP, informował ambasadora RP w USA, Sylwester Strakacz, minister pełnomocny, konsul generalny RP w Nowym Jorku, który w dokumencie z dnia 25 czerwca 1943 r. podawał, że 20 czerwca w Domu Narodowym w Nowym Jorku odbyło się zebranie komunistów polskich, w którym uczestniczyło około 250 osób. Według konsula „w tej liczbie znajdowało się około 40 członków Polonii miejscowej bezwzględnie wrogo dla akcji komunistycznej usposobionej, którzy zjawili się na Sali celem przeszkadzania ewentualnym rezolucjom, względnie aktowi poświęcenia sztandaru dla tzw. Dywizji Kościuszkowskiej w ZSRR”.
Utworzenie Kongresu Polonii Amerykańskiej
W dniach od 28 do 30 maja 1944 r. w Buffalo, 2500 delegatów z 22 stanów, reprezentujących 1063 organizacji, w tym ponad 700 parafii powołała do życia – jak to określono – stałą inicjatywę pod nazwą Kongres Polonii Amerykańskiej. W skład pierwszych władz nowopowstałej organizacji weszli: prezes Karol Rozmarek, prezes Związku Narodowego Polskiego, wiceprezesi: Honorata Wołowska, przewodnicząca Związku Polek w Ameryce, Maksymilian Węgrzynek, prezes KNAPP, dr Teofil Starzyński, prezes Sokoła Polskiego, Franciszek Januszewski, wydawca „Dziennika Polskiego” w Detroit, Jan Mikuta, skarbnik Związku Harcerstwa Polskiego i działacz społeczny; skarbnik – Jan Olejniczak, prezes Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego oraz sekretarz – Stanisław Gutowski, dyrektor Fundacji Pułaskiego.
W trakcie kongresu przemawiali między innymi: senator James M. Mead, demokrata z Nowego Jorku, który „wyraził przekonanie, że dług wdzięczności wobec Polski będzie spłacony. Jest nadzieja, że przy usługach W. Brytanii i Stanów Zjednoczonych spór polsko-rosyjski zostanie pomyślnie załatwiony”.
Bolesław J. Monkiewicz, członek Kongresu, reprezentant New Britain „żądał sprawiedliwości dla Polski. Oświadczył dalej, że pozbawienie terytorium jest równe pozbawieniu egzystencji, a pokój trwały nie da się pogodzić z zaprzeczeniem prawa do urządzenia spraw wewnętrznych bez nacisku państw trzecich”.
Jak ważnym wydarzeniem był Kongres niech zaświadczy fakt, że do uczestników telegram nadesłał prezydent Franklin Delano Roosevelt, Zarząd Oddziału Ziem Wschodnich w Jerozolimie, a oprócz w/w jako jego goście przemawiali między innymi: J. J. Kelly, burmistrz Buffalo i Jan J. Dingell, członek Kongresu, demokrata z Chicago.
Depesze do Mikołajczyka
15 kwietnia obradujący w Detroit Centralny Komitet Obywatelski wysłał depeszę do Stanisława Mikołajczyka, w której nowowybrany zarząd reprezentujący ponad dwieście organizacji polskich, oprócz wyrazów szacunku i sympatii, skierowanych do premiera napisał, że wierzy mocno, iż Polska po pięciu latach poświęcenia i heroizmu odrodzi się bez utraty terytorium, i że zapadną sprawiedliwe rozstrzygnięcia.
28 lipca 1944 r. na posiedzeniu Rady Towarzystw i Klubów Polskich w stanie Delaware, w Wilmington w przyjętej rezolucji zwracano między innymi uwagę na fakt, „że świat wie, że obecni przywódcy Rosji Sowieckiej zawarli umowę z polskim rządem w Londynie w lipcu 1941 r. odrzucając jego traktat 1939 z Hitlerem dotyczący zmian terytorialnych w Polsce. W 1943 złamał tę umowę, udowadniając, że traktaty, umowy, deklaracje są tylko skrawkami papieru”.
15 października 1944 r. również depeszę z poparcie wysłał do premiera Mikołajczyka Sejmik Centrali im. K. Pułaskiego w Milwaukee, pisząc między innymi: „Wypowiadamy się stanowczo przeciw wszelkiemu okrajaniu Polski z jej ziem wschodnich, a za przyłączeniem do niej prastarych ziem polskich na zachodzie, jak Śląsk, Prusy Wschodnie i całe Pomorze”.
Tymczasem Ciechanowski, ambasador RP w Stanach Zjednoczonych w depeszy z 10 listopada 1944 r. skierowanej do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie napisał, że „przeprowadził rozmowę z B., który stwierdził, że uzyskanie gwarancji amerykańskiej dla terytorium poszczególnego państwa jest wykluczone”. Wieloletnie zabiegi diaspory polskiej w Stanach Zjednoczonych nie dały spodziewanych efektów.
Andrzej Wawryniuk
Dr Andrzej Wawryniuk, jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym Katedry Stosunków Międzynarodowych PWSZ w Chełmie oraz Katedry Nauk o Państwach i Stosunkach Międzynarodowych Wydziału Stosunków Międzynarodowych Wschodnioeuropejskiego Uniwersytetu Narodowego im. Łesi Ukrainki w Łucku.
Artykuł powstał na podstawie dokumentów Archiwum Akt Nowych, Archiwum Instytutu Hoovera i Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie. Jest to część większej publikacji przygotowywanej do druku.
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.