Politologia (el)
- Autor: Andrzej Wawryniuk
- Odsłon: 4151
Amerykanie pochodzenia ukraińskiego oddziaływali na społeczeństwo USA poprzez publikacje, mając do własnej dyspozycji własne wydawnictwa. Ze zrozumiałych względów problem ten był monitorowany przez Ambasadę Polską w Waszyngtonie, której służby prasowe w opracowywanych raportach wiele miejsca poświęcały prasie ukraińskiej. Dla ówczesnych władz polskich informacje przekazywane Amerykanom przez diasporę ukraińską były bardzo istotne, ponieważ również Amerykanie polskiego pochodzenia prowadzili podobne akcje informacyjne, tyle tylko, że diametralnie różniące się w ocenie faktów. Przekazywanie sentencji treści artykułów prasy ukraińskiej Rządowi Polskiemu na Uchodźstwie w Londynie pozwalało na wypracowywanie przez stosowne służby określonych stanowisk z użyciem kontrargumentów oraz możliwość ich zamieszczania w licznej jak na ówczesne czasy prasie polonijnej.
Bez pretensji
Pierwsze oficjalne stanowisko części diaspory ukraińskiej w Stanach Zjednoczonych zostało zaprezentowane przez nacjonalistyczny nurt skupiony wokół dziennika „Swoboda”, (Ukrainian Daily), który 22 stycznia 1940 r. opublikował tekst zatytułowany „Za silną i wielką Ukrainę”, pisząc w nim miedzy innymi: „Naturalna Polska w etnograficznych granicach – to jest polityka realna, tak jak realną polityką jest naturalna Ukraina”.
Dzień później ta sama gazeta napisała: „Ukraiński naród domaga się minimum. Mając wokół siebie także słabsze i mniejsze narody, nie myśli żyć ich kosztem. Nie chce ani ich ziemi, ani ich pracy, a chce tylko żyć ze swojej własnej pracy na swojej własnej ziemi. Tak Rosja, jak i Polacy, nie chciały nigdy tego zrozumieć i pogodzić się z takim rozumieniem. /…/ Ukraińcy nie mają żadnych pretensji do Polski i narodu polskiego. I gdyby tylko Polska i naród polski raz już uznały, że i one nie mają pretensji do ziem ukraińskich – to zaczęłaby się nowa karta w historii Polski i Ukrainy. Bez tego, jakikolwiek rządy czy komitety ukraińskie, które chciałyby te sprawy traktować inaczej, niczego nie dokonają, a tylko zaostrzą stosunki polsko-ukraińskie.
Piszemy w tej sprawie jasno i otwarcie, bo w Ameryce przebywa teraz przedstawiciel Rządu Polskiego. Piszemy, bo i amerykańscy obywatele pochodzenia polskiego, okazują starania stworzenia „nowej Polski” i przyczynienia się do likwidacji tej tragedii, która od wieków wyniszcza polski i ukraiński naród. Teraz można to wszystko łatwo zlikwidować, podtrzymując, kiedy idzie o polsko-ukraińskie stosunki: etnograficzną Ukrainę i etnograficzną Polskę”.
Wielka Ukraina
Podobne stanowisko opisał Konsulat Generalny RP w Nowym Jorku, w swoim raporcie do MSZ w Londynie z 13 lutego 1940 r., nr R.851-b, w której podano, że ukraińska „Svodoba”, tutejszy dziennik nacjonalistyczny, kilkakrotnie zabierał głos w sprawie polsko-ukraińskiego porozumienia. W wydaniu z 13 lutego opublikował artykuł redakcyjny pt. „Pora na odważnie słowo, w który oświadcza, „że …Polska, aby mogła istnieć, potrzebuje jako sąsiada silnej i wielkiej Ukrainy łącznie z zachodnio-ukraińskimi ziemiami”.
W artykule nacjonaliści ukraińscy wskazują, że Ukraina powinna mieć terytorium włącznie z zachodnią jej częścią, zwaną Zachodnia Ukraina. Ważne jest również wskazanie, że ta część diaspory ukraińskiej reprezentowała pogląd, iż podziału terytorialnego należałoby dokonać uwzględniając czynnik etniczny. Jest to chyba jedno z pierwszych stanowisk, wyrażonych przez Amerykanów pochodzenia ukraińskiego w Stanach Zjednoczonych, w którym jasno określono przyszłość Ukrainy w jej nowych granicach.
24 maja 1940 r. odbył się Kongres Ukraińców Amerykańskich. Jego uczestnicy uchwalili memorandum do rządu Stanów Zjednoczonych, w którym prezentują między innymi swój program polityczny, którego najważniejsza teza dotyczyła „naprawy wielkiej niesprawiedliwości historycznej w drodze odbudowania państwa ukraińskiego, które leży w interesie nie tylko narodu ukraińskiego, ale przede wszystkim w interesie pewnego i stałego pokoju w Europie”. Istotnym fragmentem memoriału było, co prawda nie powiedziane wprost, stanowisko w sprawie powojennego terytorium Ukrainy. Stosowny zapis memoriału ma treść: „Jesteśmy pewni, że państwo ukraińskie będzie odbudowane na podstawach ludowładztwa, pełnej wolności i równouprawnienia narodowego z przyznaniem pełnych praw sąsiadom Ukrainy do niezależności państwowej na ich ziemiach etnograficznych. /…/ Naród ukraiński nie sięga po cudze ziemie. Pragnie on pokojowej współpracy ze swymi sąsiadami na zasadach równouprawnienia”. Był to pierwszy konkretny sygnał przekazany światu (dokument dostarczono do Sekretariatu Stanu) wskazujący na oczekiwania większej grupy Ukraińców co do powojennego terytorium państwa.
Należy zaznaczyć, że w Kongresie – jako goście – uczestniczyli między innymi kongresmeni i członkowie Izby Reprezentantów: J. Harold Flannery, demokrata z Luzerne Country, Boland, demokrata z Pennsylvanii, Vorhis, demokrata z Kalifornii, O’Day, demokrata z Nowego Jorku, Sabath, demokrata z Illinois, Walter, demokrata z Pennsylvanii, Rockefeller, republikanin z Nowego Jorku, senator Maloney z Connecticut oraz L. W. Robert, sekretarz Narodowego Komitetu Stronnictwa Demokratycznego.
Powyższe wskazuje na fakt, że środowisko amerykańskich Ukraińców miało silne poparcie zarówno w Kongresie, jak i w Izbie Reprezentantów Stanów Zjednoczonych.
A potem przyszła zmiana…
Postawa Ukraińców, a przede wszystkim ich ideowych przewodników, radykalnie się zmieniła po 22 czerwca 1941 r. Przykładowo, Andrzej Melnik, prezes Prowodu Ukraińskich Nacjonalistów, w październiku 1941 r. wzywał do walki przeciwko Polsce i Rosji, a przede wszystkim do zjednoczenia. Ostatnia kwestia była prawdopodobnie aluzją do 2000 organizacji istniejących w tym czasie w USA, przy 800 000 Amerykanów ukraińskiego pochodzenia lub Ukraińców bez obywatelstwa amerykańskiego.
Istotny dokument dotyczący wzajemnych relacji polsko-ukraińskich pochodzi z polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a skierowany był do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rządu Polskiego na Uchodźstwie. Z dokumentu datowanego na 4 kwietnia 1941 r. wynika, że były prezydent Republiki Ukraińskiej Wiaczesław Prokopowicz wystosował odręczne pismo na ręce ministra polskiego MSW, w którym Prokopowicz proponuje Polsce współpracę.
Polskie MSW wyjaśniało jednocześnie, że według Prokopowicza punktem wyjścia byłaby umowa, ustanawiająca bardziej ścisłą współpracę wojskową i gospodarczą Polski i Ukrainy, a jej podstawę stanowiłaby deklaracja Rządu Polskiego precyzująca pozytywny stosunek do sprawy niepodległości Ukrainy i zapowiadająca rozstrzygnięcie spornych zagadnień na zasadzie etnograficznej.
Były premier Ukrainy, a nie prezydent jak napisano w raporcie, chciałby uzyskać od Rządu Polskiego na Uchodźstwie, jako naturalną, według niego, pomoc materialną i formalną, w celu opuszczenia Francji oraz zapewnienia mu utrzymania małej ekipy (dwu do pięciu współpracowników) i budżet do przyszłej akcji. Prokopowicz chciałby także, przy pomocy Rządu RP wznowić wydawnictwo naczelnego organu Ruchu Petlurowskiego „Tryzub”.
30 kwietnia 1941 r. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w zajętym stanowisku informowało Prokopowicza, że jego dalszy pobyt we Francji jest nieefektywny politycznie i zaproponował mu przyjazd do Londynu dodając, że Rząd RP bierze na siebie organizację wyjazdu i zapewnia jemu i jego współpracownikom byt materialny oraz finansowanie wydawnictw. Prokopowicz został poinformowany, że starania o jego przyjazd Rząd Polski już rozpoczął.
Sprawa nie doczekała się realizacji, ponieważ już w październiku 1941 r. pisano o ciężkiej chorobie byłego premiera Ukrainy i jego niechęci do opuszczenia Francji, a w 1942 r. Prokopowicz zmarł, a kierownictwo paryskiej grupy petlurowców przejął Szuling, bliski współpracownik Prokopowicza.
Rewizja deklaracji aliantów
W raporcie z 23 sierpnia 1944 r. Ambasada Polska W Stanach Zjednoczonych zwraca uwagę na tekst zamieszczony w „Narodnym Słowie”, organie Ukraińskiej Narodowej Pomocy w Ameryce, w którym poddano analizie deklarację Roosevelta – Churchilla z punktu widzenia spraw ukraińskich, w treści której zapisano: „Anglia uznała Polskę a także i Ameryka, w takich granicach, w jakich była ona przed wojną z Niemcami, a nie można zaprzeczyć, że granice te Polska zdobyła zbrojnie, rozlewem krwi i grabieżą”.
Tygodnik przypomina więc, „że Polska znęcała się nad Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami, że prowadziła wojnę z Bogiem, rujnując ukraińskie cerkwie i rozsadzając je dynamitem.
„Narodne Słowo” zwraca również uwagę, że Związek Sowiecki naruszył niepodległość Litwy, Estonii i Finlandii, jat również Ukrainy, która po ostatniej (pierwszej - przyp. A.W.) wojnie światowej uzyskała własny byt państwowy. Tygodnik zapytuje, czy Polska zgodzi się pozostać w swoich granicach i czy Stalin zrezygnuje z zaboru ziemi ukraińskiej, białoruskiej, litewskiej, estońskiej i innych”.
W raporcie nr 68 z 11 września 1941 r. Ambasada Polska podała, że „prasa nacjonalistyczna w języku ukraińskim coraz bardziej zdecydowanie występuje przeciwko Niemcom w ogóle, a przeciw niemieckiej okupacji Ukrainy w szczególności i twierdzi, że Ukraińcy nie mogą liczyć na pomoc Hitlera w ich planach niepodległościowych. Stanowisko to budzi niepokój konkurencyjnej prasy komunistycznej, która zarzuca nacjonalistom dwulicowość i celowe ukrywanie sympatii prohitlerowskich”.
Ważne informacje zostały też umieszczone w raporcie nr 94, obejmujący 23 i 24 października 1941 r. Po raz pierwszy opracowujący tzw. prasówkę powołują się na – jak to określono – najbardziej antypolskie pismo ukraińskie – „Tygodnik Narodne Słowo”, w którym jak prawie w każdym przypadku cała prasa ukraińskojęzyczna, krytykuje rząd polski za umieszczenie w obozie odosobnienia szeregu działaczy polskich.
Jest też jedno zdanie poświęcone ogólnie prasie komunistycznej wydawanej w języku ukraińskim, które to media – zdaniem sporządzających raport - miały zajmować się dalej swarami wśród nacjonalistów ukraińskich. 14 października 1943 r. komunistyczny „Ukraiński Szczodenni Wisti”, omawiając artykuł moskiewskiej „Prawdy” informował, że „rząd sowiecki na konferencji w Moskwie odmówi dyskutowania na temat granic zachodnich Związku Sowieckiego. Zasadnicza teza komunistów ukraińskich przedstawiona została w następującym komentarzu: «Nikt chyba nie będzie na tyle naiwny, aby przypuszczać, że ziemie te, uwolnione przez Armię Czerwoną, mogą być po wojnie oddane Radziwiłłom, Setonom, rumuńskim bojarom, czy bałtyckim baronom”.
Stanowisko diaspory ukraińskiej wyrażane poprzez media w USA odzwierciedlało poglądy większości tej grupy narodowościowej i nie miało tu znaczenia miejsce zamieszkania. Uzasadnienie takiej postawy jest oczywiste: Polska zabiegała o swoje wschodnie terytoria przynależne do Rzeczypospolitej do września 1939 r., a Ukraińcy walczyli o swój polityczny byt.
Andrzej Wawryniuk
Autor jest dr. n. geograficznych specjalizującym się w problematyce wschodniej, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków polsko-ukraińskich. Artykuł powstał w oparciu o dokumenty archiwalne udostępnione przez Archiwum Akt Nowych Archiwum Instytutu Hoovera i stanowi skrót przygotowywanej do wydania większej publikacji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 325
W całej Unii Europejskiej rolnicy sprzeciwiają się Wspólnej Polityce Rolnej (WPR), mimo że zapewnia ona im dotacje. Rządy reagują środkami dostosowawczymi, uproszczeniami biurokratycznymi i kilkoma słowami pocieszenia. W rzeczywistości rolnicy są bezsilni wobec struktury mającej na celu narzucanie ideologii, która okazuje się szalona.
Desperacja i gniew europejskich rolników
Rolnicy demonstrują w całej Europie Zachodniej i Środkowej. Najpierw w Holandii, Włoszech, Szwajcarii i Rumunii, teraz w Hiszpanii, Francji, Niemczech i Polsce. Ta kontynentalna rewolta chłopska wzrasta przeciwko Wspólnej Polityce Rolnej Unii Europejskiej (WPR).
Wraz z podpisaniem Traktatu Rzymskiego ustanawiającego Europejską Wspólnotę Gospodarczą w 1957 r. sześć państw założycielskich (Belgia, Francja, Włochy, Luksemburg, Holandia i Republika Federalna Niemiec) zaakceptowało zasadę swobodnego przepływu towarów. W ten sposób odrzucili jakąkolwiek krajową politykę rolną.
Aby zapewnić rolnikom dochód, uruchomili wspólną politykę rolną. W zależności od państwa członkowskiego pomoc unijna wypłacana jest regionom, które przekazują ją rolnikom lub bezpośrednio rolnikom (jak we Francji). To jest „pierwszy filar”. Ponadto Komisja Europejska ustala standardy produkcji, aby poprawić jakość życia ludności wiejskiej i jej produkcję. To jest „drugi filar”.
Filar pierwszy nie wytrzymał rozszerzenia Unii Europejskiej i przejścia do światowego wolnego handlu (UE przystąpiła do WTO w 1995 r.), co doprowadziło do nieproporcjonalnego wzrostu dotacji wspólnotowych. Drugi filar został zniszczony przez Europejski Zielony Ład (2019), którego celem jest obniżenie temperatury Ziemi poprzez ograniczenie emisji gazów cieplarnianych.
Bez globalnej WPR nie ma rozwiązania problemu niepowodzenia pierwszego filaru: anglosaska zasada światowego wolnego handlu jest nie do pogodzenia z europejską zasadą wolnego handlu, która jest rekompensowana przez europejską WPR. Ceny minimalne na produkty rolne ogłaszane przez różne organy krajowe nie uratują rolników, a wręcz przeciwnie, zabiją ich do tego stopnia, że produkty importowane będą nadal akceptowane po znacznie niższych cenach.
Jeśli chodzi o drugi filar, nie ma on już celu politycznego, lecz ideologiczny. W rzeczywistości twierdzenie, że ocieplenie planety nie ma charakteru lokalnego, ale globalny, zostaje obalone przez zapisy temperatur. Twierdzenie, że jest to wynik działalności człowieka, a nie czynników astronomicznych, nie wytrzymuje debaty naukowej.
Warto pamiętać, że Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC) nie jest akademią naukową, ale spotkaniem urzędników wyższego szczebla (niektórzy z nich są naukowcami, ale nadal są urzędnikami wyższego szczebla), utworzonym w 1988 r. z inicjatywy Margaret Thatcher i służyło uzasadnieniu przejścia z węgla na ropę naftową, a następnie na energię jądrową [ 1 ]. Wnioski IPCC, choć popierane przez rządy zdolne do przejścia na energetykę jądrową, zostały zdecydowanie odrzucone przez środowiska naukowe, w tym prestiżową Rosyjską Akademię Nauk [ 2 ]. Nie istnieje w tej kwestii tak zwany „konsensus naukowy”, ani słynna „wspólnota międzynarodowa”, która „sankcjonuje” Rosję. Nawiasem mówiąc, nauka nie działa na zasadzie konsensusu, ale metodą prób i błędów.
Próby rozwoju zielonej turystyki na obszarach wiejskich nie uratują rolników. W najlepszym przypadku mogą wynająć pokoje w swoich gospodarstwach na kilka tygodni w roku. Problemem nie jest zmiana rodzaju działalności, ale umożliwienie rolnikom życia i wykarmienia swojej populacji.
Rolnicy w Europie Zachodniej i Środkowej są obecnie uzależnieni od dotacji europejskich. Nie sprzeciwiają się Unii Europejskiej, która pozwala im przetrwać, ale raczej potępiają jej sprzeczności, które ich dławią. Nie chodzi więc o uchylenie tego czy tamtego rozporządzenia, ale o określenie, jaką formę Unii Europejskiej chcemy budować.
Następne wybory do Unii Europejskiej odbędą się w czerwcu 2024. Chodzi o wybór członków Parlamentu Europejskiego, jedynych wybranych przedstawicieli Unii. Rada nie jest wybierana na poziomie UE, ale składa się z szefów państw i rządów wybieranych na szczeblu krajowym, natomiast Komisja w ogóle nie jest wybierana i reprezentuje interesy ojców chrzestnych Unii.
Różne projekty integracji europejskiej
Aby zrozumieć i być może zmodyfikować ten dziwny system, wróćmy do jego początków: od okresu międzywojennego (1918-1939) do okresu bezpośrednio powojennego (1945-57) istniało sześć konkurujących ze sobą projektów zjednoczeniowych.
Pierwszy został przeprowadzony przez radykalnych republikanów. Miał on na celu zjednoczenie państw zarządzanych przez porównywalne reżimy. Mówiono wówczas o zjednoczeniu krajów Europy i Ameryki Łacińskiej w jedną republikę. Definicja republik i monarchii nie miała nic wspólnego z wyborami i sukcesją dynastyczną. Król francuski Henryk IV (1589-1610) określał siebie jako „republikanina”, o ile poświęcił się dobru wspólnemu swoich poddanych, a nie interesom swojej szlachty. Nasze rozumienie republik i monarchii sięga czasów demokracji (rządy ludu, przez lud i dla ludu). Koncentruje się na zasadach powoływania menedżerów, a nie na tym, co oni robią. Dlatego uważamy dzisiejszą Wielką Brytanię za bardziej demokratyczną niż Francję i nie bierzemy pod uwagę niesamowitych przywilejów, którymi cieszyła się brytyjska szlachta ze szkodą dla jej narodu.
W tej unii Argentyna Hipólito Yrigoyena (wówczas najważniejsza potęga gospodarcza obu Ameryk) zmierzyłaby się z Francją Aristide'a Brianda (której imperium rozciągało się na wszystkie kontynenty). Fakt, że te republiki niekoniecznie były sąsiadami, nikogo nie zszokował. Wręcz przeciwnie, dbano o to, aby Unia nigdy nie stała się podmiotem ponadnarodowym, lecz pozostała organem współpracy międzyrządowej. Projekt ten upadł wraz z kryzysem gospodarczym w 1929 r. i wywołanym przez niego wzrostem faszyzmu.
Drugim projektem był projekt unii, która gwarantowałaby pokój. Minister finansów Francji Louis Loucheur zapewnił, że Niemcy i Francja nie będą już w stanie prowadzić ze sobą wojny, jeśli zjednoczą się w jeden kompleks wojskowo-przemysłowy. [ 3 ]
Urzeczywistniono to, gdy Anglosasi postanowili dozbroić Niemcy po drugiej wojnie światowej. W 1951 r. ówczesny minister pétainistów Robert Schumann założył Europejską Wspólnotę Węgla i Stali (EWWiS).
EWWiS zakończyła działalność w 2002 r. i została włączona do Unii Europejskiej na mocy Traktatu z Nicei.
Trzeci opiera się na dwóch poprzednich. Został napisany przez austro-węgierskiego hrabiego Richarda von Coudenhove-Kalergi. Ma na celu zjednoczenie wszystkich państw na kontynencie (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii i ZSRR) w „paneuropejską”. Początkowo byłaby to federacja porównywalna do Szwajcarii, ale ostatecznie stałaby się podmiotem ponadnarodowym na wzór Stanów Zjednoczonych i stalinowskiego ZSRR (broniącego kultur mniejszości etnicznych) [ 4 ] .
Projekt ten został zrealizowany mniej więcej przy wsparciu Stanów Zjednoczonych. Rada Europy powstała w 1949 r. Mówię „mniej więcej”, ponieważ Wielka Brytania jest jej członkiem-założycielem, co nie było pierwotnym zamierzeniem. Rada ta sporządziła Konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności (CSDHLF). Powołała Europejski Trybunał Praw Człowieka (ETPC), który ma nadzorować jego stosowanie.
Jednak od 2009 r. wielu sędziów tego sądu było sponsorowanych, jeśli nie skorumpowanych, przez amerykańskiego miliardera George'a Sorosa. Stopniowo interpretowali konwencję w taki sposób, że zmieniała się hierarchia norm. Obecnie uważają na przykład, że międzynarodowe traktaty dotyczące ratownictwa morskiego (przewidujące sprowadzenie na ląd rozbitków w najbliższym porcie) muszą ustąpić miejsca prawu migrantów do ubiegania się o azyl polityczny w Europie.
Dziś ten sąd orzeka zaocznie i systematycznie potępia Federację Rosyjską, mimo że została wyrzucona z Rady Europy, a potem ją opuściła.
Czwartym projektem, „Nowym Porządkiem Europejskim”, był projekt Trzeciej Rzeszy z 1941 roku. Celem było zjednoczenie kontynentu europejskiego poprzez podział ludności na regiony w oparciu o kryteria językowe. Każdy język regionalny, taki jak bretoński, miałby swoje własne państwo. Zdecydowanie najważniejszym państwem byłoby państwo niemieckojęzyczne (Niemcy, Austria, Liechtenstein, Luksemburg, niemieckojęzyczna Szwajcaria, włoski Tyrol, czechosłowackie Sudety, słowackie Karpaty, rumuński Banat itp.). Ponadto kryteria rasowe określiłyby grupy ludności, które zostałyby „zredukowane” (Żydzi, Cyganie i Słowianie) i zniewolone. Projekt ten był negocjowany pomiędzy kanclerzem Adolfem Hitlerem a Duce Benito Mussolinim przez niemieckiego prawnika Waltera Hallsteina. Został on częściowo zrealizowany podczas II wojny światowej, jednak upadł wraz z upadkiem III Rzeszy.
Piąty projekt został sformułowany przez byłego premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla w 1946 roku [ 5 ] . Jego celem było pojednanie pary francusko-niemieckiej i trzymanie Sowietów na dystans. Częścią wizji Karty Atlantyckiej (1942) było to, że powojenny świat powinien być rządzony wspólnie przez Stany Zjednoczone i Imperium Brytyjskie. Ma także promować rolę Wielkiej Brytanii z siedzibą we Wspólnocie Narodów. Po stronie atlantyckiej nawiązała szczególne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, a po stronie kontynentalnej nadzorowała Europę, której nie jest członkiem.
Winston Churchill założył jednocześnie kilka instytucji. Ostatecznie to właśnie ten projekt zrealizowano najpierw w 1957 r. pod nazwą Europejska Wspólnota Gospodarcza (EWG), a następnie w 1993 r. pod nazwą Unia Europejska (UE). Zapożycza elementy z trzech poprzednich projektów, ale nigdy z projektu Unii Republik.
Anglosasi zawsze kontrolowali EWG-UE za pośrednictwem Komisji Europejskiej. Dlatego Komisja Europejska nie jest wybierana, ale powoływana. Ponadto Londyn mianował jej pierwszym prezydentem byłego europejskiego doradcę kanclerza Adolfa Hitlera, Waltera Hallsteina. Ponadto Komisja początkowo posiadała uprawnienia legislacyjne, które obecnie dzieli z Parlamentem Europejskim. Wykorzystuje je do proponowania standardów, które Parlament zatwierdza lub odrzuca.
Wszystkie te standardy są dosłownie wzięte z standardów NATO, które wbrew powszechnemu przekonaniu zajmuje się nie tylko obronnością, ale także organizacją społeczeństw. Biura NATO, zlokalizowane najpierw w Luksemburgu, a obecnie przy Komisji w Brukseli, przesłały jej swoje dokumenty, począwszy od szerokości ulic (aby umożliwić przejazd pojazdów opancerzonych) po skład czekolady (w celu zapewnienia żołnierskiej racji żywnościowej ).
Szósty projekt został opracowany przez prezydenta Francji Charlesa De Gaulle'a w odpowiedzi na projekt brytyjski. Zamierzał zbudować instytucję nie federalną, ale konfederacyjną: „Europę Narodów”. Żałował traktatu rzymskiego, ale go przyjął. W 1963 i 1967 zakazał Wielkiej Brytanii przystąpienia do UE. Dał jasno do zrozumienia, że jeśli nastąpi ekspansja, będzie ona przebiegać od Brześcia do Władywostoku, bez Wielkiej Brytanii, ale ze Związkiem Radzieckim. Przede wszystkim zawzięcie walczył o to, aby w sprawach dotyczących bezpieczeństwa narodowego można było decydować wyłącznie jednomyślnie. Jego widok zniknął wraz z nim. Brytyjczycy przystąpili do EWG w 1973 r. i opuścili ją w 2020 r. Rosji nigdy nie zaproponowano członkostwa, a teraz UE nakłada „sankcje” na ten kraj. Wreszcie nadchodząca reforma Traktatów przewiduje obecnie większość kwalifikowaną w sprawach mających wpływ nawet na bezpieczeństwo narodowe.
A co z rolnikami?
Biorąc pod uwagę powyższą analizę Wspólnej Polityki Rolnej, w strukturach UE nie ma nic, co antycypowałoby obecny kryzys. Wynika to z niewypowiedzianej brytyjskiej ideologii UE.
Przystępując do WTO, Unia Europejska, nie mówiąc o tym, zrezygnowała z europejskiej wolnej gospodarki na rzecz wolnej gospodarki globalnej. Czyniąc to, zgodnie ze swoim DNA, podążała za celem Winstona Churchilla.
Pomoc Unii Europejskiej nigdy nie będzie w stanie zrekompensować zagranicznej konkurencji, która rządzi się innymi prawami. Krok po kroku zmierzamy w stronę specjalizacji pracy na światowym, globalnym poziomie. Rola europejskich rolników będzie się zmniejszać do dnia, w którym handel międzynarodowy zostanie zakłócony, a Europejczycy będą musieli odbudować swoje rolnictwo lub umrzeć z głodu.
Europejski Zielony Ład sformułowany przez przewodniczącą Komisji Ursulę von der Leyen również nie jest odpowiedzią na zmiany klimatyczne, ale na ideologię, która została wokół nich zbudowana. UE jest zatem zaangażowana w program Margaret Thatcher. Nie chce już produkować dzięki silnemu przemysłowi i rolnictwu, ale dzięki usługom finansowym. W Wielkiej Brytanii polityka ta doprowadziła do dobrobytu maleńkiego City of London i upadku gospodarczego Greater Manchester.
Aby uratować europejskich rolników, nie wystarczy sprzeciwiać się ponadnarodowemu rozwojowi UE, konieczne jest przede wszystkim oczyszczenie UE z jej ideologii. Nie jest to jednak ustalone w traktatach, ale raczej w wyniku ich historii.
Thierry Meyssan
Przypisy
[ 1 ] „ 1982-1996: The Ecology of the Market , Thierry Meyssan, tłumaczenie Horst Frohlich, Оdnako (Rosja), Voltaire Network , 7 grudnia 2015.
[ 2 ] Voltaire, wiadomości międzynarodowe – nr 44 – 9 czerwca 2023 r .
[ 3 ] Tajemnice karnetów, 1908-1932 (Tajne zeszyty), Louis Loucheur, Brepols, 1962.
[ 4 ] Idealizm praktyczny, Richard de Coudenhove-Kalergi, 1925
[ 5 ] „ Przemówienie Winstona Churchilla na temat Stanów Zjednoczonych Europy ”, Winston Churchill, tłumaczenie Horsta Frohlicha, Voltaire Network , 19 września 1946.
Za: https://www.voltairenet.org/article220495.html z 27.02.24
- Autor: lb
- Odsłon: 5761
W wydanej ostatnio książce prof. Witolda Kieżuna – "Patologia transformacji" (wydawnictwo Poltex) znajduje się wielce ciekawy opis procesu transformacji administracji w Polsce. Autor analizuje zmiany w ustroju administracyjnym państwa, jakie nastąpiły po 1989 roku. Poniżej przytaczamy fragmenty tego opisu.
„Po powołaniu rządu niepartyjnego premiera Mazowieckiego 1 września 1989 roku, już 8 marca 1990 roku powstała ustawa o samorządzie gminnym. Ustaliła ona racjonalny schemat statycznej struktury administracji z dwuszczeblową administracją terenową gmin i województw /.../. Nie było jednak jeszcze koncepcji całości systemu transformacji administracji w nawiązaniu do Konstytucji, która została uchwalona dopiero w 1997 roku.
Dalsze etapy reformy administracji to kolejne małe kroki – brakowało pełnej koncepcji całego systemu. Zaskakującym krokiem reformatorskim było powołanie już w sierpniu 1990 roku 254 urzędów rejonowych jako pomocniczych jednostek organów wojewódzkich. Faktycznie stały się one drugim szczeblem administracji terenowej, będąc terenowymi jednostkami rządowej administracji ogólnej, obejmującymi zakresem swego działania od kilku do kilkunastu gmin. W statystyce GUS figurowały jednak jako „pomocnicze jednostki wojewódzkich organów rządowej administracji ogólnej”. Zgodnie z tradycją stałego rozwoju administracji, ich liczba wzrosła do 268 (stan na 31. 12.98).
Utworzenie rejonów było oczywiście kosztownym posunięciem, wymagającym zorganizowania nowej kadry, budynków, wyposażenia. Wskazywało ono na tendencję centralistyczną, obok równoległego szybkiego zwiększania zatrudnienia w centrum. Zadziwiające jest jednak to, że brak przez 15 lat tego państwowego szczebla „pomocniczych jednostek wojewódzkich organów” nie powodował, z tego co wiadomo, większych utrudnień administracyjnych.
Dynamiczny rozwój struktury państwowej administracji, polegający na permanentnym wzroście stanu zatrudnienia, zwiększaniu liczby stanowisk kierowniczych i zakresu działania, rozpoczął się już w 1990 roku. Była to antydecentralizacyjna tendencja tworzenia Polski resortów z ministerstwami bezpośrednio kierującymi terenową, niezespoloną administracją specjalną i urzędami wojewódzkimi wzbogaconymi o pomocnicze jednostki – rejony i od 1995 roku - pomocnicze jednostki działalności usługowej.
Gigantyczny rozwój administracji państwowej w okresie od reformy powiatowej w 1999 roku pokazują liczby: w 1990 roku w administracji centralnej było zatrudnionych 46 tys. pracowników, w wojewódzkich rejonach i jednostkach pomocniczych – 29,2 tys. ludzi, a w gminach – 83,4 tys.
Tymczasem w roku 1998 – liczba pracowników administracji centralnej wzrosła trzykrotnie, osiągając 126,2 tys. osób, w wojewódzkich rejonach i jednostkach pomocniczych – dwukrotnie – 48, 4 tys. osób, a w gminach – 1,5-krotnie – 137,2 tys. osób. /.../
Realne wydatki (po uwzględnieniu inflacji) centrali ministerstw i urzędów centralnych wynosiły: w 1994 roku – 1,8%, a w 1999 – 10-krotnie więcej – 18%.
Wydatki naczelnych organów władzy (kancelarie Prezydenta, Sejmu, Senatu, Trybunały, NIK, naczelne sądy), które nie są wykazywane w obrębie wydatków administracji rządowej w roku 1993 wynosiły 186,780 tys zł, a w roku 1999 – były już 10 razy większe - wyniosły 1 mld 63 mln 462 tys zł! /.../
Te wybiórcze dane wskazują na długo trwający jednoznaczny trend reformy administracyjnej, nastawionej na rozbudowę aparatu centralnego, a więc przeciwny tendencji teoretycznych założeń przebudowy systemu totalitarnego w system nowoczesnej demokracji wolnorynkowej. Mamy nawrót do starej tradycji PRL, zjawiska „fikcji organizacyjnej”, działania „na niby”. /.../
Reforma centrum dokonana w 1996 roku polegała jedynie na przetasowaniu niektórych jednostek organizacyjnych (likwidacja URM i budowa olbrzymiego MSWiA), przekazaniu pewnej liczby przedsiębiorstw do nadzoru wojewódzkiego, przy jednoczesnej decentralizacji jedynie 3 agend administracji specjalnej. Doprowadziło to do zmniejszenia etatów centrum o 300.
Reforma polityczna
„Koncepcja odbudowy powiatów zlikwidowanych w 1975 roku zrodziła się w środowisku politycznym Unii Demokratycznej, przekształconej później w Unię Wolności. Była to jednoznaczna koncepcja stworzenia administracyjnych ośrodków stanowiących podstawę własnego, terenowego elektoratu. /.../
Reforma miała być prowadzona przez urzędniczy aparat pełnomocnika rządu do spraw reformy, prof. prawa Michała Kuleszę, mianowanego podsekretarzem stanu u URM. W ten sposób reforma została upolityczniona jako działalność rządzącej koalicji partyjnej./.../
Od 1 stycznia 1999 roku funkcjonuje terenowa struktura trójszczeblowa: państwowych urzędów wojewódzkich kierowanych przez mianowanego wojewodę, samorządowych wojewódzkich urzędów marszałkowskich, 308 samorządowych ziemskich urzędów powiatowych (w 2002 roku zwiększona do 315) i zmniejszona w 2002 roku do 314 o zlikwidowany powiat Warszawa i 65 miast-gmin o statusie powiatów grodzkich oraz 2479 samorządowych urzędów gminnych./.../
W krótkim okresie, od 1998 roku do końca 2001 roku przybyło 152,5 tys. pracowników w urzędach administracji publicznej, administracji obrony narodowej, biurach obowiązkowych ubezpieczeń społecznych i służby zdrowia./.../
Koszt reformy powiatowej
Problem liczenia kosztów reformy i analizowania jej najtańszych wariantów nie był w ciągu całego procesu transformacji administracji przedmiotem poważnego zainteresowania. Analiza postawy twórców megareformy, niezależnie od rodowodu politycznego, wskazuje na żywotność starej polskiej tradycji postawy skutecznościowej, a nie sprawnościowej.
Informacje prasowe i te podawane w oficjalnych dokumentach państwowych były rozbieżne i nie oparte na poważnej analizie spodziewanych kosztów materialnych, natomiast koszty społeczne czy moralne nie były w ogóle oficjalnie brane pod rozwagę.
Informacje te dotyczyły kosztów etapu transformacji polegającej na powołaniu powiatów, likwidacji rejonów, likwidacji 49 małych województw i powołaniu kilkunastu wielkich województw z urzędami państwowymi i urzędami marszałkowskimi, ich zamiejscowymi delegaturami, biurami i urzędami, a więc z wprowadzeniem dwóch nowych szczebli struktury samorządowej (powiaty i zamiejscowe urzędy wojewódzkie i biura urzędów marszałkowskich w dawnych miastach wojewódzkich). /.../
Analizując dokładnie koszty reformy administracji, prof. Kieżun pisze, iż nigdy nie dokonano takiej poważnej, wieloczynnikowej oceny tego przedsięwzięcia.
W 1994 r., zdaniem prof. Michała Kuleszy – urzędników miało nie przybyć, a bezpośrednie koszty reformy miały nie przekroczyć 50 mln zł.
Rok później – szef URM Marek Borowski podawał, iż będzie to 60-70 mln zł, w 1996 roku raport URM mówi o 67, 685 mln zł, a w 1997 roku – w dokumencie rządowym (Państwo sprawne, przyjazne, bezpieczne. Program decentralizacji funkcji państwa i rozwoju samorządu terytorialnego) koszty wprowadzenia samych tylko 320-330 powiatów to 240 mln zł. (uwzględniając inflację w latach 1992-98 – ok. 350 mln zł w cenach z 1998).
W roku 1997 prasa pisze już o 650 mln zł. W 1997 prof. Kulesza, sekretarz stanu, podaje, iż kwota kosztów reformy powiatowej wyniosła nieco ponad pół biliona starych złotych. (500 mln nowych złotych).
Zdaniem prof. Kieżuna, który przeprowadził swój rachunek kosztów – reforma kosztowała nas ok. 1 mld złotych. Natomiast ile kosztuje nas utrzymywanie administracji państwa obecnie – chyba nie wie nikt...(lb)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4806
Z prof. Tomaszem Grossem z Instytutu Studiów Politycznych PAN rozmawia Anna Leszkowska
-
Panie profesorze, cieszymy się ze stadionu i muzeum w każdym mieście, olbrzymich inwestycji w szkolnictwie wyższym, a z drugiej strony mamy rozpadające się koleje, energetykę, fatalne drogi, umarłe stocznie, także - mnóstwo niepotrzebnych, na żenującym poziomie szkoleń finansowanych ze środków UE. Jak to więc jest z wykorzystywaniem środków unijnych do modernizacji polskiej gospodarki? Umiemy choć trzymać tę unijną wędkę?
-
To pytanie powinniśmy sobie postawić przed otrzymaniem środków z UE. Teraz niewiele można już zrobić, poza ich wydaniem, co może być problemem w obliczu kryzysu finansów państwa. Minister finansów bowiem stara się dyscyplinować finanse publiczne, m.in. wpływając na samorządy terytorialne - głównego beneficjenta pomocy unijnej - aby wydawały mniej pieniędzy, mniej inwestowały. Czyli z jednej strony UE daje nam spore środki i zachęca do ich wydawania, a z drugiej strony -naciska na ministra finansów, aby zaostrzył politykę fiskalną, co się odbija na polityce spójności. Jeśli więc chodzi o budżet 2007-13, to największym zagrożeniem dla Polski jest to, że unijnych funduszy z różnych względów nie uda się w całości skonsumować.
Ale pani pytanie jest bardzo istotne z perspektywy kolejnego budżetu UE po roku 2013, zwłaszcza naszej prezydencji, podczas której będziemy mogli wpływać na europejską dyskusję na temat przyszłości polityki spójności. I tutaj powinniśmy wyciągnąć wnioski ze swoich błędów, gdyż fundusze zaproponowane na bieżący okres nie do końca odpowiadają naszym potrzebom. Skoncentrowaliśmy się bowiem na budowie dróg, czego nie umiemy robić sprawnie i co, moim zdaniem, nie jest najbardziej palącym problemem w rozwoju kraju. Byłoby lepiej, gdyby projekty infrastrukturalne były tak zaplanowane, żeby lepiej służyły gospodarce lub rozwiązywały najbardziej palące problemy np. infrastruktury kolejowej.
Natomiast zasadniczym wyzwaniem powinna być poprawa konkurencyjności gospodarczej państwa. Priorytetowe powinny być wszystkie inwestycje, które wspierają przedsiębiorstwa, naukę, relacje między nauką a gospodarką, również te inwestycje, które wspierają przedsiębiorstwa w dochodzeniu do niskoemisyjnej gospodarki.
-
Tutaj środowisko naukowe zapewne powie, że do tego potrzebna jest polityka naukowa i gospodarcza państwa, której żaden rząd od 20 lat nie umiał stworzyć. Sam pan podkreśla, że polskie elity polityczne w bardzo niewielkim stopniu były zainteresowane strategią modernizacji kraju.
-
Rzeczywiście, polskie elity polityczne nie są zainteresowane myśleniem strategicznym o istotnych dla rozwoju kraju problemach. Nie próbują ich rozwiązywać, skupiają się raczej na kwestiach jak najlepszego marketingu politycznego, tematach istotnych z punktu widzenia rywalizacji wyborczej. Dobrym przykładem jest dyskusja o tragedii smoleńskiej i inne tego rodzaju, które są może istotne z punktu widzenia politycznego i symbolicznego dla wyborców, ale pozostawiają wiele bardzo ważnych dla państwa problemów poza debatą polityków. Nawet jeśli spojrzymy na jeden z nielicznych tematów merytorycznych, które ostatnio przedostały się do debaty publicznej, czyli problem OFE, to widzimy, że w większym stopniu dyskutują z sobą eksperci i rząd, niż opozycja i rząd.
Politycy nie proponują jakiejś długofalowej ścieżki, która by przedstawiała rozwiązanie tego problemu. To jest słabość i polskich elit politycznych, i polskiej demokracji, że te najważniejsze problemy, przed jakimi stoi kraj w niewielkim stopniu są dyskutowane. Konsekwencją tego jest pozostawienie urzędnikom unii możliwości kształtowania głównych polityk rozwojowych naszego kraju.
Politycy widocznie dochodzą do wniosku, że skoro sami nie zajmujemy się tymi sprawami, to załatwi to za nas UE. W związku z tym, różne polityki są projektowane w dyskursie pomiędzy urzędnikami brukselskimi i krajowymi, faktycznie z wyłączeniem polskiej klasy politycznej. Rezultat jest taki, że to technokracja zaplanowała politykę spójności. Mam przy tym wrażenie, że w większym stopniu o kierunku tych strategicznych decyzji decydują urzędnicy brukselscy. Nie zawsze są oni najlepszym decydentem, jeśli chodzi o rozwiązywanie strategicznych problemów poszczególnych państw.
-
Stawia pan tezę, że środki unijne powinny być w większym stopniu nakierowane na innowacyjność gospodarki i pokazuje, że te, jakie przeznaczono na programy Innowacyjnej gospodarki i sektorowego wzrostu konkurencyjności przedsiębiorstw zostały w dużym stopniu zmarnowane. Tego już się nie da poprawić...
-
Możemy to zrobić tylko przy kolejnej transzy funduszy z polityki spójności w następnej perspektywie budżetowej. Ale istnieje tu pewne zagrożenie, gdyż UE wchodzi w dyskusję merytoryczną o przyszłym budżecie i polityce spójności w momencie, kiedy wszyscy jej członkowie przeżywają kryzys fiskalny. Czyli każde państwo członkowskie jest zmuszone zaciskać pasa. To jest bardzo niekorzystne dla dyskusji o przyszłym wspólnym budżecie, bo wiadomo, że jednym z obszarów, na którym chętnie by się zaoszczędziło są obowiązkowe składki do budżetu UE. Skoro musimy ograniczać programy socjalne dla własnych obywateli, to tym bardziej chcielibyśmy zmniejszać finansowanie nie swoich obywateli poprzez instrumenty UE.
Drugim problemem jest to, że trudny klimat do dyskusji budżetowej sprzyja egoizmom narodowym - pojawiają się postawy mało solidarne, zwłaszcza wobec krajów najbardziej potrzebujących wsparcia europejskiego - nowych państw członkowskich, ale i starych, ale przeżywających trudności gospodarcze. Raczej pojawia się tendencja, żeby odzyskać jak największą część własnej składki do budżetu UE. Więc możemy przypuszczać, że jeśli nawet UE będzie umacniać pewne programy mające zasilić gospodarkę, to będzie je konstruować tak, aby w jak największym stopniu wzmacniały one gospodarkę krajów centralnych, a nie peryferyjnych.
Trzecią okolicznością, która utrudnia planowanie przyszłej polityki spójności jest to, że kryzys w strefie euro będzie prawdopodobnie wymagał ratowania kolejnych krajów lub wyasygnowania kolejnych transzy dla krajów, które już obecnie otrzymują pomoc, tj. Grecji i Irlandii. A to oznacza, że duża część pomocy musi być skierowana do krajów strefy euro, co znów rodzi napięcia w stosunku do polityki spójności, która nie dotyczy rozwiązywania problemów strefy euro, ale łagodzenia różnic rozwoju całej Europy.
-
Kwestionuje pan wysokość środków przeznaczonych na infrastrukturę i ochronę środowiska, tymczasem akurat w tej drugiej dziedzinie nie stworzyliśmy żadnego dużego programu.
-
Mamy zapaść inwestycyjną niemal w każdym obszarze - na drogach, kolei, w związku z tym trudno jest dokonać właściwego wyboru. Dlatego w tej sytuacji sprawą kluczową powinno być sformułowanie strategii rozwoju kraju pokazującej co jest najważniejsze, a co mniej ważne. Jeśli mamy ograniczone możliwości inwestycji, trzeba stworzyć hierarchię potrzeb. To politycy i debata wyborcza są źródłem legitymacji dla tego typu decyzji.
Jako ekspert sądzę, że infrastruktura drogowa, czy ochrona środowiska jest mniej ważna od konkurencyjnej gospodarki i silnych przedsiębiorstw. Ale mam świadomość, że Polska nie ma zbyt wielkiego pola manewru w ochronie środowiska z uwagi na prawo europejskie. I inwestycje z tego obszaru - nawet jeśli nie mają wsparcia ze środków europejskich - muszą być finansowane - albo ze środków krajowych, albo przez przedsiębiorstwa.
Ale podam inny przykład, bardziej spektakularny: przygotowujemy się do Euro 2012, budujemy kilka stadionów za wielkie pieniądze, staramy się przygotować infrastrukturę dla tej imprezy. Ale te działania z punktu widzenia długofalowego rozwoju polskiej gospodarki i jej konkurencyjności są wątpliwe. Mogą przynieść jedynie okazjonalne zwiększenie liczby turystów czy zainteresowanie Polską w światowych mediach.
-
Są opinie, że największą słabością polskiej gospodarki jest brak infrastruktury transportowej i wszystkie środki z funduszu spójności należałoby przeznaczyć właśnie na ten cel, co przyczyniłoby się do rozwoju regionów peryferyjnych.
-
Infrastruktura to pojęcie bardzo szerokie. Po pierwsze, polska skoncentrowała się na rozwoju infrastruktury drogowej, ignorując w dużym stopniu kolejową, podczas kiedy świat generalnie odchodzi od dróg, a nawet komunikacji lotniczej, koncentrując się na kolejach jako najbardziej sprawnym sposobie komunikacji - nie tylko regionalnej, ale i krajowej. Z przyczyn ewidentnie wyborczych rząd w Polsce postanawiał w styczniu 2011 roku odebrać pieniądze kolejom i przeznaczyć je na drogi. Uważam, że w nadmierny sposób uprzywilejowano sieć drogową kosztem sieci kolejowej i nie doceniono innej infrastruktury, np. badawczej, telekomunikacyjnej, przeciwpowodziowej, energetycznej itp.
Po drugie, inwestycje w podstawową infrastrukturę komunikacyjną, nie są jednoznacznie korzystne, gdyż dają bardzo krótkotrwale impulsy rozwojowe, bardziej popytowe niż wpływające w dłuższym czasie na wzrost gospodarczy. W dodatku ich efektem jest bardzo silne podrożenie gruntów, wzrost cen materiałów budowlanych, itd. Okazuje się także, że lepsza sieć drogowa wcale nie oznacza lepszego rozwoju peryferii, wręcz przeciwnie - może nawet przyspieszyć degradację regionów najsłabszych, gdyż służy drenażowi kadr do obszarów centralnych.
Uważa się, że infrastruktura drogowa, jeżeli ma być rozbudowywana, to w kierunku poprawy wewnętrznych połączeń regionalnych, mniej krajowych czy transeuropejskich - czyli dokładnie odwrotnie niż to się robi obecnie w Polsce. I powinna być bardzo ścisłe powiązana z innymi działaniami wspierającymi rozwój regionalny - np. na rzecz regionalnej przedsiębiorczości.
Hiszpania i Portugalia oraz Grecja wybudowały sieć autostrad, a mimo to kraje te są na skraju bankructwa. Fundusze europejskie z tego punktu widzenia zostały całkowicie zmarnowane i tak samo zostaną zmarnowane w Polsce.
-
Akcentuje pan potrzebę skierowania większych środków unijnych na innowacje, stworzenie silnego zaplecza badawczo-rozwojowego, wykształconych kadr. Tymczasem wciąż żywe jest przekonanie elit politycznych, wyrażone przed laty przez wicepremiera Leszka Balcerowicza, że na naukę nie ma powodu dawać większych pieniędzy, bo to nic nie da, lepiej kupować gotowe rozwiązania za granicą. Pogląd ten podzielał także jeden z ministrów nauki, prof. Andrzej Wiszniewski, który uważał, że polska nauka nie jest w stanie wchłonąć więcej środków niż ok. 0,34 % PKB. Ten pogląd niezmiennie ma zwolenników w każdym rządzie. Czy jest zatem sens bić się o doinwestowanie tego sektora?
-
Nie wystarczy zgromadzić środki i skierować je w odpowiednie miejsce - równie ważna jest umiejętność ich absorpcji i najlepszego wykorzystania z punktu widzenia rozwoju kraju. Niestety, szkopuł tkwi w tym, że obecny system nauki jest zupełnie nieprzygotowany na to, żeby sensownie wykorzystać duże środki na potrzeby innowacyjnej gospodarki. Nie mówimy tu o wykorzystaniu środków przez naukę na swoje potrzeby, czyli prowadzeniu badań naukowych, ale na potrzeby rozwoju kraju. Bo nasza nauka ma nie tylko problem sama ze sobą - jest po prostu źle zarządzana, ale ma też problem z dobrą współpracą z biznesem.
Istnieje więc przypuszczenie, że przy skierowaniu większych środków inwestycyjnych do tego sektora, mogą one być wykorzystane niezbyt efektywnie. I tego argumentu użyto przy rozdysponowaniu środków spójności. To była jedna z głównych przyczyn, dla których postanowiono nie wspierać tego sektora silniej w ramach polityki spójności. Uznano, że sprawne zagospodarowanie tych funduszy na innowacje będzie o wiele trudniejsze niż projektów infrastrukturalnych. Okazało się jednak, że i projekty infrastrukturalne nie są tak łatwe, jak się wydawało, i pieniądze na nie są tak sprawnie wydawane.
-
Czy mamy ludzi, którzy umieliby stworzyć takie programy rozwojowe? Patrzy pan sceptycznie na możliwości intelektualne elit politycznych, a to od nich musiałby przecież wyjść impuls do stworzenia konkurencyjnej gospodarki...
-
Podstawowym problemem jest to, jak ukierunkować polskie elity polityczne w większym stopniu na rozwiązywanie strategicznych problemów rozwojowych kraju, a w mniejszym stopniu na rywalizację, marketing polityczny odwołujący się do tanich emocji, sztuczek marketingowych. Może jakimś rozwiązaniem byłoby kierowanie większych funduszy na zaplecze eksperckie partii, ustanowienie mechanizmów weryfikujących obietnice wyborcze partii, czym mogłaby się zająć np. PKW?
Rząd mógłby też w większym stopniu zorganizować planowanie strategiczne różnych sfer życia społecznego i w większym stopniu wykorzystywać potencjał polskiej nauki do tego celu. Mógłby też tworzyć rządowe programy mające na celu rozwiązywanie określonych problemów z różnych dziedzin dotyczących rozwoju kraju. Zapraszać do nich wybitnych specjalistów, także ze świata. W polskiej nauce powstają różne dokumenty prognostyczne, których jednak nikt nie czyta, a zatem trzeba byłoby po stronie rządu stworzyć mechanizmy wymuszające korzystanie z tego dorobku naukowego.
-
Na jednym ze Zgromadzeń Ogólnych PAN, min. Boni stwierdził, że wszystkie prognozy PAN winny stać na półce - tam jest ich miejsce. Nie wróży to dobrze porozumieniu naukowców z politykami...tu jest ciągle gruby mur niechęci, braku zaufania, arogancji...
-
Być może sposobem zlikwidowania tego muru jest tworzenie programów badawczych w taki sposób, aby ich szefem był polityk. To on stawiałby grupie naukowców konkretny problem gospodarczy do rozwiązania i wcielał w życie rezultaty ich pracy Byłby wówczas zainteresowany tym, żeby naukowcy pracowali bardziej efektywnie i pragmatycznie. Warto więc się zastanowić, w jaki sposób kształtować zarządzanie takimi programami lepiej niż dotychczas.
Zresztą tego problemu nie rozwiązał sam min. Boni - bo program „Polska 2030" też nie zostanie zrealizowany w praktyce i wcześniej czy później też zostanie „przeniesiony na półkę". Bo jeśli po wyborach zmieni się partia rządząca, nikt nie będzie się zastanawiać jak zrealizować program „Polska 2030". Pewnie nikt nawet do niego nie zajrzy. Podstawowy problem implementacji tego programu nie został bowiem rozwiązany do dzisiaj - większość polityków rządowych - poza być może min. Bonim - nie wie jak zrealizować w przyszłości skądinąd słuszne idee w nim zawarte! Żeby realizować takie programy, potrzebne są pieniądze, struktury instytucjonalne odpowiedzialne za ich wdrożenie, a przede wszystkim - wola polityczna, żeby przekuwać różnego typu strategie w życie.
Potrzebne jest również porozumienie ponad podziałami politycznymi, aby pewne strategiczne dla rozwoju kraju programy realizować w długiej perspektywie, także po zmianie władzy. Tego wszystkiego u nas nie ma.
Na świecie jest tak, że nauka potrafi bardzo sprawnie współpracować z biznesem i administracją. Są rożne narodowe modele polityk innowacyjnych, naukowych, rozwiązania w zakresie zarządzania. Różne są narody i specyfiki kulturowe. Nie sądzę jednak, aby w polskich naukowcach, urzędnikach, przedsiębiorcach czy politykach było coś tak specyficznego, żebyśmy nie mogli skorzystać z dostępnej powszechnie wiedzy z zakresu zarządzania.
Sztuka zarządzania polega m.in. na tym, żeby tak organizować procedury współpracy, aby były jak najbardziej efektywne z punktu widzenia produktu finalnego. Szukanie takiego rozwiązania leży w głębokim interesie wszystkich tych środowisk. Bo to jest problem, na którym wszyscy tracimy - nie tylko gospodarka, ale i nauka. Jeśli w długim czasie będzie wśród polityków pokutować taka filozofia, że nie warto inwestować w naukę, że nauka jest najprostszym sposobem oszczędności budżetowych w chwili kryzysu finansowego, to wcześniej czy później polscy naukowcy albo wyjadą z kraju, albo przejdą do innej pracy, albo na emeryturę.
Tak czy inaczej, w dłuższej perspektywie potencjał polskiej nauki będzie zanikać. Zwłaszcza że to, co obecnie utrzymuje polskich naukowców przy życiu - czyli praca akademicka - z przyczyn demograficznych ulegnie ograniczeniu. Czyli dla polskiego środowiska naukowego sprawą o podstawowym znaczeniu jest wymyślić taką formułę współpracy z politykami i biznesem, która w dłuższym okresie przyniesie korzyści. Nie tylko nauce, ale i krajowi, a przede wszystkim przełamie taki sposób myślenia o polskiej nauce, jako o tej w którą nie ma sensu inwestować.
To także oznacza, że polska nauka powinna dokonać gruntownej samooceny. Zastanowić się, czy czasem nie popełnia błędów systemowych, które trzeba rozwiązać, aby skutecznie budować mechanizmy długofalowej współpracy z innymi środowiskami.
-
Dziękuję za rozmowę.