Politologia (el)
- Autor: Andrzej Wawryniuk
- Odsłon: 3704
Po wybuchu II wojny światowej sytuacja polityczna w Europie, w tym w Polsce, nie była obojętna zdecydowanej większości Polaków zamieszkujących kontynent amerykański. Kilkumilionowa diaspora polska w USA była liczącą się grupą narodowościową, z którą prezydent i inni politycy musieli się liczyć, chociażby ze względu na cykliczne wybory. Z uwagi na fakt, że powyższa tematyka jest mało znana, a jedyne opracowanie Władysława Zachariasiewicza nie zawiera szczegółów tej problematyki, wydaje się być celowym, by ukazać ją z uwzględnieniem dokumentów archiwalnych Rządu Polskiego na Uchodźstwie z siedzibą do 1940 r. we Francji, a następnie w Londynie.
14 czerwca 1940 r. dr Karol Ripa, konsul generalny RP w Chicago informował Ambasadę Polską w Waszyngtonie, że Zarząd Wykonawczy Rady Polonii Amerykańskiej podjął uchwałę, aby wystosować pismo do prezydenta Roosevelta, zapewniając go o całkowitym poparciu. Natomiast Zarząd Główny Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego w przesłanym do prezydenta USA memoriale „wyrażał mu najwyższy hołd za starania w sprawie utrzymania pokoju na świecie i za stanowisko w sprawie obrony demokracji przed totalitarnym zalewem”.
11 listopada 1940 r. w Chicago odbyły się „Dni Braterstwa Aliantów”, organizatorem których była Polonia amerykańska. Ich uczestnicy uchwalili rezolucję, w której podkreślano rolę sojuszników w walce o zwycięstwo nad najeźdźcami. Dokument wysłano do: W. Raczkiewicza, prezydenta RP, gen. W. Sikorskiego, premiera, W. Churchilla, premiera Wielkiej Brytanii, E. Benesza, prezydenta Czechosłowacji, Metaxasa, premiera Norwegii, E. N. Von Kleffensa, premiera Holandii, McKenzie Kinga, premiera Kanady.
W dniach 30 – 31 maja 1941 r. zarządu Amerykańskiego Związku Wyzwolenia Polski, któremu przewodniczył dr Piotrowski uchwalił program działania. W punkcie pierwszym zapisano, że celem AZWP jest „wszelka pomoc Narodowi Polskiemu w jego walce o oswobodzenie Państwa Polskiego od najeźdźców i wrogów”. Interesujący zapis dotyczy akapitu pt. „Walka z Rosją”, w którym czytamy: „1/ W walce z Rosją, za pomocą prasy, broszur i pamfletów musimy demaskować wobec społeczeństwa amerykańskiego odwieczną zaborczość białego i czerwonego caratu, zwracać uwagę na barbarzyństwo Rosji wyrzucającej 700 tysięcy polskich mężczyzn, kobiet i dzieci w tajgi i stepy syberyjskie na głód, mrozy i nieludzką poniewierkę”.
30 listopada 1942 r. Stanisław Angorman, konsul RP w Detroit, Michigan informował MSZ w Londynie, że w wyniku wyborów do ciał ustawodawczych, federalnych i stanowych przedstawiciele grupy polskiej zdobyli 14 miejsc, w tym kongresmanami zostali: George G. Sadowski, Jan Dingell i Jan Leśniewski. Ponadto do senatu stanowego weszli: Leon Wilkowski i Stanisław Nowak (komunista). Jako posłowie do registratury stanowej weszli: Adam Sumeracki, Marcin Kronk, Franciszek Nowak, Józef J. Leszczyński, Stanisław Bembowski, Józef Kowalski i Walter Stockfish z Hamtramck, Mich.
Spekulacje i nadzieje
W obronie polskich granic
Według chronologicznego odnotowywania zdarzeń mających związek z Polakami i Amerykanami pochodzenia polskiego zamieszkujących Stany Zjednoczone, jako pierwszy w obronie granic RP wystąpił 21 maja 1942 r. Komitet Narodowy Amerykanów Pochodzenia Polskiego (KNAPP) i był to apel skierowany do prezydenta Roosevelta, w którym zapisano, że „Polska musi powstać cała i nieumniejszona w siłach ani w ziemiach”.
Pierwsze oficjalne stanowisko Polonii amerykańskiej w obronie polskich granic to protest Komitetu Narodowego Amerykanów Pochodzenia Polskiego ogłoszony 11 października 1942 r., w związku z zamieszczoną w „Encyklopedii Britannica” mapą Europy Środkowo–Wschodniej, na której – jak zapisano w sprawozdaniu rocznym: „skreślono całkiem Polskę, uznając linię Ribbentrop-Mołotow za istniejącą, a więc faktyczną, mimo, że niemiecko-rosyjska linia bojowa przebiegała wówczas daleko na wschód od Dniepru. Należy tu przypomnieć, że na mapie tej ziemie polskie położone na zachód od linii Ribbentrop-Mołotow zaznaczone były jako teren Niemiec, a na wschód od tej linii jako Białoruś i Ukraina Sowiecka, a 3 kraje bałtyckie jako sowieckie republiki Litwy, Łotwy i Estonii.
Pierwszy ten widomy znak wzrastających wpływów sowieckich propagandy w Stanach Zjednoczonych spotkał się z natychmiastową naszą reakcją, która znalazła poparcie olbrzymiej większości Polonii i wywołała zrozumiałe poruszenie; skuteczne, bowiem wydawnictwo „Encyklopedia Britannica” dodała szereg map tejże części Europy, neutralizując w ten sposób wpływ tego pierwszego zamachu na Polskę w społeczeństwie amerykańskim”.
Zwraca uwagę fakt, że Polacy zrzeszeni w tej organizacji po raz pierwszy nazwali wprost, że tego typu działanie to pierwszy zamach na Polskę. Zastanawiającym jest również fakt, że mimo wówczas obecnej cenzury w Wielkiej Brytanii, w bardzo poważnym wydawnictwie, mogła ukazać się mapa gloryfikująca stan granic ustanowiony w wyniku układów Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia i 28 września 1939 r.
Rozum polityczny
11 stycznia 1942 r. na odbytej konferencji Polskich Unistów, w trakcie której powołana została Amerykańsko-Polska Rada Związków Zawodowych, i jako taka wystosowała uchwałę do gen. W. Sikorskiego, w której zapisano między innymi: „Jako obywatele amerykańscy polskiego pochodzenia, wyrażamy nasze zaufanie premierowi Polski i wodzowi Armii Polskiej, gen. Władysławowi Sikorskiemu, z okazji układu między Polską i Rosją Sowiecką, bratnim narodem, z którym zgodnego współżycia wymagają geograficzne położenie Polski oraz rozum polityczny. Potępiamy wszelkie napaści na Rząd Polski w Londynie ze strony zarówno znikomej sanacji jak i endecji, które to czynniki śnią jeszcze o minionym niewolnictwie ludu pracującego w Polsce”.
30 czerwca 1942 r. Konsulat Generalny RP w Chicago informował MSZ w Londynie o złożonym oświadczeniu prezesa Rady Polonii Amerykańskiej odnośnie pierwszej rocznicy paktu polsko-sowieckiego, w którym Franciszek Świetlik stwierdził, „że Rada Polonii Amerykańskiej bez zastrzeżeń popiera i popierać będzie politykę Rządu RP w Londynie odnośnie Rosji Sowieckiej”.
11 września 1942 r. Amerykanie polskiego pochodzenia mieszkający w Los Angeles, stan Kalifornia zgromadzeni w trzecią rocznicę zdradzieckiego najazdu Niemiec hitlerowskich na Polskę wyrazili głęboką cześć i podziw dla Narodu Polskiego. Ponadto zobowiązano się do niesienia pomocy w jego walce z wrogami ludzkości aż do zwycięstwa.
Poparcie Polonii amerykańskiej udzielane Macierzy, wyraziło się także w wiecu, który odbył się 20 grudnia 1942 r. w Detroit, w Masonie Temple. W sprawozdaniu z tego ważnego wydarzenia w dzień później „Dziennik Polski” „podkreślił bardzo silne wypowiedzenie się Pana Premiera odnośnie sprawy wschodniej granicy Polski”.
27 lutego 1943 r. dr Karol Ripa, konsul generalny RP w Chicago informował MSZ w Londynie, że „polonia Amerykańska za pośrednictwem jej centralnej instytucji Rady Polonii, nadto Syndykat Dziennikarzy Polskich w USA oraz Związek Polek, oświadczyły wobec mnie gotowość jak najdalej idącej akcji pomocy Rządowi Polskiemu w jego obecnych dyskusjach z Rządem Sowieckim na temat granic wschodnich”.
3 i 4 kwietnia 1943 r. w Cleveland na odbytej konferencji byłych działaczy Związku Narodowego Polskiego przyjęta została rezolucja, która poprzedzała mający się odbyć 29 sejm tej organizacji i stanowiła alternatywę do mającego być przedstawionym programu oficjalnych władz ZNP.
12 kwietnia 1943 r., Dyrekcja Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego na swym plenarnym posiedzeniu rozpatrywała między innymi problem dotyczący tego, że „rząd sowieckiej Rosji bezwzględnie rości pretensje do połowy Polski z miastami polskimi Lwowem, Tarnopolem, Stanisławowem, Wilnem, Białymstokiem, Nowogródkiem i Polesiem”. W związku z powyższym Dyrekcja ZPRK „doszła do przekonania, że stanowisko rządu sowieckiej Rosji i komunistycznej prasy w USA jest zaborcze i wnosi ono dysharmonię we wspólny wysiłek Narodów Zjednoczonych, zmierzających do pokonania Niemiec, Japonii i Włoch, a barbarzyńskie postępowanie władz niemieckich łamie wszelkie zasady chrześcijańskie i hańbi ludzkość”.
15 i 16 sierpnia 1943 r. w Cleveland odbył się XV Sejm Stowarzyszenia Polek w Stanach Zjednoczonych p.o. Najświętszej Rodziny. W przyjętej przez uczestniczki Sejmu rezolucji jest mowa o miłości do ojczyzny, o uciemiężonym przez wroga narodzie, ale brakuje jasnego określenia się co do znanych już informacji na temat podporządkowania przez Sowietów wschodnich terenów Polski sprzed 1939 r.
Różne stanowiska
18 maja 1943 r. MSZ, informowało, że 14 maja br. w Nowym Jorku odbyło się zebranie zwołane przez Komitet Okręgowy Polsko-Amerykańskiej sekcji Międzynarodowego Związku Robotniczego, w którym uczestniczyło około 150 osób, a w trakcie którego odczytany został artykuł prof. Oskara Langego, a następnie „redaktor „Głosu Ludowego” wygłosił komunistyczne przemówienie wychwalając Wandę Wasilewską i pułkownika Berlinga, do którego wysłano telegram hołdowniczy rzekomo w imieniu Polonii Amerykańskiej”.
O innej próbie pozyskania przez lewicowe organizacje poparcia dla przedsięwzięć komunistów polskich, a w mojej ocenie tym samym zgody na wschodnie granice RP, informował ambasadora RP w USA, Sylwester Strakacz, minister pełnomocny, konsul generalny RP w Nowym Jorku, który w dokumencie z dnia 25 czerwca 1943 r. podawał, że 20 czerwca w Domu Narodowym w Nowym Jorku odbyło się zebranie komunistów polskich, w którym uczestniczyło około 250 osób. Według konsula „w tej liczbie znajdowało się około 40 członków Polonii miejscowej bezwzględnie wrogo dla akcji komunistycznej usposobionej, którzy zjawili się na Sali celem przeszkadzania ewentualnym rezolucjom, względnie aktowi poświęcenia sztandaru dla tzw. Dywizji Kościuszkowskiej w ZSRR”.
Utworzenie Kongresu Polonii Amerykańskiej
W dniach od 28 do 30 maja 1944 r. w Buffalo, 2500 delegatów z 22 stanów, reprezentujących 1063 organizacji, w tym ponad 700 parafii powołała do życia – jak to określono – stałą inicjatywę pod nazwą Kongres Polonii Amerykańskiej. W skład pierwszych władz nowopowstałej organizacji weszli: prezes Karol Rozmarek, prezes Związku Narodowego Polskiego, wiceprezesi: Honorata Wołowska, przewodnicząca Związku Polek w Ameryce, Maksymilian Węgrzynek, prezes KNAPP, dr Teofil Starzyński, prezes Sokoła Polskiego, Franciszek Januszewski, wydawca „Dziennika Polskiego” w Detroit, Jan Mikuta, skarbnik Związku Harcerstwa Polskiego i działacz społeczny; skarbnik – Jan Olejniczak, prezes Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego oraz sekretarz – Stanisław Gutowski, dyrektor Fundacji Pułaskiego.
W trakcie kongresu przemawiali między innymi: senator James M. Mead, demokrata z Nowego Jorku, który „wyraził przekonanie, że dług wdzięczności wobec Polski będzie spłacony. Jest nadzieja, że przy usługach W. Brytanii i Stanów Zjednoczonych spór polsko-rosyjski zostanie pomyślnie załatwiony”.
Bolesław J. Monkiewicz, członek Kongresu, reprezentant New Britain „żądał sprawiedliwości dla Polski. Oświadczył dalej, że pozbawienie terytorium jest równe pozbawieniu egzystencji, a pokój trwały nie da się pogodzić z zaprzeczeniem prawa do urządzenia spraw wewnętrznych bez nacisku państw trzecich”.
Jak ważnym wydarzeniem był Kongres niech zaświadczy fakt, że do uczestników telegram nadesłał prezydent Franklin Delano Roosevelt, Zarząd Oddziału Ziem Wschodnich w Jerozolimie, a oprócz w/w jako jego goście przemawiali między innymi: J. J. Kelly, burmistrz Buffalo i Jan J. Dingell, członek Kongresu, demokrata z Chicago.
Depesze do Mikołajczyka
15 kwietnia obradujący w Detroit Centralny Komitet Obywatelski wysłał depeszę do Stanisława Mikołajczyka, w której nowowybrany zarząd reprezentujący ponad dwieście organizacji polskich, oprócz wyrazów szacunku i sympatii, skierowanych do premiera napisał, że wierzy mocno, iż Polska po pięciu latach poświęcenia i heroizmu odrodzi się bez utraty terytorium, i że zapadną sprawiedliwe rozstrzygnięcia.
28 lipca 1944 r. na posiedzeniu Rady Towarzystw i Klubów Polskich w stanie Delaware, w Wilmington w przyjętej rezolucji zwracano między innymi uwagę na fakt, „że świat wie, że obecni przywódcy Rosji Sowieckiej zawarli umowę z polskim rządem w Londynie w lipcu 1941 r. odrzucając jego traktat 1939 z Hitlerem dotyczący zmian terytorialnych w Polsce. W 1943 złamał tę umowę, udowadniając, że traktaty, umowy, deklaracje są tylko skrawkami papieru”.
15 października 1944 r. również depeszę z poparcie wysłał do premiera Mikołajczyka Sejmik Centrali im. K. Pułaskiego w Milwaukee, pisząc między innymi: „Wypowiadamy się stanowczo przeciw wszelkiemu okrajaniu Polski z jej ziem wschodnich, a za przyłączeniem do niej prastarych ziem polskich na zachodzie, jak Śląsk, Prusy Wschodnie i całe Pomorze”.
Tymczasem Ciechanowski, ambasador RP w Stanach Zjednoczonych w depeszy z 10 listopada 1944 r. skierowanej do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie napisał, że „przeprowadził rozmowę z B., który stwierdził, że uzyskanie gwarancji amerykańskiej dla terytorium poszczególnego państwa jest wykluczone”. Wieloletnie zabiegi diaspory polskiej w Stanach Zjednoczonych nie dały spodziewanych efektów.
Andrzej Wawryniuk
Dr Andrzej Wawryniuk, jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym Katedry Stosunków Międzynarodowych PWSZ w Chełmie oraz Katedry Nauk o Państwach i Stosunkach Międzynarodowych Wydziału Stosunków Międzynarodowych Wschodnioeuropejskiego Uniwersytetu Narodowego im. Łesi Ukrainki w Łucku.
Artykuł powstał na podstawie dokumentów Archiwum Akt Nowych, Archiwum Instytutu Hoovera i Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie. Jest to część większej publikacji przygotowywanej do druku.
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 451
67 lat temu Polska przedstawiła Plan Rapackiego
Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą.
Mahatma Gandhi
„Polska to dziwna kraj” mówił swego czasu Zulu-Gula (Tadeusz Ross). I dlatego „ta dziwna kraj” ma też „taka dziwna” lewica. To, co stanowi dziś immanencję jej publicznej narracji jest zupełnym nieporozumieniem i zaprzeczeniem istoty lewicowości. Ludzie mieniący się lewicowcami nawołują do zbrojeń i wygłaszają promilitarystyczne, agresywne, nienawistne wobec innych społeczeństw, kultur i cywilizacji enuncjacje. Ta degrengolada lewicowości nad Wisłą ma miejsce nie od dziś. Pierwsze kroki w tej przestrzeni zrobił lewicowy (?) rząd premiera Leszka Milera i wywodzący się z tego nurtu prezydent, Aleksander Kwaśniewski: wystarczy przypomnieć tylko interwencje w Iraku i Afganistanie..
A Polska Ludowa, ta dziś deprecjonowana i stygmatyzowana medialnie (nawet przez tych, pożal się Boże, lewicowców dmących w surmy antypeerelowskie wspólnie z prawicą), potrafiła zaproponować w czasach zimnej wojny i kryzysu kubańskiego propokojową inicjatywę, która pomogła w jakimś sensie zmienić klimat w Europie oraz dać nadzieję na dyskusje dotyczące ograniczenia zbrojeń. Zwłaszcza w zakresie broni jądrowej.
Inicjatywa ta, która wyszła od I Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, zyskała nazwę Planu Rapackiego, od nazwiska ówczesnego ministra spraw zagranicznych Polski. Była to propozycja stopniowego rozbrojenia obejmująca zarówno redukcję broni konwencjonalnej jak i atomowej w Europie w sytuacji, kiedy ugruntowanie dwubiegunowego podziału Europy po II wojnie światowej, klimat konfrontacji i zagrożenia atomowym armagedonem, stwarzały jawną groźbę dla bezpieczeństwa międzynarodowego i bytu całej ludzkości.
Istota Planu Rapackiego
Jednak dziś – w obliczu globalnego zagrożenia wojną - polskie elity polityczne, w tym lewicowe, niczego podobnego nie zaproponowały. Chodzi o samą inicjatywę i jej wymiar intelektualny, stworzenie klimatu odprężenia i umożliwianie płaszczyzny do rozmów pokojowych – od zawsze w Europie niezbędnych, gdyż jak pisał Ludwig von Misses (Liberalizm w tradycji klasycznej): „Czy może być jakiś bardziej żałosny dowód na jałowość europejskiej cywilizacji niż to, że nie może się rozprzestrzeniać innymi środkami, jak tylko ogniem i mieczem?”.
Opracowany przez Rapackiego plan (strefa bezatomowa) najpierw przedstawiono Rosjanom jako ideę wymierzoną w zachodnich
imperialistów. Po akceptacji Moskwy, propozycja utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej została przedstawiona przez Adama Rapackiego w dniu 02.10.1957 na XII sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednak dopiero w dn. 14.02.1958 r. propozycja ta przybrała formę memorandum rządu PRL. Minęło więc 67 lat od tej inicjatywy i oficjalnego, jej zaprezentowania społeczności międzynarodowej.
28.03.1962 w trakcie forum Komitetu Rozbrojeniowego 18 państw w Genewie przedstawiono ostateczną wersję planu. Zawierała ona kolejny element w postaci propozycji poszerzenia strefy o inne państwa europejskie, które wyraziłyby wolę przystąpienia do niej.
Warto zaznaczyć, że od końca lat 50. pojawiały się różne pomysły i koncepcje w celu podjęcia kroków rozbrojeniowych oraz ustanowienia takich mechanizmów budowy zaufania pomiędzy NATO a Układem Warszawskim, aby wykluczyć ewentualny konflikt, który niechybnie skończyłby się wymianą jądrowych ciosów. Na fali odwilży październikowej tego rodzaju idea zakiełkowała również w dyplomacji Polski Ludowej. Przejawem tego był plan Rapackiego, który był odpowiedzią nie tylko na ówczesną sytuację globalną, ale i niepewność Polski co do ostatecznego przebiegu zachodnich granic PRL i postępującą remilitaryzację Niemiec Zachodnich - przystąpienie do NATO, układ sojuszniczy RFN / USA oraz prośby kanclerza Adenauera dotyczące wyposażenia Bundeswehry w broń jądrową.
Te obawy o trwałość terytorialną Polski i jego bezpieczeństwo miał zwłaszcza Władysław Gomułka (i jego najbliższe otoczenie) - czuły w kwestii statusu Ziem Zachodnich i Północnych. Właśnie podczas jednego ze spotkań Rapackiego i Gomułki ministra obarczono opracowaniem takiego planu, dzięki któremu rosyjskie rakiety atomowe zostałyby wycofane z Polski. I tu zasadza się strategiczne, dalekowzroczne spojrzenie ówczesnego I Sekretarza PZPR na polską rację stanu i rozumienie groźby niekontrolowanej militaryzacji Europy, zwłaszcza naszej części.
Proponowana w planie Rapackiego strefa miała objąć obszar 796 tysięcy km2, z czego 249 tys. km2 przypadało na obszar NATO, a 547 tys. km2 na obszar Układu Warszawskiego. Populacja na tym terytorium obejmowała ok. 115 mln mieszkańców. Państwa strefy miały zobowiązać się do nie produkowania, nie utrzymywania, nie sprowadzania i nie wyrażania zgody na rozmieszczenie na swych terytoriach broni jądrowej oraz urządzeń do jej obsługi i przenoszenia. Zakazane było również użycie tego rodzaju broni przeciw państwom strefy. Postanowienia planu objąć miały także cztery mocarstwa.
Celowość tej inicjatywy potwierdził w całej rozciągłości tzw. kryzys kubański, w czasie którego świat znalazł się o włos od wojny atomowej między mocarstwami. Efektem było to, o czym m.in. mówił plan Rapackiego czyli nawiązanie ścisłego kontaktu między jądrowymi imperiami.
Materializacja planu miała nastąpić w dwóch fazach. W etapie I terytorium strefy bezatomowej miało być objęte zakazem przygotowywania, produkcji, sprowadzania broni jądrowej i środków jej przenoszenia oraz zakazem zakładania nowych baz służących do jej magazynowania.
W etapie II nastąpić miała redukcja sił zbrojnych państw będących w strefie i likwidacja wszystkich środków przenoszenia tej broni, będących w ich dyspozycji. Mocarstwa atomowe, które posiadały na terenie strefy swoje bazy i środki jądrowe, zobowiązane miały być do ich likwidacji. Miały też udzielić gwarancji państwom strefy, że w razie konfliktu zbrojnego nie użyją broni jądrowej na ich obszarze.
Skutki polskiej inicjatywy
Plan polskiego MSZ, sygnowany nazwiskiem Adama Rapackiego, wywarł wpływ na działania podejmowane w czasach zimnej wojny, mające na celu podniesienie poziomu bezpieczeństwa międzynarodowego, wzajemnego zaufania, a przede wszystkim rozpoczęcia dialogu. Przyczynił się bez wątpienia do rozwoju myśli politycznej w zakresie denuklearyzacji. Przyjęta w nim formuła strefy bezatomowej przybrała z czasem wymiar uniwersalny. To była – i jest nadal - najbardziej znana inicjatywa rozbrojeniowa, o wymiarze uniwersalnym i globalnym, na jaką zdobyła się polska dyplomacja po 1945 roku.
Z Planu Rapackiego Polska i Polacy mogą być dumni. Polska zaproponowała światu na Walnym Zgromadzeniu ONZ program powstrzymania zbrojeń jądrowych, a następnie redukcji tej broni. Plan i jego światowy wydźwięk windował nasze narodowe ego wyżej szczytów Himalajów. Bo nie tylko polskie społeczeństwo odnosiło się do tej inicjatywy pozytywnie, wręcz entuzjastycznie.
Również opinia publiczna Europy Zachodniej przyjęła Plan Rapackiego bardzo dobrze. To społeczne poparcie było tak silne, że rządy USA, Francji i Wielkiej Brytanii musiały brać je pod uwagę w swoich działaniach przeciwko materializacji tego planu. Przyszłość Planu Rapackiego była bowiem przesądzona: Waszyngton nie wyrażał na nią zgody. Również rządy Francji i Wielkiej Brytanii, pracujące usilnie nad własnymi programami zbrojeń jądrowych, nie były tą inicjatywą zainteresowane. Plan Rapackiego doskonale komponował się z głośnym hasłem „Nigdy więcej wojny!” wymalowanym na murze olbrzymiej, powojennej ruiny jednego z wrocławskich budynków mieszkalnych. Społeczeństwa, zwłaszcza polskie, nie chciały nowej wojny.
A dzisiaj…
Dzisiejsza sytuacja jest zgoła inna. Nie mamy – jak za czasów Rapackiego zimnej wojny. Mamy wojnę gorącą dosłownie za naszymi granicami, a cały świat niechybnie zmierza do konfliktu planetarnego, który już się rozpoczął. I nie jest tak, że nikt nie chce wojny. Wielu, w tym mnóstwo polityków, jest wręcz jej wielkimi orędownikami.
Warto zauważyć, iż z kręgów polskiej lewicy nie wyszła żadna inicjatywa, która mogłaby komponować się z innymi inicjatywami w Europie, domagająca się natychmiastowego przerwania działań wojennych i wzywająca strony bezpośredniego konfliktu do rozmów pokojowych.
Plan Rapackiego był popierany przez większość społeczeństw Wschodu i Zachodu. Dzisiaj nikt nie pyta społeczeństwa czy chce ono wojny, czy nie, czy godzi się na ofiarę ze swojego zdrowia, życia i przyszłości, czy nie. Zamiast tego społeczeństwa są straszone. Straszone „Ruskimi”, którzy niechybnie wejdą do Polski, do Paryża, Berlina i Rzymu - jeżeli nie będziemy ich zabijać. Rozniecanie – wbrew wielu racjonalnym opiniom analityków, politologów a także niektórych generałów – wojennej histerii i paniki, grożenie światu trzecią, apokaliptyczną, bo nuklearną wojną światową ma tylko jeden cel: zastraszenie społeczeństw i pozbawienie ich woli decydowania w tych sprawach, wytworzenie presji na przystawanie na odgórne, strategiczne decyzje aktualnych polityków.
Plan Rapackiego, powstał przy akceptacji hegemona Polski, ale służył światowemu pokojowi. Dzisiaj polska kapitalistyczna lewica, starająca przypodobać się nowemu hegemonowi służy wojnie.
Żałosny polityczny koniec jeszcze niedawno czołowego przedstawiciela kapitalistycznej lewicy jaką jest (była?) niemiecka socjaldemokracja niech będzie tu przestrogą. Ta właśnie partia płaci dzisiaj przyszłością swojego politycznego bytu cenę za błędną ocenę procesów politycznych, za utratę swojej suwerenności i za rozejście się jej strategicznych decyzji z oczekiwaniami jej wyborców.
Radosław S. Czarnecki, Jacek Uczkiewicz
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1517
Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Cud nad Wisłą – zwycięstwo zapowiadające katastrofę, składająca się z 46 szkiców, dostarcza interesującego materiału do przemyśleń, nie tylko na tematy historyczne, związane z minionym stuleciem, ale także na tematy całkiem współczesne, nawet bieżące. Profesor Modzelewski konsekwentnie pokazuje, że niezależnie od ról zawodowych i społecznych, trochę w ramach hobby, trochę na przekór panującym modom, można podejmować tematy trudne i odkrywać nowe przestrzenie ich interpretacji, zawstydzając przy okazji zawodowych historyków i politologów.
Mit cudu nad Wisłą
Autor stawia przed czytelnikiem zadanie nie tyle odrobienia na nowo historycznej lekcji o wojnie polsko-bolszewickiej, ile spojrzenia na wydarzenia tamtych czasów kompleksowo. Już z pierwszych stron książki wyziera jednoznacznie prawda, której nie doświadczymy w żadnych przekazach rocznicowych, że nie byłoby „cudu nad Wisłą” bez wcześniejszej agresji polskiej na Ukrainę. Aż dziw bierze, jak przemilczano rok temu rocznicę wojny polsko-ukraińskiej, a przecież tak lubimy na pokaz celebrować heroizm „lwowskich Orląt”. Dlaczego znamienny emblemat polskiego cmentarza wojennego we Lwowie – kamienne lwy - nadal pozostaje zapakowany w paskudnych skrzyniach i nikt w Polsce nie potrafi przekonać włodarzy grodu nad Pełtwią do respektowania bliskiej sercu Polaków, a przecież dziś już niegroźnej wobec Ukraińców symboliki?
Przy okazji warto powtórzyć kolejny raz pytanie, dlaczego historycy z akademickimi stopniami i tytułami naukowymi bezkrytycznie powielają legendę wojny polsko-ukraińskiej, zbudowaną przez piłsudczyków? Autor pokazuje na przykładzie wyprawy kijowskiej, jak stanowienie Ukraińskiej Republiki Ludowej – tworu niemieckiego, przy udziale Piłsudskiego, mogło zaszkodzić niepodległej Polsce. Nawet „bez Galicji Wschodniej owa »URL« byłaby państwem większym od Polski, ludniejszym, a przede wszystkim bogatszym i o wyższym przyroście naturalnym.
Realnym efektem tejże wyprawy (kijowskiej), gdyby osiągnięto jej deklarowany cel, byłoby wykreowanie państwa wrogiego i oddanie pod jego władze całej polskiej i żydowskiej ludności zamieszkującej te ziemie, czyli pogromy i rzezie z czasów drugiej z wielkich wojen mogłyby się zacząć dużo wcześniej. Nie byłoby więc żadnych »Kresów Wschodnich«, tylko nacjonalistyczne i antypolskie państwo rządzone prawdopodobnie tak samo źle, jak obecna Ukraina”.
Nasuwa się więc automatycznie pytanie, komu w dzisiejszej Polsce zależy na stawianiu pomników Symona Petlury, tak jak to się ostatnio stało w Skierniewicach. Gdy wicepremier i minister kultury ogłasza Petlurę przy tej okazji jako prezydenta Ukrainy w latach 1919-1921 (jakiej Ukrainy?), to jest to nie tylko kolejne zakłamywanie historii, to także dowód posługiwania się dla celów politycznych historyczną fikcją.
Mit nowej okupacji
Profesor z uwagą śledzi losy mitu o „cudzie nad Wisłą”. Stwierdza, że znając wszystkie uwarunkowania konfliktu 1920 roku cudem było nie tyle zwycięstwo nad bolszewikami (po 19 latach przyszła haniebna klęska), ile odrodzenie Polski w nowej, antyniemieckiej wersji w 1945 roku. „Ten cud jest dziś zapomniany, ale okazał się o wiele trwalszy od Cudu nad Wisłą”. Klęska sanacji w 1939 roku i potwierdzona w 1945 roku powinna pozbawić wszystkich epigonów i egzegetów jakiejkolwiek podstawy do kultywowania przegranych idei i hołubienia skompromitowanych wodzów.
Tymczasem „współczesne urojenia nowej polityki historycznej o »nowej okupacji«, »dwóch wrogach« i tym podobnych wytworach »nowej narracji« mają się nijak do przeszłości”. Diagnozy historyczne na temat sowieckiej okupacji kojarzą się z „poprawnością idioty”.
Istnieje duża asymetria w traktowaniu przez Polskę Niemiec i Rosji ze względu na ich rozliczenia z „demonami historii”. Polacy okazali się bardziej skłonni do wybaczenia Niemcom niż Rosjanom, mimo że okupacja niemiecka pochłonęła zdecydowanie więcej ofiar w społeczeństwie polskim niż okupacja sowiecka. Hitler stawiał na eksterminację narodu polskiego, podczas gdy Stalin dążył do jego zniewolenia. Polski pisarz Andrzej Szczypiorski ujął to w ten sposób: „Kiedy na powojennych gruzach powstała Polska Ludowa, oznaczało to dla olbrzymiej większości narodu ocalenie, które nadeszło w przeddzień niemieckiej zagłady. Polacy uciekli Hitlerowi spod łopaty. Kto tego nie pojmuje, niczego z tamtej epoki nie pojmuje”. Upór Stalina, aby powojenna Polska miała stabilne, trwające do dzisiaj granice, jest kojarzony raczej z chytrością i przebiegłością Gruzina, a nie z korzyściami, jakich Polska doświadcza do dzisiaj. Polska nie chce i nie potrafi uszanować „wrażliwości” Rosji, jeśli chodzi o jej rolę w II wojnie światowej, ale łatwo ulega presji Izraela czy Ameryki, jeśli chodzi o obronę ich „prawdy historycznej”.
Mit mocarstwowy
W książce powraca natrętne pytanie o wszechobecną skłonność do mistyfikacji i mitologizacji polskiej historii przez kolejne pokolenia Polaków, a co jeszcze bardziej irytujące, pytanie o niezdolność do rewizji, i dalej – odrzucenia tego, co zostało zafałszowane dla potrzeb walk politycznych w różnych okresach. Przy czym najtrwalszymi są wybrane mity personalne, przybierające postać symboli narodowych, których pielęgnowanie jest rzekomo świadectwem lojalności patriotycznej.
Polacy, licząc od 1920 roku, lubią powtarzać swoje zasługi w powstrzymaniu nawały bolszewickiej. Szczególnie często cytowana jest wypowiedź lorda Edgara d’Abernona o 18. decydującej bitwie w dziejach, gdy tymczasem na Zachodzie ówczesne awanturnictwo Polski miało bardzo złą prasę. Zwłaszcza Anglicy z wspomnianym „lordem” wypowiadali się o Polakach z pogardą i poczuciem wyższości. Warto zresztą zwrócić uwagę, jak wielu obserwatorów sceny europejskiej – od Kanta począwszy, przez Carla von Clausewitza, po Ottona von Bismarcka wypowiadało się na temat braku instynktu państwowego u współczesnych im Polaków. Zwalano zawsze taką krytykę oczywiście na karb buty niemieckiej (pruskiej), zamiast traktować te uwagi jako powód do przemyśleń nad własną sprawczością wszelkich nieszczęść.
Kolejny raz w wywodach Autora przewija się problem uczciwej i rzetelnej diagnozy interesu narodowego, który bazuje na sentymentach pseudomocarstwowych. Polskie myślenie imperialne – dla wielu samo sformułowanie ociera się o herezję – bazuje ciągle na mrzonkach i fałszywych przesłankach, tak po 1918 roku, jak i obecnie. Profesor pokazuje, że państwa sąsiadujące z Polską na Wschodzie są bardziej antypolskie niż antyrosyjskie. Nie było zatem szans ani na odtworzenie dawnej Rzeczypospolitej (skąd więc „Polska Odrodzona?” Powstało przecież państwo bez granic przedrozbiorowych!), ani na żadną federalizację. Podobnie nie ma obecnie przesłanek – poza fałszywą suflerką zza oceanu – dla regionalnego przywództwa w ramach wymyślanych formatów Trójmorza (mutacji dawnego Międzymorza)*.
Polska idea historiozoficzna „wypychania Rosji z Europy” jest konsekwencją geohistorycznej porażki szlacheckiego imperium w XVIII wieku. Od tego czasu przy narastającej przewadze rosyjskiej potęgi i ogromnej asymetrii potencjałów, jakiekolwiek myślenie o odbudowie polskich wpływów na Wschodzie należy do sfery rojeń i fantazji, a nie realnej polityki. Rojenia te nie mają szans realizacji nie tylko ze względu na słabość polityczną i gospodarczą, ale także są formułowane wbrew woli protektorów zewnętrznych, zwłaszcza Niemiec oraz wbrew woli wschodnich sąsiadów, przeciwnych odbudowie jakiegokolwiek panowania polskiego. Wydaje się ponadto, że polskim politykom rusofobia przesłania wyczucie groźby ze strony ościennych nacjonalizmów, a także jest rezultatem braku zrozumienia dla dynamiki współczesnej geopolityki.
Mit prometeizmu
Decydenci w Polsce, a za nimi bezkrytyczne media (tzw. usługowy komentariat) przyjmują ochoczo wszelkie prognozy dotyczące relatywnego i realnego spadku znaczenia Rosji w stosunkach międzynarodowych. Nie chcą wszak zrozumieć jednej najważniejszej determinanty. Dla Polski z powodu geografii Rosja – silna czy słabsza - zawsze pozostanie realnym wyzwaniem i źródłem zagrożeń, zwłaszcza wtedy, kiedy w oficjalnej doktrynie państwowej będzie nazywana wrogiem. Profesor konstatuje, że Józef Piłsudski nie rozumiał kiedyś geopolityki, ale dzisiejsi politycy III i IV RP nie są bynajmniej od niego lepsi.
Skrajna głupota i brak wyczucia powodują, że polskie rządy od trzech dekad pchają się z poparciem dla Ukrainy, Litwy i Białorusi, gdy naprawdę państwa te ze swojej istoty są antypolskie (żywa jest w nich pamięć feudalnego ucisku, agresji, pańskiej pychy) i takiego poparcia nie oczekują. Niezależnie od tego, kto będzie tam sprawował władzę, nastroje społeczne zawsze będą wobec Polski powściągliwe i niechętne. „Dlaczego więc mamy się cieszyć i wspierać te państwa, które przecież własną tożsamość budują poprzez wyplenienie polskich śladów na swoich już ziemiach”. Wystarczy pojechać na Ukrainę i zobaczyć, jak miejscowi obchodzą się z zabytkami kultury polskiej, na przykład w Podhorcach czy Podkamieniu. Może więc warto zastanowić się i zaprzestać ślepej reprodukcji epigońskiego prometeizmu (uprawianego przez takie ośrodki, jak „Nowa Europa Wschodnia”, Fundacja Batorego, Studio Wschód TVP, Telewizja „Biełsat” i in.), a postawić na krytyczne przewartościowanie Wschodu.
Zastanawia fakt, że domorośli analitycy zajmujący się polityką wschodnią nie chcą dostrzec tej nagiej prawdy, że Polska obecnie nie liczy się w żadnym formacie dyplomatycznego układania się z Rosją, nie bierze udziału – poza histerycznym krzykiem – w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie, ani nie zapobiega agonii tego państwa, wreszcie na własne życzenie jest eliminowana z dialogu międzynarodowego, zwłaszcza z Niemcami i Francją.
Czy naprawdę tak trudno dostrzec, że relacje Polski z Rosją są dyktowane przez obce interesy, a Polska kolejny raz w historii – tym razem w sposób bardziej zawoalowany – jest wprzęgana w rydwan antyrosyjskiej polityki ze szkodą dla interesów własnych? W czyim więc interesie działają media w Polsce i komu służy antyrosyjski jazgot komentatorów i pseudoanalityków? W dyplomacji występują okresy lepsze i gorsze, ale od starożytności wiadomo, że jest to jedyne narzędzie przywracania normalności w świecie skonfliktowanych graczy. Gdzież więc podziała się dyplomacja Rzeczypospolitej?
Przy okazji Autor odnotowuje nie bez racji, że inteligencja PRL-owska, często o chłopskim rodowodzie, miała więcej wspólnego z inteligencją przedwojenną, niż obecne bezrozumne wirtualne stado postinteligentów i osteuropejczyków. Było więcej szacunku dla odmienności i respektu dla reguł gry. Także u schyłku I Rzeczpospolitej – w czasie reform Sejmu Czteroletniego – wykształciło się pokolenie polityków zdolnych do realistycznego poszukiwania kompromisu.
Mit sanacji
Książka stanowi pretekst do dyskusji o tzw. polityce historycznej, uprawianej przez każdą ze stron debat i sporów politycznych. Profesor wprowadza termin „myślozbrodni”, odnoszący się do zakazu „pisania historii na nowo”. A niby dlaczego nie, jeśli dotychczasowe jej wersje są tak okrutnie zafałszowane? Smutkiem jednak napawa to, że tzw. polityka historyczna jest prowadzona przez ludzi, którzy z powodu deficytów edukacyjnych i niewiedzy, złej woli i politykierstwa, a także niedojrzałości emocjonalnej, zacietrzewienia, prymitywnych obsesji i uprzedzeń są gotowi negować to, co dla Polski korzystne i w praktyce działać na jej szkodę. „Bóg pokarał nas w sposób wyjątkowo perfidny”. Nie brakuje szalbierzy, którzy uważają, że ich zasługi historyczne nie zostały odpowiednio docenione. Pasują siebie na mężów opatrznościowych, a nielotom urastają skrzydła.
Stygmatyzowanie niepoprawnie myślących, negacja pluralizmu poglądów i kabotynizm polityczny – to najdelikatniejsze z określeń, odnoszących się do cech owej „polityki historycznej” (zwłaszcza do stosunków polsko-rosyjskich).
Całość spojrzenia na minione stulecie determinuje „syndrom ogłupienia zbiorowego” na tle apologetyzacji Piłsudskiego, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą polskiej niepodległości przed „nawałą ze wschodu”. Można byłoby zawołać, a gdzie Witos, Daszyński, Paderewski, Korfanty, gdzie gen. Rozwadowski? Była to bezsensowna wojna, która przyniosła ogromne straty ludzkie i materialne, na dodatek była katastrofą odłożoną w czasie.
Historyków nie interesuje kwestia racjonalności i skuteczności w ówczesnej polityce oraz nieudolność dowodzenia samego Piłsudskiego.
Dziedzictwo romantyczne i insurekcyjne tkwiące w jego pokoleniu warunkowało postawy „wrodzonej wrogości wobec »reakcyjnej« Rosji i proniemieckich sympatii”. Silne były związki osobiste i polityczne między polskimi i rosyjskimi socjalistami (bolszewikami), wspierane „z tej samej kasy niemieckiego i austriackiego wywiadu”, co oznacza tę samą legitymizację władzy bolszewików i Piłsudskiego.
Odsłaniając kolejny raz tajemnice w kreowaniu przez piłsudczyków kultu Marszałka, Profesor swoją krytykę kieruje przede wszystkim pod adresem współczesnych polityków polskich, którzy niczym infantylne grupy rekonstrukcyjne chcą przywrócić do życia coś, co już dawno powinno być pogrzebane. Epigonizm neosanacji jest szkodliwy tak w sensie politycznym, jak i poznawczym.
Mit Piłsudskiego
Z pewnością inaczej wyglądałaby obecnie Polska, gdyby w ciągu trzech minionych dekad zamiast pomnikomanii i kultywowania legendy postawiono na przyswojenie prawdy o dyktatorze. Piłsudski przecież, niezależnie od wątpliwej roli w przywracaniu Polski na mapę świata, kilka lat po odzyskaniu niepodległości obalił demokrację w drodze krwawego zamachu, czyli popełnił zbrodnię, za którą nigdy nie został ukarany. Co najwyżej, odpowiedział „przed Bogiem i Historią”, czyli przed nikim. III RP stawiała mu pomniki, zbudowała muzeum, nazywała jego imieniem ulice i instytucje publiczne. To spowodowało powszechną dezorientację w wartościowaniu tego, czym jest demokracja, a czym autorytaryzm.
Kult dyktatora wprowadził do polskiej mentalności dysonans poznawczy, którego nie chcą rozwiązać politycy rządzący Polską od trzech dekad. Jest im na rękę odwoływanie się do myśli Marszałka, że społeczeństwo jest niedojrzałe, po gombrowiczowsku infantylne, więc tylko wybrańcy narodu wiedzą, jak nim zarządzać. Ciągoty autorytarne są więc usprawiedliwiane, a demokracja i praworządność (wymawiana przez polityków obozu rządowego z sarkastycznym przedrostkiem „tak zwana”) mają w polskiej kulturze politycznej słabą sankcję etyczną.
Traktowana jak zaklęcie „racja stanu”, dowolnie interpretowana rzekomo zgodnie z „wolą suwerena” dopuszcza obecnie wszelkie nadużycia i sprzyja ciążeniu ku dyktaturze. „W żadnym współczesnym państwie Unii Europejskiej – pisze Autor – nikt nie miałby odwagi ani nawet chęci propagować bezkrytyczny i całkowicie oderwany od ówczesnych i współczesnych realiów historycznych wizerunek jakiegokolwiek polityka, a przy tym skrzętnie recenzować lub wręcz zwalczać wszelkie niepasujące do obowiązującej legendy fakty, a nawet opinie”.
Przeklęte dziedzictwo Piłsudskiego kładzie się cieniem na Święcie Niepodległości 11 listopada, które przekształcono nie bez udziału rządzących w festiwal nienawiści i emanację przemocy.
Moda wśród rządzących na powoływanie się na „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, ale i Dmowskiego - pozwala im postrzegać siebie jako strażników tradycji patriotycznej i narodowej, bez głębszej refleksji nad tym, że owi „ojcowie” nie tylko serdecznie się nienawidzili, ale i zasługują na zwyczajne zapomnienie ze względu na liczne grzechy polityczne. Na przykład z okazji nazwania Dworca Wschodniego w Warszawie imieniem Romana Dmowskiego (10.11.2020 r.) największa opozycyjna gazeta wobec rządu donosiła, iż jest on nie tylko patronem współczesnych polskich nacjonalistów, ale był także „przeciwnikiem przyznania kobietom praw wyborczych, antysemitą i ksenofobem. Najwyraźniej rządzącym to nie przeszkadza” („Gazeta Wyborcza”, 13.11.20).
W tym kontekście, niezależnie od ideowych nastawień, należałoby zadać podstawowe pytanie: jaki sens wychowawczy dla dzisiejszych pokoleń mają nazwiska kontrowersyjnych i niejednoznacznych postaci, które już dawno przeszły do historii? Dlaczego nie antycypujemy przyszłości, tylko ciągle zapatrzeni jesteśmy w przeszłość, która przecież nie jest ani świetlana, ani chwalebna?
Mity do obalenia
Wniosek, jaki wynika z kolejnej książki Profesora Modzelewskiego odnosi się przede wszystkim do postulatu przewartościowania oficjalnie zadekretowanej przez świat polityki i mediów tzw. narracji historycznej. Trzeba powrócić do studiowania archiwów, zrewidować doktrynę państwową, a przede wszystkim odejść od tzw. polityki historycznej, opiewającej heroizm i martyrologię tych, którzy niekoniecznie w świetle faktów zasłużyli na pamięć i sławę.
Wydaje się, że nadchodzi czas wymiany elit politycznych w Polsce. Będzie dobra okazja, aby po nowemu spojrzeć na legitymizację rządów nie tylko Józefa Piłsudskiego. Trzeba będzie przede wszystkim odbrązowić ruch „Solidarności”, finansowany z zachodnich funduszy, a także spojrzeć na uczciwość postaci symbolizujących ten ruch, od Lecha Wałęsy zaczynając (jego zresztą dotąd nie oszczędzano), ale także kardynałów, biskupów i świeckich arywistów, od Leszka Balcerowicza począwszy. Trzeba wreszcie postawić pytania o nieuchronność takiej, a nie innej ścieżki transformacji w stronę kapitalizmu, której kosztów społecznych nikt dotąd nie chce policzyć.
Potrzebna jest poważna dyskusja o statusie międzynarodowym Polski. Czy jest on warunkowany naturalnym prestiżem i dobrą reputacją Polski, czy tylko opiera się na woli hegemonicznego imperium i jego kosztownym parasolu ochronnym. Nikt zresztą nie jest w stanie ocenić realnych wartości amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.
Bezsensowna kasandryczna narracja antyrosyjska ma służyć zdobywaniu powszechnego społecznego poparcia dla proamerykańskiej polityki. Przy okazji powstaje pytanie, jak określana jest tzw. wola większości, bez uwzględnienia której wyrażono zgodę na stacjonowanie i utrzymanie obcych wojsk oraz na kosztowne inwestycje zbrojeniowe. Ta polityka wcale nie jest „nasza”, jak często definiuje ją Profesor. Ona jest polityką konkretnego rządu i to ten rząd (tak jak poprzednie i każdy kolejny) powinien ponosić za nią odpowiedzialność, a nie my wszyscy. W tych hasłach o „naszości” pobrzmiewa naiwne zawołanie, że „nie oddamy ani guzika”, po czym w razie zagrożenia pierwsi „wieją” politycy i dowódcy.
Antyrosyjskość nie popłaca także na salonach europejskich. Nawet w najbliższym sąsiedztwie nie uległy jej takie państwa, jak Węgry (niby największy sojusznik w regionie), Słowacja, Węgry czy Austria. Niemcy i Francja prowadzą dwutorową politykę wobec Rosji (trochę sankcji i trochę biznesu). Inni, jak Włosi czy Hiszpania wolą robić interesy i nie wygłupiać się z krytyką Putina.
Mit potęgi III RP
Podnosząc problem polskiej tożsamości międzynarodowej Autor brutalnie odkrywa to, co jest istotą polskiego kapitalizmu, bogacenie się, by jak najszybciej pożegnać się z polską biedą. Realia pokazują, jak Polska została zmarginalizowana w międzynarodowym podziale pracy w porównaniu z PRL („umieliśmy produkować statki i samoloty, nawet odrzutowce”). Peryferyzacja państwa polskiego w systemie międzynarodowym jest faktem.
Polski kapitalizm jest patologiczny i postkolonialny. Przywileje dla tzw. zagranicznych inwestorów kosztem polskiej konkurencji są dowodem działania rządzących na szkodę Polaków. Przeprowadzone w imię obcych interesów „odprzemysłowienie” Polski pokazuje, że był to rezultat zamierzonego działania, a nie przypadek. „Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi »partnerzy strategiczni« narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku”.
Można by postawić pytanie, po co nam historia, jeśli zamiast „magistra vitae” prowadzi ona do ogłupiania mas i cynicznej gry politycznej. Przed historykami młodego pokolenia stoi przede wszystkim zadanie uwolnienia badań od ich instrumentalizacji politycznej. Czas skończyć z anachronizmami i parodią dyskusji historycznej o „geniuszach narodu”. Należy odbrązowić postaci wyniesione na pomniki (w tym także „polskiego papieża”), zrewidować pod kątem prawdy ich kariery, napisać nowe biografie i rzetelnie osądzić minione formacje polityczne. Wtedy przyjdzie także czas na osądzenie elit III RP, które powtarzając błędy przeszłości stały się wykonawcą obcych interesów.
Co szczególnie dziwi, to nie tylko brak kwalifikacji dzisiejszych przywódców (tak jak kiedyś Piłsudskiego) do poruszania się w sieci złożonych współzależności międzynarodowych. To przede wszystkim brak doświadczenia i kompetencji urzędników zajmujących się zawodowo polityką zagraniczną i międzynarodową. Tak jak kiedyś „chłopcy komendanta”, tak obecnie „chłopcy Kaczyńskiego” nie mają „zielonego pojęcia” o wyrafinowanej grze między potęgami. Tyle, że 100 lat temu świat był mimo wszystko mniej skomplikowany niż jest obecnie.
Co zamiast mitów?
W tym kontekście pojawia się zasadnicze pytanie, skąd w czasach byle jakiej edukacji i upartyjnionej rekrutacji kadr urzędniczych brać fachowców do rządzenia państwem. „Onetinteligencja” i „patointeligencja” są z pewnością dziećmi naszych czasów, „terroru obowiązującej głupoty”, „północnoatlantyckiej poprawności” i Bóg wie jeszcze, jakich innych patologii. To jednak nie oznacza zaniechania wysiłków na rzecz racjonalizacji polityki.
Powrót do lektury eseju Maxa Webera O zawodzie polityka powinien być pierwszym zadaniem każdego, kto ma ambicje spełniania się w życiu publicznym. Należy przywrócić rzeczywistą służbę cywilną i oddzielić stanowiska polityczne od zatrudnianych na drodze konkursowej funkcjonariuszy urzędów publicznych. Wraz z ruchem protestu społecznego trzeba zacząć budować kompleksowy program przebudowy ustroju Rzeczpospolitej, zanim ona upadnie.
W kontekście znawstwa Rosji należałoby stworzyć nowe ośrodki badawcze i propagujące wiedzę o Wschodzie. Masa tzw. ekspertów od Wschodu jest dzisiaj skażona myśleniem doktrynalnym. Merytoryczna i finansowa podległość ośrodków wschodnioznawczych instytucjom rządowym (MSZ i MSWiA) powoduje, że stały się one tubami oficjalnej propagandy, a publikowane analizy, raporty i inne materiały nie mają żadnej zobiektywizowanej wartości naukowej.
Zarówno Ośrodek Studiów Wschodnich, jak i Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, nie wspominając o Centrum (anty)Dialogu i (nie)Porozumienia, nawiązują do tradycji Instytutu Wschodniego Wiktora Sukiennickiego sprzed wojny, gdzie kreowano uparcie antyrosyjskie projekty (wtedy antysowieckie), które skompromitowały się historycznie.
Strachy postsolidarnościowych elit
Przenoszenie antysowietyzmu i antykomunizmu na współczesną Rosję należy do ważnych elementów „mitu założycielskiego” elit o rodowodzie posolidarnościowym, rządzących Polską. Z tym wiąże się także delegitymizacja Polski Ludowej. Ludziom wykształconym w tamtej formacji ustrojowej zarzuca się irracjonalnie, że wraz z upadkiem komunizmu nigdy nie przestali być „komunistami”, choć w rzeczywistości nigdy nimi nie byli. Poza tym odmawia się samodzielności i zdolności do krytycznego myślenia ludziom niezależnym od posolidarnościowego obozu władzy. W polemikach i nagonkach prasowych trwa dziwaczny powrót do czasów słusznie potępianych za brak pluralizmu światopoglądowego i wolności wyboru. Liczy się jedna doktryna, jeden obóz i jego racje. Wszyscy inaczej myślący niż „panujący zakon” zasługują na anatemę („zdradzieckie mordy”).
Obecnie rządzący Polską odkrywają, że integracja europejska to nie tyle ograniczanie suwerenności państw – ta od dawna jest fikcją w dobie rosnących obiektywnie współzależności – ile utrata własnej tożsamości. W książce mamy kapitalny wykład na temat procesów naśladowania (imitacji) lepszych (w domyśle uniwersalnych czyli zachodnich) wzorców, które prowadziły w ostatnim stuleciu do ciągłego wypierania się swojej tożsamości (konieczność wyjścia ze spuścizny zaborów, potem równanie do wzorca ustroju radzieckiego, „urzeczywistniającego sprawiedliwość społeczną”, wreszcie „harmonizacji” z Zachodem i mianowania się jego częścią – choć nikt tak nas nie postrzega).
Na przykładzie Rosji można byłoby doskonale prześledzić, dokąd prowadziła ją tzw. europeizacja. Ciągłe ścieranie się dwu tendencji – okcydentalistycznej i słowianofilskiej (potem eurazjatyckiej) - prowadziło do katastrof geopolitycznych. Największą z nich stanowiły rewolucje rosyjskie 1917 roku. Autor konstatuje, że „nasze i rosyjskie naśladownictwo skutkuje prowincjonalizmem i brakiem innowacyjności – kopiujemy cudze wzorce, lekceważymy własną odrębność lub nawet nią pogardzamy”. Sztuką jest – i to zadanie należy do elit politycznych i intelektualnych kraju – aby pogodzić tendencje uniwersalizacyjne z ochroną tego, co partykularne i osobne.
W dobie globalizacji i rewolucji informatycznej nie sposób uciec od dyfuzji kulturowej, ale to nie oznacza bezmyślnego przejmowania wszystkich wartości z zewnątrz kosztem rodzimej specyfiki. Do niej należy m.in. ciągłość dorobku kulturowego i materialnego Polaków, a to implikuje zasadniczą rewizję w podejściu do wszystkich pokoleń powojennych.
Straszenie potencjalną agresją Rosji, to strzelanie sobie w stopę. Bo kto zechce inwestować w Polsce, jeśli miałby następnie wszystko stracić. Demonizując zagrożenie ze strony Rosji, rządzący sami sprowadzają się do roli protektoratu. Dramatycznie ogranicza się bowiem pole manewru, przyjmując zabójczą dla własnych interesów interpretację, że wszystko co krytyczne wobec USA, automatycznie działa na korzyść Rosji.
A może by inaczej?
Omawiana książka jest wezwaniem do debaty publicznej na temat stosunków polsko-rosyjskich, „niezastrzeżonej wyłącznie dla ludzi opętanych (?) strachem przed Rosją”. Jest też prowokacją intelektualną wobec, pożal się boże, polskich „sowietologów-rusologów”, którzy we wszystkich ruchach społecznych na Wschodzie (a więc obecnie na Białorusi, a wcześniej na Ukrainie i w Gruzji) widzą jedynie objawy postaw „prozachodnich” i „antyrosyjskich”. Do głowy im nie może przyjść, że są też Białorusini i Ukraińcy prorosyjscy, marzący o dobrym sąsiedztwie z Rosją, pragmatycznej i przyjaznej współpracy.
Współczesną Polskę zalewa ocean wiedzy potocznej, prymitywnego mędrkowania, odwoływania się do mitów i uprzedzeń, ksenofobii i pogardy dla tolerancji. Zalewa nas propaganda, której stylu i manipulowania treściami nie powstydziliby się funkcjonariusze machin propagandowych państw totalitarnych XX wieku.
W Polsce nigdy nie rozumiano podstawowej reguły życia międzynarodowego: w rywalizacji wielkich potęg, myślących w kategoriach realizmu politycznego (przede wszystkim interesów i siły), mniejsze państwa, kierujące się idealizmem, nie mają szans na wymierne sukcesy, nie mówiąc o zwycięstwie czy pokonaniu przeciwnika.
Idealiści i romantycy w ostateczności zawsze przegrywają z realistami i pragmatykami. Tylko ci ostatni gwarantują jaką taką stabilność.
Dlaczego tak oczywista prawda wynikająca z historii, nie może przebić się do świadomości kolejnych pokoleń Polaków? Dlaczego naiwność i zwyczajna głupota rządzą zachowaniami polityków, którzy powołują się na społeczną legitymizację swojej władzy, gdy w rzeczywistości są uzurpatorami z powodu swojej przebiegłości i hipokryzji (co innego deklarują w wyborach, a co innego realizują)? Jak długo jeszcze będziemy stawiać te i podobne pytania, aby doprowadzić wreszcie do zmiany sytuacji?
Stanisław Bieleń
Katedra Studiów Wschodnich, Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW
* Inicjatywę Trójmorza – zgodnie z planami Waszyngtonu – promuje się jako nowy „kordon sanitarny” dla osłabienia Unii Europejskiej i przeszkodzenia w jej integracji z rynkiem rosyjskim
Powyższy tekst to obszerne fragmenty wystąpienia prof. Stanisława Bielenia na konferencji „O stosunkach polsko-rosyjskich – czy Polacy są rusofobami?”, jaka odbyła się 26.11.20 w Krubkach Górkach.
Wyróżnienia i podkreślenia pochodzą od Redakcji SN.
Recenzję omawianej książki prof. W. Modzelewskiego zamieściliśmy w SN 12/20 - Cud nad Wisłą - historia bez lukru
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2107
Naukowa twórczość Profesora Wiesława Dobrzyckiego koncentrowała się na wydobywaniu pierwiastków tożsamości poszczególnych krajów, państw i regionów Ameryki Łacińskiej, będących od dwóch wieków w cieniu największego mocarstwa hemisfery zachodniej, a także hegemona światowego - Stanów Zjednoczonych.
W nawiązaniu do tego spojrzenia proponuję rozważenie kilku aspektów zmierzchu potęgi amerykańskiej przez pryzmat erozji mitów leżących u jej podstaw. Nie jest to zadanie łatwe, choćby ze względu na wzmożenie emocjonalne i moralizatorstwo wokół wojny na Ukrainie. Krytyczna analiza mocarstwa hegemonicznego Zachodu wywołuje zgodnie z syndromem myślenia grupowego atak ze strony obrońców „absolutnej i jedynej” prawdy. Zgodnie zresztą z panującą w USA poprawnością polityczną, dyktowaną przez establishment polityczny i media głównego nurtu, każda krytyka płynąca z zewnątrz mocarstwa jest dowodem na „antyamerykanizm”, inspirowany zwykle przez wrogie siły. Można na ten temat znaleźć wiele potwierdzeń w tekstach dostępnych w sieci Internetu.
Przekonanie o wyjątkowości
Rozpad ZSRR i zniknięcie całego bloku wschodniego na początku ostatniej dekady XX wieku wywołały w Stanach Zjednoczonych poczucie triumfu, który najbardziej lapidarnie i metaforycznie wyraził Francis Fukuyama w słynnej frazie o „końcu historii”. Od tego czasu tzw. reszta świata miała przyjąć wzorce zachodniej demokracji liberalnej, a kapitalizm miał rozwijać się bez żadnych ograniczeń w skali globalnej. Było w tym przekonaniu sporo samozadowolenia i pychy, a także zwykłego lekceważenia i braku szacunku dla rozmaitych odmienności naszej planety.
Atak Stanów Zjednoczonych na Irak w 2003 roku, zakończony „pyrrusowym zwycięstwem”, spełnił jedną ważną rolę w psychologii politycznej Ameryki. Pozwolił pozbyć się czy zapomnieć o syndromie wietnamskim. Obecnie mało kto ośmieli się wrócić do tamtej haniebnej wojny, a uwaga świata koncentruje się na innym agresorze i jego ofierze. Stany Zjednoczone stoczyły w okresie powojennym wiele własnych, często niepotrzebnych wojen. I w praktyce, mimo przeważającej siły nad arbitralnie wskazanym wrogiem, wszystkie te wojny przegrały. Najbardziej spektakularną klęskę poniosły w Afganistanie. Kabul w sierpniu 2021 roku stał się synonimem „drugiego Sajgonu” sprzed 46 lat, po którym wiarygodność strategiczna przywództwa amerykańskiego w systemie międzynarodowym dramatycznie spadła. Dlatego tak ważna dla odbudowy reputacji i wiarygodności Ameryki stała się wojna na Ukrainie w 2022 roku, niosąca trudne do przewidzenia implikacje dla całego systemu międzynarodowego.
Stany Zjednoczone od czasów „zimnej wojny” pozostały na stanowisku manichejskiego podziału świata na Dobro i Zło, przypisując sobie rolę gwaranta wartości liberalnej demokracji. W ideologii amerykańskiej nie ma miejsca na tolerowanie innych systemów ustrojowych ani odmiennych wizji ładu międzynarodowego. Taka postawa jest wynikiem przyjęcia kilku mitów w polityce zagranicznej USA, które utrudniają rozpoznanie rzeczywistości międzynarodowej waszyngtońskim elitom i uniemożliwiają podejmowanie racjonalnych decyzji. Mity jako fałszywe przekonania utrudniały poznanie prawdziwej rzeczywistości, choćby w odniesieniu do demokracji przedstawicielskiej, kapitalizmu wolnorynkowego czy idei postępu. Uzyskały one dzięki skutecznej propagandzie wydźwięk pozytywny, ponadczasowy i niemal mesjanistyczny.
Stało się to w długim procesie „socjalizacji”, z udziałem kościołów, mediów masowych, korporacji i grup nacisku oraz partii politycznych. W ostatnich dekadach coraz większą rolę w upowszechnianiu wiary w prawa człowieka i demokrację odgrywały media społecznościowe. Internet okazał się najsilniejszą bronią Zachodu przeciw reżimom niedemokratycznym, choć niekoniecznie konsekwentnie i uczciwie pokazującym Amerykanom takich sojuszników, jak Arabia Saudyjska i wiele innych bliskich „ideowo” dyktatur.
Podkreślanie atrakcyjności amerykańskiego ustroju stało się ważnym elementem propagowanej od lat soft power, którą piewcy, tacy jak Joseph S. Nye, uczynili podstawą amerykańskiej reputacji i wiarygodności. Na skutek metodycznej indoktrynacji i propagandy wielu ludzi na świecie, łącznie z badaczami systemów politycznych, uwierzyło w ten amerykański fenomen. Zapomina się jednak, że kolejne kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych stanowią festiwal kłamstw, korupcji i dezinformacji. Nie mówiąc o manipulacjach przy systemie wyborczym i wybiegach przy liczeniu głosów oraz ogłaszaniu zwycięzcy. Nie bez powodu Ameryką wstrząsnął w styczniu 2021 roku protest zwolenników pokonanego Donalda Trumpa na taką skalę, jakiego nigdy dotąd nie było.
Źródła mitologii o szczególnym powołaniu Stanów Zjednoczonych (idea wyjątkowości – ekscepcjonalizmu) tkwią w początkach kolonizacji Ameryki, przybyciu z Europy do „ziemi obiecanej” pionierów i odkrywców, którzy nowy kontynent uznali za terra nullius, odmawiając rodowitym mieszkańcom tych ziem prawa do istnienia (1). Eksterminacja ludności indiańskiej jest jedną z najczarniejszych kart historii Stanów Zjednoczonych.
Przez ponad dwa stulecia dziejów w USA wykształcił się jednak pewien „szantaż moralny”, który nie pozwalał „patriotycznym” politykom, ani zwykłym obywatelom na przyznanie się do prawdy. (Dotyczyło to także Czarnych Amerykanów, którzy w historii swoich przodków widzą „zbrodnię tysiąclecia”). Gdy jako jeden z pierwszych upomniał się o prawdę historyczną historyk z Uniwersytetu Bostońskiego Howard Zinn, nazywano go zdrajcą i grożono zamachami na jego życie.
Dominująca opowieść o dziejach Stanów Zjednoczonych oparta była na biblijnym micie „światłości świata i miasta na wzgórzu leżącym” – zgodnie z metaforą pastora Johna Winthorpa, użytą w 1630 roku w kazaniu wygłoszonym przed wyprawieniem się pierwszych kolonistów za Atlantyk. Powtarzano ją wielokrotnie w oficjalnych wypowiedziach prezydentów amerykańskich. Misją dziejową Stanów Zjednoczonych jest w tej narracji szerzenie wolności na świecie, a status potęgi ułatwia realizację tego zadania. W imieniu „cywilizowanego” świata USA gotowe są interweniować wszędzie, gdzie odmawia się wdrażania uniwersalnych wartości w życie. Pod przykrywką „interwencji humanitarnej” zrodziła się doktryna, której zastosowanie znalazło dobitny wyraz w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku (Bośnia i Hercegowina, Irak, Libia i in.).
Indiańskie zagrożenie i strach przed nim zmitologizowano w literaturze i hollywoodzkich produkcjach filmowych o bohaterach Dzikiego Zachodu. To nie Amerykanie – napastnicy i zdobywcy – stanowili zagrożenie dla Indian. To „czerwonoskórzy” siali strach, napadając na „poczciwych” pionierów i pielgrzymów do Nowego Świata. W tę tendencję „geopolityki strachu”, ale już w coraz szerszej skali zaczęto wpisywać wszystkie państwa, które stanęły w pewnym okresie na drodze realizacji interesów mocarstwowych USA – Meksyk, Hiszpanię, Kubę, Niemcy, ZSRR, Japonię, Rosję, Koreę Północną, Iran, Irak, Syrię, Libię, Wenezuelę i Chiny. „Mit zagrożenia” stał się istotnym instrumentem w kształtowaniu ekspansywnej strategii bezpieczeństwa, polegającej na odwracaniu znaczeń wroga i agresora.
Po rozpadzie ZSRR znikło zagrożenie ze strony komunizmu, ale pozostała Rosja, która mimo słabości wyrosła w ujęciu tej filozofii do miana kolejnego wcielenia Zła. Jej agresje na Ukrainę w 2014 roku i 2022 roku stały się podstawą samospełniającego się proroctwa. Znów zatriumfowała logika usprawiedliwiania interesów USA, oparta na odwracaniu znaczeń i hipokryzji. Negowano przede wszystkim swój udział w „przeciąganiu” Ukrainy na stronę Zachodu. Interesującą strategią stało się prowokowanie drugiej strony do ataku, co stanowi podstawę uzasadnienia dla sankcji i odwetu. Do tego dochodzi potępienie ze strony tzw. społeczności międzynarodowej, która „murem” stoi za Ameryką (co nie do końca jest prawdą, bo przecież najludniejsze państwa świata – Chiny i Indie - zajmują w tych sprawach własne stanowisko).
Często dzieje się tak, że międzynarodowa opinia publiczna jest wprowadzana w błąd przez będące pod wpływem agend rządowych USA media masowe. Arbitralnie wskazują one winowajcę, przypisując mu najgorsze cechy, zasługujące na moralne potępienie, a nawet fizyczną likwidację. Tak było z atakiem na Irak Saddama Husajna, z napaścią na Libię Muammara Kadafiego, tak jest także obecnie w konflikcie z Rosją Władimira Putina. Wejście państw zachodnich na Ukrainę w 2013 roku spowodowało narastające napięcia między Moskwą a Kijowem. Ich podsycanie przez Zachód potęgowało w Rosji „syndrom oblężonej twierdzy” (S. Bieleń, Syndrom oblężonej twierdzy, SN 1/18) i ostatecznie sprowokowało ją do agresji.
Zrozumienie tych mechanizmów nie jest dla wielu obserwatorów łatwe, o czym świadczy emocjonalna reakcja wielu środowisk opiniotwórczych, bez woli i chęci zrozumienia motywów postępowania stron. W debacie o wojnie na Ukrainie mamy do czynienia z niezdolnością i niechęcią wyważenia obiektywnych i subiektywnych uwarunkowań oraz nieumiejętnością przyczynowego wyjaśniania zjawisk i procesów. Pod wpływem jednostronnej amerykańskiej narracji upowszechnia się tendencja do absolutyzowania we wszystkich sprawach własnej racji, tak jakby druga strona żadnych swoich racji nie miała.
Takie postawy eliminują jakiekolwiek możliwości wypracowania kompromisów na drodze dyplomatycznej, a dehumanizacja oponenta i atawistyczna wrogość do drugiej strony na długie lata grzebią jakąkolwiek szansę porozumienia.
A przecież w stosunkach międzynarodowych nigdy nie udawało się skutecznie wykluczyć kogoś ze wspólnoty międzynarodowej na zawsze. Przeciwnie, upokorzenia pokonanego narodu rodziły odruch odwetu i rewanżu, które niosły jeszcze tragiczniejsze konsekwencje niż wcześniejsze zbrodnie. Przypadek Niemiec weimarskich jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Gdy spogląda się na cywilizację Zachodu, to w ciągu ostatnich pięciuset lat narzuciła ona „reszcie świata” swoją dominację, często za cenę eksterminacji ludów i dewastację ich kultur. Potomkowie dawnych mieszkańców Ameryk mówią obecnie w językach przybyszów z Europy, a Afroamerykanie często nie mają żadnego pojęcia o swoich przodkach, przywożonych na plantacje jako siła robocza. Warunkiem zdobycia jakichkolwiek karier i pozycji zawodowych jest całkowite wtopienie się w kulturę świata zachodniego. Widać to na przykładzie karier Colina Powella czy Condolizzy Rice w USA. Zwolennicy obrony swojej tożsamości są nadal marginalizowani i piętnowani.
Mit uniwersalnych wartości
Przewagi cywilizacyjne (rewolucje technologiczne, przemysłowe i naukowe) Zachodu dały mu poczucie wyższości nad innymi kulturami i regionami świata. Zbiorową wyobraźnię ludzi Zachodu wypełniono przekonaniami, często fałszywymi, że ich rządy, gospodarka, organizacja struktur społecznych, armia, prawo, a nawet religia, są lepsze niż wszystkich pozostałych mieszkańców Ziemi. Już w 1801 roku Thomas Jefferson podczas zaprzysiężenia na prezydenta nazwał republikę „imperium wolności”. Ten geopolityczny twór, wyrastający z pnia niewielkich kolonii angielskich dokonał podboju Ameryki Północnej, roztoczył kontrolę nad Ameryką Południową („siostrzanymi republikami” według doktryny Jamesa Monroe), a wraz z wybuchem I wojny światowej, za prezydentury Thomasa Woodrowa Wilsona, wyartykułował „wielki projekt demokratycznego imperializmu” (orędzie do Kongresu z 8 stycznia 1918 roku).
Wilsonowski „internacjonalizm” stał się znakiem rozpoznawczym pouczania przez Stany Zjednoczone innych państw, jak mają żyć, ale także wymuszania i podporządkowywania przy pomocy legalnych i nielegalnych środków, w tym interwencji zbrojnych, posłuchu i subordynacji. Tylko niektóre państwa zdołały obronić swoją specyfikę i tożsamość. Należą do nich przede wszystkim Chiny i Rosja. To ich opór spędza z oczu sen amerykańskim strategom, którzy odrzucają koncepcję realizmu cywilizacyjnego, postulującą uznanie pluralizmu wartości i interesów jako podstawy współżycia międzynarodowego.
Centralny mit Zachodu, składający się na ideologię liberalizmu jako podstawy demokracji, wolnego rynku i praw człowieka, polega na przypisywaniu tym wartościom uniwersalnej wagi i znaczenia. Jego kształtowanie zaczęło się wraz z epoką podbojów kolonialnych, którym towarzyszyło przekonanie o misji cywilizacyjnej Europejczyków i „brzemieniu białego człowieka”. Liberalny pogląd na świat miał wyrażać nie tylko uniwersalne wartości Zachodu, ale orientować na nie inne regiony globu. W ten sposób miała zwyciężyć wizja ładu międzynarodowego, którego liderem miały być Stany Zjednoczone.
USA od początku swojego istnienia promowały ideały demokracji liberalnej, często w samej Ameryce niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Unikalna forma polityczna, jak pokazywał to Alexis de Tocqueville, miała polegać na radykalnej decentralizacji państwa. Z czasem okazało się jednak, że silne państwo wymaga centralizacji w dziedzinie wojskowości i polityki zagranicznej. Tymi sprawami włada udzielnie prezydent poza kontrolą innych władz (ustawodawczej i sądowniczej) oraz stanów.
Amerykańska demokracja od początku stała się ustrojem dla wybrańców, przedstawicieli „białej rasy panów”, którzy stworzyli na długie lata system segregacji rasowej (apartheidu), co przeczyło uniwersalizmowi wolności, równości i prawa do własności. Był to ustrój „elitarnej” demokracji, do którego bardziej pasuje określenie „oligarchii” czy „plutokracji|”. Wzniosła retoryka wolnościowa kolejnych prezydentów wpisuje się w doskonałą mistyfikację informacyjną.
Istotą rzetelnej diagnozy ustroju amerykańskiego jest to, że chroni on formalne prawa polityczne, ale pomija regulację stosunków między kapitałem a pracą (tzw. prawa socjalne). Państwo jest służebne wobec kapitału, a wielkie korporacje cyfrowe, wydobywcze, zbrojeniowe czy konglomeraty finansowe decydują o funkcjach władzy politycznej (tzw. urynkowienie, deregulacja i prywatyzacja państwa). Podstawą gospodarki jest pogoń za zyskiem i zagwarantowanie bezpiecznego dysponowania własnością, traktowanie ludzi jako konsumentów, znoszenie barier inwestycyjnych, ograniczanie podatków dla najbogatszych w imię stymulowania biznesu, marginalizowanie związków zawodowych i in.
Stany Zjednoczone zaczęły w sposób zorganizowany promować i propagować wartości demokracji, praw człowieka i wolnego handlu stosunkowo wcześnie, bo z początkiem XX wieku, przy pomocy rozmaitych środków: radia, a następnie telewizji, agencji rządowych, z których najbardziej znana to U.S. Agency for International Development (USAID), ośrodków kultury, think tanks (jak Council on Foreign Relations oraz Brookings Institution), licznych fundacji pozarządowych, ale i finansowanych przez rząd, jak np. National Endowment for Democracy. Stałą praktyką stało się przyciąganie przy pomocy stypendiów na amerykańskie uniwersytety zagranicznych studentów (zwłaszcza w dziedzinie ekonomii i administracji biznesu). Po ich powrocie do rodzinnych krajów mieli oni przyczyniać się do upowszechniania i internalizacji wartości Zachodu, stając się często elementem składowym kompradorskich elit.
Amerykańskie elity polityczne i gospodarcze już w trakcie II wojny światowej uznały, że „berło przywództwa światowego” po klęsce Imperium Brytyjskiego przejdzie w ich ręce, że nadchodzi „pierwsze stulecie Ameryki jako dominującej potęgi na świecie”. Przewaga gospodarcza USA i zdolności strategiczne oparte na planetarnej sieci baz wojskowych od Arktyki do Przylądka Dobrej Nadziei i od Atlantyku do Pacyfiku stanowiły dźwignię wcielania w życie „wizji wszechmocy”.
Przeciwważenie potęgi amerykańskiej przez ZSRR, a przede wszystkim klęska w Wietnamie podważyły amerykańską pewność siebie, ale złudne wizje wszechmocy powróciły po rozpadzie bloku wschodniego. Przekonanie o szczególnym przeznaczeniu Amerykanów, „wybranych przez Boga” (2) stało się podstawą praw i obowiązków USA w przewodzeniu i dominacji nad „resztą świata”. Neokonserwatywni „triumfatorzy” znowu zaczęli marzyć o „unipolarnym momencie” i amerykańskiej „supremacji” (3). Hegemonia Ameryki miała zapewnić światu pokój, dobrobyt i bezpieczeństwo. To, że w obronie tych wartości USA wykorzystują rozmaite formy i środki przymusu jest uzasadnione prawomocnością ich przywództwa, z jednej strony będącej rezultatem potęgi, a z drugiej – przyzwolenia ze strony całego Zachodu.
Promowaniu wartości zachodnich służyła globalizacja, którą neoliberałowie uznali za nieuchronną (zgodnie z formułą wypowiedzianą przez Margaret Thatcher: „There is no alternative” – TINA). W konsekwencji państwa zostały poddane rygorom globalnej ekonomii, przypominającym dyktat z czasów totalitarnych. Instytucje nadzoru międzynarodowego – Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a także Światowa Organizacja Handlu – stały się nadzorcami porządku, który nazwano „konsensusem waszyngtońskim”. Co to za konsensus, jeśli jest on narzucany odgórnie i arbitralnie przez współczesnych zdobywców i kolonizatorów państwom słabszym, niemającym wyboru?
Zmiana administracji w Waszyngtonie w 2016 roku, a następnie skutki pandemii COVID-19 obnażyły negatywne konsekwencje globalnej deregulacji, zwłaszcza w sferze uzależnień od powiązań gospodarczych z Chinami, największym rywalem Ameryki. Donald Trump był pierwszym prezydentem, który uświadomił Ameryce jej niemożność narzucania swojej woli „reszcie świata”. W sprzeciwie wobec Stanów Zjednoczonych zaczął się bowiem kształtować nowy porządek, oparty na wielobiegunowości i cywilizacyjnym pluralizmie.
Prezydentura Joe Bidena przejdzie prawdopodobnie do historii jako jedna z ostatnich prób dramatycznej walki o utrzymanie przewag Ameryki w systemie międzynarodowym. Na naszych oczach upadają przy tym mity o wolnościach świata zachodniego. Przy okazji wojny na Ukrainie okazało się, że Stany Zjednoczone kolejny raz wykazują determinację w obronie wartości Zachodu, nie zważając na to, że broniona przez nie Ukraina żadnych standardów demokracji i wolności nie spełnia, nie mówiąc o tym, że wcześniej została zwasalizowana przez Amerykę.
Wojna instrumentem polityki hegemonicznej
Paradoksem jest to, że mimo podziału sceny politycznej na dwie części, reprezentowane przez Partię Republikańską i Partię Demokratyczną, tak naprawdę za wszystkie „krucjaty ideologiczne” ostatnich dekad odpowiadają ci sami ultranacjonaliści i neokonserwatyści, wskrzeszający „wolę zwycięstwa” w zmaganiach z nieposłusznymi wobec Ameryki „tyranami”. Bez względu na polityczne afiliacje kolejne administracje USA wciąż pozostają strażnikami amerykańskiej misyjności, gotowymi w różnym zakresie stosować przemoc w formie interwencji i ekspedycji karnych. (4)
Mamy do czynienia z samonapędzającą się machiną maksymalizacji bezpieczeństwa narodowego poprzez nakręcanie spirali zbrojeń i legitymizację władzy hegemonicznej przy pomocy odpowiedzialności za bezpieczeństwo globalne. Elity amerykańskie, za którymi stoją kompleksy militarne, biznesowe i służby specjalne, wykazują szczególną determinację i gotowość użycia siły w dążeniu do zaspokojenia interesów mocarstwowych. Dlatego wojna należy do trwałych środków w arsenale amerykańskiej polityki zagranicznej (5). Często jednak są to operacje ukryte i tajne, mające na celu dostarczanie uzbrojenia, szkolenie specjalistów, wsparcie rozpoznawcze i in., którego doświadczyła także Ukraina po zmianie władzy dokonanej na drodze coup d’état w 2014 roku.Wniknięcie w specyfikę form oddziaływań międzynarodowych USA, skali wykorzystywanych środków i wyrafinowanych metod przysparza niejednemu autorowi wiele trudności.
W przypadku napaści Rosji na Ukrainę Stany Zjednoczone nie mogą zaangażować się bezpośrednio, ale podejmują wiele starań, aby per procura stanąć zbrojnie po stronie Kijowa. Zachód, jak nigdy dotąd, odnalazł się w pełnej gotowości mobilizacyjnej, aby uwiarygodnić dźwignię solidarności sojuszniczej, wynikającej z art. 5 traktatu waszyngtońskiego. Co jednak zastanawia, „reszta świata” nie wykazuje jakiejś szczególnej mobilizacji w potępieniu Rosji za jej agresywną politykę. Nie aktywizuje się ani Ameryka Łacińska, ani Afryka, a w Azji Wschodniej poza Japonią też nie widać wielkiego poparcia. Co gorsza, wiele wskazuje na to, że Stany Zjednoczone tracą poparcie największego partnera w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego na Bliskim Wschodzie. Arabia Saudyjska realizuje własne koncepcje, które tylko w części odpowiadają planom USA w regionie.
Nie bez znaczenia dla wizerunku Stanów Zjednoczonych jest erozja ich atrakcyjności ze względu na sytuację wewnętrzną. Kryzys pandemiczny i migracyjny, problemy socjalne, polaryzacja społeczeństwa – to wszystko obnaża słabość „amerykańskiego marzenia”. Być może z tych powodów decydenci Ameryki uznali, że na Ukrainie nadarzyła się ostatnia okazja, aby rozbudzić nastroje nacjonalistyczne przeciw Rosji i poprzez wsparcie kolejnej zagranicznej awantury zahamować proces dehegemonizacji świata. Prymitywny patriotyzm tłumiący wewnętrzną opozycję staje się formą ideologicznej legitymizacji przywódczej roli Stanów Zjednoczonych, ale perspektywy załamania gospodarczego i klęski polityki sankcji mogą uderzyć rykoszetem w pozycję hegemoniczną USA, a nawet całego Zachodu.
Niezależnie od sankcji nałożonych na Rosję po agresji na Ukrainę już od jakiegoś czasu Stany Zjednoczone są na wojnie gospodarczej z Chinami. Jej jaskrawym przejawem staje się koniec systemu z Bretton Woods poprzez załamanie dominacji amerykańskiej waluty w rozliczeniach międzynarodowych. Powszechne odrzucenie dolara (zwłaszcza przy zakupie energii) pociągnie za sobą nieuniknioną recesję amerykańskiej gospodarki. Jej zadłużenie zagraniczne wynosi obecnie trzykrotność amerykańskiego PKB, co po ciosie w dolara i inne waluty Zachodu będzie uderzać w stabilność całego systemu zachodniego.
Dramat wojny na Ukrainie na jakiś czas zdejmuje z wokandy publicznej problem traumatycznego schyłku Imperium Americanum. Nie ulega wątpliwości, że USA sprawdziły się w roli koordynatora strategii sojuszniczej Zachodu oraz głównego inspiratora zbiorowego przeciwstawienia się Rosji. To może być głównym pretekstem do opowiadania się Waszyngtonu za jak najdłuższą konfrontacją zbrojną na Ukrainie (wojną by proxy), aby w sferze wewnętrznej i międzynarodowej móc jak najdłużej realizować swoje hegemoniczne role.
USA przy tej okazji kolejny raz potwierdzają swoje pretensje do odpowiedzialności za globalny ład międzynarodowy nie na zasadzie współpracy i współzależności, lecz na zasadzie supremacji jednej strony.
Okazuje się, że hegemonia oznacza stan istnienia i umysłu, z którego Amerykanie dobrowolnie i pokojowo na pewno nie ustąpią. Tkwi to w naturze imperializmu amerykańskiego, którego libido dominandi polega na ciągłym uzależnianiu od siebie różnych obszarów globu w związku z potrzebami kapitalizmu korporacyjnego, którego państwo amerykańskie jest instytucjonalnym oparciem. Procesy uzależniania, kontrolowania i penetrowania innych łatwiej przebiegają w relacjach mocarstwa hegemonicznego z demokracjami niż państwami autorytarnymi. Dlatego te ostatnie stały się największym oponentem Zachodu, a w strategii wojennej nawet wrogiem. Jest to podejście błędne z punktu widzenia interesów Stanów Zjednoczonych, gdyż jednakowo konfliktuje Chiny jak i Rosję, spychając je na pozycje sprzymierzonych strategicznie sojuszników w rywalizacji z Zachodem.
Jaka przyszłość Ameryki?
Niezależnie od wszystkich atutów prymatu Stanów Zjednoczonych pod względem wskaźników potęgi mamy od jakiegoś czasu do czynienia z atmosferą niepewności i poirytowania na szczytach amerykańskich władz. Biorąc pod uwagę rozmaite analogie historyczne współcześni władcy USA doskonale zdają sobie sprawę z tego, że niezależnie od swojej omnipotencji może dojść do takiego „przeciążenia” w wykonywaniu ról przywódczych, nie mówiąc o niezadowoleniu wewnętrznym, że organizacja imperialna nie sprosta globalnym zobowiązaniom. Wszystkie historyczne przypadki klęsk imperialnych, czy to Wielkiej Brytanii, Francji, Portugalii czy Związku Radzieckiego (nie wspominając o imperiach sprzed I wojny światowej) stanowią pouczającą przestrogę, że schyłek panowania może nadejść niespodziewanie, nawet gdy stan zasobów materialnych na to nie wskazuje.
Niemałą rolę w utrzymaniu pozycji przywódczej odgrywa czynnik motywacyjny oraz wola i determinacja społeczna na rzecz utrzymania stanu posiadania (wpływów, kontroli, przymusu). Nie bez znaczenia jest kryzys tożsamości narodowej, co przejawia się w sferze rasowej i etnicznej, nacjonalistycznej i populistycznej, kulturowej i religijnej, a także skonfliktowaniu ze środowiskiem międzynarodowym.
Wiele prognoz wskazuje na dekadę lat trzydziestych (2021-2030) XXI wieku, jako rozstrzygającą o utrzymaniu przez USA statusu hegemona.
Przede wszystkim fenomenalny wzrost potęgi chińskiej skłania obserwatorów do rozwijania rozmaitych scenariuszy na temat ewentualnego starcia Stanów Zjednoczonych z Państwem Środka o prymat i przywództwo światowe. Największą sławę zdobyła teza Grahama Allisona o nieuchronności wpadnięcia rywalizujących gigantów w tzw. pułapkę Tukidydesa.
Z kolei radykalny w swej krytyce Noam Chomsky od lat ostrzega przed katastrofalnymi skutkami dążeń opartych na „wielkiej strategii imperialnej”, eliminującej z równoprawnej gry takie potęgi jak Chiny czy Rosja, ale także lekceważącej instytucje międzynarodowe powołane do stabilizowania systemu międzynarodowego (Radę Bezpieczeństwa ONZ, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, Międzynarodowy Trybunał Karny).
W polskiej literaturze przedmiotu Roman Kuźniar, znany z aplauzu dla „fundamentalizmu neoliberalnego”, przyznaje się do swojej bezradności w obliczu dynamiki zmian porządku międzynarodowego, w którym hegemonia amerykańska narażona jest na konfrontację, jakiej nikt wcześniej się nie spodziewał.
Nie ma wątpliwości, że jesteśmy świadkami erozji globalnej potęgi USA, ale mało kto jest w stanie przewidzieć dynamikę przemian w perspektywie nadchodzących dekad. Ideologizacja strategii międzynarodowej Ameryki wskazuje na brak wizji koncyliacyjnych i propozycji rozwiązań kompromisowych w zderzeniu z nowymi potęgami i „resztą świata”. Amerykański establishment polityczny i militarny nie jest w stanie pogodzić się z utratą historycznych zdobyczy imperialnej hegemonii. Dlatego system międzynarodowy w dotychczasowej strukturze geopolitycznej przechodzi przez ekstremalne wstrząsy i dramatyczne przesunięcia sił.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN.
(1) Byli to purytanie – radykałowie, którzy nie tylko chcieli oczyścić (purify) Kościół anglikański z jakichkolwiek śladów pokrewieństwa z rzymskim katolicyzmem, ale od początku buntowali się przeciwko zbyt łagodnej interpretacji Pisma Świętego. Z czasem narodził się fundamentalizm religijny, który jest bazą ideologiczną dla skrajnego konserwatyzmu. Ewangelicka prawica stała się silnym i zdyscyplinowanym zapleczem dla Partii Republikańskiej, tak jak kiedyś dla Demokratów były związki zawodowe.
(2) W kampanii prezydenckiej w 2000 r. na pytanie, jaki filozof wywarł na niego największy wpływ, George W. Bush odpowiedział: „Jezus Chrystus”. Trudno się dziwić, że w wielu środowiskach wywołało to zakłopotanie.
(3) Inwazja na Irak w 2003 roku była strategicznym posunięciem, mającym na celu otwarcie „drugiego amerykańskiego stulecia”. Okazała się tragiczną porażką, rozpoczynającą deimperializację Ameryki.
(4) Za czasów republikanina Ronalda Reagana USA interweniowały w Nikaragui i Grenadzie, za demokraty Billa Clintona w Jugosławii i na Haiti, a za George’a W. Busha w Afganistanie i Iraku. Pokojowy noblista i demokrata Barack Obama zasłynął największą liczbą wyroków skazujących wrogów Ameryki na śmierć. Wszystkie amerykańskie interwencje są przejawem arogancji i militaryzmu Stanów Zjednoczonych i nie mają nic wspólnego z ideałami „wolnego świata”.
(5) Wojna w Iraku podkopała globalną zdolność wyznaczania światowych priorytetów przez Stany Zjednoczone. Dlatego kolejne administracje z ogromną determinacją podejmują działania na rzecz utrzymania hegemonii USA. Przywództwo globalne przybiera różne formy, ale zachowuje ten sam cel.
O doktrynach, jakimi kierują się USA pisaliśmy w SN nr 10/18 - Boskie przeznaczenie oraz Manifest Destiny