Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1231
Józef Piłsudski - anatomia kultu i zamachu (2)
Pojęcie „zamachu stanu” (coup d’état) znane jest od czasu, gdy trzy i pół wieku temu pojawiło się w tytule dzieła Gabriela Naudégo – Considerations politiques sur le coup d’état (Rozważania polityczne na temat zamachu stanu) z 1639 roku. W historii ustrojów politycznych nie brakuje epizodów, które z dzisiejszej perspektywy można byłoby uznać za zamachy stanu (brak jest jednak spójności między takimi pojęciami, które wobec zamachu stanu były i są używane synonimicznie: rebelie, rewolty, rewolucje, pucze, rokosze, wojny domowe, przewroty pałacowe).
Paradygmatycznym czy modelowym dla teoretyków polityki był zamach Napoleona Bonaparte 18 brumaire’a (9-10 listopada) 1799 roku, do którego nawiązywał Napoleon III 2 grudnia 1851 roku. Choć istnieje obszerna literatura teoretyczna na temat zamachów stanu, to jednak na każdy z nich należy spoglądać w konkretnym kontekście historycznym, doktrynalnym i światopoglądowym. To, co dla jednych jest zbrodnią stanu, dla innych może być „aktem wybawienia”, wkroczeniem na scenę „męża opatrznościowego”. Różne były też konsekwencje zamachów stanu w historii. Jedne trwale zmieniały istniejące dotąd porządki ustrojowe, inne jedynie modyfikowały podział ról w elitach politycznych.
W odniesieniu do zamachu majowego nigdy nie powstało takie studium teoretyczne, jakie sporządził włoski pisarz, dziennikarz i dyplomata, zwolennik, a potem przeciwnik Benito Mussoliniego – Curzio Malaparte (Kurt Erich Suckert). W 1931 roku wydał w Paryżu książkę pt. Technique du coup d'état (Technika zamachu stanu), której publikacji zakazano we Włoszech, gdyż Mussolini uznał, że jest on jednym z jej głównych bohaterów. Rozpowszechnianie dzieła uznano za niebezpieczne. Książka Malapartego wydana po niemiecku trafiła na stos w Lipsku i została publicznie potępiona po dojściu Hitlera do władzy. W październiku 1933 roku po powrocie do Włoch autor został aresztowany (prawdopodobnie na prośbę Hitlera) i skazany na zesłanie.
Odkrywcze w dziele Malapartego było to, że wykorzystując dotychczasową wiedzę o kryzysach politycznych (w tym dorobek Lwa Trockiego o przejmowaniu strategicznych instytucji w państwie) pokazał, że zamach jest skuteczny, gdy opiera się na „technicznej procedurze” przejęcia kontroli, w istocie na sabotażu newralgicznych dla państwa ośrodków i mechanizmów - elektrowni, kolei, stacji radiowych, połączeń transportowych, portów, gazowni, wodociągów. „Czyste” manewry polityczne, mające na celu zmianę panującego, odnoszą się raczej do „przewrotów pałacowych” i nie prowadzą do zmian ustrojowych o głębszym charakterze.
Malaparte udowodnił, że zamachów stanu nie dokonują ani powstańcze zrywy zbuntowanych mas, ani przygotowujące go w podziemiu rewolucyjne partie polityczne. Są one dziełem zdeterminowanej garstki spiskowców, odnoszących sukces, kiedy w dobrze skalkulowanym działaniu i we właściwie wybranym momencie, obalają władzę istniejącą i sami zajmują jej miejsce.
Kilkaset ofiar i … cisza
Istotą każdego zamachu stanu jest zawłaszczenie organów i pełni atrybutów władzy politycznej, przy wykorzystaniu na szeroką skalę narzędzi zastraszania i przemocy fizycznej. Zamach majowy wyczerpuje wszystkie elementy tej definicji. Liczba jego ofiar (nikt chyba nie zna prawdziwych danych) – 215 żołnierzy i 379 cywilów – była większa niż we wszystkich buntach społecznych w czasach PRL. Pewnym usprawiedliwieniem dla Piłsudskiego był fakt, że pucz nie doprowadził do całkowitego obalenia parlamentaryzmu, ale skutkował odejściem od demokracji w stronę autorytaryzmu („cezaryzmu”, „bonapartyzmu”, „rządów pułkowników”).
Mimo ostrej krytyki ze strony przeciwników politycznych, w Polsce nigdy nie pojawiło się analityczne studium o charakterze politologicznym – ani za życia Piłsudskiego, ani później - które miałoby głębszą wymowę wyjaśniającą różne aspekty tego zjawiska. Na przykład, jakie było klasowe tło i społeczna afirmacja puczu? Na czym polegała ówczesna oligarchizacja systemu politycznego i jaką rolę odgrywał kapitalizm państwowy w utrzymaniu dyktatury? Jakie były inspiracje zewnętrzne, a zwłaszcza rola brytyjskiego wywiadu, także związki z bolszewikami? Jaką rolę odegrały w końcu jego cechy osobowościowe – niepohamowana żądza władzy, choroba psychiczna dyktatora, stopień jego niepoczytalności i faktyczna izolacja od roku 1930 do śmierci; jak w związku z tym wyglądał proces decyzyjny i kto faktycznie sprawował władzę w państwie?
Wiadomo, że istniała pewna dezorientacja ideowa spowodowana tym, że zamach poparły stronnictwa lewicowe, w tym komuniści, oraz związki zawodowe, które wkrótce przekonały się, że więcej na tym straciły niż zyskały. Dyktator i jego otoczenie postawiło raczej na pewien pragmatyzm ideowy, co pozwalało wzmocnić władzę wykonawczą, ale przy zachowaniu fasadowego parlamentu, wielopartyjności i odwoływaniu się do zdobyczy niepodległości. To pozwalało uzyskać afirmację różnych środowisk, od kręgów ziemiańskich, poprzez klasę średnią, inteligencję, po masy ludowe.
Zamach nie był odpowiedzią na dążenia populistyczne. Był raczej konsekwencją zbratania się biurokracji i wojska z klasami posiadającymi. W świetle skonfliktowania sceny politycznej może nawet nie miał alternatywy. Była nią ewentualnie wojna domowa między obozami politycznymi prawicy i lewicy. Może więc centrowo usposobiony zamach stanu uratował Polskę przed wojną domową? Nikt na ten temat nie udzielił odpowiedzi w formie przekonującej analizy socjologiczno-politologicznej. Same rekonstrukcje wydarzeń różnią się zresztą w zależności od nastawień ideologicznych ich autorów.
Sanacja, ale jaka?
Młoda państwowość polska borykała się z ogromnymi problemami natury egzystencjalnej – ustaleniem granic i ich obroną, odbudową i integracją gospodarki, scaleniem systemów prawnych, wreszcie stworzeniem swoich ram konstytucyjnych. Atawistyczna nienawiść między stronnictwami politycznymi szybko doprowadziła do „zniechęcenia społecznego”. Niestabilność rządów spowodowana rozdrobnieniem sceny politycznej budziła niechęć do parlamentaryzmu. (W 1922 roku w Sejmie istniało 14 klubów politycznych. W ciągu niespełna 8 lat, w okresie 1918-1926, Polska miała 14 rządów. Nie było to zjawisko wyjątkowe. Na przykład Austria w latach 1918-1934 (16 lat) przeżyła 23 rządy). Zmęczeni trudnościami codziennego życia (nędzą) ludzie zaczęli wątpić w zalety ustroju demokratycznego. To zjawisko będzie zresztą powtarzać się aż do naszych czasów i uzasadniać potrzebę radykalnych zmian w różnych państwach.
Z odwołaniami do „legendy legionowej” i zmistyfikowanego „geniuszu wodza” podczas ofensywy bolszewickiej na Warszawę udało się wytworzyć na tym tle odpowiedni klimat psychologiczny, swoiste „uzasadnienie moralne” dla „sanacji” – uzdrowienia państwa i wybawienia społeczeństwa z opresji. Szybko okazało się, że zamachowcy nie mają ani kompetencji, ani spójnej recepty ideologicznej. Brutalne metody rządzenia przy użyciu siły maskowały niekompetencję i nieudacznictwo, pacyfikowały nastroje buntu (protesty robotnicze, strajki chłopskie, separatyzm mniejszości ukraińskiej). Po śmierci dyktatora Obóz Zjednoczenia Narodowego (OZN) nie był w stanie usunąć głębokiego rozdźwięku w podzielonym politycznie społeczeństwie.
Piłsudski wypełnił jednak pewne oczekiwania identyfikacyjne (tożsamościowotwórcze) i integracyjne. Porozbiorowe społeczeństwo potrzebowało ogniwa spajającego je w jeden naród. Nimb przywódcy wojskowego i politycznego był więc szczególnie przydatny w fazie konsolidacji młodego państwa (1918-1922). Wokół komendanta, a potem marszałka, zaczęto odtwarzać brakujące tradycje państwowe, a w sferze symbolicznej wiarę w moc odrodzonej ojczyzny.
Obywatele II RP w sferze emocjonalnej poprzez kult Piłsudskiego, mający swoje korzenie w jego walce rewolucyjnej i niepodległościowej (nieważne, jak było naprawdę), zaspokajali podstawowe tęsknoty i potrzeby – bezpieczeństwa, obrony granic, szacunku dla wojska i romantycznego heroizmu, a także dumy z przywróconej państwowości. Wydaje się, że jedynie w tym psychologiczno-emocjonalnym i moralnym kontekście można pojąć ogromną wyrozumiałość dla wszystkich ułomności Józefa Piłsudskiego i szkód, jakie wyrządziła Polsce jego dyktatura.
Rola mitu
Z pomocą w zrozumieniu roli fenomenu marszałka – wodza i dyktatora – w tworzeniu narodu jako „wspólnoty wyobrażonej” przychodzi Benedict Anderson i konstruktywiści, podkreślający rolę mitu, symboli i rytuałów w budowaniu masowej wyobraźni, bohaterskiej narracji, pokazującej dramaturgię wydarzeń, prowadzących do sukcesu i zwycięstwa. Selektywny dobór faktów historycznych, zideologizowana interpretacja przeszłości (pomijanie wydarzeń niewygodnych), wreszcie odwoływanie się do retoryki i symboliki patriotycznej miało wywoływać odruch jednomyślnego emocjonalnego uniesienia, wiary, że Polacy dokonali jedynego słusznego wyboru i darzą szacunkiem kogoś, kto osiągnął status, jakiego sami nigdy by nie osiągnęli.
Piłsudski, a raczej jego mit, stał się „zwornikiem” wspólnoty narodowej, rekonstruowanej tożsamości narodowej i integracji. Świadoma część społeczeństwa w patetycznych uniesieniach, jak u Ernesta Renana – w codziennym „plebiscycie” potwierdzała przynależność do narodu i odrodzonego państwa po okresie niewoli. Zwłaszcza, gdy od 1932 roku zaczęto metodyczną indoktrynację i propagandowe kłamstwa w szkolnictwie.
Ważnym aspektem zamachu stanu jest legitymizacja władzy po jej nielegalnym zdobyciu. Sięgając do teorii prawowitości władzy Maxa Webera można zauważyć, że władztwo Józefa Piłsudskiego wpisuje się w typ charyzmatyczny, choć w dużej mierze ta charyzma została sztucznie wykreowana. Wojenne zasługi (często zmanipulowane), wojskowa ranga (niekoniecznie ze względu na kompetencje i odwagę) oraz nawiązywanie do tradycji insurekcyjno-rewolucyjnych dawało podstawy także legitymizacji tradycyjnej. Temu właśnie służył świadomie tworzony i propagowany mit, niepoddający się weryfikacji, przyjmowany przez opinię publiczną jako prawda oczywista, podarowana zrządzeniem Losu i Opatrzności.
Trzeba zauważyć – mając na myśli także współczesne społeczeństwo – jaki był wtedy - w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku - stan świadomości społecznej. Wydaje się, że ówczesne społeczeństwo w swojej masie było raczej prymitywne i niewyrobione politycznie, oczekiwało prostego przekazu, czytelnych skrótów i uproszczeń odnoszących się do polityki i państwa. Przecież i dzisiaj, 100 lat później, świadomość polityczna i wiedza o konstytucyjnych mechanizmach państwa jest stosunkowo niska. Jednostki pozbawione wiedzy o polityce i państwie przyjmują więc jako oczywistą symbolikę charyzmatycznej i tradycyjnej władzy dla zaspokojenia indywidualnej afirmacji i czucia się członkiem wspólnoty.
Autorytarne rządy po I wojnie światowej, w epoce konsolidacji ideologii nacjonalistycznych i krzepnięcia młodych państw narodowych sięgały obficie do postaci ubóstwianych za życia, mających magiczny wpływ na masy. Silne państwo symbolizować miał nieulękniony przywódca, genialny wódz, uwielbiany lider, wprost „geniusz narodu”.
Czasem owej „sakralizacji” sprzyjała choroba i śmierć wodza (nomen omen Piłsudski zmarł w rocznicę zamachu majowego w 1935 roku). „Funeralia narodowe”, patetyczny ceremoniał pogrzebowy - trasa przejazdu konduktu żałobnego z Warszawy do Krakowa, pochówek na Wawelu, mowa pożegnalna biskupa polowego Gawliny - stanowiły rekapitulację wielkości wodza. Dawały także mandat ideowy i moralny jego akolitom, spadkobiercom i następcom.
Szybko okazało się jednak, że po śmierci Józefa Piłsudskiego zabrakło jego godnych następców. Obóz piłsudczykowski nie sprostał wyzwaniom i zagrożeniom, jakie przed nim stanęły u schyłku lat trzydziestych XX wieku. Choć nie wiadomo, co w tej sytuacji zrobiłby sam Piłsudski, zwłaszcza w obliczu polityki Stalina i Hitlera (K. Rak, Piłsudski między Stalinem a Hitlerem, Bellona, Warszawa 2021), ale to, że zmarł przed wrześniową katastrofą, dało mu tym większe prawo do nieśmiertelności wykreowanego za życia mitu.
Legitymizacja władzy à la Piłsudski
Zamach majowy – paradoksalnie – choć był jawnym bezprawiem – potraktowano jako „wyższą konieczność”, jako osobliwe przedłużenie tradycji insurekcyjnej. W istocie po gombrowiczowsku był jej infantylnym wywróceniem do góry nogami. Było to bowiem „powstanie” przeciw własnemu państwu i legalnej władzy (faktycznie zdrada).
Sukces Piłsudskiego polegał na tym, że swoim XIX-wiecznym anachronizmem politycznym, estymą dla Słowackiego i czcią powstańców styczniowych podjął skuteczną próbę ustanowienia ciągłości z „utraconą przeszłością”. Eric Hobsbawn i Terence Ranger nazywają takie zjawisko „wynalezieniem tradycji”. Jej spadkobiercami, ale i zakładnikami stali się wszyscy współcześni Polacy. Po prostu innej tradycji nie wynaleziono.
Piłsudski ze swoją legendą trafił na podatny grunt – okoliczności miejsca i czasu, kontekst społeczny, geopolityczny, gospodarczy, psychologiczny. Wszystko to sprzyjało emocjonalnym inscenizacjom polityki, nawet gdy przynosiło poważne szkody prestiżowe i wizerunkowe młodemu państwu, nie mówiąc o osamotnieniu na arenie europejskiej.
Także i obecnie wyraźne ograniczanie demokratycznych form rządzenia (tzw. pełzający zamach stanu) nie jest w oczach wielu obywateli moralnie naganne. Współcześni rządzący Polską – tak jak kiedyś piłsudczycy – kontynuują „narodową tradycję”, kreując się na „prawdziwych patriotów”, którzy są mądrzejsi od innych i „wiedzą lepiej” od swoich oponentów („zdradzieckich mord”), działających – a jakże – na szkodę narodu i państwa.
Istnieje oficjalny sponsoring kultu Piłsudskiego, jego manifestacja w politycznych enuncjacjach i celebrach (na przykład z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej – Dnia Wojska Polskiego, czy Święta Niepodległości 11 listopada), w mediach, w dydaktyce szkolnej i wychowaniu patriotycznym młodzieży. Recepcja kultu jest bezrefleksyjna, zważywszy na to, jak bałamutne są przekazy historyczne. Piłsudski czeka na swojego demaskatora, który być może nigdy nie nadejdzie. To jest „czekanie na Godota”, jak w teatrze absurdu.
Rządzący Polską (III RP) nie mają żadnego interesu w tym, aby odsłaniać prawdę historyczną. Sami są dziećmi wydumanej legendy wodzowskiej, lojalności osobistej i koteryjnej wobec swojego lidera, pogardy dla przeciwników politycznych, obchodzenia prawa, instrumentalizacji historii poprzez tzw. politykę historyczną. Jesteśmy świadkami wtłaczania w system edukacyjny Polaków nowych mitów i kreowania nowych herosów.
Na tle zarysowanej problematyki powstaje pytanie, czym jest historia i dlaczego historycy głównego nurtu uciekają przed ostatecznym rozprawieniem się z fałszywą legendą, legitymizującą zakłamaną tożsamość kolejnych formacji ustrojowych. Dlaczego tak łatwo można było przy użyciu całej machiny propagandowej (dla celów bieżącej walki politycznej) zdezawuować Lecha Wałęsę za jego agenturalną przeszłość, a nie można tego uczynić w dzisiejszych uwarunkowaniach wobec dawnych pseudobohaterów i pseudopatriotów?
Potrzebna rewizja
Legenda Piłsudskiego została „podlana sosem narodowo-patriotycznym”, stała się „karmą” wychowania młodzieży, podstawą scenariuszy filmowych i seriali telewizyjnych. Można powiedzieć, że jest równie potężna i popularna, jak fakty historyczne, a może nawet od nich ważniejsza. Odnosi się wrażenie, że polscy historycy, piszący na temat tej postaci nie zawsze są świadomi tego splatania się wątków fikcyjnych z faktografią.
Obecnie nie wystarczy już sceptycyzm wobec historii sanacyjnej, odziedziczonej po całym stuleciu. Potrzebna jest rewizja historiografii i jej społecznej, a przede wszystkim politycznej recepcji, choćby nawet miała kosztować wywrócenie do góry nogami całej opowieści. Byłbym niepoprawnym optymistą i idealistą, gdybym wierzył, że to się uda skutecznie przeprowadzić. W ten osobliwy „przemysł piłsudczyzny” zainwestowano zbyt duże środki – to nie tylko potencjał symboliczny, to przecież potęga materialna (instytucjonalna), od Muzeum w Sulejówku poczynając, poprzez pomnikomanię, do nazewnictwa toponimicznego.
Jednakże racjonalizacja dyskursu historycznego z punktu widzenia dialektyki dziejów nakazuje postawić zasadne pytanie, kiedy kult Piłsudskiego przestanie pasować do czasów, w których wyrosły nowe pokolenia Polaków i zacznie na tyle uwierać ich tożsamość, zbudowaną na całkowicie odmiennych ideałach i wartościach (podmiotowości politycznej, wolności, demokracji), że przystąpią do odrzucenia legendy „największego z Polaków”?
Piłsudski nie jest już żadnym wzorem godnym naśladowania. Nie jest edukacyjnym ideałem społeczeństwa. Irracjonalizm kultu i fałsz mitu odsłonią się jaskrawo wraz z przesileniem politycznym w Polsce, gdy dojdzie do wymiany elit rządzących, gdy ze sceny politycznej zejdzie pokolenie kombatantów i akolitów formacji posolidarnościowych, przypisujących sobie szczególne zasługi w zbudowaniu ładu politycznego po „obaleniu komunizmu”.
Póki co, można podejrzewać, że gdy za 5 lat przypadnie setna rocznica majowego coup d’état, nikomu nie będzie zależało, poza garstką pasjonatów historii, aby przywoływać pamięć o tym wstydliwym wydarzeniu. Ono ani w 1926 roku, ani obecnie nie sprzyja generowaniu społecznego konsensusu. Przeciwnie, przywodzi na myśl konflikt wewnętrzny, ów „marsz na Warszawę”, kojarzący się ze sławetnym „marszem na Rzym” Benito Mussoliniego i dramat epoki faszyzmu. Dramat, którego żadnemu pokoleniu ku przestrodze nie wolno zapomnieć.
Stanisław Bieleń
Powyższy tekst prof. Stanisława Bielenia ukazał się w tygodniku Myśl Polska nr 27-28 z 4-11.07.21.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 1868
Koniec świata (1)
Niepokoi mnie świat oparty na szybkości i skuteczności.
Kuchnia złożona z mrożonek jest dla mnie symbolem nieludzkiego i samotnego świata.
Federico Fellini
Zdecydowana większość uczestników Światowego Forum Ekonomicznego w Davos (styczeń 2017) boi się zbliżającej się nieuchronnie katastrofy politycznej – powiedział szef i założyciel JSC Rusnano Corp. Anatolij Czubajs w jednym z wywiadów. Warto dodać, że Czubajs to były czołowy polityk rosyjski (m.in. wicepremier, minister w kilku rządach i autor rosyjskiej wersji prywatyzacji w początkach lat 90. XX w.), przedsiębiorca, oligarcha, lider Sojuszu Sił Prawicowych, krytyk i oponent Kremla.
Podobne mniemanie w tym względzie wyraził Grigorij Jawliński, inny oponent aktualnej polityki rosyjskiej, znany ekonomista i polityk, współtwórca i wieloletni lider partii Jabłoko, podczas prowadzonego z nim wywiadu przez stację Rossija 24 (koniec 2016 r.). Zauważył, że Rosja powinna wyraźniej określić swoje geostrategiczne cele gospodarcze (i przygotowywać się intensywniej do nowej sytuacji geopolitycznej świata) w perspektywie globalnych zmian.
Są to wizje przyszłości Rosjan zaliczanych do czołówki życia politycznego i gospodarczego Federacji Rosyjskiej, niekoniecznie bliskich rządzącym elitom kremlowsko-petersburskim, ale mimo to zbieżne z ich poglądami, jeśli chodzi o rosnącą rolę tego kraju-kontynentu. Po prostu świat wraca do znanej normalności, gdzie „duży może więcej” (jak w biznesie). I nie jest to sąd wartościujący, lecz pragmatyczny, realistyczny i racjonalnie uzasadniony.
Warto jest znać opinie krążące na temat przyszłości i geopolityki wśród różnych sfer establishmentu naszego największego sąsiada. Swego położenia w Europie nie wybieraliśmy i nigdy go nie zmienimy, i to nie jedyny powód, dla którego należy wszechstronnie interesować się Rosją (nie tylko w sposób jak do tej pory).
Wracając do wywiadu Czubajsa. Zauważył on, iż „to chyba najlepszy opis obecnego Davos – strach przed globalną katastrofą polityczną. Należy zauważyć, że w ekonomice nie dzieje się nic katastroficznego. Globalna gospodarka odnotowała wzrost w ubiegłym roku, a w 2017 roku też oczekujemy wzrostu”.
Zbudowany po rozpadzie pojałtańskiego porządku demoliberalny ład ulega dezintegracji nie z powodu prezydentury Donalda Trumpa. Czubajs wyjaśnił, że najlepszym przykładem owej zmiany może być przemówienie przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinpinga na otwarciu spotkania w Davos, które było superliberalne w zachodnim stylu. Rosjanin określił je jako „odę pochwalną dla gospodarki rynkowej” w wersji globalnej. Bo mniej więcej w tym samym czasie aktualny nowy gospodarz Białego Domu oświadczył, że „Amerykę wszyscy krzywdzą” i w przyszłości Amerykanie mogą wprowadzić cła importowe. „Świat stanął do góry nogami” – ocenił tę sytuację Czubajs. Przypomniał również, że w 2009 roku też „królowała podobna atmosfera strachu, gdy szalał globalny kryzys finansowy. Ale poziom strachu teraz, w 2017 roku, jest wydaje się głębszy w porównywnaniu do strachu z 2009 roku”.
U nas - po staremu
Czy polska elita polityczna wszystkich opcji i proweniencji, mainstream medialno-opiniotwórczy, zdaje sobie z tego sprawę i czy potrafi (rządzący i opozycja, także pozaparlamentarna) zredefiniować swoje dotychczasowe priorytety oraz sposób patrzenia na geopolitykę? Stąd wynikać winno wypracowanie nowatorskiej (wobec dotychczasowych paradygmatów i wizji), dostosowanej do tych właśnie wyzwań i trendów politycznej strategii. Działania oraz enuncjacje ministrów spraw zagranicznych czy MON - a tym samym rządu RP - przeczą jawnie tej tezie, choć ich retoryczne fantasmagorie nie odbiegają od ocen i działań poprzedników.
Stąd główne siły opozycji parlamentarnej nie dają tu żadnej alternatywy. Sposób polskiego patrzenia na Rosję balansuje między „sowietologicznymi” uprzedzeniami z okresu zimnej wojny, podlanych rusofobią (mającą korzenie w mityczno-heroicznej interpretacji historii Polski), a ideą Jerzego Giedroycia o „kordonie sanitarnym” odgradzającym Europę od Rosji (w którym to kordonie Polska ma grać pierwsze skrzypce).
Inną wersją tej koncepcji jest idea tzw. Międzymorza - absolutny wishful thinking - będąca przejawem mitycznej „jagiellońskości” w myśleniu części elit dzisiejszej RP, a także poglądy Zbigniewa Brzezińskiego (p. „Wielka szachownica”) na temat podziału Rosji na mniejsze państwa i skolonizowanie ich przez międzynarodowy kapitał w sposób, jaki dokonano tego w Europie Środkowej.
Co zaś do Chin: nadal pokutuje mniemanie o „komunistycznym i autorytarnym” charakterze Państwa Środka, pomijające w zasadniczej mierze rys neoliberalny, kapitalistyczny (z wielkim kapitałem narodowym), choć ze specyficzną i oryginalną kulturą rzutującą na charakter państwa chińskiego, bez względu na jego ustrój. Sposób funkcjonowania Chińskiej Republiki Ludowej, jej osiągnięcia w ostatnich dekadach, znaczenie Chin na mapie świata we wszystkich dziedzinach życia, pozwalają tym bardziej mówić o nich jako o odrębnej cywilizacji, z którą trzeba się poważnie liczyć. Dziś, ale tym bardziej w przyszłości.
Dezintegracja
Świat, jaki znaliśmy, a który jest m.in. efektem ładu i umów zawartych po II wojnie światowej już nie istnieje. I nie jest to tylko wynik wyłącznie rozpadu Związku Radzieckiego oraz likwidacji porządku pojałtańskiego. Kolaps ZSRR i całego zorganizowanego wokół niego systemu polityczno-gospodarczego, którego upadku nie zakładano, był niejako wpisany w umowy jałtańskie i poczdamskie (uzupełnione o porozumienie w Helsinkach) choćby poprzez podział Niemiec. Skutkiem tego było stale rosnące znaczenie RFN od lat 70. XX w. w gospodarce i polityce.
Wraz z upadkiem ZSRR, rozpadem RWPG oraz likwidacją Paktu Warszawskiego, miejsce „sowietologii” zajęły dwie sprzeczne ze sobą koncepcje: jedna – Francisa Fukuyamy - o „końcu historii”, absolutnym zwycięstwie demokracji liberalnej i neoliberalnego porządku w ekonomii, a w podtekście – absolutnym prymacie Zachodu w polityce i gospodarce.
Druga – wywodząca się ze słynnej tezy Samuela Huntingtona dotyczącej świata po implozji systemu socjalistycznego - starcia cywilizacji, gdzie religia i kultura miały zająć miejsce ideologii jako paliwa dla przyszłych konfliktów.
Historia kołem się toczy
Obie teorie, oprócz niewątpliwie słusznych tez, sądów czy analiz, rażą jednak schematycznością, manichejskim podejściem do zagadnień kultury, życzeniowością opartą na przekonaniu o wyższości kultury Zachodu, tej cywilizacji i rozwiązań polityczno-gospodarczych, nad resztą świata.
Nie pierwszy raz mamy w dziejach ludzkości do czynienia z taką megalomanią cywilizacji łacińsko-atlantyckiej. De facto jest to ta sama siła – paternalizm, przemożna chęć zysków i panowania – która w historii sprokurowała krucjaty do Ziemi Świętej, podboje i tworzenie europejskich imperiów kolonialnych, dwie wojny światowe czy narzucanie w imię „praw człowieka” (interpretowanych wybiórczo przez elity Zachodu) rozwiązań politycznych i społecznych niedawnym krajom kolonialnym w tzw. III świecie.
Wielobiegunowość świata, o czym mówi się od likwidacji podziału świata na dwa bloki polityczno-militarne, rodzi się w bólach na naszych oczach. Ale ci, którzy najpełniej wyrażali cały czas swe umiłowanie dla pluralizmu, podziw dla demokracji, admirowali ową wielobiegunowość świata i oddawali hołdy multi-kulti, postępować poczęli jak 50, 100 czy 200 lat temu ich poprzednicy. Pokazują to najnowsze wydarzenia m.in. w Afganistanie, Sudanie, Iraku, Libii, Syrii, Jemenie.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 889
Fenomenem naszych czasów jest metodyczne (świadome, celowe i zorganizowane) modyfikowanie przy użyciu różnych form perswazji i presji psychologicznej dotychczasowych przekonań ludzi na rzecz nowych sposobów myślenia, odpowiadających zapotrzebowaniu władzy politycznej. Warto zauważyć, że instytucje takiej władzy występują w wielu strukturach społecznych (państwo, partie polityczne, kościoły i in.), wykraczając także poza granice państw. Ich celem jest radykalne przekształcenie umysłów, zmieniające ich właścicieli w marionetki, rodzaj ludzkich robotów, w więźniów jedynie słusznej sprawy, a nawet ubezwłasnowolnionych niewolników.
Zjawisko to zyskało miano „prania mózgu”. We wszystkich skojarzeniach wywołuje ono głęboki lęk, gdyż grozi utratą wolności, a nawet tożsamości. Ludzie zazwyczaj wyobrażają sobie siebie jako jednostki wolne, rozumne i zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Tymczasem okazuje się, że wszyscy jesteśmy podatni na rozmaite przymusowe perswazje i perfidne manipulacje psychologiczne, wywołujące głębokie zniszczenia w osobowości, często o charakterze nieodwracalnym.
Termin „pranie mózgu” pojawił się w okresie wojny koreańskiej, kiedy ukryte pod tą nazwą techniki zastosowano wobec żołnierzy amerykańskich, wziętych do niewoli. Część zwolnionych z obozów jenieckich sprawiała wrażenie przesiąkniętych ideologią wroga. Przypominało to zjawisko więźniów zmuszanych do wielbienia swoich prześladowców. Opisał je współpracownik CIA i korespondent wojenny Edward Hunter (1902-1978), najpierw w artykule, a potem w książce Brainwashing (Pranie mózgu). Przypisał ten „wynalazek” chińskim komunistom, choć tradycje „prania i oczyszczania umysłu” sięgają czasów Meng K’o, znanego na Zachodzie jako Mencjusz, konfucjańskiego myśliciela z IV wieku p.n.e.
W potocznym rozumieniu „pranie mózgu” kojarzy się z magicznymi „psychotechnikami”, stosowanymi w sektach religijnych, przyjmujących całkowitą kontrolę nad umysłami wyznawców. Pokazowe procesy byłych działaczy komunistycznych w stalinowskim Związku Radzieckim, w których składano gorliwą samokrytykę i samooskarżenia, zaprzeczając całemu swojemu dorobkowi, także przypisywano tajemniczym zabiegom, jakie reżim totalitarny stosował wobec własnych obywateli, rzadziej obcokrajowców.
W Stanach Zjednoczonych doby makkartyzmu zjawisko „prania mózgu” było ewidentnym wyobrażeniem „czerwonej zarazy” i służyło podsycaniu powszechnej wrogości wobec komunizmu. Odpowiadało ono dawnym wyobrażeniom czarów i opętania przez demony, a jednocześnie doskonale odwracało uwagę od rozmaitych „grzechów” samych Amerykanów, na przykład od tragicznych skutków zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Zarzut „prania mózgu” pozwalał Ameryce przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego i oddalić potrzebę krytycznego spojrzenia na siebie.
Z czasem zjawisko „prania mózgu” zaczęto przypisywać skutkom rozmaitych form masowego zastraszania, łącznie ze stosowaniem terroru. Znalezienie się w sytuacji nadzwyczajnej, w okolicznościach skrajnego ryzyka, brutalnego znęcania się i dręczenia, zagrożenia dla życia i zdrowia, utraty samosterowności w zderzeniu z wyrafinowaną technologią degradacji człowieczeństwa, może doprowadzać ludzi do rozpaczy, ale i destrukcji psychicznej.
Skutki gwałtu psychicznego
Literatura wojenna od dawna dostarczała spostrzeżeń, dotyczących rozmaitych syndromów, popadania weteranów i kombatantów a to w rozstrój nerwowy, a to w stres wojenny, nie dając sobie rady z wyjaśnieniem istoty tych zjawisk. Całkiem współcześnie, w następstwie interwencyjnych wypraw Zachodu do Iraku i Afganistanu, także w odniesieniu do polskich żołnierzy powracających z egzotycznych ekspedycji i „wypraw po skarby”, zaczęto stosować nazwę „zespołu stresu pourazowego”. Traumatyczne doświadczenia wojenne zarówno u żołnierzy, jak i cywilów doprowadzają do licznych zaburzeń osobowości o charakterze nerwic i psychoz.
Problem nie sprowadza się jednak do kryzysu osobowości poszkodowanych. Oznacza raczej zatrważający wzrost podatności na sugestie propagandowe tych, którzy stosują te zabiegi. Mają one często charakter swoistego „gwałtu psychicznego” w imię nowych, jedynie „poprawnych” wartości i wzorów zachowań. Zorganizowane i sterowane przez państwo ogłupianie całych społeczeństw zaczęło się w systemach totalitarnych, ale sięgnęło także na masową skalę demokratycznego Zachodu.
Obecnie jesteśmy świadkami stosowania pojęcia „prania mózgu” w różnych sytuacjach, kiedy chcemy podkreślić dosadny charakter prób wpływania na umysły innych nie tylko poprzez nachalną propagandę, ale także przez natarczywą reklamę, manipulacje medialne, zideologizowane szkolnictwo, fanatyczną religię, a nawet system leczenia w psychiatrii czy ginekologii, oparty na przykład na tzw. klauzulach sumienia.
Siła propagandy
Brutalizacja walki ideologicznej rzuca ponury cień na współczesne stosunki międzynarodowe. To, co było wspomnieniem „zimnej wojny”, na naszych oczach odżyło w nowej postaci. W ramach „modernizacji” społeczeństw, które wyzwoliły się spod ucisku systemów totalitarnych, machiny polityczne i propagandowe świata zachodniego od trzech dekad inspirują i organizują systematyczną akcję „nawracania” obywateli państw Europy pokomunistycznej, w tym państw poradzieckich, na jedynie słuszne poglądy. Zachodowi udało się, mimo własnych rozmaitych ułomności, przekonać do swoich „mitycznych” liberalnych wartości wielkie masy ludności, zauroczone magią „wolnego świata” i poddane wyrafinowanym formom kontroli.
W związku z wojną na Ukrainie pojawiło się zjawisko intensyfikacji zbiorowego „prania mózgów”, polegające na narzucaniu na niespotykaną dotąd skalę fałszywych filtrów postrzegania sytuacji. Wiedzę opartą na faktach zastąpiła wiara w prawdy objawione przez „przywództwo światowe”. Stany Zjednoczone uznały, że mogą nie tylko zmieniać afiliacje geopolityczne rządów, ale organizować w skali międzynarodowej opinię publiczną według swojej narracji i swojego scenariusza.
W odróżnieniu od wielu konfliktów na świecie, w przypadku tej wojny postawiono na rozbudzenie niebywałych odruchów altruistycznych. Na niespotykaną skalę wywołano u ludzi dzięki nowym technologiom przekazu, namowy i perswazji, a także indoktrynacji, potrzebę humanitarnej lojalności i emocjonalnej bezinteresownej solidarności wobec Ukrainy. Nie miało żadnego znaczenia to, że państwo ukraińskie nie ma wiele wspólnego z demokracją, praworządnością czy ochroną praw człowieka. Że w sensie cywilizacyjnym, jak wskazywał choćby Samuel Huntington, należy do całkiem innej bajki i że samo skazało się na konfrontację z potężnym sąsiadem. Wybuch entuzjazmu prowojennego przeszkodził we właściwym rozeznaniu sytuacji i podjęciu prób zażegnania eskalacji. Mało kogo obchodzi prawda o tej okrutnej wojnie, liczy się pokonanie za wszelką cenę agresora w imię „wyższych” interesów i wartości.
Co ciekawe, postawy ludzkie w Polsce i państwach solidarnych z Ukrainą determinuje charakterystyczna dla totalitarnych reżimów skłonność do myślenia i działania w kategoriach skrajności „wszystko albo nic”. Bezkompromisowość i nieustępliwość stały się synonimem „zbiorowej mądrości”, bez względu na straty wojenne i cierpienia ludzkie. Kto wie, czy następne generacje przyznają rację dzisiejszym politykom? Jeśli koszty zaangażowania w wojnę przekroczą wytrzymałość społeczeństw, cała ukraińska awantura przybierze miano zawinionej przez szaleńców katastrofy.
Ogłupianie ludzi
Świadomą manipulacją była internacjonalizacja wojny na Ukrainie. Traktowana przez Węgry w kategoriach porachunków między dwoma słowiańskimi narodami, w opinii manipulatorów zachodnich stała się niemal „powszechną wojną demokracji” z „kremlowską autokracją”. Z bezmyślnego zawołania „to jest nasza wojna” uczyniono probierz identyfikacji po jedynej właściwej stronie. Wojna stała się pretekstem do nadużyć politycznych i gospodarczych, wprowadzania zamętu poznawczego, obłudnego stosowania cenzury, a nawet ograniczania dostępu do niepokornych mediów.
Wmówiono ludziom, najpierw rządzącym, a potem masom, że Polacy muszą wspierać Ukrainę nawet kosztem własnego bezpieczeństwa, nie mówiąc o ogromnych wyrzeczeniach materialnych, dyskomforcie psychologicznym i narastającej niepewności. „Pranie mózgu” przybrało z jednej strony formę masowej akcji dezinformacyjnej na temat źródeł narastającego konfliktu na Ukrainie, począwszy od tzw. pomarańczowej rewolucji. Ograniczenie rosyjskich pretensji do odbudowy wpływów mocarstwowych stało się podstawą zachodniej krucjaty na rzecz „derusyfikacji” przestrzeni poradzieckiej.
W imię szerzenia wolności i demokracji dopuszczalne stały się wszelkie środki presji psychologicznej na rzecz pozbycia się trucizny imperialistycznych zapędów Rosji.
Obecnie nawet studenci stosunków międzynarodowych nie przyjmują do wiadomości tego, co kilka lat temu ujawniła amerykańska dyplomatka Victoria Nuland na temat wielomiliardowego (w dolarach) zaangażowania USA na Ukrainie. Mało kto zna też treść porozumień mińskich i nie zastanawia się, dlaczego władze w Kijowie nie zostały rozliczone z ich zaniechania. Najlepiej wszystkie zarzuty skierować przeciwko Rosji i obwinić jednoznacznie prezydenta Putina, co w sposób oczywisty zwalnia pozostałych uczestników konfliktu z jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Z drugiej strony w przestrzeni politycznej i medialnej od 2008 r. funkcjonuje niedorzeczne ostrzeżenie, sformułowane przez ówczesnego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi, że Rosja uruchomi swoją „teorię domina”, atakując kolejne wschodnioeuropejskie, a potem i środkowoeuropejskie państwa. Przy czym ani słowa o tym, że w jej pobliżu Amerykanie zaczęli wtedy budować i umacniać swoją strefę wpływów. Obecnie ukraińscy politycy szantażują całą zachodnią część Europy, że jeśli Ukraina upadnie, to rosyjskie czołgi będą wcześniej czy później jechały w kierunku Warszawy, Wilna, Tallina czy Rygi. Trzeba robić wszystko, by objąć strachem przed rosyjską inwazją wszystkie europejskie społeczeństwa i ich elity. Niezależnie od tego, jak rzeczywiście zachowuje się Rosja i jaką ma doktrynę strategiczną.
Dla udowodnienia absurdalności trwającego „prania mózgów” wystarczy zapytać, jak rozwijałaby się sytuacja w Europie Wschodniej, gdyby amerykańscy planiści wojenni nie wybrali za swój cel ekspansji w przestrzeni poradzieckiej. Państwa i ich społeczeństwa mają prawo do stanowienia o sobie, w tym o własnych afiliacjach sojuszniczych, ale nie jest to norma imperatywna i absolutna. Muszą bowiem liczyć się z własnymi możliwościami, a przede wszystkim zdolnością do pokojowego ułożenia się z sąsiadami. Mając na uwadze wrażliwość strategiczną Rosji trudno było się spodziewać, że nie zareaguje ona gniewnie na zbliżanie się do jej granic sił atlantyckiego hegemona i dowodzonego przez niego sojuszu.
Ślepota rządzących
Podsycanie nastrojów nacjonalistycznych i antyrosyjskich na Ukrainie, budowanie klimatu nieprzejednania, opartego na dozbrajaniu ukraińskiego wojska, ćwiczeniach i szkoleniach żołnierzy, a przede wszystkim „majaczenie” o możliwości zdegradowania zdolności militarnych Rosji, doprowadziło do całkowitej klęski opcji pojednawczej. Nie byłoby wojny na Ukrainie, gdyby szeroko pojęty Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele włączył się aktywnie i uczciwie w proces pokojowy po sukcesie wyborczym Wołodymira Zełenskiego w 2019 r. USA zamiast wspierać kręgi nacjonalistyczne i skrajnie prawicowe mogły udzielić skutecznego wsparcia samemu Zełenskiemu i przekonać go do porozumienia z Władimirem Putinem. Zdaniem brytyjskiego rosjoznawcy Richarda Sakwy, wystarczyło dla zawarcia pokoju z Rosją wypowiedzenie pięciu słów: „Ukraina nie przystąpi do NATO”.
Nie trzeba być wytrawnym analitykiem, aby nie dostrzec absurdu amerykańskiej strategii, która została narzucona wspólnocie euratlantyckiej. Ukraina nie jest przecież istotnym państwem dla bezpieczeństwa Europy Zachodniej, a tym bardziej dla USA. Można doceniać aspiracje Ukrainy i jej społeczeństwa co do integracji z Zachodem, ale trzeba też uświadamiać jej realne możliwości i długą drogę do sfinalizowania tego procesu. Postawienie na szybki i bezwarunkowy akces oraz związanie ze strukturami zachodnimi okazało się nie tylko niebezpieczną i ryzykowną grą, ale skończyło się tragicznie dla samej Ukrainy. Jej elity i obywatele padli ofiarą oczarowania mitologią szczęśliwego i zamożnego Zachodu, który bezinteresownie podzieli się z nimi swoim szczęściem i dobrobytem. Naiwność nie tłumaczy szkód, jakie przywódcy ukraińscy zgotowali swojemu narodowi. Ukrainę czeka więc nie tylko czas powojennych rozczarowań, ale i przykrych rozliczeń.
Katastrofę wojenną wywołało zaślepienie części elit amerykańskich, a przede wszystkim wielu urzędników i polityków w departamentach stanu i obrony, w gremiach kierowniczych NATO, licznych komentatorów medialnych oraz doradców i asystentów urzędującego prezydenta Bidena. Amerykanie – jak nikt inny – mający swoje „żywotne interesy” w bezpośrednim sąsiedztwie na półkuli zachodniej i bogate doświadczenia z reagowaniem na zagrożenia stamtąd płynące, mogli przecież łatwo przewidzieć, jaka będzie odpowiedź Rosji, warunkowana jej egzystencjalnym zagrożeniem. Ostrzegał przed nią w 2008 r. ówczesny ambasador USA w Rosji i obecny szef CIA William Burns, porównując przeciąganie Ukrainy na stronę zachodnią do przekroczenia „najbardziej czerwonej z czerwonych linii”, istotnych dla rosyjskiego istnienia.
Rezultatem głupoty i ślepoty rządzących może być potęgujące się otępienie i marazm. Nie widać z żadnej strony mądrego rozwiązania. Nie ma gwarancji, że militarne rozwiązanie konfliktu przyniesie upragniony pokój. Dlatego warto przytoczyć słowa Benjamina Abelowa, autora wydanej po polsku broszury pt. Jak Zachód wywołał wojnę na Ukrainie (Wrocław 2023), aby przestać się oszukiwać i wszcząć jak najszybciej pokojową inicjatywę dyplomatyczną w skali międzynarodowej. „Decydenci w Waszyngtonie i europejskich stolicach wraz ze zniewolonymi, tchórzliwymi mediami, które bezkrytycznie propagują ich nonsensy – stoją teraz w beczce lepkiego błota. Byli na tyle głupi, by tam wejść, teraz niech znajdą w sobie dość mądrości, by się wydostać, zanim przewrócą beczkę, by wylewające się z niej błoto zalało całą resztę. Trudno to sobie wyobrazić”.
Żadna diagnoza sytuacji międzynarodowej nie będzie prawdziwa ani obiektywna, jeśli nie uwzględni się w niej i nie nazwie po imieniu wszystkich tendencji ekspansjonistycznych i dominacyjnych we współczesnym świecie. Inaczej każdy rozgarnięty obserwator dostrzeże ogromny dysonans w wartościowaniu „dobrych” i „złych” imperializmów. Poza tym deklarując wolę osiągnięcia pokoju, warto pamiętać o starej przestrodze, że poprzez zawziętą walkę o pokój, doprowadzimy do wzajemnego wyniszczenia i zagłady („aż pozostanie kamień na kamieniu”). A w ślepej solidarności z reżimem kijowskim „będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca”.
Ze względu na ogromne koszty zaangażowania wojennego Polski, nowy układ rządowy ma szansę jak najszybciej dokonać korekty dotychczasowego stanowiska, zgodnie z rosnącymi oczekiwaniami społecznymi. Popełniono kardynalny błąd, stawiając wszystko na jedną szalę. Włączanie Polski w wojny Zachodu (czy to w Iraku, czy w Afganistanie) nie przyniosło żadnych korzyści. Podobnie skończy się z udziałem w wojnie na Ukrainie kosztem swoich obywateli, rozregulowania gospodarki i utraty samosterowności. „Afera zbożowa” pokazuje, jak łatwo było wpaść w pułapkę „ogłupienia zbiorowego”, bez kalkulacji ryzyka własnych strat i upokorzeń swoich obywateli.
Paradoksem polskiej polityki jest oddanie jej w służbę amerykańskiego hegemona, wbrew doświadczeniom, racjonalnemu rachunkowi i zdrowemu rozsądkowi. Nie jest poważnym państwo, którego elity rządzące i służebni komentatorzy podkreślają, że największym osiągnięciem polskiej dyplomacji jest gorliwa realizacja interesów amerykańskich. Rzekomo bezdyskusyjnie należy się ona sojusznikowi, który jako jedyny może zagwarantować bezpieczeństwo Polski. W świetle dynamiki rywalizacji na poziomie wielkich potęg może warto jednak zauważyć, że wobec znużenia wojną na Ukrainie, eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego i rosnącej presji Chin w Azji, nadchodzi czas przewartościowań racjonalności poniesionych dotychczas ofiar i opłacalności poniesionej ceny.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Mateusz Piskorski
- Odsłon: 2918
Przebieg ostatnich kilku miesięcy gospodarczej konfrontacji pomiędzy Federacją Rosyjską a Unią Europejską, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami wielu ekspertów, potwierdza tezę, iż w starciu tym nie ma zwycięzców, lecz sami przegrani. Koszty dostosowania się dotychczasowych bliskich partnerów handlowych do nowej sytuacji są zdecydowanie wyższe od spodziewanych.
Straty ponoszone przez europejskie gospodarki, i tak znajdujące się co najmniej od 2008 roku w poważnym kryzysie, są na tyle znaczące, że skutkować mogą poważnymi konsekwencjami również natury społecznej, a następnie politycznej. Jedynym zwycięzcą europejsko-rosyjskiego konfliktu wydaje się być, przynajmniej w krótkiej perspektywie, jego inicjator i architekt – Stany Zjednoczone.
Źródła geoekonomiczne obecnej sytuacji sięgają kilku lat wstecz. Podczas kampanii wyborczej przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w Rosji Władimir Putin opublikował kilka istotnych artykułów o charakterze programowym. W gazecie „Moskowskie Nowosti” z 27 lutego 2012 r. ukazał się jego tekst pod tytułem „Rosja i zmieniający się świat”, będący swoistym manifestem programowym byłego i przyszłego prezydenta w sferze polityki zagranicznej. Rosyjski przywódca po raz kolejny, ale tym razem zdecydowanie bardziej jednoznacznie, stanął na gruncie integracji eurazjatyckiej, choć terminu „eurazjatyzm” w swych wywodach bezpośrednio nie użył. „Rosja jest nieodłączną, organiczną częścią Wielkiej Europy, szeroko rozumianej cywilizacji europejskiej” – pisał. – „Właśnie dlatego Rosja proponuje dążyć do stworzenia zintegrowanej przestrzeni gospodarczej i społecznej od Atlantyku do Pacyfiku – wspólnoty nazwanej przez rosyjskich ekspertów ‘Unią Europy’, która z pewnością wzmocni potencjał i zwielokrotni możliwości Rosji w jej gospodarczej strategii zwrócenia się ku ‘nowej Azji’”.
W. Putin zaakcentował też, że Rosja odczuwa solidarność z pogrążonymi w kryzysie państwami Unii Europejskiej, a bliskie relacje handlowe sprawiają, że stan ich gospodarek pośrednio odbija się na perspektywach rozwoju Federacji Rosyjskiej. Zadeklarował, iż Moskwa gotowa jest wręcz do udzielenia daleko idącej pomocy finansowej tym z krajów UE, które znalazły się w najtrudniejszej sytuacji. „Obecny stan współpracy Rosji z UE nie daje odpowiedzi na globalne wyzwania, przede wszystkim w sferze podniesienia konkurencyjności naszego wspólnego kontynentu. Po raz kolejny proponuję podjęcie prac na rzecz powołania harmonijnej wspólnoty gospodarczej od Lizbony do Władywostoku. W przyszłości zaś możemy doprowadzić do powstania strefy wolnego handlu, a także dalej idących form integracji ekonomicznej. Powstanie wówczas wspólny, kontynentalny rynek o wartości trylionów euro. Chyba nikt nie wątpi, że byłoby to korzystne i odpowiadałoby interesom i Rosjan, i Europejczyków” – twierdził W. Putin.
Propozycja dla Europy
Tekst, podobnie jak inne wystąpienia rosyjskiego przywódcy utrzymane w podobnym duchu, nie pozostawiał wątpliwości: po okrzepnięciu na obszarze poradzieckim i odzyskaniu pozycji kontynentalnego centrum siły geopolitycznej i geoekonomicznej, Federacja Rosyjska składa propozycję Europie. Propozycję, do której konkretyzacji miało dojść podczas trzeciej kadencji urzędowania W. Putina.
Geopolityczna waga państwa rosyjskiego została zademonstrowana w 2008 r. w Gruzji, gdy Moskwa w sposób jednoznaczny i dalece symboliczny dokonała wyłomu w jednobiegunowej interpretacji porządku międzynarodowego.
Geoekonomiczny wymiar rosnącego znaczenia Rosji podkreślony został przez przyspieszenie transformacji istniejącej już Unii Celnej w kierunku Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej, z udziałem coraz większej grupy państw powstałych na gruzach Związku Radzieckiego.
Wywołane kryzysem gospodarczym poszukiwania alternatywnych rozwiązań dały o sobie znać też w szeregu krajów europejskich, w których z czasem zaczęły pojawiać się głosy, że integracja eurazjatycka może stać się, jeśli nie alternatywą, to przynajmniej dopełnieniem europejskich procesów integracyjnych, które po wejściu w życie dwuznacznych zapisów Traktatu Lizbońskiego znalazły się na rozstaju dróg. Rosja miała stać się centrum integracji kontynentalnej, jako nowego projektu, mającego ogromny potencjał i gigantyczne perspektywy, choć jego realizacja wymagałaby uruchomienia wieloletnich procesów standaryzacyjnych i żmudnych negocjacji.
Reakcja USA
Czymś najzupełniej oczywistym jest, że zapowiedź realizacji projektu kontynentalnego musiała wywołać określoną reakcję innych podmiotów globalnej rozgrywki geopolitycznej i geoekonomicznej. Najbardziej zagrożone poczuły się Stany Zjednoczone, przekonane o konieczności zachowania pozycji hegemonicznej i nastawione na prewencyjne uderzenie przeciwko wszelkim możliwym, kształtującym się alternatywnym ośrodkom siły.
Skoncentrowany za czasów pierwszej kadencji prezydenta Baracka Obamy bardziej na projekcie Partnerstwa Transpacyficznego (ang. Trans-Pacific Partnership) Waszyngton, w trybie pilnym wczesną wiosną 2012 r. sformułował kontrpropozycję – podpisanie Transatlantyckiego Partnerstwa Handlowego i Inwestycyjnego (ang. Trans-Atlantic Trade and Investment Partnership, TTIP).
Pojawiły się pierwsze zapowiedzi powołania bloku geoekonomicznego, który miałby swym potencjałem przyćmić wszystkie dotychczasowe idee integracyjne, pozostawiając daleko w tyle korzyści płynące z kontynentalnej propozycji prezydenta W. Putina.
Szczegóły projektu, pomimo rozpoczęcia pospiesznych negocjacji, pozostawały szerzej nieznane opinii publicznej, co zresztą stało się przyczyną kolejnych protestów.
Prof. Noam Chomsky stwierdził, że „Zasadnicze, mające ogromne znaczenie umowy handlowe, które są w tej chwili negocjowane – transpacyficzna i transatlantycka – są wciąż tajne, ale nie dla wszystkich. Nie są takie dla setek korporacyjnych prawników i lobbystów, którzy opiniują poszczególne regulacje. Możemy się tylko domyślać, czego one dotyczą i dlaczego pozostają niejawne”.
Strzępki informacji docierające do środowisk eksperckich z Komisji Europejskiej wskazywały na skrajnie niekorzystne dla strony europejskiej propozycje USA, utrzymane w duchu korporacyjnego neoliberalizmu i odrzucenia wszelkich standardów, którymi szczyciła się dotychczas Unia Europejska, stojąca na stanowisku wyjątkowości swego projektu integracyjnego.
Możliwe skutki TTIP
Fala krytyki kwestionującej ekonomiczną zasadność porozumienia pojawiła się wkrótce w szeregu krajów europejskich, choć pozostawała na obrzeżach głównego nurtu debaty publicznej. Obliczenia dyrektora amerykańskiego Centrum Badań Ekonomicznych i Politycznych (ang. Center for Economic and Policy Reasearch) prof. Deana Bakera wyraźnie wskazywały, że efekty powstania strefy wolnego handlu będą dla Europejczyków raczej iluzoryczne, zaś do negatywnych następstw procesu integracji transatlantyckiej zaliczył on przede wszystkim likwidację norm ekologicznych i standardów jakości obowiązujących w UE oraz wzmocnienie restrykcji w dziedzinie praw własności intelektualnej, prowadzące do ograniczenia wymiany myśli.
Potwierdzeniem ultrakapitalistycznego charakteru promowanego przez Waszyngton projektu było dołączenie do umowy zasad rozwiązywania sporów pomiędzy inwestorem a agendami państwa (ang. Investor-State Dispute Settlement, ISDS), zakładających asymetryczne relacje w arbitrażu pomiędzy korporacjami i kapitałem a podmiotami państwowymi. W ich efekcie operujące z USA korporacje uzyskiwałyby znaczną przewagę nad swoimi europejskimi partnerami państwowymi.
Projekt transatlantycki zaproponowany przez USA opiera się na zasadach diametralnie odmiennych od założeń projektu kontynentalnego, zaproponowanego przez Moskwę. Oznaczałby zwycięstwo logiki wyższości i dominacji kapitału nad politycznymi ośrodkami decyzyjnymi, kontynuację hegemonii Konsensusu Waszyngtońskiego i anglosaskiego rozumienia roli państwa i kształtu gospodarki, znajdującego się na antypodach kontynentalnego rozumienia tych pojęć.
Państwo narodowe czy korporacje?
Europa – „panna na wydaniu”, choć nieco podstarzała i utykająca na obie nogi – postawiona została zatem przed strategicznym i długofalowym wyborem. Władimir Putin symbolizował w nim rozumienie polityki oparte na przekonaniu o niezbędności państwa; amerykańscy zwolennicy transatlantyzmu – postpolitykę zakładającą, iż organizatorami politycznego spektaklu dla mas są zakulisowe siły korporacyjne, czyli aktorzy pozapaństwowi, których rzecznikiem interesów było wszakże dążące do zachowania hegemonii globalnej państwo – USA.
W tych warunkach doszło do wybuchu kryzysu politycznego na Ukrainie, a właściwie do aktu rozpadu państwa ukraińskiego w dotychczasowym kształcie w wyniku inspirowanego z zewnątrz przewrotu. Miejsce uderzenia nie było przy tym przypadkowe; o kluczowej roli Ukrainy dla realizacji jakichkolwiek projektów na obszarze eurazjatyckim pisał m.in. w 1997 roku prof. Zbigniew Brzeziński, który ostatnio twierdzi, że tamtejsza wojna domowa powinna być podtrzymywana przez dostawy broni dla Kijowa z Zachodu.
Reakcja Rosji na wydarzenia nad Dnieprem była nietrudna do przewidzenia, podobnie, jak jej interpretacja przez ośrodki atlantyckie. Sekwencja zdarzeń zmierzała konsekwentnie w kierunku doprowadzenia do sytuacji uzasadniającej wypowiedzenie wojny ekonomicznej Moskwie. Wojny, która została wypowiedziana przez UE pod jednoznacznym i bezkompromisowym naciskiem Waszyngtonu.
Efekty konfrontacji
Spowolnienie gospodarek europejskich, które dziś obserwujemy, jest w dużym stopniu właśnie rezultatem owej inspirowanej z zewnątrz konfrontacji. Gospodarczym jądrem Europy są bez wątpienia Niemcy, które swój wzrost opierały w dużej mierze na inwestycjach i eksporcie związanym z kolejnymi planami modernizacji infrastrukturalnej w Rosji.
Jeszcze w przedstawionym przed rozpoczęciem wojny handlowej raporcie Komisji Europejskiej na temat możliwych konsekwencji kolejnych pakietów sankcji, prognozowano, że wzrost PKB najsilniejszej unijnej gospodarki będzie w związku z konfliktem przynajmniej o 1% niższy od zakładanego wcześniej. Ewentualna recesja w Niemczech odbije się na kondycji gospodarek Europy Środkowej, w tym Polski.
Cały obszar określany niegdyś w geopolityce niemieckiej mianem Grossraumwirtschaft (gospodarki wielkiego obszaru) i Mitteleuropa znajduje się bowiem w stanie ścisłej zależności od przemysłu niemieckiego; kraje byłego bloku wschodniego położone w tym regionie ponad 30% swego eksportu kierują właśnie na rynek niemiecki.
Sankcje uderzają również w te państwa europejskie, które dążyły do dywersyfikacji kierunków swego handlu zagranicznego, w tym np. Czechy, Węgry i Słowację. Trudno w tym kontekście nie rozumieć braku entuzjazmu przywódców tych krajów dla idei dalszej konfrontacji z Moskwą.
Wreszcie, ogłoszenie przez UE czarnej listy firm i banków rosyjskich objętych sankcjami stawia pod znakiem zapytania cały szereg kontraktów zawartych z partnerami rosyjskimi przez podmioty europejskie, czego przykładem mogło być zagrożenie dla realizacji ambitnych planów ekspansji na rynek Federacji Rosyjskiej bydgoskiej firmy kolejowej Pesa, współpracującej z rosyjskim UralWagonZawodem. Skala możliwych strat pozwala stwierdzić, że sankcje nałożone na produkty rolne i spożywcze przez stronę rosyjską będą tylko nieznaczącym elementem dużo poważniejszych problemów.
Geoekonomiczne cele Stanów Zjednoczonych zostały natomiast już dziś w dużej mierze osiągnięte. Konsekwencje wyników rozgrywki na tym etapie będą przede wszystkim następujące:
– zdecydowane opóźnienie realizacji wszelkich projektów integracji kontynentalnej;
– osłabienie perspektyw rozwojowych gospodarki rosyjskiej i obszaru Grossraumwirtschaft UE.
Niewykluczone jednak, że obecna sytuacja stanie się katalizatorem nowych tendencji, nie do końca korzystnych z punktu widzenia dalekosiężnych celów polityki amerykańskiej. Pierwszą z nich może być reakcja polityczna w krajach UE, która doprowadzić może do wzrostu znaczenia sił suwerenistycznych, co najmniej krytycznie oceniających rolę Waszyngtonu na kontynencie (Lewica i być może Alternatywa dla Niemiec w Niemczech, Front Narodowy we Francji).
Druga tendencja uwidacznia się coraz wyraźniej i polega na przesunięciu zainteresowania Rosji na wschód, zbliżeniu gospodarczym i politycznym z Chinami, czy wzmocnieniu współpracy w ramach alternatywnych bloków takich, jak BRICS czy Szanghajska Organizacja Współpracy.
Mateusz Piskorski
Dr Mateusz Piskorski jest politologiem w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki w Warszawie.
Tekst pochodzi z portalu geopolityka.org -
Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji SN.