Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1600
Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Cud nad Wisłą – zwycięstwo zapowiadające katastrofę, składająca się z 46 szkiców, dostarcza interesującego materiału do przemyśleń, nie tylko na tematy historyczne, związane z minionym stuleciem, ale także na tematy całkiem współczesne, nawet bieżące. Profesor Modzelewski konsekwentnie pokazuje, że niezależnie od ról zawodowych i społecznych, trochę w ramach hobby, trochę na przekór panującym modom, można podejmować tematy trudne i odkrywać nowe przestrzenie ich interpretacji, zawstydzając przy okazji zawodowych historyków i politologów.
Mit cudu nad Wisłą
Autor stawia przed czytelnikiem zadanie nie tyle odrobienia na nowo historycznej lekcji o wojnie polsko-bolszewickiej, ile spojrzenia na wydarzenia tamtych czasów kompleksowo. Już z pierwszych stron książki wyziera jednoznacznie prawda, której nie doświadczymy w żadnych przekazach rocznicowych, że nie byłoby „cudu nad Wisłą” bez wcześniejszej agresji polskiej na Ukrainę. Aż dziw bierze, jak przemilczano rok temu rocznicę wojny polsko-ukraińskiej, a przecież tak lubimy na pokaz celebrować heroizm „lwowskich Orląt”. Dlaczego znamienny emblemat polskiego cmentarza wojennego we Lwowie – kamienne lwy - nadal pozostaje zapakowany w paskudnych skrzyniach i nikt w Polsce nie potrafi przekonać włodarzy grodu nad Pełtwią do respektowania bliskiej sercu Polaków, a przecież dziś już niegroźnej wobec Ukraińców symboliki?
Przy okazji warto powtórzyć kolejny raz pytanie, dlaczego historycy z akademickimi stopniami i tytułami naukowymi bezkrytycznie powielają legendę wojny polsko-ukraińskiej, zbudowaną przez piłsudczyków? Autor pokazuje na przykładzie wyprawy kijowskiej, jak stanowienie Ukraińskiej Republiki Ludowej – tworu niemieckiego, przy udziale Piłsudskiego, mogło zaszkodzić niepodległej Polsce. Nawet „bez Galicji Wschodniej owa »URL« byłaby państwem większym od Polski, ludniejszym, a przede wszystkim bogatszym i o wyższym przyroście naturalnym.
Realnym efektem tejże wyprawy (kijowskiej), gdyby osiągnięto jej deklarowany cel, byłoby wykreowanie państwa wrogiego i oddanie pod jego władze całej polskiej i żydowskiej ludności zamieszkującej te ziemie, czyli pogromy i rzezie z czasów drugiej z wielkich wojen mogłyby się zacząć dużo wcześniej. Nie byłoby więc żadnych »Kresów Wschodnich«, tylko nacjonalistyczne i antypolskie państwo rządzone prawdopodobnie tak samo źle, jak obecna Ukraina”.
Nasuwa się więc automatycznie pytanie, komu w dzisiejszej Polsce zależy na stawianiu pomników Symona Petlury, tak jak to się ostatnio stało w Skierniewicach. Gdy wicepremier i minister kultury ogłasza Petlurę przy tej okazji jako prezydenta Ukrainy w latach 1919-1921 (jakiej Ukrainy?), to jest to nie tylko kolejne zakłamywanie historii, to także dowód posługiwania się dla celów politycznych historyczną fikcją.
Mit nowej okupacji
Profesor z uwagą śledzi losy mitu o „cudzie nad Wisłą”. Stwierdza, że znając wszystkie uwarunkowania konfliktu 1920 roku cudem było nie tyle zwycięstwo nad bolszewikami (po 19 latach przyszła haniebna klęska), ile odrodzenie Polski w nowej, antyniemieckiej wersji w 1945 roku. „Ten cud jest dziś zapomniany, ale okazał się o wiele trwalszy od Cudu nad Wisłą”. Klęska sanacji w 1939 roku i potwierdzona w 1945 roku powinna pozbawić wszystkich epigonów i egzegetów jakiejkolwiek podstawy do kultywowania przegranych idei i hołubienia skompromitowanych wodzów.
Tymczasem „współczesne urojenia nowej polityki historycznej o »nowej okupacji«, »dwóch wrogach« i tym podobnych wytworach »nowej narracji« mają się nijak do przeszłości”. Diagnozy historyczne na temat sowieckiej okupacji kojarzą się z „poprawnością idioty”.
Istnieje duża asymetria w traktowaniu przez Polskę Niemiec i Rosji ze względu na ich rozliczenia z „demonami historii”. Polacy okazali się bardziej skłonni do wybaczenia Niemcom niż Rosjanom, mimo że okupacja niemiecka pochłonęła zdecydowanie więcej ofiar w społeczeństwie polskim niż okupacja sowiecka. Hitler stawiał na eksterminację narodu polskiego, podczas gdy Stalin dążył do jego zniewolenia. Polski pisarz Andrzej Szczypiorski ujął to w ten sposób: „Kiedy na powojennych gruzach powstała Polska Ludowa, oznaczało to dla olbrzymiej większości narodu ocalenie, które nadeszło w przeddzień niemieckiej zagłady. Polacy uciekli Hitlerowi spod łopaty. Kto tego nie pojmuje, niczego z tamtej epoki nie pojmuje”. Upór Stalina, aby powojenna Polska miała stabilne, trwające do dzisiaj granice, jest kojarzony raczej z chytrością i przebiegłością Gruzina, a nie z korzyściami, jakich Polska doświadcza do dzisiaj. Polska nie chce i nie potrafi uszanować „wrażliwości” Rosji, jeśli chodzi o jej rolę w II wojnie światowej, ale łatwo ulega presji Izraela czy Ameryki, jeśli chodzi o obronę ich „prawdy historycznej”.
Mit mocarstwowy
W książce powraca natrętne pytanie o wszechobecną skłonność do mistyfikacji i mitologizacji polskiej historii przez kolejne pokolenia Polaków, a co jeszcze bardziej irytujące, pytanie o niezdolność do rewizji, i dalej – odrzucenia tego, co zostało zafałszowane dla potrzeb walk politycznych w różnych okresach. Przy czym najtrwalszymi są wybrane mity personalne, przybierające postać symboli narodowych, których pielęgnowanie jest rzekomo świadectwem lojalności patriotycznej.
Polacy, licząc od 1920 roku, lubią powtarzać swoje zasługi w powstrzymaniu nawały bolszewickiej. Szczególnie często cytowana jest wypowiedź lorda Edgara d’Abernona o 18. decydującej bitwie w dziejach, gdy tymczasem na Zachodzie ówczesne awanturnictwo Polski miało bardzo złą prasę. Zwłaszcza Anglicy z wspomnianym „lordem” wypowiadali się o Polakach z pogardą i poczuciem wyższości. Warto zresztą zwrócić uwagę, jak wielu obserwatorów sceny europejskiej – od Kanta począwszy, przez Carla von Clausewitza, po Ottona von Bismarcka wypowiadało się na temat braku instynktu państwowego u współczesnych im Polaków. Zwalano zawsze taką krytykę oczywiście na karb buty niemieckiej (pruskiej), zamiast traktować te uwagi jako powód do przemyśleń nad własną sprawczością wszelkich nieszczęść.
Kolejny raz w wywodach Autora przewija się problem uczciwej i rzetelnej diagnozy interesu narodowego, który bazuje na sentymentach pseudomocarstwowych. Polskie myślenie imperialne – dla wielu samo sformułowanie ociera się o herezję – bazuje ciągle na mrzonkach i fałszywych przesłankach, tak po 1918 roku, jak i obecnie. Profesor pokazuje, że państwa sąsiadujące z Polską na Wschodzie są bardziej antypolskie niż antyrosyjskie. Nie było zatem szans ani na odtworzenie dawnej Rzeczypospolitej (skąd więc „Polska Odrodzona?” Powstało przecież państwo bez granic przedrozbiorowych!), ani na żadną federalizację. Podobnie nie ma obecnie przesłanek – poza fałszywą suflerką zza oceanu – dla regionalnego przywództwa w ramach wymyślanych formatów Trójmorza (mutacji dawnego Międzymorza)*.
Polska idea historiozoficzna „wypychania Rosji z Europy” jest konsekwencją geohistorycznej porażki szlacheckiego imperium w XVIII wieku. Od tego czasu przy narastającej przewadze rosyjskiej potęgi i ogromnej asymetrii potencjałów, jakiekolwiek myślenie o odbudowie polskich wpływów na Wschodzie należy do sfery rojeń i fantazji, a nie realnej polityki. Rojenia te nie mają szans realizacji nie tylko ze względu na słabość polityczną i gospodarczą, ale także są formułowane wbrew woli protektorów zewnętrznych, zwłaszcza Niemiec oraz wbrew woli wschodnich sąsiadów, przeciwnych odbudowie jakiegokolwiek panowania polskiego. Wydaje się ponadto, że polskim politykom rusofobia przesłania wyczucie groźby ze strony ościennych nacjonalizmów, a także jest rezultatem braku zrozumienia dla dynamiki współczesnej geopolityki.
Mit prometeizmu
Decydenci w Polsce, a za nimi bezkrytyczne media (tzw. usługowy komentariat) przyjmują ochoczo wszelkie prognozy dotyczące relatywnego i realnego spadku znaczenia Rosji w stosunkach międzynarodowych. Nie chcą wszak zrozumieć jednej najważniejszej determinanty. Dla Polski z powodu geografii Rosja – silna czy słabsza - zawsze pozostanie realnym wyzwaniem i źródłem zagrożeń, zwłaszcza wtedy, kiedy w oficjalnej doktrynie państwowej będzie nazywana wrogiem. Profesor konstatuje, że Józef Piłsudski nie rozumiał kiedyś geopolityki, ale dzisiejsi politycy III i IV RP nie są bynajmniej od niego lepsi.
Skrajna głupota i brak wyczucia powodują, że polskie rządy od trzech dekad pchają się z poparciem dla Ukrainy, Litwy i Białorusi, gdy naprawdę państwa te ze swojej istoty są antypolskie (żywa jest w nich pamięć feudalnego ucisku, agresji, pańskiej pychy) i takiego poparcia nie oczekują. Niezależnie od tego, kto będzie tam sprawował władzę, nastroje społeczne zawsze będą wobec Polski powściągliwe i niechętne. „Dlaczego więc mamy się cieszyć i wspierać te państwa, które przecież własną tożsamość budują poprzez wyplenienie polskich śladów na swoich już ziemiach”. Wystarczy pojechać na Ukrainę i zobaczyć, jak miejscowi obchodzą się z zabytkami kultury polskiej, na przykład w Podhorcach czy Podkamieniu. Może więc warto zastanowić się i zaprzestać ślepej reprodukcji epigońskiego prometeizmu (uprawianego przez takie ośrodki, jak „Nowa Europa Wschodnia”, Fundacja Batorego, Studio Wschód TVP, Telewizja „Biełsat” i in.), a postawić na krytyczne przewartościowanie Wschodu.
Zastanawia fakt, że domorośli analitycy zajmujący się polityką wschodnią nie chcą dostrzec tej nagiej prawdy, że Polska obecnie nie liczy się w żadnym formacie dyplomatycznego układania się z Rosją, nie bierze udziału – poza histerycznym krzykiem – w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie, ani nie zapobiega agonii tego państwa, wreszcie na własne życzenie jest eliminowana z dialogu międzynarodowego, zwłaszcza z Niemcami i Francją.
Czy naprawdę tak trudno dostrzec, że relacje Polski z Rosją są dyktowane przez obce interesy, a Polska kolejny raz w historii – tym razem w sposób bardziej zawoalowany – jest wprzęgana w rydwan antyrosyjskiej polityki ze szkodą dla interesów własnych? W czyim więc interesie działają media w Polsce i komu służy antyrosyjski jazgot komentatorów i pseudoanalityków? W dyplomacji występują okresy lepsze i gorsze, ale od starożytności wiadomo, że jest to jedyne narzędzie przywracania normalności w świecie skonfliktowanych graczy. Gdzież więc podziała się dyplomacja Rzeczypospolitej?
Przy okazji Autor odnotowuje nie bez racji, że inteligencja PRL-owska, często o chłopskim rodowodzie, miała więcej wspólnego z inteligencją przedwojenną, niż obecne bezrozumne wirtualne stado postinteligentów i osteuropejczyków. Było więcej szacunku dla odmienności i respektu dla reguł gry. Także u schyłku I Rzeczpospolitej – w czasie reform Sejmu Czteroletniego – wykształciło się pokolenie polityków zdolnych do realistycznego poszukiwania kompromisu.
Mit sanacji
Książka stanowi pretekst do dyskusji o tzw. polityce historycznej, uprawianej przez każdą ze stron debat i sporów politycznych. Profesor wprowadza termin „myślozbrodni”, odnoszący się do zakazu „pisania historii na nowo”. A niby dlaczego nie, jeśli dotychczasowe jej wersje są tak okrutnie zafałszowane? Smutkiem jednak napawa to, że tzw. polityka historyczna jest prowadzona przez ludzi, którzy z powodu deficytów edukacyjnych i niewiedzy, złej woli i politykierstwa, a także niedojrzałości emocjonalnej, zacietrzewienia, prymitywnych obsesji i uprzedzeń są gotowi negować to, co dla Polski korzystne i w praktyce działać na jej szkodę. „Bóg pokarał nas w sposób wyjątkowo perfidny”. Nie brakuje szalbierzy, którzy uważają, że ich zasługi historyczne nie zostały odpowiednio docenione. Pasują siebie na mężów opatrznościowych, a nielotom urastają skrzydła.
Stygmatyzowanie niepoprawnie myślących, negacja pluralizmu poglądów i kabotynizm polityczny – to najdelikatniejsze z określeń, odnoszących się do cech owej „polityki historycznej” (zwłaszcza do stosunków polsko-rosyjskich).
Całość spojrzenia na minione stulecie determinuje „syndrom ogłupienia zbiorowego” na tle apologetyzacji Piłsudskiego, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą polskiej niepodległości przed „nawałą ze wschodu”. Można byłoby zawołać, a gdzie Witos, Daszyński, Paderewski, Korfanty, gdzie gen. Rozwadowski? Była to bezsensowna wojna, która przyniosła ogromne straty ludzkie i materialne, na dodatek była katastrofą odłożoną w czasie.
Historyków nie interesuje kwestia racjonalności i skuteczności w ówczesnej polityce oraz nieudolność dowodzenia samego Piłsudskiego.
Dziedzictwo romantyczne i insurekcyjne tkwiące w jego pokoleniu warunkowało postawy „wrodzonej wrogości wobec »reakcyjnej« Rosji i proniemieckich sympatii”. Silne były związki osobiste i polityczne między polskimi i rosyjskimi socjalistami (bolszewikami), wspierane „z tej samej kasy niemieckiego i austriackiego wywiadu”, co oznacza tę samą legitymizację władzy bolszewików i Piłsudskiego.
Odsłaniając kolejny raz tajemnice w kreowaniu przez piłsudczyków kultu Marszałka, Profesor swoją krytykę kieruje przede wszystkim pod adresem współczesnych polityków polskich, którzy niczym infantylne grupy rekonstrukcyjne chcą przywrócić do życia coś, co już dawno powinno być pogrzebane. Epigonizm neosanacji jest szkodliwy tak w sensie politycznym, jak i poznawczym.
Mit Piłsudskiego
Z pewnością inaczej wyglądałaby obecnie Polska, gdyby w ciągu trzech minionych dekad zamiast pomnikomanii i kultywowania legendy postawiono na przyswojenie prawdy o dyktatorze. Piłsudski przecież, niezależnie od wątpliwej roli w przywracaniu Polski na mapę świata, kilka lat po odzyskaniu niepodległości obalił demokrację w drodze krwawego zamachu, czyli popełnił zbrodnię, za którą nigdy nie został ukarany. Co najwyżej, odpowiedział „przed Bogiem i Historią”, czyli przed nikim. III RP stawiała mu pomniki, zbudowała muzeum, nazywała jego imieniem ulice i instytucje publiczne. To spowodowało powszechną dezorientację w wartościowaniu tego, czym jest demokracja, a czym autorytaryzm.
Kult dyktatora wprowadził do polskiej mentalności dysonans poznawczy, którego nie chcą rozwiązać politycy rządzący Polską od trzech dekad. Jest im na rękę odwoływanie się do myśli Marszałka, że społeczeństwo jest niedojrzałe, po gombrowiczowsku infantylne, więc tylko wybrańcy narodu wiedzą, jak nim zarządzać. Ciągoty autorytarne są więc usprawiedliwiane, a demokracja i praworządność (wymawiana przez polityków obozu rządowego z sarkastycznym przedrostkiem „tak zwana”) mają w polskiej kulturze politycznej słabą sankcję etyczną.
Traktowana jak zaklęcie „racja stanu”, dowolnie interpretowana rzekomo zgodnie z „wolą suwerena” dopuszcza obecnie wszelkie nadużycia i sprzyja ciążeniu ku dyktaturze. „W żadnym współczesnym państwie Unii Europejskiej – pisze Autor – nikt nie miałby odwagi ani nawet chęci propagować bezkrytyczny i całkowicie oderwany od ówczesnych i współczesnych realiów historycznych wizerunek jakiegokolwiek polityka, a przy tym skrzętnie recenzować lub wręcz zwalczać wszelkie niepasujące do obowiązującej legendy fakty, a nawet opinie”.
Przeklęte dziedzictwo Piłsudskiego kładzie się cieniem na Święcie Niepodległości 11 listopada, które przekształcono nie bez udziału rządzących w festiwal nienawiści i emanację przemocy.
Moda wśród rządzących na powoływanie się na „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, ale i Dmowskiego - pozwala im postrzegać siebie jako strażników tradycji patriotycznej i narodowej, bez głębszej refleksji nad tym, że owi „ojcowie” nie tylko serdecznie się nienawidzili, ale i zasługują na zwyczajne zapomnienie ze względu na liczne grzechy polityczne. Na przykład z okazji nazwania Dworca Wschodniego w Warszawie imieniem Romana Dmowskiego (10.11.2020 r.) największa opozycyjna gazeta wobec rządu donosiła, iż jest on nie tylko patronem współczesnych polskich nacjonalistów, ale był także „przeciwnikiem przyznania kobietom praw wyborczych, antysemitą i ksenofobem. Najwyraźniej rządzącym to nie przeszkadza” („Gazeta Wyborcza”, 13.11.20).
W tym kontekście, niezależnie od ideowych nastawień, należałoby zadać podstawowe pytanie: jaki sens wychowawczy dla dzisiejszych pokoleń mają nazwiska kontrowersyjnych i niejednoznacznych postaci, które już dawno przeszły do historii? Dlaczego nie antycypujemy przyszłości, tylko ciągle zapatrzeni jesteśmy w przeszłość, która przecież nie jest ani świetlana, ani chwalebna?
Mity do obalenia
Wniosek, jaki wynika z kolejnej książki Profesora Modzelewskiego odnosi się przede wszystkim do postulatu przewartościowania oficjalnie zadekretowanej przez świat polityki i mediów tzw. narracji historycznej. Trzeba powrócić do studiowania archiwów, zrewidować doktrynę państwową, a przede wszystkim odejść od tzw. polityki historycznej, opiewającej heroizm i martyrologię tych, którzy niekoniecznie w świetle faktów zasłużyli na pamięć i sławę.
Wydaje się, że nadchodzi czas wymiany elit politycznych w Polsce. Będzie dobra okazja, aby po nowemu spojrzeć na legitymizację rządów nie tylko Józefa Piłsudskiego. Trzeba będzie przede wszystkim odbrązowić ruch „Solidarności”, finansowany z zachodnich funduszy, a także spojrzeć na uczciwość postaci symbolizujących ten ruch, od Lecha Wałęsy zaczynając (jego zresztą dotąd nie oszczędzano), ale także kardynałów, biskupów i świeckich arywistów, od Leszka Balcerowicza począwszy. Trzeba wreszcie postawić pytania o nieuchronność takiej, a nie innej ścieżki transformacji w stronę kapitalizmu, której kosztów społecznych nikt dotąd nie chce policzyć.
Potrzebna jest poważna dyskusja o statusie międzynarodowym Polski. Czy jest on warunkowany naturalnym prestiżem i dobrą reputacją Polski, czy tylko opiera się na woli hegemonicznego imperium i jego kosztownym parasolu ochronnym. Nikt zresztą nie jest w stanie ocenić realnych wartości amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.
Bezsensowna kasandryczna narracja antyrosyjska ma służyć zdobywaniu powszechnego społecznego poparcia dla proamerykańskiej polityki. Przy okazji powstaje pytanie, jak określana jest tzw. wola większości, bez uwzględnienia której wyrażono zgodę na stacjonowanie i utrzymanie obcych wojsk oraz na kosztowne inwestycje zbrojeniowe. Ta polityka wcale nie jest „nasza”, jak często definiuje ją Profesor. Ona jest polityką konkretnego rządu i to ten rząd (tak jak poprzednie i każdy kolejny) powinien ponosić za nią odpowiedzialność, a nie my wszyscy. W tych hasłach o „naszości” pobrzmiewa naiwne zawołanie, że „nie oddamy ani guzika”, po czym w razie zagrożenia pierwsi „wieją” politycy i dowódcy.
Antyrosyjskość nie popłaca także na salonach europejskich. Nawet w najbliższym sąsiedztwie nie uległy jej takie państwa, jak Węgry (niby największy sojusznik w regionie), Słowacja, Węgry czy Austria. Niemcy i Francja prowadzą dwutorową politykę wobec Rosji (trochę sankcji i trochę biznesu). Inni, jak Włosi czy Hiszpania wolą robić interesy i nie wygłupiać się z krytyką Putina.
Mit potęgi III RP
Podnosząc problem polskiej tożsamości międzynarodowej Autor brutalnie odkrywa to, co jest istotą polskiego kapitalizmu, bogacenie się, by jak najszybciej pożegnać się z polską biedą. Realia pokazują, jak Polska została zmarginalizowana w międzynarodowym podziale pracy w porównaniu z PRL („umieliśmy produkować statki i samoloty, nawet odrzutowce”). Peryferyzacja państwa polskiego w systemie międzynarodowym jest faktem.
Polski kapitalizm jest patologiczny i postkolonialny. Przywileje dla tzw. zagranicznych inwestorów kosztem polskiej konkurencji są dowodem działania rządzących na szkodę Polaków. Przeprowadzone w imię obcych interesów „odprzemysłowienie” Polski pokazuje, że był to rezultat zamierzonego działania, a nie przypadek. „Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi »partnerzy strategiczni« narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku”.
Można by postawić pytanie, po co nam historia, jeśli zamiast „magistra vitae” prowadzi ona do ogłupiania mas i cynicznej gry politycznej. Przed historykami młodego pokolenia stoi przede wszystkim zadanie uwolnienia badań od ich instrumentalizacji politycznej. Czas skończyć z anachronizmami i parodią dyskusji historycznej o „geniuszach narodu”. Należy odbrązowić postaci wyniesione na pomniki (w tym także „polskiego papieża”), zrewidować pod kątem prawdy ich kariery, napisać nowe biografie i rzetelnie osądzić minione formacje polityczne. Wtedy przyjdzie także czas na osądzenie elit III RP, które powtarzając błędy przeszłości stały się wykonawcą obcych interesów.
Co szczególnie dziwi, to nie tylko brak kwalifikacji dzisiejszych przywódców (tak jak kiedyś Piłsudskiego) do poruszania się w sieci złożonych współzależności międzynarodowych. To przede wszystkim brak doświadczenia i kompetencji urzędników zajmujących się zawodowo polityką zagraniczną i międzynarodową. Tak jak kiedyś „chłopcy komendanta”, tak obecnie „chłopcy Kaczyńskiego” nie mają „zielonego pojęcia” o wyrafinowanej grze między potęgami. Tyle, że 100 lat temu świat był mimo wszystko mniej skomplikowany niż jest obecnie.
Co zamiast mitów?
W tym kontekście pojawia się zasadnicze pytanie, skąd w czasach byle jakiej edukacji i upartyjnionej rekrutacji kadr urzędniczych brać fachowców do rządzenia państwem. „Onetinteligencja” i „patointeligencja” są z pewnością dziećmi naszych czasów, „terroru obowiązującej głupoty”, „północnoatlantyckiej poprawności” i Bóg wie jeszcze, jakich innych patologii. To jednak nie oznacza zaniechania wysiłków na rzecz racjonalizacji polityki.
Powrót do lektury eseju Maxa Webera O zawodzie polityka powinien być pierwszym zadaniem każdego, kto ma ambicje spełniania się w życiu publicznym. Należy przywrócić rzeczywistą służbę cywilną i oddzielić stanowiska polityczne od zatrudnianych na drodze konkursowej funkcjonariuszy urzędów publicznych. Wraz z ruchem protestu społecznego trzeba zacząć budować kompleksowy program przebudowy ustroju Rzeczpospolitej, zanim ona upadnie.
W kontekście znawstwa Rosji należałoby stworzyć nowe ośrodki badawcze i propagujące wiedzę o Wschodzie. Masa tzw. ekspertów od Wschodu jest dzisiaj skażona myśleniem doktrynalnym. Merytoryczna i finansowa podległość ośrodków wschodnioznawczych instytucjom rządowym (MSZ i MSWiA) powoduje, że stały się one tubami oficjalnej propagandy, a publikowane analizy, raporty i inne materiały nie mają żadnej zobiektywizowanej wartości naukowej.
Zarówno Ośrodek Studiów Wschodnich, jak i Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, nie wspominając o Centrum (anty)Dialogu i (nie)Porozumienia, nawiązują do tradycji Instytutu Wschodniego Wiktora Sukiennickiego sprzed wojny, gdzie kreowano uparcie antyrosyjskie projekty (wtedy antysowieckie), które skompromitowały się historycznie.
Strachy postsolidarnościowych elit
Przenoszenie antysowietyzmu i antykomunizmu na współczesną Rosję należy do ważnych elementów „mitu założycielskiego” elit o rodowodzie posolidarnościowym, rządzących Polską. Z tym wiąże się także delegitymizacja Polski Ludowej. Ludziom wykształconym w tamtej formacji ustrojowej zarzuca się irracjonalnie, że wraz z upadkiem komunizmu nigdy nie przestali być „komunistami”, choć w rzeczywistości nigdy nimi nie byli. Poza tym odmawia się samodzielności i zdolności do krytycznego myślenia ludziom niezależnym od posolidarnościowego obozu władzy. W polemikach i nagonkach prasowych trwa dziwaczny powrót do czasów słusznie potępianych za brak pluralizmu światopoglądowego i wolności wyboru. Liczy się jedna doktryna, jeden obóz i jego racje. Wszyscy inaczej myślący niż „panujący zakon” zasługują na anatemę („zdradzieckie mordy”).
Obecnie rządzący Polską odkrywają, że integracja europejska to nie tyle ograniczanie suwerenności państw – ta od dawna jest fikcją w dobie rosnących obiektywnie współzależności – ile utrata własnej tożsamości. W książce mamy kapitalny wykład na temat procesów naśladowania (imitacji) lepszych (w domyśle uniwersalnych czyli zachodnich) wzorców, które prowadziły w ostatnim stuleciu do ciągłego wypierania się swojej tożsamości (konieczność wyjścia ze spuścizny zaborów, potem równanie do wzorca ustroju radzieckiego, „urzeczywistniającego sprawiedliwość społeczną”, wreszcie „harmonizacji” z Zachodem i mianowania się jego częścią – choć nikt tak nas nie postrzega).
Na przykładzie Rosji można byłoby doskonale prześledzić, dokąd prowadziła ją tzw. europeizacja. Ciągłe ścieranie się dwu tendencji – okcydentalistycznej i słowianofilskiej (potem eurazjatyckiej) - prowadziło do katastrof geopolitycznych. Największą z nich stanowiły rewolucje rosyjskie 1917 roku. Autor konstatuje, że „nasze i rosyjskie naśladownictwo skutkuje prowincjonalizmem i brakiem innowacyjności – kopiujemy cudze wzorce, lekceważymy własną odrębność lub nawet nią pogardzamy”. Sztuką jest – i to zadanie należy do elit politycznych i intelektualnych kraju – aby pogodzić tendencje uniwersalizacyjne z ochroną tego, co partykularne i osobne.
W dobie globalizacji i rewolucji informatycznej nie sposób uciec od dyfuzji kulturowej, ale to nie oznacza bezmyślnego przejmowania wszystkich wartości z zewnątrz kosztem rodzimej specyfiki. Do niej należy m.in. ciągłość dorobku kulturowego i materialnego Polaków, a to implikuje zasadniczą rewizję w podejściu do wszystkich pokoleń powojennych.
Straszenie potencjalną agresją Rosji, to strzelanie sobie w stopę. Bo kto zechce inwestować w Polsce, jeśli miałby następnie wszystko stracić. Demonizując zagrożenie ze strony Rosji, rządzący sami sprowadzają się do roli protektoratu. Dramatycznie ogranicza się bowiem pole manewru, przyjmując zabójczą dla własnych interesów interpretację, że wszystko co krytyczne wobec USA, automatycznie działa na korzyść Rosji.
A może by inaczej?
Omawiana książka jest wezwaniem do debaty publicznej na temat stosunków polsko-rosyjskich, „niezastrzeżonej wyłącznie dla ludzi opętanych (?) strachem przed Rosją”. Jest też prowokacją intelektualną wobec, pożal się boże, polskich „sowietologów-rusologów”, którzy we wszystkich ruchach społecznych na Wschodzie (a więc obecnie na Białorusi, a wcześniej na Ukrainie i w Gruzji) widzą jedynie objawy postaw „prozachodnich” i „antyrosyjskich”. Do głowy im nie może przyjść, że są też Białorusini i Ukraińcy prorosyjscy, marzący o dobrym sąsiedztwie z Rosją, pragmatycznej i przyjaznej współpracy.
Współczesną Polskę zalewa ocean wiedzy potocznej, prymitywnego mędrkowania, odwoływania się do mitów i uprzedzeń, ksenofobii i pogardy dla tolerancji. Zalewa nas propaganda, której stylu i manipulowania treściami nie powstydziliby się funkcjonariusze machin propagandowych państw totalitarnych XX wieku.
W Polsce nigdy nie rozumiano podstawowej reguły życia międzynarodowego: w rywalizacji wielkich potęg, myślących w kategoriach realizmu politycznego (przede wszystkim interesów i siły), mniejsze państwa, kierujące się idealizmem, nie mają szans na wymierne sukcesy, nie mówiąc o zwycięstwie czy pokonaniu przeciwnika.
Idealiści i romantycy w ostateczności zawsze przegrywają z realistami i pragmatykami. Tylko ci ostatni gwarantują jaką taką stabilność.
Dlaczego tak oczywista prawda wynikająca z historii, nie może przebić się do świadomości kolejnych pokoleń Polaków? Dlaczego naiwność i zwyczajna głupota rządzą zachowaniami polityków, którzy powołują się na społeczną legitymizację swojej władzy, gdy w rzeczywistości są uzurpatorami z powodu swojej przebiegłości i hipokryzji (co innego deklarują w wyborach, a co innego realizują)? Jak długo jeszcze będziemy stawiać te i podobne pytania, aby doprowadzić wreszcie do zmiany sytuacji?
Stanisław Bieleń
Katedra Studiów Wschodnich, Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW
* Inicjatywę Trójmorza – zgodnie z planami Waszyngtonu – promuje się jako nowy „kordon sanitarny” dla osłabienia Unii Europejskiej i przeszkodzenia w jej integracji z rynkiem rosyjskim
Powyższy tekst to obszerne fragmenty wystąpienia prof. Stanisława Bielenia na konferencji „O stosunkach polsko-rosyjskich – czy Polacy są rusofobami?”, jaka odbyła się 26.11.20 w Krubkach Górkach.
Wyróżnienia i podkreślenia pochodzą od Redakcji SN.
Recenzję omawianej książki prof. W. Modzelewskiego zamieściliśmy w SN 12/20 - Cud nad Wisłą - historia bez lukru
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2348
Naukowa twórczość Profesora Wiesława Dobrzyckiego koncentrowała się na wydobywaniu pierwiastków tożsamości poszczególnych krajów, państw i regionów Ameryki Łacińskiej, będących od dwóch wieków w cieniu największego mocarstwa hemisfery zachodniej, a także hegemona światowego - Stanów Zjednoczonych.
W nawiązaniu do tego spojrzenia proponuję rozważenie kilku aspektów zmierzchu potęgi amerykańskiej przez pryzmat erozji mitów leżących u jej podstaw. Nie jest to zadanie łatwe, choćby ze względu na wzmożenie emocjonalne i moralizatorstwo wokół wojny na Ukrainie. Krytyczna analiza mocarstwa hegemonicznego Zachodu wywołuje zgodnie z syndromem myślenia grupowego atak ze strony obrońców „absolutnej i jedynej” prawdy. Zgodnie zresztą z panującą w USA poprawnością polityczną, dyktowaną przez establishment polityczny i media głównego nurtu, każda krytyka płynąca z zewnątrz mocarstwa jest dowodem na „antyamerykanizm”, inspirowany zwykle przez wrogie siły. Można na ten temat znaleźć wiele potwierdzeń w tekstach dostępnych w sieci Internetu.
Przekonanie o wyjątkowości
Rozpad ZSRR i zniknięcie całego bloku wschodniego na początku ostatniej dekady XX wieku wywołały w Stanach Zjednoczonych poczucie triumfu, który najbardziej lapidarnie i metaforycznie wyraził Francis Fukuyama w słynnej frazie o „końcu historii”. Od tego czasu tzw. reszta świata miała przyjąć wzorce zachodniej demokracji liberalnej, a kapitalizm miał rozwijać się bez żadnych ograniczeń w skali globalnej. Było w tym przekonaniu sporo samozadowolenia i pychy, a także zwykłego lekceważenia i braku szacunku dla rozmaitych odmienności naszej planety.
Atak Stanów Zjednoczonych na Irak w 2003 roku, zakończony „pyrrusowym zwycięstwem”, spełnił jedną ważną rolę w psychologii politycznej Ameryki. Pozwolił pozbyć się czy zapomnieć o syndromie wietnamskim. Obecnie mało kto ośmieli się wrócić do tamtej haniebnej wojny, a uwaga świata koncentruje się na innym agresorze i jego ofierze. Stany Zjednoczone stoczyły w okresie powojennym wiele własnych, często niepotrzebnych wojen. I w praktyce, mimo przeważającej siły nad arbitralnie wskazanym wrogiem, wszystkie te wojny przegrały. Najbardziej spektakularną klęskę poniosły w Afganistanie. Kabul w sierpniu 2021 roku stał się synonimem „drugiego Sajgonu” sprzed 46 lat, po którym wiarygodność strategiczna przywództwa amerykańskiego w systemie międzynarodowym dramatycznie spadła. Dlatego tak ważna dla odbudowy reputacji i wiarygodności Ameryki stała się wojna na Ukrainie w 2022 roku, niosąca trudne do przewidzenia implikacje dla całego systemu międzynarodowego.
Stany Zjednoczone od czasów „zimnej wojny” pozostały na stanowisku manichejskiego podziału świata na Dobro i Zło, przypisując sobie rolę gwaranta wartości liberalnej demokracji. W ideologii amerykańskiej nie ma miejsca na tolerowanie innych systemów ustrojowych ani odmiennych wizji ładu międzynarodowego. Taka postawa jest wynikiem przyjęcia kilku mitów w polityce zagranicznej USA, które utrudniają rozpoznanie rzeczywistości międzynarodowej waszyngtońskim elitom i uniemożliwiają podejmowanie racjonalnych decyzji. Mity jako fałszywe przekonania utrudniały poznanie prawdziwej rzeczywistości, choćby w odniesieniu do demokracji przedstawicielskiej, kapitalizmu wolnorynkowego czy idei postępu. Uzyskały one dzięki skutecznej propagandzie wydźwięk pozytywny, ponadczasowy i niemal mesjanistyczny.
Stało się to w długim procesie „socjalizacji”, z udziałem kościołów, mediów masowych, korporacji i grup nacisku oraz partii politycznych. W ostatnich dekadach coraz większą rolę w upowszechnianiu wiary w prawa człowieka i demokrację odgrywały media społecznościowe. Internet okazał się najsilniejszą bronią Zachodu przeciw reżimom niedemokratycznym, choć niekoniecznie konsekwentnie i uczciwie pokazującym Amerykanom takich sojuszników, jak Arabia Saudyjska i wiele innych bliskich „ideowo” dyktatur.
Podkreślanie atrakcyjności amerykańskiego ustroju stało się ważnym elementem propagowanej od lat soft power, którą piewcy, tacy jak Joseph S. Nye, uczynili podstawą amerykańskiej reputacji i wiarygodności. Na skutek metodycznej indoktrynacji i propagandy wielu ludzi na świecie, łącznie z badaczami systemów politycznych, uwierzyło w ten amerykański fenomen. Zapomina się jednak, że kolejne kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych stanowią festiwal kłamstw, korupcji i dezinformacji. Nie mówiąc o manipulacjach przy systemie wyborczym i wybiegach przy liczeniu głosów oraz ogłaszaniu zwycięzcy. Nie bez powodu Ameryką wstrząsnął w styczniu 2021 roku protest zwolenników pokonanego Donalda Trumpa na taką skalę, jakiego nigdy dotąd nie było.
Źródła mitologii o szczególnym powołaniu Stanów Zjednoczonych (idea wyjątkowości – ekscepcjonalizmu) tkwią w początkach kolonizacji Ameryki, przybyciu z Europy do „ziemi obiecanej” pionierów i odkrywców, którzy nowy kontynent uznali za terra nullius, odmawiając rodowitym mieszkańcom tych ziem prawa do istnienia (1). Eksterminacja ludności indiańskiej jest jedną z najczarniejszych kart historii Stanów Zjednoczonych.
Przez ponad dwa stulecia dziejów w USA wykształcił się jednak pewien „szantaż moralny”, który nie pozwalał „patriotycznym” politykom, ani zwykłym obywatelom na przyznanie się do prawdy. (Dotyczyło to także Czarnych Amerykanów, którzy w historii swoich przodków widzą „zbrodnię tysiąclecia”). Gdy jako jeden z pierwszych upomniał się o prawdę historyczną historyk z Uniwersytetu Bostońskiego Howard Zinn, nazywano go zdrajcą i grożono zamachami na jego życie.
Dominująca opowieść o dziejach Stanów Zjednoczonych oparta była na biblijnym micie „światłości świata i miasta na wzgórzu leżącym” – zgodnie z metaforą pastora Johna Winthorpa, użytą w 1630 roku w kazaniu wygłoszonym przed wyprawieniem się pierwszych kolonistów za Atlantyk. Powtarzano ją wielokrotnie w oficjalnych wypowiedziach prezydentów amerykańskich. Misją dziejową Stanów Zjednoczonych jest w tej narracji szerzenie wolności na świecie, a status potęgi ułatwia realizację tego zadania. W imieniu „cywilizowanego” świata USA gotowe są interweniować wszędzie, gdzie odmawia się wdrażania uniwersalnych wartości w życie. Pod przykrywką „interwencji humanitarnej” zrodziła się doktryna, której zastosowanie znalazło dobitny wyraz w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku (Bośnia i Hercegowina, Irak, Libia i in.).
Indiańskie zagrożenie i strach przed nim zmitologizowano w literaturze i hollywoodzkich produkcjach filmowych o bohaterach Dzikiego Zachodu. To nie Amerykanie – napastnicy i zdobywcy – stanowili zagrożenie dla Indian. To „czerwonoskórzy” siali strach, napadając na „poczciwych” pionierów i pielgrzymów do Nowego Świata. W tę tendencję „geopolityki strachu”, ale już w coraz szerszej skali zaczęto wpisywać wszystkie państwa, które stanęły w pewnym okresie na drodze realizacji interesów mocarstwowych USA – Meksyk, Hiszpanię, Kubę, Niemcy, ZSRR, Japonię, Rosję, Koreę Północną, Iran, Irak, Syrię, Libię, Wenezuelę i Chiny. „Mit zagrożenia” stał się istotnym instrumentem w kształtowaniu ekspansywnej strategii bezpieczeństwa, polegającej na odwracaniu znaczeń wroga i agresora.
Po rozpadzie ZSRR znikło zagrożenie ze strony komunizmu, ale pozostała Rosja, która mimo słabości wyrosła w ujęciu tej filozofii do miana kolejnego wcielenia Zła. Jej agresje na Ukrainę w 2014 roku i 2022 roku stały się podstawą samospełniającego się proroctwa. Znów zatriumfowała logika usprawiedliwiania interesów USA, oparta na odwracaniu znaczeń i hipokryzji. Negowano przede wszystkim swój udział w „przeciąganiu” Ukrainy na stronę Zachodu. Interesującą strategią stało się prowokowanie drugiej strony do ataku, co stanowi podstawę uzasadnienia dla sankcji i odwetu. Do tego dochodzi potępienie ze strony tzw. społeczności międzynarodowej, która „murem” stoi za Ameryką (co nie do końca jest prawdą, bo przecież najludniejsze państwa świata – Chiny i Indie - zajmują w tych sprawach własne stanowisko).
Często dzieje się tak, że międzynarodowa opinia publiczna jest wprowadzana w błąd przez będące pod wpływem agend rządowych USA media masowe. Arbitralnie wskazują one winowajcę, przypisując mu najgorsze cechy, zasługujące na moralne potępienie, a nawet fizyczną likwidację. Tak było z atakiem na Irak Saddama Husajna, z napaścią na Libię Muammara Kadafiego, tak jest także obecnie w konflikcie z Rosją Władimira Putina. Wejście państw zachodnich na Ukrainę w 2013 roku spowodowało narastające napięcia między Moskwą a Kijowem. Ich podsycanie przez Zachód potęgowało w Rosji „syndrom oblężonej twierdzy” (S. Bieleń, Syndrom oblężonej twierdzy, SN 1/18) i ostatecznie sprowokowało ją do agresji.
Zrozumienie tych mechanizmów nie jest dla wielu obserwatorów łatwe, o czym świadczy emocjonalna reakcja wielu środowisk opiniotwórczych, bez woli i chęci zrozumienia motywów postępowania stron. W debacie o wojnie na Ukrainie mamy do czynienia z niezdolnością i niechęcią wyważenia obiektywnych i subiektywnych uwarunkowań oraz nieumiejętnością przyczynowego wyjaśniania zjawisk i procesów. Pod wpływem jednostronnej amerykańskiej narracji upowszechnia się tendencja do absolutyzowania we wszystkich sprawach własnej racji, tak jakby druga strona żadnych swoich racji nie miała.
Takie postawy eliminują jakiekolwiek możliwości wypracowania kompromisów na drodze dyplomatycznej, a dehumanizacja oponenta i atawistyczna wrogość do drugiej strony na długie lata grzebią jakąkolwiek szansę porozumienia.
A przecież w stosunkach międzynarodowych nigdy nie udawało się skutecznie wykluczyć kogoś ze wspólnoty międzynarodowej na zawsze. Przeciwnie, upokorzenia pokonanego narodu rodziły odruch odwetu i rewanżu, które niosły jeszcze tragiczniejsze konsekwencje niż wcześniejsze zbrodnie. Przypadek Niemiec weimarskich jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Gdy spogląda się na cywilizację Zachodu, to w ciągu ostatnich pięciuset lat narzuciła ona „reszcie świata” swoją dominację, często za cenę eksterminacji ludów i dewastację ich kultur. Potomkowie dawnych mieszkańców Ameryk mówią obecnie w językach przybyszów z Europy, a Afroamerykanie często nie mają żadnego pojęcia o swoich przodkach, przywożonych na plantacje jako siła robocza. Warunkiem zdobycia jakichkolwiek karier i pozycji zawodowych jest całkowite wtopienie się w kulturę świata zachodniego. Widać to na przykładzie karier Colina Powella czy Condolizzy Rice w USA. Zwolennicy obrony swojej tożsamości są nadal marginalizowani i piętnowani.
Mit uniwersalnych wartości
Przewagi cywilizacyjne (rewolucje technologiczne, przemysłowe i naukowe) Zachodu dały mu poczucie wyższości nad innymi kulturami i regionami świata. Zbiorową wyobraźnię ludzi Zachodu wypełniono przekonaniami, często fałszywymi, że ich rządy, gospodarka, organizacja struktur społecznych, armia, prawo, a nawet religia, są lepsze niż wszystkich pozostałych mieszkańców Ziemi. Już w 1801 roku Thomas Jefferson podczas zaprzysiężenia na prezydenta nazwał republikę „imperium wolności”. Ten geopolityczny twór, wyrastający z pnia niewielkich kolonii angielskich dokonał podboju Ameryki Północnej, roztoczył kontrolę nad Ameryką Południową („siostrzanymi republikami” według doktryny Jamesa Monroe), a wraz z wybuchem I wojny światowej, za prezydentury Thomasa Woodrowa Wilsona, wyartykułował „wielki projekt demokratycznego imperializmu” (orędzie do Kongresu z 8 stycznia 1918 roku).
Wilsonowski „internacjonalizm” stał się znakiem rozpoznawczym pouczania przez Stany Zjednoczone innych państw, jak mają żyć, ale także wymuszania i podporządkowywania przy pomocy legalnych i nielegalnych środków, w tym interwencji zbrojnych, posłuchu i subordynacji. Tylko niektóre państwa zdołały obronić swoją specyfikę i tożsamość. Należą do nich przede wszystkim Chiny i Rosja. To ich opór spędza z oczu sen amerykańskim strategom, którzy odrzucają koncepcję realizmu cywilizacyjnego, postulującą uznanie pluralizmu wartości i interesów jako podstawy współżycia międzynarodowego.
Centralny mit Zachodu, składający się na ideologię liberalizmu jako podstawy demokracji, wolnego rynku i praw człowieka, polega na przypisywaniu tym wartościom uniwersalnej wagi i znaczenia. Jego kształtowanie zaczęło się wraz z epoką podbojów kolonialnych, którym towarzyszyło przekonanie o misji cywilizacyjnej Europejczyków i „brzemieniu białego człowieka”. Liberalny pogląd na świat miał wyrażać nie tylko uniwersalne wartości Zachodu, ale orientować na nie inne regiony globu. W ten sposób miała zwyciężyć wizja ładu międzynarodowego, którego liderem miały być Stany Zjednoczone.
USA od początku swojego istnienia promowały ideały demokracji liberalnej, często w samej Ameryce niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Unikalna forma polityczna, jak pokazywał to Alexis de Tocqueville, miała polegać na radykalnej decentralizacji państwa. Z czasem okazało się jednak, że silne państwo wymaga centralizacji w dziedzinie wojskowości i polityki zagranicznej. Tymi sprawami włada udzielnie prezydent poza kontrolą innych władz (ustawodawczej i sądowniczej) oraz stanów.
Amerykańska demokracja od początku stała się ustrojem dla wybrańców, przedstawicieli „białej rasy panów”, którzy stworzyli na długie lata system segregacji rasowej (apartheidu), co przeczyło uniwersalizmowi wolności, równości i prawa do własności. Był to ustrój „elitarnej” demokracji, do którego bardziej pasuje określenie „oligarchii” czy „plutokracji|”. Wzniosła retoryka wolnościowa kolejnych prezydentów wpisuje się w doskonałą mistyfikację informacyjną.
Istotą rzetelnej diagnozy ustroju amerykańskiego jest to, że chroni on formalne prawa polityczne, ale pomija regulację stosunków między kapitałem a pracą (tzw. prawa socjalne). Państwo jest służebne wobec kapitału, a wielkie korporacje cyfrowe, wydobywcze, zbrojeniowe czy konglomeraty finansowe decydują o funkcjach władzy politycznej (tzw. urynkowienie, deregulacja i prywatyzacja państwa). Podstawą gospodarki jest pogoń za zyskiem i zagwarantowanie bezpiecznego dysponowania własnością, traktowanie ludzi jako konsumentów, znoszenie barier inwestycyjnych, ograniczanie podatków dla najbogatszych w imię stymulowania biznesu, marginalizowanie związków zawodowych i in.
Stany Zjednoczone zaczęły w sposób zorganizowany promować i propagować wartości demokracji, praw człowieka i wolnego handlu stosunkowo wcześnie, bo z początkiem XX wieku, przy pomocy rozmaitych środków: radia, a następnie telewizji, agencji rządowych, z których najbardziej znana to U.S. Agency for International Development (USAID), ośrodków kultury, think tanks (jak Council on Foreign Relations oraz Brookings Institution), licznych fundacji pozarządowych, ale i finansowanych przez rząd, jak np. National Endowment for Democracy. Stałą praktyką stało się przyciąganie przy pomocy stypendiów na amerykańskie uniwersytety zagranicznych studentów (zwłaszcza w dziedzinie ekonomii i administracji biznesu). Po ich powrocie do rodzinnych krajów mieli oni przyczyniać się do upowszechniania i internalizacji wartości Zachodu, stając się często elementem składowym kompradorskich elit.
Amerykańskie elity polityczne i gospodarcze już w trakcie II wojny światowej uznały, że „berło przywództwa światowego” po klęsce Imperium Brytyjskiego przejdzie w ich ręce, że nadchodzi „pierwsze stulecie Ameryki jako dominującej potęgi na świecie”. Przewaga gospodarcza USA i zdolności strategiczne oparte na planetarnej sieci baz wojskowych od Arktyki do Przylądka Dobrej Nadziei i od Atlantyku do Pacyfiku stanowiły dźwignię wcielania w życie „wizji wszechmocy”.
Przeciwważenie potęgi amerykańskiej przez ZSRR, a przede wszystkim klęska w Wietnamie podważyły amerykańską pewność siebie, ale złudne wizje wszechmocy powróciły po rozpadzie bloku wschodniego. Przekonanie o szczególnym przeznaczeniu Amerykanów, „wybranych przez Boga” (2) stało się podstawą praw i obowiązków USA w przewodzeniu i dominacji nad „resztą świata”. Neokonserwatywni „triumfatorzy” znowu zaczęli marzyć o „unipolarnym momencie” i amerykańskiej „supremacji” (3). Hegemonia Ameryki miała zapewnić światu pokój, dobrobyt i bezpieczeństwo. To, że w obronie tych wartości USA wykorzystują rozmaite formy i środki przymusu jest uzasadnione prawomocnością ich przywództwa, z jednej strony będącej rezultatem potęgi, a z drugiej – przyzwolenia ze strony całego Zachodu.
Promowaniu wartości zachodnich służyła globalizacja, którą neoliberałowie uznali za nieuchronną (zgodnie z formułą wypowiedzianą przez Margaret Thatcher: „There is no alternative” – TINA). W konsekwencji państwa zostały poddane rygorom globalnej ekonomii, przypominającym dyktat z czasów totalitarnych. Instytucje nadzoru międzynarodowego – Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a także Światowa Organizacja Handlu – stały się nadzorcami porządku, który nazwano „konsensusem waszyngtońskim”. Co to za konsensus, jeśli jest on narzucany odgórnie i arbitralnie przez współczesnych zdobywców i kolonizatorów państwom słabszym, niemającym wyboru?
Zmiana administracji w Waszyngtonie w 2016 roku, a następnie skutki pandemii COVID-19 obnażyły negatywne konsekwencje globalnej deregulacji, zwłaszcza w sferze uzależnień od powiązań gospodarczych z Chinami, największym rywalem Ameryki. Donald Trump był pierwszym prezydentem, który uświadomił Ameryce jej niemożność narzucania swojej woli „reszcie świata”. W sprzeciwie wobec Stanów Zjednoczonych zaczął się bowiem kształtować nowy porządek, oparty na wielobiegunowości i cywilizacyjnym pluralizmie.
Prezydentura Joe Bidena przejdzie prawdopodobnie do historii jako jedna z ostatnich prób dramatycznej walki o utrzymanie przewag Ameryki w systemie międzynarodowym. Na naszych oczach upadają przy tym mity o wolnościach świata zachodniego. Przy okazji wojny na Ukrainie okazało się, że Stany Zjednoczone kolejny raz wykazują determinację w obronie wartości Zachodu, nie zważając na to, że broniona przez nie Ukraina żadnych standardów demokracji i wolności nie spełnia, nie mówiąc o tym, że wcześniej została zwasalizowana przez Amerykę.
Wojna instrumentem polityki hegemonicznej
Paradoksem jest to, że mimo podziału sceny politycznej na dwie części, reprezentowane przez Partię Republikańską i Partię Demokratyczną, tak naprawdę za wszystkie „krucjaty ideologiczne” ostatnich dekad odpowiadają ci sami ultranacjonaliści i neokonserwatyści, wskrzeszający „wolę zwycięstwa” w zmaganiach z nieposłusznymi wobec Ameryki „tyranami”. Bez względu na polityczne afiliacje kolejne administracje USA wciąż pozostają strażnikami amerykańskiej misyjności, gotowymi w różnym zakresie stosować przemoc w formie interwencji i ekspedycji karnych. (4)
Mamy do czynienia z samonapędzającą się machiną maksymalizacji bezpieczeństwa narodowego poprzez nakręcanie spirali zbrojeń i legitymizację władzy hegemonicznej przy pomocy odpowiedzialności za bezpieczeństwo globalne. Elity amerykańskie, za którymi stoją kompleksy militarne, biznesowe i służby specjalne, wykazują szczególną determinację i gotowość użycia siły w dążeniu do zaspokojenia interesów mocarstwowych. Dlatego wojna należy do trwałych środków w arsenale amerykańskiej polityki zagranicznej (5). Często jednak są to operacje ukryte i tajne, mające na celu dostarczanie uzbrojenia, szkolenie specjalistów, wsparcie rozpoznawcze i in., którego doświadczyła także Ukraina po zmianie władzy dokonanej na drodze coup d’état w 2014 roku.Wniknięcie w specyfikę form oddziaływań międzynarodowych USA, skali wykorzystywanych środków i wyrafinowanych metod przysparza niejednemu autorowi wiele trudności.
W przypadku napaści Rosji na Ukrainę Stany Zjednoczone nie mogą zaangażować się bezpośrednio, ale podejmują wiele starań, aby per procura stanąć zbrojnie po stronie Kijowa. Zachód, jak nigdy dotąd, odnalazł się w pełnej gotowości mobilizacyjnej, aby uwiarygodnić dźwignię solidarności sojuszniczej, wynikającej z art. 5 traktatu waszyngtońskiego. Co jednak zastanawia, „reszta świata” nie wykazuje jakiejś szczególnej mobilizacji w potępieniu Rosji za jej agresywną politykę. Nie aktywizuje się ani Ameryka Łacińska, ani Afryka, a w Azji Wschodniej poza Japonią też nie widać wielkiego poparcia. Co gorsza, wiele wskazuje na to, że Stany Zjednoczone tracą poparcie największego partnera w dziedzinie bezpieczeństwa energetycznego na Bliskim Wschodzie. Arabia Saudyjska realizuje własne koncepcje, które tylko w części odpowiadają planom USA w regionie.
Nie bez znaczenia dla wizerunku Stanów Zjednoczonych jest erozja ich atrakcyjności ze względu na sytuację wewnętrzną. Kryzys pandemiczny i migracyjny, problemy socjalne, polaryzacja społeczeństwa – to wszystko obnaża słabość „amerykańskiego marzenia”. Być może z tych powodów decydenci Ameryki uznali, że na Ukrainie nadarzyła się ostatnia okazja, aby rozbudzić nastroje nacjonalistyczne przeciw Rosji i poprzez wsparcie kolejnej zagranicznej awantury zahamować proces dehegemonizacji świata. Prymitywny patriotyzm tłumiący wewnętrzną opozycję staje się formą ideologicznej legitymizacji przywódczej roli Stanów Zjednoczonych, ale perspektywy załamania gospodarczego i klęski polityki sankcji mogą uderzyć rykoszetem w pozycję hegemoniczną USA, a nawet całego Zachodu.
Niezależnie od sankcji nałożonych na Rosję po agresji na Ukrainę już od jakiegoś czasu Stany Zjednoczone są na wojnie gospodarczej z Chinami. Jej jaskrawym przejawem staje się koniec systemu z Bretton Woods poprzez załamanie dominacji amerykańskiej waluty w rozliczeniach międzynarodowych. Powszechne odrzucenie dolara (zwłaszcza przy zakupie energii) pociągnie za sobą nieuniknioną recesję amerykańskiej gospodarki. Jej zadłużenie zagraniczne wynosi obecnie trzykrotność amerykańskiego PKB, co po ciosie w dolara i inne waluty Zachodu będzie uderzać w stabilność całego systemu zachodniego.
Dramat wojny na Ukrainie na jakiś czas zdejmuje z wokandy publicznej problem traumatycznego schyłku Imperium Americanum. Nie ulega wątpliwości, że USA sprawdziły się w roli koordynatora strategii sojuszniczej Zachodu oraz głównego inspiratora zbiorowego przeciwstawienia się Rosji. To może być głównym pretekstem do opowiadania się Waszyngtonu za jak najdłuższą konfrontacją zbrojną na Ukrainie (wojną by proxy), aby w sferze wewnętrznej i międzynarodowej móc jak najdłużej realizować swoje hegemoniczne role.
USA przy tej okazji kolejny raz potwierdzają swoje pretensje do odpowiedzialności za globalny ład międzynarodowy nie na zasadzie współpracy i współzależności, lecz na zasadzie supremacji jednej strony.
Okazuje się, że hegemonia oznacza stan istnienia i umysłu, z którego Amerykanie dobrowolnie i pokojowo na pewno nie ustąpią. Tkwi to w naturze imperializmu amerykańskiego, którego libido dominandi polega na ciągłym uzależnianiu od siebie różnych obszarów globu w związku z potrzebami kapitalizmu korporacyjnego, którego państwo amerykańskie jest instytucjonalnym oparciem. Procesy uzależniania, kontrolowania i penetrowania innych łatwiej przebiegają w relacjach mocarstwa hegemonicznego z demokracjami niż państwami autorytarnymi. Dlatego te ostatnie stały się największym oponentem Zachodu, a w strategii wojennej nawet wrogiem. Jest to podejście błędne z punktu widzenia interesów Stanów Zjednoczonych, gdyż jednakowo konfliktuje Chiny jak i Rosję, spychając je na pozycje sprzymierzonych strategicznie sojuszników w rywalizacji z Zachodem.
Jaka przyszłość Ameryki?
Niezależnie od wszystkich atutów prymatu Stanów Zjednoczonych pod względem wskaźników potęgi mamy od jakiegoś czasu do czynienia z atmosferą niepewności i poirytowania na szczytach amerykańskich władz. Biorąc pod uwagę rozmaite analogie historyczne współcześni władcy USA doskonale zdają sobie sprawę z tego, że niezależnie od swojej omnipotencji może dojść do takiego „przeciążenia” w wykonywaniu ról przywódczych, nie mówiąc o niezadowoleniu wewnętrznym, że organizacja imperialna nie sprosta globalnym zobowiązaniom. Wszystkie historyczne przypadki klęsk imperialnych, czy to Wielkiej Brytanii, Francji, Portugalii czy Związku Radzieckiego (nie wspominając o imperiach sprzed I wojny światowej) stanowią pouczającą przestrogę, że schyłek panowania może nadejść niespodziewanie, nawet gdy stan zasobów materialnych na to nie wskazuje.
Niemałą rolę w utrzymaniu pozycji przywódczej odgrywa czynnik motywacyjny oraz wola i determinacja społeczna na rzecz utrzymania stanu posiadania (wpływów, kontroli, przymusu). Nie bez znaczenia jest kryzys tożsamości narodowej, co przejawia się w sferze rasowej i etnicznej, nacjonalistycznej i populistycznej, kulturowej i religijnej, a także skonfliktowaniu ze środowiskiem międzynarodowym.
Wiele prognoz wskazuje na dekadę lat trzydziestych (2021-2030) XXI wieku, jako rozstrzygającą o utrzymaniu przez USA statusu hegemona.
Przede wszystkim fenomenalny wzrost potęgi chińskiej skłania obserwatorów do rozwijania rozmaitych scenariuszy na temat ewentualnego starcia Stanów Zjednoczonych z Państwem Środka o prymat i przywództwo światowe. Największą sławę zdobyła teza Grahama Allisona o nieuchronności wpadnięcia rywalizujących gigantów w tzw. pułapkę Tukidydesa.
Z kolei radykalny w swej krytyce Noam Chomsky od lat ostrzega przed katastrofalnymi skutkami dążeń opartych na „wielkiej strategii imperialnej”, eliminującej z równoprawnej gry takie potęgi jak Chiny czy Rosja, ale także lekceważącej instytucje międzynarodowe powołane do stabilizowania systemu międzynarodowego (Radę Bezpieczeństwa ONZ, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, Międzynarodowy Trybunał Karny).
W polskiej literaturze przedmiotu Roman Kuźniar, znany z aplauzu dla „fundamentalizmu neoliberalnego”, przyznaje się do swojej bezradności w obliczu dynamiki zmian porządku międzynarodowego, w którym hegemonia amerykańska narażona jest na konfrontację, jakiej nikt wcześniej się nie spodziewał.
Nie ma wątpliwości, że jesteśmy świadkami erozji globalnej potęgi USA, ale mało kto jest w stanie przewidzieć dynamikę przemian w perspektywie nadchodzących dekad. Ideologizacja strategii międzynarodowej Ameryki wskazuje na brak wizji koncyliacyjnych i propozycji rozwiązań kompromisowych w zderzeniu z nowymi potęgami i „resztą świata”. Amerykański establishment polityczny i militarny nie jest w stanie pogodzić się z utratą historycznych zdobyczy imperialnej hegemonii. Dlatego system międzynarodowy w dotychczasowej strukturze geopolitycznej przechodzi przez ekstremalne wstrząsy i dramatyczne przesunięcia sił.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji SN.
(1) Byli to purytanie – radykałowie, którzy nie tylko chcieli oczyścić (purify) Kościół anglikański z jakichkolwiek śladów pokrewieństwa z rzymskim katolicyzmem, ale od początku buntowali się przeciwko zbyt łagodnej interpretacji Pisma Świętego. Z czasem narodził się fundamentalizm religijny, który jest bazą ideologiczną dla skrajnego konserwatyzmu. Ewangelicka prawica stała się silnym i zdyscyplinowanym zapleczem dla Partii Republikańskiej, tak jak kiedyś dla Demokratów były związki zawodowe.
(2) W kampanii prezydenckiej w 2000 r. na pytanie, jaki filozof wywarł na niego największy wpływ, George W. Bush odpowiedział: „Jezus Chrystus”. Trudno się dziwić, że w wielu środowiskach wywołało to zakłopotanie.
(3) Inwazja na Irak w 2003 roku była strategicznym posunięciem, mającym na celu otwarcie „drugiego amerykańskiego stulecia”. Okazała się tragiczną porażką, rozpoczynającą deimperializację Ameryki.
(4) Za czasów republikanina Ronalda Reagana USA interweniowały w Nikaragui i Grenadzie, za demokraty Billa Clintona w Jugosławii i na Haiti, a za George’a W. Busha w Afganistanie i Iraku. Pokojowy noblista i demokrata Barack Obama zasłynął największą liczbą wyroków skazujących wrogów Ameryki na śmierć. Wszystkie amerykańskie interwencje są przejawem arogancji i militaryzmu Stanów Zjednoczonych i nie mają nic wspólnego z ideałami „wolnego świata”.
(5) Wojna w Iraku podkopała globalną zdolność wyznaczania światowych priorytetów przez Stany Zjednoczone. Dlatego kolejne administracje z ogromną determinacją podejmują działania na rzecz utrzymania hegemonii USA. Przywództwo globalne przybiera różne formy, ale zachowuje ten sam cel.
O doktrynach, jakimi kierują się USA pisaliśmy w SN nr 10/18 - Boskie przeznaczenie oraz Manifest Destiny
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 885
Wojna na Ukrainie prowokuje do różnych przemyśleń, ale i do rosnącego zwątpienia w racjonalność ludzkich wyborów. Zastanawia na przykład, dlaczego wszystkie liczące się siły polityczne w Polsce, środowiska medialne i akademickie, a także wielu przeciętnych obserwatorów przyjęło jedynie słuszną interpretację tej tragedii. Dlaczego tak niewiele osób wyraża przekonanie, że narzucony przez polityków i media sposób przedstawiania wydarzeń nie jest naturalny ani konieczny. Jest to przecież tylko jedna z koncepcji prawdy, która odpowiada interesom części stron zaangażowanych w konflikt.
W oficjalnym mniemaniu o sobie Polacy wydają się być egoistycznymi indywidualistami, budującymi własne wyobrażenia o świecie, zajmującymi osobne stanowiska. Chełpią się sarkastycznym postrzeganiem władzy i wytykaniem rozlicznych błędów w zarządzaniu państwem. Jednocześnie korzystają z różnych nisz wygodnego życia, „niewychylania się”, konformizmu i obojętności. W praktyce uwielbiają karmić się „kolektywną przestrzenią”, „plemiennością”, wspólnymi przeświadczeniami, obsesjami i urojeniami. Choć wielu odwołuje się do mitu o społeczeństwie obywatelskim, to w rzeczywistości nie ma ani skutecznej mobilizacji społecznej na rzecz poprawy doraźnej sytuacji, ani długofalowych działań na rzecz przebudowy świadomości społecznej.
Władza potrafi zastraszać ludzi i ograniczać wyobraźnię zbiorową. Decyduje, co jest wartościowe i osiągalne, a z czego należy zrezygnować. Ludzie otrzymują gotowe „recepty”, jak postępować. Rezygnacja z wątpienia w prawdy oficjalnie zadekretowane prowadzi do ograniczania wolności myślenia i wypowiedzi, zabiera możliwość swobodnego stanowienia o sobie, odbiera wyobraźnię.
"Mówcie pacierze!” - krzyczy prostota
Od dawna wiadomo, że obywatele Rzeczpospolitej nie kierują się przemyślanymi i rozsądnymi motywami, lecz egzaltowanymi emocjami i spontanicznymi odruchami. Najlepszy przykład stanowi odruch entuzjastycznego przyjmowania milionowych mas przesiedleńców wojennych z Ukrainy, bez zastanawiania się nad kosztami ich utrzymania i dalekosiężnymi skutkami dla własnej kondycji ekonomicznej i zgody społecznej. Obowiązuje jedna interpretacja zasadności takich zachowań, a przecież jest oczywiste, że w ten sposób Polska straciła jedną z bezcennych cech – narodowościową jednolitość.
Ta niby-empatyczna postawa wobec obcych jest zabarwiona hipokryzją i swoistą schizofrenią. Dotyczy tak rządzących, jak i każdego obywatela, który nie dostrzega rażącego kontrastu między serdecznym przyjęciem milionów Ukraińców a wrogością wobec migrantów, przekraczających granicę białoruską, uciekinierów z Iraku, Syrii, Jemenu czy Afganistanu przed wojną, głodem, katastrofami ekologicznymi. O różnicy w podejściu do przybyszów decydują zatem kryteria ideologiczne, wyrachowanie i cynizm, a nie empatia czy prawo. Nie chcąc sięgać do uprzedzeń rasistowskich, należałoby jednak zapytać publicznie, dlaczego także Unia Europejska zaakceptowała takie zróżnicowane podejście do migrantów, wszak wszyscy uciekinierzy zasługują na pomoc i humanitarne potraktowanie.
Dramat polskiej mentalności wyraża się w tym, że ludzie w swojej masie – poza nielicznymi wyjątkami - nie chcą uczyć się racjonalnego myślenia, dostrzegać logicznych sprzeczności w swoim postępowaniu, przewidywać skutków własnych decyzji. Wyrastają kolejne pokolenia, które poruszają się w gąszczu informacji, nie umiejąc selekcjonować i weryfikować faktów. Nikt nie uczy falsyfikacji sądów, odróżniania prawdy od fałszu. Słabo przyswajana jest wiedza naukowa, a światopoglądy kształtuje się przy pomocy wiedzy potocznej, powierzchownej, opartej na przesądach, zabobonach, mitach i stereotypach. Ogromne spustoszenie czyni nachalna propaganda i ideologizacja wszystkich sfer życia społecznego. Wielu ludzi nie stać na samodzielne określenie się i podjęcie wysiłku edukacyjnego, który pozwoliłby na wyzwolenie się z „szantażu emocjonalnego”, jaki narzuca pseudopatriotyczna martyrologia, folklorystyczna religijność i wszelkiego rodzaju narodowe kompleksy.
"Ufajcie memu oku i szkiełku”
Jak celnie zauważa w swojej książce Mikołaj Marcela, Polacy ulegają trwałym mechanizmom wymuszania na nich patologicznego posłuszeństwa, które zdominowało wszystkie wymiary życia (Patoposłuszeństwo. Jak szkoła, rodzina i państwo uczą nas bezradności. I co z tym zrobić, Kraków 2022). Przekazy na temat historii, ekonomii czy stosunku do sąsiadów są w dużej mierze narzędziami kształtowania przekonań jednostkowych i zbiorowych, są niewidocznymi formami stosowania przemocy. Uniformizacja poglądów, postaw i zachowań jest rezultatem nie tyle przemyślanej strategii rządzących, ile żywiołowej presji systemowej w sferze edukacyjnej, prawnej czy ekonomicznej. Racjonalizm nakazuje odrzucić myślenie w stylu TINA (There is no alternative! -Nie ma żadnej alternatywy!) - slogan zapożyczony z kampanii wyborczej Margaret Thatcher).
Zwroty w myśleniu i działaniu w sprawach społecznych, gospodarczych, politycznych, kulturowych czy edukacyjnych zależą od sięgania do myślenia alternatywnego. Także pokój można uratować poprzez zwrot ku myśleniu antywojennemu i antymilitarystycznemu! Wojna na Ukrainie nie była przecież ani konieczna, ani niemożliwa do uniknięcia. To nie sam Putin jest jej sprawcą.
Warto byłoby wreszcie wyciągnąć wnioski z licznych publikacji pokazujących inne punkty widzenia. Fanatyzm w zwalczaniu pluralizmu poznawczego w myśl zasady, że wolność słowa i prawda są tylko dla tych, którzy mają odpowiednie poglądy, nieraz kończył się kompromitacją. Jeśli nie zrezygnujemy z narzuconej nam jedynie słusznej i prawdziwej narracji, nigdy nie zrozumiemy złożoności uwarunkowań konfliktu i możliwości jego jak najszybszego zakończenia.
„Wbrew temu, do czego próbuje się nas przekonać, światem nie rządzą abstrakcyjne siły i podmioty czy prawa ekonomii i postępu. To ludzie wybierają swoją drogę, czasami lepiej, czasami gorzej. Przeszłość udowadnia jednak, że zawsze możliwe jest zawrócenie z obranego kursu i wyznaczenie nowego” (Marcela, s. 36-37).
I ja to słyszę, i ja tak wierzę
Ludzie na całym globie stali się ofiarami przemocy, zadawanej przez system oparty na nieograniczonym wzroście gospodarczym, rywalizacji o zasoby i kontroli informacji. Rządzący stają się ofiarą interesów światowej oligarchii, skupionej w wielkich korporacjach, narzucających ciągle nowe technologie i monopolizujących realną władzę. Poza wielkimi potęgami wszystkie inne państwa padają ofiarą „wielkiego resetu”, a pojedynczy ludzie tracą orientację w „labiryncie niepewności”. Właściwie w świetle rosnącego ryzyka wybuchu rozmaitych katastrof (od eskalacji wojen i konfliktów, poprzez pandemie, na utracie zdolności Ziemi do utrzymania warunków życia ludzkości kończąc) lepiej jest żyć w niewiedzy, tworzyć iluzje i nie myśleć o przyszłości.
W przypadku polskich elit politycznych mamy do czynienia z jakimś dziwnym poczuciem determinizmu, kierującym bezwzględnie państwo i społeczeństwo w objęcia „wielkiego protektora” i „światowego przywódcy”. Jest to przemoc hegemoniczna. Jej cechą charakterystyczną jest nie tylko dyktowanie zachowań państwu słabszemu przez silniejszego sojusznika, ale także postawa submisyjna tego pierwszego, wyrażająca się w skrajnej i bezkrytycznej uległości. Takie postępowanie oznacza, że cele i interesy własne są mniej ważne niż cudze. To nieumiejętność obrony swoich praw, umożliwianie narzucania woli przez drugą stronę. Towarzyszy temu nadmierna ufność, dobroduszność, przychylność, podatność na rozmaite ingracjacje (przysłowiowe „poklepywanie po plecach”), bezradność i powszechne przekonanie, że nie istnieją żadne alternatywy dla raz dokonanego wyboru.
Być może wiele z tych cech ma charakter „przyrodzony”, przypisany do polskiego „charakteru narodowego”. Może jest wynikiem dawnych kompleksów, że Polska straciła swoje imperialne szanse w XVII wieku, a ambicje mocarstwowe przepłaciła całkowitą kasacją wiek później. Ale takie usprawiedliwienie byłoby pójściem na łatwiznę. Wiele wskazuje bowiem na to, że przyczyny są całkowicie współczesne i dotyczą kompromitująco niskiego poziomu elit politycznych.
Do struktur władzy publicznej w Polsce trafia coraz więcej ludzi bardzo słabo wykształconych, bez doświadczenia i rozumienia złożoności mechanizmów nawy państwowej. Ignorancja jest wyróżnikiem decydentów politycznych, którzy swoją gorliwością, bezrefleksyjnym zapałem i prymitywną retoryką budują „nowoczesne” standardy rządzenia. Co gorsza, ze względu na swoją niefrasobliwość, arogancję i brak autorefleksji nie zdają sobie sprawy ze skali szkód, jakie powodują w różnych dziedzinach. Mandaty polityczne i powołania urzędnicze na sprawowanie funkcji publicznych po jakimś czasie wygasają. Szkody pozostają zazwyczaj nie do naprawienia.
Jasio być musi przy swej Karusi
Ponieważ system międzynarodowy państw ma charakter hierarchiczny pod względem rozkładu sił, rządzący w każdym państwie powinni być świadomi swojego miejsca w strukturze zależności i „porządku dziobania”. To miejsce nie jest jednak dane czy wyznaczone raz na zawsze. Każdorazowa narracja o nim jest narzuconą formą przemocy. Diagnoza własnej pozycji i świadomość statusu pozwalają na budowanie strategii międzynarodowych, w których jest miejsce na akomodację, ale i swobodę manewru w grze międzynarodowej. Tymczasem polscy decydenci służalczo przyjmują subordynację wobec hegemona jako jedyną możliwą postawę.
Niewiara we własne możliwości i siłę argumentów prowadzi do całkowitej kapitulacji polskiej służby dyplomatycznej wobec amerykańskiego hegemona. Jej świadome rozbicie i pozbawienie kompetencji doprowadziło do paraliżu i marazmu. W żadnym poważnym państwie żaden polityk nie prowadzi samodzielnie polityki zagranicznej czy obronnej. Decyzje są skrupulatnie wypracowywane przez sztaby fachowców, często z różnych opcji politycznych. Resort spraw zagranicznych stanowi tradycyjnie jedną z najważniejszych agend rządowych, definiujących zadania, interesy i cele oraz dobierający środki ich realizacji. Najwyżsi funkcjonariusze jedynie artykułują owe ustalenia w sposób wyważony, licząc się z każdym słowem. W przypadku polskich liderów politycznych spotykamy się z napuszoną pretensją do omnipotencji, brakiem fachowości i odpowiedzialności za słowa. To wszystko czyni Polskę państwem niepoważnym.
Tę ocenę potwierdza szereg zachowań submisyjnych, świadczących o przyjęciu postawy zwasalizowanego klienta wobec silnego patrona, wykorzystującego Polskę do realizacji własnych interesów. Jestem przekonany, że gdyby polskie władze wraz z opozycją naprawdę dbały o narodowy interes, to nie angażowałyby w wojnę na Ukrainie tak ogromnych środków, łącznie z chęcią wysyłania własnych żołnierzy, nie mówiąc o zgodzie na nielegalny zaciąg najemników. Szacowanie ryzyka odwetu ze strony Rosji na wypadek eskalacji tej absurdalnej wojny powinno być jednym z ważnych zadań agend bezpieczeństwa. Ufność w gwarancje amerykańskiego protektora powinna mieć racjonalne, przemyślane granice, wynikające z dotychczasowych niechlubnych doświadczeń, choćby z opuszczenia przez USA Afganistanu w 2021 roku.
A gmin rozumowi bluźni
Za przemocą hegemoniczną idą inne rodzaje przemocy, które dyktują postawy i zachowania polskich polityków, ale i znacznej części społeczeństwa. Jedną z ważniejszych jest przemoc historyczna i towarzyszący jej tzw. szantaż patriotyczny.
Przemoc historyczna jest wynikiem cynicznego manipulowania przy oficjalnej narracji historycznej. Zjawisko to zyskało miano „polityki historycznej”, która polega na świadomym fałszowaniu, przeinaczaniu i zakłamywaniu historii, tworzeniu mitów i legend, które służą doraźnym celom polityków i reżimów politycznych. Co najbardziej uderzające, to nieumiejętność wyciągania wniosków z popełnianych wcześniej błędów. Dotyczy to zarówno dziejów ojczystych, jak i polityki międzynarodowej. Bezgraniczna ufność w sojusznicze gwarancje nieraz prowadziła polskich decydentów do katastrofy. Historyczne fatum, jakie spoczywa na stosunkach Polski z największymi sąsiadami, rządzi walką polityczną i potęguje szkodliwe resentymenty. Jak celnie zauważył Piotr Kimla, „politycy zdają się mieć licencję na to, by po popełnieniu błędów przez poprzedników i przez siebie samych, spokojnie i metodycznie błądzić dalej”.
Przemoc historyczna wyraża się w epatowaniu kolejnych pokoleń tragicznymi przeżyciami sprzed dziesiątków lat. Można odnieść wrażenie, że robi się to wbrew woli różnych bohaterów, którzy nie życzyliby sobie, aby wykorzystywać ich heroizm do instrumentalnych celów. Ideologizacja i upolitycznianie prac Instytutu Pamięci Narodowej w duchu nacjonalistycznym, często jawnie stronniczym, służy niestety podtrzymywaniu narodowej mitologii, sławetnej „obronie dobrego imienia” narodu polskiego, co przyczynia się do tworzenia „błędnego koła”. Reprodukuje system przemocy, w którym przekonania o jakiejś szczególnej misji, wyjątkowości, ofiarności i niewinności Polaków przekazywane są kolejnym rocznikom uczniów i studentów, niezdających sobie sprawy z tego, że tkwią w okowach przemocy historycznej.
Jej konsekwencją jest „szantaż patriotyczny”, polegający na moralnym zastraszaniu przeciwników władzy. Odwołuje się on do psychologicznych mechanizmów piętnowania i zawstydzania, a dalej stygmatyzowania i wykluczania osób kontestujących jej „szaleństwa”. Podstawowym kryterium uznania za patriotę jest identyfikacja z obozem władzy i jego liderem. Wszelki sprzeciw czy też obrona prawa do własnych racji wywołuje odrzucenie, skazanie na miano zdrajcy. „Z nami albo przeciw nam” – to stare hasło konsolidacji zwolenników przeciwko wrogom.
Dziewczyna duby smalone bredzi
Przed laty Andrzej Walicki celnie diagnozował, że w III RP jeden obóz polityczny, radykalna, zideologizowana i demagogiczna prawica, odmawiając legitymacji moralnej wszystkim swoim oponentom, stawia na ograniczanie wolności wyrażania opinii i poglądów, sprzecznych z jej eklektyczną ideologią. Dyktat mniejszości prawicowej, przypisującej sobie szczególne cnoty moralne i zasługi historyczne polega na stosowaniu moralnego rygoryzmu w przywoływaniu do porządku inaczej myślących. Polega na ustalaniu, co jest prawidłowe, a co nie z punktu widzenia mitycznej, nigdy niezdefiniowanej „racji stanu”.
„Szantaż patriotyczny” wynika z powszechnego i bezmyślnego przyzwolenia społecznego na monopolizację przez prawicę („obóz posierpniowy) wykładni dziejowej, całkowicie lekceważącej dorobek kilku powojennych pokoleń Polaków, negującej bogactwo dziedzictwa opartego na różnorodności postaw, wartości i rodzajów zbiorowej pamięci. Ideolodzy władzy usiłują stworzyć mit narodu patriotycznego, popierającego i utożsamiającego się z formacją rządzącą oraz mit narodu zdrajców i nihilistów, działających na szkodę państwa i społeczeństwa. Manichejski podział na dobro i zło przyczynił się do prymitywizacji myślenia i skutecznego ogłupienia ludzi mniej wykształconych i łatwo poddających się manipulacyjnej przemocy.
Presja ideologiczna na myślących inaczej, inwigilacje, upokorzenia i złośliwości, nie mówiąc o szykanach dyscyplinarnych, nadają działaniom władczym państwa charakter opresyjny. Zmuszają ludzi mądrych i odważnych do aktywnego oporu, a mniej odpornych do wycofania się lub emigracji. Wielu stara się przetrwać w izolacji bądź w konformistycznym oczekiwaniu na zmianę.
„Szantaż patriotyczny” jest formą niewidzialnej przemocy symbolicznej. Polega na przypisywaniu sobie przez władzę polityczną prawa ustalania obowiązującej wersji historii, pamięci narodowej i aksjologii, czyli wartościowania ludzi, ich postaw, poglądów i zachowań. Władza wymaga od obywateli nie tylko obowiązku poszanowania takich zasad, ale zakazuje ich kwestionowania. W ten sposób rodzi się system polityczny, który zamiast demokracji liberalnej niesie nam „mesjanistyczną demokrację totalitarną”.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji. Śródtytuły są cytatami z wiersza Romantyczność Adama Mickiewicza.