Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 309
Kolejny raz obchody rocznicy wyzwolenia hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau (27.01.24) były okazją do skompromitowania się wielu komentatorów i polityków. Wcale, albo tylko półgębkiem wymieniano nazwę wyzwolicieli. Każdy normalny człowiek zastanawia się, co Armia Czerwona i jej bohaterowie (najczęściej młodzi żołnierze) z 1945 roku mają wspólnego z dzisiejszą wojną na Ukrainie? Dlaczego nie można im złożyć hołdu za heroizm i poniesioną wtedy ofiarę?
Te prymitywne skojarzenia, narzucane w przestrzeni publicznej, nie pozwalają pamiętać o ludziach, którzy za cenę swojego życia ratowali życie innych ludzi. Dobrze, że chociaż nieliczni jeszcze żyjący Ocaleni nie dają się całkiem zmanipulować i nazywają rzeczy po imieniu. W świetle dzisiejszej mody, gdyby to Amerykanie wyzwolili obóz zagłady, to hołdom nie byłoby końca.
Tkwiąc w teraźniejszości, sięgamy bardziej do pamięci niż do historii. Pamięć odnosi się do codziennego przeżywania przez żywych ludzi czasów doświadczanych osobiście, prywatnie. Jest pielęgnowana i przekazywana (zapośredniczana) międzypokoleniowo. Gdy ktoś nią manipuluje, potrafi przetrwać w uśpieniu, wbrew cenzurze czy społecznemu wyparciu. Ma też prawo do amnezji i zapomnienia. Potrafi wskrzeszać z niebytu, poprawiać i uaktualniać.
Pamięć, nawet wybiórcza i zmitologizowana, jest dla żyjących czymś bardzo ważnym, aktualnym, pełnym symboliki i namiętności. Historia natomiast jest chłodnym przedstawianiem przeszłości z użyciem racjonalnych narzędzi rekonstrukcji, analizy i krytycznego wnioskowania. Dlatego to, co ludzie pamiętają z własnego doświadczenia i przeżycia, historia traktuje jako materiał mglisty, subiektywny, wymagający weryfikacji i relatywizacji.
Historia nigdy nie jest pełna, a zawsze problematyczna. Jeśli brakuje źródeł, a pamięć uległa zatarciu, powstają w niej „białe plamy”. Wystarczy jako przykład przywołać początki państwowości polskiej. Pamięć te luki wypełnia mitologią, zmyśleniem, konfabulacją.
Pamięć potrafi być świadomie selektywna. Przywołuje jedne strony zdarzeń, zapominając o tych niewygodnych czy wstydliwych. Jest bogata w przypomnienia, przywołania i autorefleksję. Obrasta w rytuały i symbole. Ba, ulega instytucjonalizacji. Pamięć instytucjonalna sprzyja umacnianiu kultury organizacji, konsolidacji dziedzictwa, kreowaniu tradycji. „Muzea, archiwa, cmentarze i kolekcje, święta, rocznice, traktaty, sprawozdania, pomniki, sanktuaria i stowarzyszenia są ostatnimi świadkami minionych wieków i tworzą iluzję wieczności. Stąd nostalgiczny aspekt owych przedsięwzięć, pełnych zbożnego i chłodnego patosu” (P. Nora, Między pamięcią a historią, Gdańsk 2022, s. 103).
Mariaż polityki i historii prowadzi do rozmaitych aberracji poznawczych. Przywołując opinię historyka Pierre’a Nory, jednej z najważniejszych postaci francuskiego i europejskiego życia intelektualnego, warto przypomnieć, że „żadna władza polityczna nie może orzekać o prawdzie historycznej”. A jednak tak się dzieje. Mało kogo obchodzi, jak manipulacje przeszłością pomagają w zrozumieniu wyzwań, które niesie przyszłość. Na pewno jednak negatywnie wpływają na dzisiejsze interpretacje „tu i teraz”.
Strażnicy jedynej „prawdy”
W Polsce rozumienie historii najnowszej oddano pod dyktat władzy politycznej, stawiającej przed badaniami i edukacją cele ideologiczne i polityczne, a mniej poznawcze i wyjaśniające. Najbardziej jaskrawym przejawem i formą ingerencji w wolność badań naukowych stało się powołanie w 1999 roku Instytutu Pamięci Narodowej (za rządów Akcji Wyborczej Solidarność, w skład której wchodziło m. in. Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich, ale i z udziałem takich tuzów obrony państwa prawnego jak Andrzej Rzepliński).
Już sama nazwa tej kontrowersyjnej instytucji wskazywała, że polska historia ma stopić w sobie wszystkie indywidualne i zbiorowe pamięci oraz podporządkować je oficjalnej interpretacji, zadekretowanej przez władzę. Na pamięć ludzi różnych, często przeciwnych orientacji ideowych, nałożono gorset „pamięci narodowej”, gloryfikującej polską etniczność, katolicyzm, wyjątkowość, misyjność. Zamiast Instytutu Historii Narodu i Państwa Polskiego powołano jednostkę spełniającą funkcje śledcze i osądzające na zlecenie aktualnie rządzących. Kolektywna, zuniformizowana pamięć ma służyć kształtowaniu patriotycznego narodu i decydować o jego heroistyczno-martyrologicznej tożsamości. Nie ma w niej miejsca na żadne wstydliwe karty kolaboracji, szmalcownictwa, szowinizmu czy klerykalizmu. W ten sposób ma też nadać nową rangę badaniom historycznym, które przybierają charakter „nauki politycznie zaangażowanej”.
U podstaw powołania IPN legło fałszywe przekonanie o szkodliwości polityki „grubej kreski”, głoszonej przez pierwszego niekomunistycznego premiera RP Tadeusza Mazowieckiego. W jej wyniku aparat władzy miał być przesiąknięty poperelowską agenturą. Lustracja osób pełniących funkcje publiczne oraz ściganie zbrodni komunistycznych stały się wytyczną nie tyle studiowania i popularyzowania historii, ile narzędziem uprawiania obsesyjnej „polityki historycznej”, pełnej manipulacji, nieufności, uprzedzeń, uproszczeń i cynicznego odwetu. Trzeba też było skontrastować czasy minione z nową epoką „wolności, demokracji i kapitalizmu”. Im gorzej pokazywano czasy „realnego socjalizmu”, tym bardziej przekonująco wypadały zasługi elit posolidarnościowych w przebudowie ustrojowej. Co z tego, że absolutnie nieprzygotowanych do rządzenia państwem. Na dodatek służebnych od samego początku wobec obcych interesariuszy.
Jeśli instytucja badawcza służy wyłącznie celom propagandy obozu rządzącego, to ją to kompromituje w oczach odbiorców dzisiejszych i następnych pokoleń. Ideologiczne kwalifikowanie tego, co w polskiej historii zasługuje na uznanie, a co na potępienie, jest kwestią bezkrytycznej służby propagandzie. Instrumentalizacja historii i walka z tzw. pedagogiką wstydu zawsze kończy się katastrofą. Albo mnożą się mity, niemające nic wspólnego z rzeczywistością (zob. pomnikomania i apologetyzacja Lecha Kaczyńskiego), albo otumanienie ludzi propagandą przybiera taki poziom, że znika jakikolwiek krytycyzm w pojmowaniu historii najnowszej. Fałszowanie historii powoduje, że ciągle tkwimy w fałszywych ocenach dzisiejszego czasu (Józef Szujski: „fałszywa historia jest mistrzynią błędnej polityki”).
Propagandziści w roli naukowców
W trwającej dyskusji o dalszych losach IPN powinny przeważyć głosy dogłębnej krytycznej analizy dotychczasowych jego dokonań. Ich rachunek wyraźnie wskazuje na wynik negatywny – ideologizację historii i dzielenie narodu według arbitralnie przyjętych ocen przeszłości. Środowisko funkcjonariuszy politycznych, mieniące się badaczami historii i formatujące narodową pamięć jest skażone propagandą i skompromitowane.
Dzisiejszy kryzys szkoły i edukacji historycznej jest zasługą metodycznej delegitymizacji prawdy. Także wynikiem prymitywizacji przekazu, pretendowania do „moralnego drogowskazu” oraz bycia „młotem na myślozbrodnie”. Dlatego rządzącym nie powinno zabraknąć odwagi i determinacji, aby tę „twierdzę zakłamania” usunąć z życia publicznego.
Przyszłość trzeba umieć przygotować na podstawie dobrze rozpoznanych błędów z przeszłości i z uwzględnieniem wrażliwości pamięci o wyrządzonych szkodach i krzywdach. Tymczasem Polsce grozi popadnięcie w kolejne iluzje o wielkich dokonaniach, heroizmie i posłannictwie dziejowym, stawianie pomników pseudobohaterom i pseudopatriotyczne wychowanie młodzieży (absurdem są różne rekonstrukcje historyczne, zwłaszcza tragicznych walk powstańczych).
Dlatego trzeba domagać się zaprzestania ogromnych nakładów finansowych na tę instytucję. Obecnie rządzący powinni się wytłumaczyć, dlaczego spełniają życzenia prezesa IPN, aby w stosunku do roku ubiegłego zwiększać jego finansowanie (z 540 mln do ok. 580 mln zł).
Władza może szybko stracić zaufanie społeczne i swoją wiarygodność, jeśli w wielu żywotnych sprawach zacznie kluczyć i udawać, że skompromitowane instytucje nadal powinny służyć „dobru Rzeczypospolitej”. Instytut Pamięci Narodowej jako jeden z pierwszych powinien być poddany jednoznacznej ocenie, aby nie wahać się co do jego przyszłości. Jego szkodliwa działalność, zatruwająca umysły Polaków, powinna być jak najszybciej zakończona. To jeden ze sprawdzianów sprawczości nowej władzy i jej rzetelnego przewartościowania polityki ostatnich ośmiu lat szczucia na siebie Polaków.
Społeczeństwo polskie jest zróżnicowane, jak każde inne. Składa się z obywateli o różnym rodowodzie, odmiennych afiliacjach światopoglądowych i karierze zawodowej. Jedni urodzili się jeszcze przed wojną (jest ich niestety coraz mniej), inni są dziećmi wojny, a cała reszta ma rodowód PRL-owski (dziadkowie i rodzice), albo szczyci się późnym wiekiem urodzenia. Już to zróżnicowanie wiekowe, decydujące o odmiennym „pochodzeniu ustrojowym” powinno skłaniać do przyjęcia realistycznego założenia, że niezależnie od swoich wyborów i woli wszyscy służyli (i służą) jednej ojczyźnie, takiej, jaka wtedy była. Późniejsze pokolenia, a zwłaszcza rządzący, nie mają żadnego moralnego prawa, aby ich rozliczać ze służby swojemu państwu. Tym bardziej, nie mogą ich karać za winy, których w myśl ówczesnego prawa i własnego sumienia nie popełnili.
Ktoś może takiemu rozumowaniu zarzucić relatywizm. Ale tego właśnie dotyczy pamięć ludzi, którzy służąc takiej czy innej idei są w stanie uzasadniać swoje czyny wolnym wyborem, koniecznością, przymusem czy strachem. Historyk z nadania politycznego nigdy nie odgadnie, co naprawdę leżało u podstaw różnych motywacji, nawet najbardziej haniebnych czynów. Nie ma też prawa występować w roli oskarżyciela i ferować wyroki. Jedynie badacz bezstronny może przybliżyć się do prawdy, ale nigdy nie może być sędzią, a tym bardziej prokuratorem. Od tego jest wymiar sprawiedliwości.
Ludzka pamięć jest wielopostaciowa i zróżnicowana. Dotyka rzeczy jednostkowych, konkretnych, wyjątkowych i niepowtarzalnych. Historię natomiast interesują procesy ciągłości i zmienności w czasie podmiotów zbiorowych, a więc narodu, społeczeństwa czy państwa. Nie ma w niej miejsca na spontaniczność doznań czy indywidualne przeżycia o dużym stopniu afektywności. Historia usiłuje zawładnąć wspomnieniami, deformuje je, przekształca i urabia po swojemu, często według ideologicznej matrycy i obowiązującej poprawności politycznej.
Pamiętniki, donosy i archiwa
Pamięć przekształcona przez historię traci swój bezpośredni charakter. Staje się pamięcią archiwistyczną. Jej źródłem są wszystkie rejestracje „obiektów i faktów”, nawet najbardziej podejrzanych i niewiarygodnych. Obsesja przejmowania i gromadzenia archiwów w Polsce, także tych z czasów komunistycznych, doprowadziła do różnych aberracji poznawczych. Nie udało się odróżnić dokumentów spreparowanych od prawdziwych. Na podstawie niejednej „fałszywki” złamano ludzkie życie.
Badaczy-prokuratorów opanowała jakaś dziwna, niemal religijna żądza gromadzenia reliktów i świadectw tego, co było. W ich mniemaniu wszystko to, co zostanie utrwalone w bazach danych, miałoby służyć „za nie wiadomo jaki dowód przed nie wiadomo jakim trybunałem historii”.
Wraz z zaogniającą się walką polityczną w niejednym kraju występuje mania zbierania i archiwizowania najdrobniejszych śladów aktywności politycznej przeciwników. Temu służą nowoczesne narzędzia rejestracji, podsłuchów czy nagrywania. Katalog rzeczy wartych utrwalenia ciągle się rozrasta, a „instytucje pamięci” rosną w siłę. Ponieważ trudno się dzisiejszym politykom wyzwolić z obsesji i mani prześladowczych, zatem kto wie, czy ratunek dla IPN nie tkwi w takim właśnie rozumowaniu.
Polskie elity posolidarnościowe w jednakowym stopniu są sparaliżowane „grzechem pierworodnym swojego poczęcia”. Nigdy przecież nie wyjaśniono roli czynnika zewnętrznego w kreowaniu nowej rzeczywistości, choć na Zachodzie jest już na ten temat dostępna literatura. Poszukując wszędzie śladów rosyjskiej agentury świadomie odwraca się uwagę od wpływu służb zachodnich. Patriotyczny szantaż ma się w Polsce doskonale. Może warto więc napisać książki nie tylko o „pionkach Putina” (Kacper Płażyński, Wszystkie pionki Putina. Rosyjski lobbing, Poznań 2023), ale także o „pionkach” Waszyngtonu, Berlina, Londynu, Tel Awiwu czy Kijowa na „polskiej szachownicy”?
Pamięć w wielu narodowych perspektywach jest traktowana jako przedmiot badań historycznych. Tymczasem w Polsce urzędowa historia niszczy pamięć jednostkową i zbiorową. Wystarczy przywołać przykład stosunku do PRL jako państwa wielkich awansów społecznych i dynamicznego pokonywania dystansów rozwojowych. Wbrew pamięci o tych dokonaniach narzuca się społeczeństwu jednostronny wizerunek „krwawej dyktatury”, a samą państwowość Polski Ludowej w procesie dziejowym traktuje się jako „czarną dziurę”. Cała nadzieja w tym, że kolejne pokolenia zechcą z zainteresowaniem odkrywać prawdziwe oblicze tamtego okresu. Podobnie zresztą, jak dzieje się z obnażeniem sanacyjnego autorytaryzmu II Rzeczypospolitej.
Pamięć bezpośrednia, osobista, prywatna, ale i zapośredniczona odgrywa szczególną rolę w konstruowaniu indywidualnych tożsamości. Pozwala na udzielenie odpowiedzi na pytanie: kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Bycie Polakiem, podobnie jak bycie Niemcem czy Finem opiera się w dużej mierze na pamiętaniu, że się nim jest. To pamięć i jej psychologiczna internalizacja zapewniają ludziom poczucie ich retrospektywnej ciągłości i pokrewieństwa z pokoleniami przodków.
Aberracje poznawcze
Zapewne nie wszyscy ludzie mają potrzebę zrozumienia, komu i czemu zawdzięczają kształt dzisiejszej egzystencji. Ale chyba w każdym niemal człowieku tkwi chęć poszukiwania tego, co go konstytuuje. Nie bez powodu rodzą się rozmaite mody na odkrywanie swoich korzeni społecznych (chłopki, służące, cham i pan, bękarty pańszczyzny, warcholstwo itd., to tylko niektóre słowa, występujące jako tytuły niedawno wydanych książek), tropienie śladów rodzinnej przeszłości, a nawet odtwarzanie drzewa genealogicznego.
Osobiście uwielbiam odwiedzanie starych cmentarzy podczas podróży do obcych krajów. Każdy, kto był kiedyś w Wilnie czy we Lwowie zgodzi się, że wymowa inskrypcji nagrobnych na Rossie czy na Łyczakowie więcej mówi o znajdujących się tam zasobach polskiej pamięci, niż wiele uczonych opowieści. A cmentarz pod Chicago uświadomił mi kiedyś, gdzie i w jakich warunkach część moich przodków znalazła swoją emigracyjną przystań.
Pamięć materializuje się w zatrzymywaniu czasu, ochronie przed zapomnieniem, w unieśmiertelnianiu postaci, rzeczy, zdarzeń. Każdy z nas, występując w różnych rolach społecznych, buduje swój „pejzaż pamięci”. Im jest on bogatszy, tym większy jest nasz potencjał tożsamościowy. Na przykład moje związki z Uniwersytetem Warszawskim, trwające ponad pół wieku, tworzą podstawy dumy i wiedzy, intelektualnej przygody i barwnej opowieści historycznej. Gdy sięgam do genezy uczelni i pokazuję jej rozkwit od lat dwudziestych XIX wieku, to mi się zdaje, że dzięki identyfikacji poprzez pamięć staję się sam autentycznym uczestnikiem wszystkich wielkich wydarzeń, które miały tu miejsce. Widzę nawet oczami wyobraźni młodego Fryderyka Chopina, gdy w Gmachu Audytoryjnym (Szkole Sztuk Pięknych) przygotowuje się do występu muzycznego w Kościele Wizytek z okazji obchodów święta Bożego Ciała.
Na zakończenie każdemu z rodaków, w tym polityków, radziłbym przeprowadzenie zwykłego ćwiczenia pamięciowego, na ile jego własna wiedza i tożsamość kształtuje się pod wpływem pamięci oficjalnej, jedynie prawdziwej, odgórnie zadekretowanej, by nie powiedzieć patetycznej i spektakularnej (choćby ceremonialne obchody różnych rocznic, na przykład „cudu nad Wisłą” czy klęski powstania warszawskiego), a na ile jest to wynik własnych poszukiwań „sanktuariów prawdy” i „pielgrzymowania” do miejsc niekoniecznie wpisanych w kanon patriotycznej symboliki. Jeśli nad tym choć przez chwilę przystaniemy, to okaże się, że zamiast sporu, czy zapraszać dzisiejszych Rosjan na obchody wyzwolenia Auschwitz spod barbarzyństwa hitleryzmu, ważniejsze jest memento w nas samych o sprawcach zagłady, którym wina nigdy nie powinna być odpuszczona i zapomniana.
Patrząc z perspektywy międzynarodowej, dzisiejszy świat podlega licznym aberracjom poznawczym. Selektywna pamięć rządzi umysłami ludzi, którzy w jednych narodach widzą tylko autokratów i zbrodniarzy, a w innych wyłącznie demokratów i oswobodzicieli. Okazuje się, że te role i wizerunki doskonale się mieszają. Jeśli nie możemy zapomnieć zbrodni hitlerowskich z czasów II wojny światowej i wypominamy dzisiaj zbrodnie rosyjskie na Ukrainie, to dlaczego tak miłosiernie podchodzimy do pamięci o wojnie wietnamskiej i horrendalnych zbrodniach dokonanych przez Amerykanów na narodach Indochin? Dlaczego Amerykanom nie pamiętamy całkiem niedawnych zbrodniczych wypraw do Iraku czy Afganistanu? A przecież można także przypominać historyczne zbrodnie belgijskie w Kongu, hiszpańskie w Ameryce, japońskie w Chinach i Korei itd. A co ze zbrodniczą polityką Izraela wobec Palestyny? Czy naprawdę dyktowana przez rządy interpretacja musi brać zawsze górę nad obiektywizmem i sprawiedliwym osądem? Jak zatem uniknąć ujarzmiania pamięci przez urzędową historię?
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 207
Na naszych oczach odżywa stara teutońska koncepcja Realpolitik. Sięga ona do myśli politycznej dziś już całkowicie zapomnianego Ludwika Augusta von Rochau, który w połowie XIX wieku wyłożył jej zasady.
Ich istotą było dopasowanie politycznych celów do realnych okoliczności, rezygnacja z przekonań i ideałów na rzecz pewnych konieczności, które dyktuje zmieniający się układ sił między największymi potęgami. W polityce międzynarodowej legalizm, prawo czy moralność mają charakter instrumentalny, liczy się przede wszystkim gra interesów i ich zaspokajanie kosztem wyrachowania, cynizmu i kompromisów ideologicznych.
Rochau niczego nowego nie wymyślił, bo reguły „polityki realnej” znane były już od starożytności, a w XIX wieku jej mistrzami byli Metternich, Castlereagh i Bismarck. XX wiek pokazał choćby w okresie II wojny światowej, że dla pokonania Hitlera Churchill był gotów zawrzeć pakt „nawet z diabłem”. Okazał się nim Stalin, a podział na dwa rywalizujące bloki wojskowo-polityczne i zwalczające się ideologie stał się podstawą ładu zimnowojennego.
Złowrogi kontekst Realpolitik zrodził się w bismarckowskich i wilhelmińskich Niemczech, gdy różne „grzechy” w postaci militaryzmu, nacjonalizmu, rasizmu i imperializmu doprowadziły Rzeszę do katastrofy wojennej. Z czasem okazało się, że nowe mocarstwa 20-lecia międzywojennego wcale nie prowadziły mniej destrukcyjnej polityki pod względem poszanowania prawa i instytucji międzynarodowych (III Rzesza, ZSRR). Wzrost potęg totalitarnych wymusił współpracę pozostałych mocarstw na bazie siły, a nie wartości czy ideałów. Inaczej nie doszłoby do zwycięstwa koalicji antyhitlerowskiej.
Po II wojnie światowej zwolennikami Realpolitik w wydaniu amerykańskim byli niewątpliwie dwaj wielcy realiści polityczni – George F. Kennan i Henry Kissinger. Pod wpływem tego ostatniego doszło do niezwykłego przełomu na początku lat siedemdziesiątych ub. wieku. Wraz z Richardem Nixonem, jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i sekretarz stanu, doprowadził on do zakończenia haniebnej wojny wietnamskiej, ustanowienia oficjalnych stosunków z Chinami, uratowania Izraela poprzez dostawy broni podczas wojny Yom Kippur, a przede wszystkim odprężenia z ZSRR, ograniczenia zbrojeń strategicznych i kontroli zbrojeń. Otworzyło to drogę do konferencji bezpieczeństwa europejskiego (KBWE) i rozwoju współpracy międzyblokowej, której beneficjentami stały się wszystkie państwa europejskie. Kissinger nie był przy tym postacią świetlaną. Znany z cynizmu i braku skrupułów był odpowiedzialny za liczne zbrodnie (Kambodża) czy ofiary zamachów stanu (Chile).
Obserwacje historyczne prowadzą do wniosku, że stosowanie się do reguł Realpolitik wywołuje zawsze liczne kontrowersje. Odnoszą się one do demolowania ładu międzynarodowego, opartego na utrwalonych wartościach i przyzwyczajeniach do w miarę wygodnego życia. Realpolitik dynamizuje scenę międzynarodową, jest „akuszerką” zmian geopolitycznych, które nieraz prowadziły do ukształtowania się podstaw nowego ładu, niekoniecznie bardziej sprawiedliwego od swojego poprzednika.
Powroty Realpolitik w stosunkach międzynarodowych mają charakter cykliczny. Trudno więc zrozumieć dzisiejszy szok, spowodowany naiwną wiarą ostatnich dziesięcioleci, że nie powtórzą się nigdy niegodziwe wzory zachowań mocarstw. Nieznajomość historii czy raczej jej interpretacja w duchu romantycznym i utopijnym daje taki oto skutek, że ze wszystkich stron sceny politycznej i medialnej rozlega się szloch, rozczarowanie, wręcz panika i psychologiczna trauma. Wielu polityków straciło polityczną i ideową busolę, a eksperci i doradcy pokazują bezradność, miałkość argumentacji i zwyczajną niekompetencję w analizie stosunków międzynarodowych. A wszystko to jest wynikiem histerycznej reakcji na niespodziewaną i dla wielu wprost niepojętą strategię nagłego przeformatowania stosunków amerykańsko-rosyjskich i transatlantyckich.
Powrót do starych narzędzi
Nie wiem, na ile sama administracja amerykańska jest świadoma powrotu do Realpolitik. Słychać oczywiście odwołania do realizmu politycznego, typowego dla anglosaskiej myśli i doktryny politycznej, a także do zdrowego rozsądku, co przypomina założenia pragmatyzmu amerykańskiego. Tak czy siak, w USA kręgi władcze, także te związane z deep state, doszły do wniosku, że politykę mocarstwa trzeba dostosować do realiów, a nie odwoływać się do ideologicznych manifestów i wzniosłych deklaracji o wyższości „wolnego świata” nad całą resztą. Próby narzucenia wszystkim wartości Zachodu nie powiodły się. Czas więc na akomodację, dostosowanie do rzeczywistych możliwości.
Wspomniany szok poznawczy wynika z niezrozumienia faktu, że Ameryka pod przywództwem Donalda Trumpa wraca do „starych” narzędzi kreowania praktyki, a także analizy stosunków międzynarodowych (siła i interesy). Nazbierało się bowiem tak dużo błędów związanych z postrzeganiem systemu międzynarodowego w kategoriach pozimnowojennego triumfalizmu i optymizmu, że dłużej nie można było trwać przy błędnych założeniach liberalnej wizji ładu międzynarodowego.
System międzynarodowy powraca do wielobiegunowości, co jest rezultatem wzrostu potęgi Chin, odbudowy pozycji mocarstwowej Rosji oraz mocarstw regionalnych tzw. Globalnego Południa. Polityka siły ma swój sens, jeśli przywróci się jej racjonalność, choćby w postaci przeciwważenia mocarstw. Inaczej prowadzi świat do katastrofy, a irracjonalność decyzyjną do działań na własną szkodę.
Od dłuższego czasu w amerykańskiej refleksji intelektualnej pojawiały się ostrzeżenia przed „powrotem historii”, „rewanżem geografii” czy „końcem marzeń” (Robert Kagan, Robert Kaplan). O szansach wdrożenia liberalnych wartości na modłę zachodnią pisano jako o „wielkim złudzeniu” (John J. Mearsheimer), ale odpowiedzią na odważne diagnozy i ostrzeżenia była buta elit atlantyckich, którym wydawało się, że posiadają monopol na sposób urządzania świata. Najgorsza w skutkach okazała się uniformizacja myślenia. Stąd tak wielki dysonans poznawczy środowisk politycznych i medialnych, gdy okazuje się, że są możliwe inne warianty prowadzenia polityki, odwracania sojuszy i budowania nowych układów sił.
Mimo, że Realpolitik była traktowana przez liberałów jako „zło konieczne” minionych czasów, relikt epoki zimnowojennej i dyktatu wielkich potęg, to jednak okazuje się, że w określonych okolicznościach zjawisko to odradza się z niesłychanym impetem. Dzieje się tak obecnie nie tylko ze względu na temperament amerykańskiego prezydenta. Obiektywnie rzecz biorąc, świat znalazł się w dramatycznej sytuacji, gdy największe mocarstwa nie mogą sobie poradzić z narastaniem konfliktów ideologicznych, zagrażających ich interesom i stabilności całego systemu międzynarodowego. Wojna na Ukrainie i zapętlenia wokół niej są tylko symptomem tych procesów.
Tak więc nagromadzenie napięć w ostatniej dekadzie spowodowało radykalny powrót do nieco zapomnianych reguł gry, opartych na przekonaniu, że każdy naród (i jego państwo) musi identyfikować się i działać przede wszystkim zgodnie ze swoimi interesami, zamiast zajmować się prowadzeniem moralnych krucjat na rzecz uszczęśliwiania całej ludzkości.
Zmiany – okazja do naprawy
Ofiarami radykalnej zmiany stają się przede wszystkim państwa niesamodzielne, skazane na wasalne podporządkowanie, zależne od światowej oligarchii i wysłuchujące gorliwie instrukcji swoich protektorów. Gdy zmienia się jednak strategia lidera wielkiego ugrupowania, wszystkie te państwa wpadają w pułapkę zagubienia, ideowej dezorientacji, utraty znaczenia oraz marginalizacji w „porządku dziobania”. Panika nie jest jednak dobrym doradcą. Jedyne, co pozostaje, aby koszty tej zmiany były jak najmniejsze, to pragmatyczna reorientacja polityki.
W Polsce część polityków podejmuje próby przywrócenia równowagi między emocjami a zdystansowaniem się wobec nowych wyzwań. Im dłużej bowiem potrwa stan rozkojarzenia, tym mniejsze będą pozory jakiejkolwiek sprawczości w nowym rozdaniu sił. A wybory prezydenckie wygra ten kandydat, który najszybciej zrozumie istotę przetasowań i da temu wyraz w sprytnym komunikowaniu się z wyborcami. Nadarza się bowiem kapitalna okazja, aby zachodzące zmiany geopolityczne poddać wartościowaniu z różnych punktów widzenia właśnie w trakcie debat przedwyborczych. Fałszywa jest więc teza prowadzącego w sondażach kandydata Rafała Trzaskowskiego, że tylko jednomyślność sceny politycznej (w sprawach ukraińskich konserwowanej i szkodliwej od wielu lat) najlepiej służy polskiej racji stanu.
Tymczasem pożądany jest pluralizm poglądów także w materii zobowiązań międzynarodowych, gdyż doprowadzi on do odnowy polskiej myśli politycznej i zabezpieczy racjonalność wyborów strategicznych. Debata w kampanii wyborczej, ścieranie się różnych „niepodważalnych” pomysłów i „prawd objawionych” może wzbogacić arsenał argumentacyjny i przewartościować błędne założenia dotychczasowej strategii uległości wobec hegemona amerykańskiego.
Prezydent Trump buduje doktrynę opartą na kontraście wobec wartości amerykańskich liberałów i całej masy nawiedzonych globalistów. Przeciwstawia się relatywizacji wartości, stanowiących o tradycyjnych więziach społecznych i funkcjonalności demokracji. Broni tożsamości narodowej, poszanowania dziedzictwa oraz zdroworozsądkowych reguł gry, opartych na realnym znaczeniu podmiotów, a nie na ich aspiracjach czy życzeniach. Biorąc odwet na „demokratach”, przywraca rangę języka dyplomatycznego w komunikacji międzynarodowej. Nie kwalifikuje przywódców politycznych, w tym rywali, jako postaci złowrogich i niemoralnych. Opowiada się za przywróceniem szacunku dla stanowisk przywódczych. Nie nazywa Putina ani dyktatorem, ani zbrodniarzem. Dla „internacjonalistycznych” fabryk propagandy i dyfamacji jest to niebywały wstrząs. Tym bardziej, że w jego oczach to Wołodymyr Zełenski nie ma demokratycznej legitymizacji dla sprawowania urzędu prezydenta, co notabene jest prawdą.
Ekipa Trumpa wywraca do góry nogami narrację na temat genezy i przebiegu konfliktu ukraińskiego. Wytykając władzom w Kijowie błędy w układaniu się z Rosją, obnaża mechanizmy prowokacji i manipulacji, udział zachodnich służb specjalnych oraz podżeganie do wojny w wykonaniu cynicznych i sprzedajnych interesariuszy. Ten niewygodny proces nazwano „zdejmowaniem maski”, co wywołuje „reytanowskie” gesty rozpaczy z różnych stron. Ma jednak efekt otrzeźwiający. Niejeden bowiem z uczestników euroatlantyckiej „partii wojny” musi zastanowić się nad katastrofalnym bilansem „zysków i strat”, osobistą odpowiedzialnością za błędne decyzje, w tym śmierć setek tysięcy niewinnych żołnierzy i cywilów, zaślepieniem wrogością do Rosji oraz brakiem perspektyw na pokojowe rozwiązania.
Nieuniknione skutki zmian
Próbując znaleźć odpowiedź na przewrotne „kaprysy” Trumpa (obdarzanego epitetami „narcyza” i „showmana”), unijni politycy mimo demonstracyjnej mobilizacji dyplomatycznej obnażają słabość koncepcyjną i brak jakichkolwiek zdolności przeciwważących wobec USA. Już dziś wiadomo, że wspieranie za wszelką cenę wyczerpanej wojną Ukrainy i reżimu kijowskiego „aż do zwycięstwa” jest pozbawione jakiejkolwiek racjonalności. Retoryka bazująca na „zdradzie” Ameryki, czy nowej „zmowie tyranów” świadczy o pogrążeniu elit europejskich w „lunatycznym śnie”. Wkrótce okaże się, że poza amerykańską wizją zakończenia wojny na Ukrainie nikt inny nie ma mocy sprawczych, aby do tego doprowadzić. Wiele wskazuje na to, że coraz więcej państw europejskich zacznie zachowywać się zgodnie z Realpolitik, dołączając do „rydwanu” imperatora zza „Wielkiej Kałuży”.
Ani wysłanie sił rozjemczych na Ukrainę bez mandatu ONZ, ani rekonfiguracja NATO bez Stanów Zjednoczonych nie mają szans powodzenia. Presja społeczeństw w Niemczech czy we Francji spowoduje, że stronnictwa antyunijne i prorosyjskie będą rosnąć w siłę, a „brukselska potęga” straci wewnątrzsterowność. Symptomy kryzysu są ewidentne, a irracjonalna wrogość wobec Rosji jest jednym z ostatnich czynników konsolidujących zblazowanych polityków.
Rewizji dotychczasowych założeń ładu międzynarodowego będą towarzyszyć zmiany mentalne, nawiązujące do skutków „geopolitycznego przewrotu”. Przede wszystkim znikną przejawy chciejstwa i życzeniowości. Trzeba będzie uznać narastające dystanse rozwojowe między Europą a USA czy Chinami. Unia Europejska nie jest skutecznym sojuszem geopolitycznym, ani nie dysponuje potencjałem pozwalającym jej na odgrywanie ról rozstrzygających. Weryfikacji wymaga teza, że jedynie demokracja na wzór zachodni sprzyja postępowi społecznemu i wzrostowi gospodarczemu. Systemy autorytarne są także skuteczne pod tym względem, co potwierdza przykład chiński. Ludzie w większości państw preferują bezpieczeństwo, a nie wolność, która ze względu na różnice w dostępie do bogactwa nie daje żadnego wyboru i często pozostaje fikcją.
Obstawanie przy zaklęciach, że takie państwa jak Ukraina są „demokracjami”, prowadzi do relatywizacji wszystkich wartości, które definiują ten ustrój (wolne wybory, praworządność, wolność od korupcji, poszanowanie praw mniejszości i in.). Podobnie jest z kwalifikowaniem państw pokomunistycznych jako części Zachodu. Jeśli przez Zachód rozumie się na sposób rosyjski „kolektyw” w postaci struktur integracyjnych w sferze wojskowo-politycznej (NATO) i gospodarczej (Unia Europejska), to owszem, można mówić o przynależności państw o różnym rodowodzie do zachodnich instytucji. Jeśli jednak mamy na myśli podziały cywilizacyjno-kulturowe między Zachodem, Wschodem a Południem, to trzeba zachować daleko idącą ostrożność w nazywaniu państw środkowo- i wschodnioeuropejskich zachodnimi. Ukraina nie należy do Zachodu ani pod względem instytucjonalnym, ani cywilizacyjnym, więc takie mrzonki nie służą dobrze nikomu, a przede wszystkim samym Ukraińcom.
Wolta Donalda Trumpa przeciw swoim atlantyckim sojusznikom zapewne nie doprowadzi do dramatycznego „rozwodu” Europy z Ameryką. Wymusi jednak zmianę strategii, w której równie ważne jak gwarancje zbrojne bezpieczeństwa, staną się opłacalne transakcje handlowe, wyrafinowana dyplomacja na wielu azymutach, a także przywrócenie „normalności” w mechanizmach konsultacyjnych mocarstw, na zasadzie ich rzeczywistej rangi, a nie ideologicznego ekskluzywizmu. Postulat przywrócenia Rosji do globalnego zarządzania (choćby w G7) jest w tym sensie całkiem realny.
Ponieważ Donald Trump sam padł ofiarą agenturalnego myślenia podczas wyborów na pierwszą kadencję, istnieje duże prawdopodobieństwo, że obecna administracja będzie chciała skończyć z rozgrywaniem polityki przez służby specjalne, własne i cudze. Wymyślone pojęcie „wojny kognitywnej” w stosunku do działań dezinformacyjnych ze strony Rosji może przybrać charakter narzędzia demaskującego własne nakłady na taką „wojnę” przeciwko Rosji. Pierwsze decyzje o zawieszeniu aktywności USAID (Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego) potwierdzają te przypuszczenia.
Tworzenie nowych reguł gry
Trzeba być przygotowanym na wiele innych wyzwań, przed jakimi staje wspólnota międzynarodowa. Po rozczarowaniach spowodowanych hegemonią jednego supermocarstwa w okresie pozimnowojennym nadchodzi era policentryzacji systemu międzynarodowego, co oznacza nowe pretensje władcze w różnych regionach. Na swoją kolej we współdecydowaniu o losach planety czekają państwa Globalnego Południa, asertywne w obronie stanu posiadania i możliwości oddziaływań (np. Indie, Brazylia, Nigeria, Indonezja). USA próbują więc uwolnić się z dotychczasowych, często uciążliwych zobowiązań, aby dokonać nowego podziału wpływów i odpowiedzialności.
Świat znalazł się w fazie wysokiego ryzyka destabilizacji i niepewności jutra. Od administracji amerykańskiej należy zatem oczekiwać zajęcia się wkrótce ustaleniem nowych reguł gry, na przykład dotyczących nieproliferacji broni jądrowej, a także wyhamowania wyścigu zbrojeń. Trump ma świadomość – choć wielu neguje jego zdolności poznawcze – że świat imperialnej rywalizacji bardzo szybko może stoczyć się w otchłań globalnego konfliktu. Dlatego oprócz fetyszyzacji interesów własnych prędzej czy później nastąpi dowartościowanie interesów wspólnotowych. Realpolitik może sprzyjać zbudowaniu modus vivendi, dalekiego od moralizatorstwa, ale opartego na logice wspólnego przetrwania.
Z tych powodów ważna będzie inicjatywność i innowacyjność ofert ze strony państw, które dysponują nie tylko zbrojnymi arsenałami, ale także potencjałem intelektualnym i odwagą w kreowaniu pokojowej wizji przyszłości. Trumpa warto więc namawiać na wspólne debaty, a nawet spory, w wyniku których może zrodzić się nowy kompromis międzymocarstwowy. Unia Europejska tylko wtedy może zaistnieć jako poważny i szanowany uczestnik „wielkiej gry geopolitycznej”, jeśli zaproponuje Trumpowi zawarcie „aktu zgody” wokół najważniejszych interesów koegzystencjalnych.
Brukselscy notable muszą zrozumieć, że misyjność uczestników stosunków międzynarodowych jest źródłem złowrogich napięć, prowadzących do katastrofy. Czas więc zdezideologizować strategie międzynarodowe państw i odstąpić od krucjat wolnościowych. Koncentracja na interesach, a nie na wartościach może natomiast uruchomić szeroki dialog międzynarodowy (plurilog) na różnych szczeblach struktury systemu międzynarodowego, od stosunków sąsiedzkich, przez subregionalne i regionalne, do poziomu globalnego.
Jest to fantastyczna szansa i okazja, aby ożywić struktury Organizacji Narodów Zjednoczonych, powrócić do jej zreformowania i zacząć uprawiać politykę skuteczności, a nie wiktymizacji. Na naszych oczach wyczerpuje się formuła ładu opartego na utopijnym projektowaniu przyszłości. Czas wrócić do rozwiązywania problemów świata takiego, jaki on jest tu i teraz, a nie takiego, jaki być powinien.
Polska, która wiele razy w historii doznawała różnych upokorzeń, powinna włączyć się w tworzenie nowych reguł gry. Przede wszystkim należy obstawać przy obowiązku poszanowania każdej tożsamości państwa i narodu w stosunkach międzynarodowych. Nikt nie ma prawa, ani USA, ani tym bardziej Unia Europejska, aby legitymizować cudze racje bytu i narzucać innym kryteria oceny ich ustrojów czy sposobów organizacji życia, łącznie z wyborami przywódców. Z pewnością te postulaty będą trudne do spełnienia przy stanie rozchwiania emocjonalnego polskich elit politycznych i intelektualnych. Czas działa jednak na korzyść realizmu politycznego.
Stanisław Bieleń
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2047
„Prewencyjna wojna nuklearna”: historyczna bitwa o pokój i demokrację. Trzecia wojna światowa zagraża przyszłości ludzkości – to pełen tytuł artykułu antyestablishmentowego intelektualisty, pisarza i ekonomisty prof. Michela Chossudovsky’ego, em. profesora ekonomii na uniwersytecie w Ottawie, prezesa i dyrektora Centrum Badań nad Globalizacją, które prowadzi portal globalresearch.ca
Wstęp
W żadnym momencie, odkąd pierwsza bomba atomowa została zrzucona na Hiroszimę 6 sierpnia 1945 roku, ludzkość nie była bliżej tego, co nie do pomyślenia. Wszystkie zabezpieczenia z czasów zimnej wojny, które klasyfikowały bombę atomową jako „broń ostatniej szansy”, zostały zlikwidowane.
Oświadczenie Władimira Putina z 21 lutego 2022 r. było odpowiedzią na groźby USA użycia broni jądrowej w celach prewencyjnych przeciwko Rosji, pomimo „zapewnienia” Joe Bidena, że USA nie będą uciekać się do ataku nuklearnego „pierwszego uderzenia” przeciwko wrogowi Ameryki:
„Pozwólcie mi [Putin] wyjaśnić, że dokumenty dotyczące planowania strategicznego USA zawierają możliwość tak zwanego uderzenia wyprzedzającego na systemy rakietowe wroga. A kto jest głównym wrogiem USA i NATO? To też wiemy. To Rosja. W dokumentach NATO nasz kraj jest oficjalnie i bezpośrednio deklarowany jako główne zagrożenie dla bezpieczeństwa północnoatlantyckiego. A Ukraina będzie odskocznią do uderzenia”. (Przemówienie Putina , 21 lutego 2022, podkreślenie dodane)
W lipcu 2021 r. administracja Bidena rozpoczęła przegląd stanu jądrowego 2021 (NPR) , który ma zostać ukończony i formalnie ogłoszony w 2022 r. NPR 2021 ma obejmować to, co określa się jako „politykę deklaracyjną Stanów Zjednoczonych w dziedzinie energii jądrowej”.
Jest mało prawdopodobne, że NPR 2021 zniesie opcje nuklearne administracji Obamy i Busha, które w dużej mierze opierają się na koncepcji wyprzedzającej wojny nuklearnej, podniesionej w przemówieniu prezydenta Putina.
Podstawowa doktryna nuklearna USA polega na przedstawianiu broni jądrowej jako środka „samoobrony” , a nie „broni masowego rażenia”.
Co więcej, za NPR stoją potężne interesy finansowe, które są powiązane z programem broni jądrowej o wartości 1,3 biliona dolarów, zainicjowanym za prezydenta Obamy.
Chociaż konflikt na Ukrainie ograniczał się do tej pory do broni konwencjonalnej połączonej z „wojną gospodarczą”, użycie szerokiej gamy wyrafinowanych broni masowego rażenia, w tym broni jądrowej, jest na desce kreślarskiej Pentagonu.
Według Federacji Amerykańskich Naukowców całkowita liczba głowic nuklearnych na całym świecie jest rzędu 13 000. Rosja i Stany Zjednoczone „każdy ma około 4000 głowic w swoich wojskowych zapasach”.
Niebezpieczeństwa wojny nuklearnej są realne. Nastawienie na zysk. Dwa biliony dolarów
Pod rządami Joe Bidena fundusze publiczne przeznaczone na broń jądrową mają wzrosnąć do 2 bilionów do 2030 r., rzekomo jako środek ochrony pokoju i bezpieczeństwa narodowego na koszt podatników. (Ile szkół i szpitali można by sfinansować za 2 biliony dolarów?):
Stany Zjednoczone posiadają arsenał około 1700 strategicznych głowic nuklearnych rozmieszczonych na międzykontynentalnych rakietach balistycznych (ICBM) i rakietach balistycznych wystrzeliwanych z łodzi podwodnych (SLBM) oraz w strategicznych bazach bombowych. Szacuje się , że w bazach bombowców w pięciu krajach europejskich znajduje się dodatkowo 100 niestrategicznych lub taktycznych broni jądrowych i około 2000 głowic nuklearnych w magazynach. (p. nasza analiza B61-11 i B61-12 poniżej).
Biuro Budżetowe Kongresu (CBO) oszacowało w maju 2021 r. , że Stany Zjednoczone wydadzą łącznie 634 miliardy dolarów w ciągu najbliższych 10 lat na utrzymanie i modernizację swojego arsenału nuklearnego. (Kontrola zbrojeń)
W tym artykule najpierw skupię się na zmianach postzimnowojennych w amerykańskiej doktrynie nuklearnej, a następnie przedstawię krótki przegląd historii broni jądrowej, począwszy od Projektu Manhattan, zainicjowanego w 1939 r. z udziałem zarówno Kanady, jak i Wielkiej Brytanii.
Notatka z historii stosunków amerykańsko-rosyjskich. Zapomniana wojna 1918 r.
Z historycznego punktu widzenia Stany Zjednoczone i ich sojusznicy grozili Rosji od ponad 104 lat, począwszy od I wojny światowej, rozmieszczeniem sił amerykańskich i alianckich przeciwko Rosji Sowieckiej 12 stycznia 1918 r. (w ramach wsparcia Armii Cesarskiej Rosji).
Inwazja aliantów amerykańsko-brytyjskich na Rosję w 1918 r. jest punktem zwrotnym w historii Rosji, często błędnie przedstawiana jako część wojny domowej.
Trwało to ponad dwa lata i obejmowało rozmieszczenie ponad 200 000 żołnierzy, z czego 11 000 pochodziło z USA, 59 000 z Wielkiej Brytanii. Japonia, która była sojusznikiem Wielkiej Brytanii i Ameryki podczas I wojny światowej, wysłała 70 000 żołnierzy.
Zagrożenie wojną nuklearną
Zagrożenie USA wojną nuklearną przeciwko Rosji zostało sformułowane ponad 76 lat temu, we wrześniu 1945 roku, kiedy USA i Związek Radziecki były sojusznikami. Składał się z „planu III wojny światowej” wojny nuklearnej przeciwko ZSRR, wymierzonej w 66 miast z ponad 200 bombami atomowymi. Ten diaboliczny projekt w ramach Projektu Manhattan odegrał kluczową rolę w wywołaniu zimnej wojny i wyścigu zbrojeń nuklearnych. (p. analiza poniżej).
Chronologia
1918-1920: Pierwsze siły amerykańskie i sojusznicze prowadziły wojnę z Rosją Sowiecką, a ponad 10 krajów wysyłało wojska do walki u boku białej imperialnej armii rosyjskiej. Stało się to dokładnie dwa miesiące po rewolucji październikowej, 12 stycznia 1918 roku i trwało do początku lat dwudziestych.
Projekt Manhattan zainicjowany w 1939 roku z udziałem Wielkiej Brytanii i Kanady. Rozwój bomby atomowej.
Operacja Barbarossa, czerwiec 1941. Nazistowska inwazja na Związek Radziecki. Standard Oil z New Jersey sprzedawał ropę nazistowskim Niemcom.
Luty 1945: Konferencja w Jałcie. Spotkanie Roosevelta, Churchilla i Stalina.
„Operacja nie do pomyślenia”: Tajny plan ataku na Związek Radziecki sformułowany przez Winstona Churchilla bezpośrednio po konferencji w Jałcie. Został unieważniony w czerwcu 1945 roku.
12 kwietnia 1945: Konferencja Poczdamska. Prezydent Harry Truman i premier Winston Churchill zatwierdzają bombardowanie atomowe Japonii.
15 września 1945: Scenariusz III wojny światowej sformułowany przez Departament Wojny Stanów Zjednoczonych: Plan zbombardowania 66 miast Związku Radzieckiego 204 bombami atomowymi, kiedy USA i ZSRR były sojusznikami. Tajny plan (odtajniony) sformułowany podczas II wojny światowej został wydany niecałe dwa tygodnie po oficjalnym zakończeniu II wojny światowej 2 września 1945 r.
1949: Związek Radziecki ogłasza testowanie swojej bomby atomowej.
Doktryna po zimnej wojnie: „Prewencyjna wojna nuklearna”
Doktryna gwarantowanego wzajemnego zniszczenia (MAD) z epoki zimnej wojny już nie obowiązuje. Została zastąpiona na początku administracji George'a W. Busha Doktryną Prewencyjnej Wojny Nuklearnej, a mianowicie użycia broni jądrowej jako środka „samoobrony” zarówno przeciwko państwom nuklearnym, jak i nienuklearnym.
Na początku 2002 r. wyciekł już tekst Przeglądu postawy nuklearnej George'a W. Busha, kilka miesięcy przed opublikowaniem Narodowej Strategii Bezpieczeństwa (NSS) z września 2002 r. , w której „wywłaszczanie” zdefiniowano jako:
„przewidujące użycie siły w obliczu nieuchronnego ataku”.
Mianowicie jako akt wojny na gruncie samoobrony.
Doktryna MAD została odrzucona. Przegląd postawy nuklearnej z 2001 r. nie tylko przedefiniował użycie broni jądrowej, tak zwaną taktyczną broń jądrową, czyli bomby burzące bunkry (mini-bomby nuklearne) mogły być odtąd używane w konwencjonalnym teatrze działań wojennych bez zgody Naczelnego Wodza, czyli Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
W NPR z 2001 r. (przyjętym w 2002 r.) zidentyfikowano siedem krajów jako potencjalne cele prewencyjnego ataku nuklearnego.
Omawiając „wymagania dotyczące zdolności do ataku nuklearnego”, raport wymienia Iran, Irak, Libię, Koreę Północną i Syrię „wśród krajów, które mogą być zaangażowane w natychmiastowe, potencjalne lub nieoczekiwane sytuacje”. …
Trzy z tych krajów (Irak, Libia i Syria) są od tego czasu przedmiotem wojen prowadzonych przez USA. NPR z 2002 r. potwierdził również dalsze przygotowania do wojny nuklearnej przeciwko Chinom i Rosji.
„Przegląd Busha wskazuje również, że Stany Zjednoczone powinny być przygotowane do użycia broni jądrowej przeciwko Chinom, powołując się na „połączenie wciąż rozwijających się celów strategicznych Chin z trwającą modernizacją ich sił nuklearnych i niejądrowych”.
„Na koniec, chociaż przegląd powtarza twierdzenia administracji Busha, że Rosja nie jest już wrogiem, stwierdza, że Stany Zjednoczone muszą być przygotowane na nieprzewidziane wypadki nuklearne z Rosją i zauważa, że jeśli „stosunki USA z Rosją znacznie się pogorszą w przyszłości, USA mogą zrewidować swoje poziomy siły jądrowej i postawę”. Ostatecznie przegląd stwierdza, że konflikt nuklearny z Rosją jest „wiarygodny”, ale „nieoczekiwany”. ( Kontrola zbrojeń ) dodano podkreślenie.
Rozważana jest wojna nuklearna przeciwko Chinom i Rosji
Rosja jest oznaczona jako „wiarygodna”, ale „nieoczekiwana”. To było w 2002 roku. Dziś, w szczytowym momencie wojny ukraińskiej,
planowany jest przez Pentagon prewencyjny atak nuklearny na Rosję. Nie oznacza to jednak, że zostanie wdrożony.
Nie da się wygrać wojny nuklearnej?
Przypominamy historyczne oświadczenie Reagana: „Wojny nuklearnej nie można wygrać i nigdy nie można jej prowadzić. Jedyną wartością w naszych dwóch narodach posiadających broń nuklearną jest upewnienie się, że nigdy nie zostanie ona użyta. Niemniej jednak w amerykańskim establishmencie i administracji Bidena istnieją silne głosy i grupy lobbystów, które są przekonane, że „wojnę nuklearną można wygrać”.
Retrospekcja do II wojny światowej: „Operacja Barbarossa”
Istnieje wiele dowodów na to, że zarówno Stany Zjednoczone, jak i ich brytyjski sojusznik byli zdecydowani, aby nazistowskie Niemcy wygrały wojnę na froncie wschodnim z myślą o zniszczeniu Związku Radzieckiego:
„Narastające podejrzenia Stalina i jego świty, że mocarstwa anglo-amerykańskie miały nadzieję, że wojna niemiecko-sowiecka będzie trwać latami, były oparte na dobrze uzasadnionych obawach. To pragnienie zostało już częściowo wyrażone przez Harry'ego S. Trumana, przyszłego prezydenta USA, kilka godzin po inwazji Wehrmachtu na Związek Radziecki.
Truman, wówczas amerykański senator, powiedział, że chciałby, aby Sowieci i Niemcy „zabili jak najwięcej” między sobą, co później New York Times nazwał „twardą polityką”. The Times wcześniej publikował uwagi Trumana 24 czerwca 1941 r., w wyniku czego jego poglądy najprawdopodobniej nie umknęły uwadze Sowietów. ( Shane Quinn, Global Research, marzec 2022 )
Hitlerowska operacja Barbarossa, rozpoczęta w czerwcu 1941 roku, nie powiodłaby się od samego początku, gdyby nie wsparcie Standard Oil z New Jersey (własność Rockefellerów), która rutynowo dostarczała III Rzeszy duże ilości ropy. Chociaż Niemcy potrafiły przekształcić węgiel w paliwo, ta syntetyczna produkcja była niewystarczająca. Co więcej, rumuńskie zasoby ropy naftowej Ploesti (pod kontrolą nazistów do 1944 r.) były minimalne. Nazistowskie Niemcy w dużej mierze polegały na dostawach ropy z US Standard Oil.
Zakaz handlowania z wrogiem (1917), oficjalnie wprowadzony po przystąpieniu Ameryki do II wojny światowej, nie przeszkodził Standard Oil of New Jersey w sprzedaży ropy nazistowskim Niemcom.
Działo się tak, pomimo dochodzenia Senatu 1942 w sprawie US Standard Oil.
Podczas gdy bezpośrednie dostawy ropy naftowej do USA zostały ograniczone, Standard Oil mógł sprzedawać ropę z USA przez kraje trzecie. Ropa z USA była wysyłana do okupowanej Francji (oficjalnie przez Szwajcarię, a z Francji do Niemiec: „… Dostawy szły przez Hiszpanię, francuskie kolonie Vichy w Indiach Zachodnich i Szwajcarię”.
Bez tych dostaw ropy naftowej, których instrumentem był Standard Oil i Rockefellerowie, nazistowskie Niemcy nie byłyby w stanie zrealizować swojego programu wojskowego. Bez paliwa front wschodni III Rzeszy w ramach operacji Barbarossa najprawdopodobniej by się nie odbył, ratując miliony istnień ludzkich . Bez wątpienia ucierpiałby również front zachodni, w tym okupacja wojskowa Francji, Belgii i Holandii.
ZSRR faktycznie wygrał wojnę z nazistowskimi Niemcami, z 27 milionami zabitych, co częściowo wynikało z rażącego naruszenia zakazu handlu z wrogiem przez Standard Oil.
„Operacja nie do pomyślenia”: scenariusz III wojny światowej sformułowany podczas II wojny światowej
Scenariusz III wojny światowej przeciwko Związkowi Radzieckiemu był już przewidziany na początku 1945 roku, w ramach tak zwanej operacji nie do pomyślenia, która miała zostać uruchomiona przed oficjalnym zakończeniem II wojny światowej, 2 września 1945 roku.
Roosevelt, Churchill i Stalin spotkali się w Jałcie na początku lutego 1945 roku, głównie w celu wynegocjowania powojennej okupacji Niemiec i Japonii.
W międzyczasie, w następstwie konferencji w Jałcie, Winston Churchill rozważał tajny plan prowadzenia wojny przeciwko Związkowi Radzieckiemu:
„ Jeśli myślałeś, że zimna wojna między Wschodem a Zachodem osiągnęła apogeum w latach 50. i 60., to pomyśl jeszcze raz. 1945 był rokiem, w którym Europa była tyglem trzeciej wojny światowej.
Plan zakładał zmasowany atak aliantów 1 lipca 1945 r. przez siły brytyjskie, amerykańskie, polskie i niemieckie – tak niemieckie – przeciwko Armii Czerwonej. Chcieli wypchnąć ją z okupowanych przez Sowietów Niemiec Wschodnich i Polski, dać Stalinowi prztyczka w nos i zmusić go do ponownego rozważenia swojej dominacji w Europie Wschodniej. … W końcu w czerwcu 1945 doradcy wojskowi Churchilla ostrzegli go przed realizacją planu, ale nadal pozostał on planem trzeciej wojny światowej. … Amerykanie właśnie pomyślnie przetestowali bombę atomową, a teraz pojawiła się ostateczna pokusa unicestwienia sowieckich skupisk ludności”.
„Operacja nie do pomyślenia” Churchilla przeciwko siłom sowieckim w Europie Wschodniej (patrz wyżej) została porzucona w czerwcu 1945 roku.
Podczas sprawowania mandatu premiera (1940-45) Churchill wspierał Projekt Manhattan. Był protagonistą wojny nuklearnej przeciwko Związkowi Radzieckiemu, rozważanej w ramach projektu Manhattan już w 1942 roku, kiedy USA i Związek Radziecki były sojusznikami przeciwko nazistowskim Niemcom.
Plan Trzeciej Wojny Światowej z użyciem broni jądrowej przeciwko 66 głównym obszarom miejskim Związku Radzieckiego został oficjalnie sformułowany 15 września 1945 r. przez Departament Wojny Stanów Zjednoczonych (patrz sekcja poniżej).
Konferencja poczdamska
Wiceprezydent Harry S. Truman został zaprzysiężony na prezydenta Stanów Zjednoczonych 12 kwietnia 1945 roku, po śmierci Franklina D. Roosevelta, który zmarł niespodziewanie na krwotok mózgowy.
Na spotkaniach w Poczdamie prezydent Truman rozpoczął rozmowy (lipiec 1945) ze Stalinem i Churchillem. Dyskusje miały inny charakter niż te w Jałcie, szczególnie w odniesieniu do Trumana i Churchilla, którzy opowiadali się za wojną nuklearną:
„[Brytyjski] PM [Churchill] i ja jadłem sam. Omówiono Manhattan (to sukces). Postanowił powiedzieć o tym Stalinowi. Stalin powiedział premierowi [Churchillowi] o telegramie od cesarza Japonii z prośbą o pokój. Stalin również przeczytał mi swoją odpowiedź. To było zadowalające. Wierzcie, że Japończycy złożą się, zanim wejdzie Rosja. Jestem pewien, że tak się stanie, kiedy Manhattan pojawi się nad ich ojczyzną. Poinformuję o tym Stalina w dogodnym czasie. ( Dziennik Trumana , 17 lipca 1945, podkreślenie dodane).
To stwierdzenie z Dziennika Trumana potwierdza, że Japonia „złoży się” i podda Stanom Zjednoczonym „zanim wejdzie Rosja” . Ostatecznie taki był cel bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki.
Podczas gdy Truman przypadkowo poinformował Stalina o Projekcie Manhattan w lipcu 1945 roku, źródła sugerują, że Związek Radziecki był świadomy Projektu Manhattan już w 1942 roku. Czy Truman powiedział Stalinowi, że bomba atomowa była przeznaczona dla Japonii?
„Spotkaliśmy się o 11:00. dzisiaj. [To znaczy Stalin, Churchill i prezydent USA].
Ale przedtem miałem najważniejszą sesję [bez Stalina?] z Lordem Mountbatten i generałem Marshallem (wspólnymi szefami sztabu USA). [To spotkanie nie było częścią oficjalnej agendy]. Odkryliśmy najstraszliwszą bombę w historii świata. Może to być zniszczenie przez ogień przepowiedziane w erze Doliny Eufratu, po Noem i jego bajecznej arce. W każdym razie uważamy, że znaleźliśmy sposób na spowodowanie rozpadu atomu. Eksperyment na pustyni w Nowym Meksyku był zaskakujący – delikatnie mówiąc. Trzynaście funtów materiału wybuchowego spowodowało powstanie krateru o głębokości sześciuset stóp i średnicy tysiąca dwustu stóp, przewracając stalową wieżę w odległości pół mili i strącając ludzi dziesięć tysięcy jardów dalej. Eksplozja była widoczna przez ponad dwieście mil i słyszalna przez czterdzieści mil i więcej.
Ta broń ma być użyta przeciwko Japonii od teraz do 10 sierpnia. Powiedziałem sekretarzowi wojny, panu Stimsonowi, żeby użył jej tak, by celem były cele wojskowe, żołnierze i marynarze, a nie kobiety i dzieci. Nawet jeśli Japończycy są dzikusami, bezwzględnymi, bezlitosnymi i fanatycznymi, my jako przywódca świata dla dobra wspólnego nie możemy zrzucić tej strasznej bomby na starą lub nową stolicę. On i ja jesteśmy w zgodzie. Cel będzie czysto wojskowy i wydamy ostrzeżenie, prosząc Japończyków o poddanie się i ratowanie życia. Jestem pewien, że tego nie zrobią, ale damy im szansę. Z pewnością to dobrze dla świata, że hitlerowcy czy stalinowcy nie odkryli tej bomby atomowej. Wydaje się, że jest to najstraszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek odkryto, ale można ją uczynić najbardziej użyteczną”. (Dziennik Trumana, spotkanie w Poczdamie 18 lipca 1945 r. )
Dyskusja na temat Projektu Manhattan nie pojawia się w oficjalnych protokołach spotkań.
Niesławny „plan III wojny światowej” dotyczący ataku nuklearnego na Związek Radziecki (15 września 1945 r.)
Zaledwie dwa tygodnie po oficjalnym zakończeniu II wojny światowej (2 września 1945 r.) Departament Wojny USA wydał zarządzenie (15 września 1945 r.) „Wymazać Związek Radziecki z mapy” (66 miast z 204 bombami atomowymi), kiedy USA i ZSRR były sojusznikami, co potwierdzają odtajnione dokumenty. (Dalsze szczegóły patrz Chossudovsky, 2017 )
Zgodnie z tajnym (odtajnionym) dokumentem z dnia 15 września 1945 r. „ Pentagon przewidywał wysadzenie Związku Radzieckiego w skoordynowany atak nuklearny skierowany na główne obszary miejskie.
Wszystkie główne miasta Związku Radzieckiego znalazły się na liście 66 „strategicznych” celów. Ironia polega na tym, że plan ten został wydany przez Departament Wojny przed rozpoczęciem zimnej wojny.
Era zimnej wojny
Wyścig zbrojeń nuklearnych był bezpośrednim rezultatem amerykańskiego planu „wysadzenia Związku Radzieckiego” z września 1945 r., sformułowanego przez Departament Wojny Stanów Zjednoczonych.
Związek Radziecki przetestował swoją pierwszą bombę atomową w 1949 roku. Bez Projektu Manhattan i „planu III wojny światowej” z 15 września 1945 roku Departamentu Wojny nie doszłoby do wyścigu zbrojeń.
Departament Wojny z 15 września 1945 r. przygotował grunt pod liczne plany wywołania III wojny światowej przeciwko Rosji i Chinom:
Lista 1200 miast objętych zimną wojną
Ta początkowa lista 66 miast z 1945 r. została zaktualizowana w trakcie zimnej wojny (1956), aby obejmowała około 1200 miast w ZSRR i krajach bloku sowieckiego Europy Wschodniej ( patrz odtajnione dokumenty poniżej) . Bomby przeznaczone do użycia były potężniejsze pod względem zdolności wybuchowych niż te zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki.
„Zgodnie z planem z 1956 r. bomby wodorowe miały być używane przeciwko priorytetowym celom „siły powietrznej” w Związku Radzieckim, Chinach i Europie Wschodniej. Główne miasta w bloku sowieckim, w tym Berlin Wschodni, miały wysoki priorytet w „systematycznym niszczeniu” przez bombardowania atomowe. (William Burr, amerykańska lista celów ataków nuklearnych w czasie zimnej wojny 1200 miast bloku sowieckiego „Od NRD do Chin”, Elektroniczne Archiwum Bezpieczeństwa Narodowego nr 538 , grudzień 2015 r.
W okresie zimnej wojny dominowała doktryna wzajemnego gwarantowanego zniszczenia (MAD), zgodnie z którą użycie broni jądrowej skutkowałoby „zniszczeniem zarówno napastnika, jak i obrońcy”.
W epoce postzimnowojennej doktryna nuklearna USA została przedefiniowana. „Ofensywne” działania wojskowe z użyciem głowic nuklearnych są obecnie określane jako akty „samoobrony”.
Humanitarna wojna nuklearna pod Joe Bidenem
Interwencje wojskowe kierowane przez USA-NATO (Jugosławia, Afganistan, Irak, Libia, Syria, Jemen), które doprowadziły do milionów ofiar cywilnych, są ogłaszane jako wojny humanitarne, jako sposób na zapewnienie pokoju.
Taki też jest dyskurs leżący u podstaw interwencji USA–NATO na Ukrainie.
„Chcę tylko, abyście wiedzieli, że kiedy mówimy o wojnie, tak naprawdę mówimy o pokoju” – powiedział George W. Bush.
„Humanitarne bomby atomowe”.
Tego rodzaju dekoracja „humanitarnych bomb atomowych” jest nie tylko wpisana w agendę polityki zagranicznej Joe Bidena, ale stanowi ostoję amerykańskiej doktryny wojskowej, a mianowicie tak zwanego przeglądu postawy jądrowej, nie wspominając o zainicjowanym programie 1,2 biliona broni jądrowej podczas administracji Obamy.
Mini-atomówki B61 wdrożone w Europie Zachodniej
Najnowsza „mini bomba nuklearna” B61-12 ma zostać rozmieszczona w Europie Zachodniej, wycelowana w Rosję i Bliski Wschód (zastępując dotychczasowe bomby atomowe B61).
B-61-12 jest przedstawiana jako „bardziej użyteczna”, „niskowydajna”, „bomba humanitarna”, „nieszkodliwa dla ludności cywilnej”. To jest ideologia. Rzeczywistość to „Wzajemne gwarantowane zniszczenie” (MAD).
B61-12 ma maksymalną wydajność 50 kiloton, czyli ponad trzy razy więcej niż bomba z Hiroszimy (15 kiloton) , co spowodowało ponad 100 000 zgonów w ciągu kilku minut.
Jeśli powiódłby się atak wyprzedzający z użyciem tak zwanej mini broni nuklearnej, wymierzonej w Rosję lub Iran, mogłoby to potencjalnie doprowadzić ludzkość do scenariusza III wojny światowej. Oczywiście te szczegóły nie są podkreślane w mediach głównego nurtu.
Niskowydajne bomby nuklearne: wojna humanitarna idzie na żywo
A kiedy cechy tej „nieszkodliwej” bomby nuklearnej o niskiej wydajności zostaną umieszczone w podręcznikach wojskowych, „wojna humanitarna” zacznie działać: „To mało wydajna i bezpieczna dla cywilów, użyjmy jej” [parafraza].
Amerykański arsenał bomb nuklearnych B61 wymierzonych w Bliski Wschód znajduje się obecnie w bazach wojskowych 5 państw nieatomowych (Włochy, Niemcy, Holandia, Belgia, Turcja). Struktura dowodzenia dotycząca B61-12 nie została jeszcze potwierdzona. Niejasna jest sytuacja w odniesieniu do tureckiej bazy Incirlik.
Podtrzymywanie broni masowego rażenia jako narzędzia pokoju to niebezpieczna sztuczka
Na przestrzeni dziejów „błędy” odgrywały kluczową rolę.
Jesteśmy na niebezpiecznym rozdrożu. W zasięgu wzroku nie ma prawdziwego ruchu antywojennego.
Dlaczego? Bo wojna jest dobra dla biznesu!
A moce Wielkiego Pieniądza, które stoją za wojnami prowadzonymi przez USA-NATO, kontrolują zarówno ruch antywojenny, jak i relacje medialne z wojen prowadzonych przez USA. To nic nowego. Sięga ona do tak zwanej wojny sowiecko-afgańskiej (1979-), której przewodził doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA Zbigniew Brzeziński.
Poprzez swoje fundacje „filantropijne” (Ford, Rockefeller, Soros i in.) elity finansowe przez lata przeznaczały miliony dolarów na finansowanie tak zwanych „ruchów postępowych”, w tym Światowego Forum Społecznego (WSF).
Nazywa się to „Manufactured Dissent”(wyprodukowanym sprzeciwem): wielkie pieniądze są również odpowiedzialne za liczne zamachy stanu i kolorowe rewolucje.
Tymczasem ważne sektory lewicy, w tym zaangażowani działacze antywojenni, poparli mandaty Covida bez weryfikacji lub uznania faktów i historii tak zwanej pandemii.
Należy rozumieć, że polityka blokowania, jak również „szczepionka zabójcza” Covid-19 są integralną częścią „szerszego arsenału” elity finansowej. Są instrumentami uległości i tyranii.
Wielki Reset Światowego Forum Ekonomicznego jest integralną częścią scenariusza III wojny światowej, który polega na ustanowieniu za pomocą środków militarnych i niemilitarnych imperialnego systemu „globalnego zarządzania”.
Te same potężne interesy finansowe (Rockefeller, Rothschild, BlackRock, Vanguard i inni), które wspierają agendę wojskową USA-NATO, są zdecydowanie za „Opcją pandemiczną Covid”.
Prof. Michel Chossudovsky
Powyższy tekst jest maszynowym tłumaczeniem artykułu prof. M. Chossudowskiego, który (wraz z linkami, przypisami i zdjęciami) istnieje pod adresem:
https://www.globalresearch.ca/preemptive-nuclear-war-a-third-world-war-spells-the-end-of-humanity-as-we-know-it/5772695
- Autor: Matylda Łazarczyk
- Odsłon: 5468
>
U progu prezydentury, jednym z najważniejszych priorytetów Baracka Obamy stała się bez wątpienia gospodarka, a także kryzys klimatyczny oraz konieczność zreformowania służby zdrowia.
Warto dodać, że stan gospodarki ma ogromny wpływ na reelekcję (w sytuacji Obamy w roku 2012 r. wyborcy ocenią, czy sprostał walce z kryzysem), jak również dobra strategia ekonomiczna nowego kandydata może przyczynić się do jego wyborczego sukcesu. Od 2007 r. amerykańska gospodarka została dotknięta recesją, z którą początkowo przyszło się zmagać prezydentowi George’owi W. Bushowi, a od 2009 r. odpowiedzialność za stan gospodarki przejął 44 prezydent USA – Barack Obama.
Nie sposób byłoby pominąć publikacji na temat najważniejszego osiągnięcia Baracka Obamy w polityce wewnętrznej – reformy opieki zdrowotnej. Wbrew wielu głosom krytyki, Obamie udało się osiągnąć to, czego przez wiele lat nie mógł dokonać żaden prezydent w USA. Nawet Bill Clinton, którego Amerykanie zawsze darzyli dużą sympatią (wciąż zajmuje jedno z czołowych miejsc w rankingu popularnych osobowości), nie był w stanie wprowadzić zmian w sposobie funkcjonowania służby zdrowia.
Ekologia, która obejmuje kilka artykułów pozwola nam zwrócić uwagę na problemy współczesnej polityki, z którymi Barack Obama radzi sobie całkiem dobrze. Ukazanie ekologii jako jednego z priorytetów świadczy o tym, że czyste powietrze jest dla Demokraty niemal tak samo ważne, jak wartość dolara. Barack Obama obiecał duże nakłady finansowe na inwestycje w rozwój nowych, zielonych technologii: energii wiatrowej, słonecznej, biopaliw, a także wsparcie dla koncernów samochodowych, by mogły znowu dominować na rynku.
U progu swojej prezydentury Barack Obama musiał się zmierzyć z recesją, a przede wszystkim z upadającymi bankami w Stanach Zjednoczonych. Pożyczki, jakich udzielił nowy prezydent bankom odbiły się, niestety na całej gospodarce. Zadłużenie kraju wzrosło. Fali bezrobocia także nie udało się powstrzymać. Jedynie w początkowym okresie prezydentury Obamy „coś drgnęło” i nastąpił niewielki spadek, ale niedługo później bezrobocie ponownie wzrosło. Jeśli Obamie nie uda się wyprowadzić gospodarki amerykańskiej z kryzysu, to jego reelekcja w 2012 r. będzie bardzo mało prawdopodobna. Obecnie dodatkowym utrudnieniem w wypracowaniu kompromisu co do walki z zadłużeniem jest zasiadająca większość polityków z Partii Republikańskiej w Izbie Reprezentantów od czasu jesiennych wyborów w 2010 r. Republikanie nie są przychylni Obamie. Od czasu, kiedy doszli do władzy skutecznie hamują jego projekty.
Barack Obama obdarzył kredytem zaufania upadające banki. Wspomógł je finansowo z pieniędzy publicznych, ale wsparcie, jakiego im udzielił nie jest bezzwrotne. W momencie, kiedy wielu bankom udało się wyjść na prostą, prezydent ogłosił wprowadzenie nowych podatków dla instytucji finansowych. Była to m. in. reakcja na niezadowolenie podatników obciążonych ratowaniem banków. Zdaniem Obamy, długofalowy nadzór nad finansami miałby polegać w dużej mierze na monitorowaniu „systemowego ryzyka” przez Fed. Z kolei ochroną kredytów i oszczędności miałaby się zająć nowo powołana agencja Consumer Financial Protection Agency (CFPA). "Obama zmusza firmy, by wybrały, czy chcą być bankami korzystającymi z przywilejów dawanych przez państwo (np. pożyczanie tańszego pieniądza z Fed), czy też chcą gonić za maksymalnymi zyskami" - pisze "Washington Post" (M. Bosacki, Barack Obama: Koniec bankowych molochów, 23/01/2010, nr 19).
Kluczowym punktem działań obecnego prezydenta USA było stworzenie planu restrukturyzacji amerykańskiego nadzoru finansowego, który miał na celu m. in. pobudzenie gospodarki dotkniętej recesją podobną do tej, jaka miała miejsce w latach 30. XX w. „Chcemy stworzyć ramy, w których rynki będą funkcjonowały na zasadach wolności i sprawiedliwości. Trzeba ograniczyć czynniki, które mogą prowadzić do ryzyka finansowej zapaści” - mówił amerykański prezydent, który za obecną sytuację gospodarki obwinił "kulturę nieodpowiedzialności" i nieefektywny system nadzoru jeszcze z czasów Wielkiego Kryzysu. - „Brak nadzoru doprowadził do powstania systematycznych i systemowych nadużyć” – skomentował. (MAPI, AFP, REUTERS, Obama chce więcej nadzoru nad bankami, 18/06/2009, nr 141).
Wielkie korporacje, korzystając z luk prawnych skutecznie uchylały się od odpowiedzialności płacenia podatków do momentu, kiedy Barack Obama (prawnik z wykształcenia) wziął ich pod swoją pieczę. Do takich firm należą m. in. Coca-Cola, Procter & Gamble, Intel, FedEx. Zwłaszcza w dobie kryzysu Ameryka nie może sobie pozwolić na „przymykanie oka” wobec nieuczciwych przedsiębiorców, gdyż koszty działań nierzetelnych biznesmenów spadłyby na zwykłych obywateli, dla których obecna sytuacja gospodarcza państwa i tak jest bardzo trudna. „Barack Obama wypowiedział wojnę rajom podatkowym, dzięki którym korporacje unikają podatków. Symbolem wojny uczynił Kajmany, a dokładniej - budynek Ugland House w stolicy kraju”. (M. Piotrowski, 19 tys. firm pod jednym dachem? Spokojnie, to tylko Kajmany, 07/05/2009, nr 106).
Dla obywateli zza Oceanu Atlantyckiego od lat (niezmiennie) nurtującym problemem jest gospodarka, co ma swoje potwierdzenie w sondażach. Wszystkie inne reformy schodzą na dalszy plan. Zazwyczaj wybór nowego prezydenta jest korzystny dla giełdowych maklerów. Taką tendencję mogliśmy również zaobserwować po wyborze Baracka Obamy na prezydenta USA i skompletowaniu przez niego rządu. Pierwszy rok prezydentury ciemnoskórego demokraty upłynął pod wpływem walki z bezrobociem oraz szukania sposobu zmniejszenia dziury budżetowej. „Dziś aż 58 proc. pytanych w sondażu CNN mówi, że najbardziej istotną kwestią przy podejmowaniu decyzji o wyborze prezydenta będzie właśnie gospodarka. Drugie miejsca zajmują na tej liście służba zdrowia i terroryzm (po 13 proc.), następnie wojna w Iraku (9 proc.) i nielegalna imigracja (5 proc.)” (T. Deptuła, Gospodarka, głupcze, 30/10/2008, nr 255).
Stopa bezrobocia stała się najwyższa od 1982 r., co napawało niepokojem nie tylko polityków, lecz zwłaszcza obywateli Stanów Zjednoczonych. W każdym sektorze gospodarczym można było zaobserwować utratę miejsc pracy. „Ekonomiści spodziewali się złych danych, ale rzeczywistość okazała się znacznie gorsza od prognoz. Liczyli, że poza rolnictwem zlikwidowano tylko 525 tys. miejsc pracy. Wynik 598 tys. oznacza, że styczeń tego roku jest najgorszym miesiącem od końcówki 1974 roku” (T. Prusek, Amerykanie na potęgę tracą pracę, 07/02/2009, nr 32).
Najważniejszą ustawą nowo wybranego prezydenta, obok reformy zdrowia okazał się pakiet stymulacyjny, którego wartość szacowana jest na 787 mln dolarów. Zawiera on listę wyszczególnionych kwot przeznaczonych m. in. na ulgi podatkowe dla osób samotnych i rodzin, zachowanie miejsc pracy dla nauczycieli, którym groziło zwolnienie, remonty dróg, mostów, rozwój energii wiatrowej i słonecznej. Krytycy pakietu zarzucają Obamie, że zbyt wiele pieniędzy, bowiem aż 9 mld dolarów, chce przekazać na dotacje dla ubogich w ramach publicznej służby zdrowia.
Najbardziej niezadowoloną grupą ze sposobu pobudzania gospodarki są bankowcy, którzy prawie zawsze mogli liczyć na należyte wsparcie materialne, a tymczasem Barack Obama woli wspomóc bidnych niż dokładać elitom finansowym. „Prezydent Barack Obama podpisał wczoraj uchwaloną przez Kongres ustawę mającą pomóc Ameryce w walce z bezrobociem. Pakiet wart jest 17,5 mld dol. Ekonomiści spierają się, czy ustawa znacząco obniży bezrobocie. Jednak Kongres pokazuje w ten sposób wyborcom, że zajmuje się najważniejszym według sondaży problemem Ameryki” (M. Bosacki, Ameryka pracuje nad bezrobociem, 19/03/2010, nr 66).
Recesja, która dotknęła Amerykę wraz z końcem 2007 r. stała się synonimem Wielkiej Depresji i drastycznych cięć wydatków przeciętnego Amerykanina. Obecnie Ameryka jest krajem, który nie radzi sobie z zadłużeniem, w przeciwieństwie do takich umacniających się potęg gospodarczych, jak Japonia czy Chiny. „Od początku recesji, czyli od grudnia 2007, ponad 7,2 miliona ludzi straciło zatrudnienie. To więcej niż liczba netto nowych miejsc pracy stworzonych w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Mamy więc do czynienia z pierwszą recesją od czasów Wielkiej Depresji, która wymazała zdobycze wcześniejszej ekspansji”. (A. Lubowski, Ameryka w kółku ratunkowym, 03/08/2009, nr 180).
Końcówka marca 2010 r. okazała się być szczęśliwa dla administracji Obamy. Dzięki większości demokratów zasiadających w Kongresie w pierwszych 100 dniach prezydentury 44 prezydenta USA, udało się uchwalić kluczową reformę, o którą demokraci walczyli od lat. W momencie, kiedy ustawa weszła w życie pojawiły się głosy krytyki w kręgach konserwatywnych. Reforma opieki zdrowotnej Baracka Obamy wciąż wzbudza wiele negatywnych emocji, zwłaszcza wśród republikanów. Niemniej nie ulega wątpliwości, że jest ona niepodważalnym triumfem ciemnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Barack Obama zdawał sobie sprawę z tego, że do uchwalenia zmian w systemie opieki zdrowotnej potrzebne jest szybkie i zdecydowane działanie z jego strony. W momencie przejęcia władzy przez Obamę, demokraci byli w komfortowej sytuacji, ponieważ stanowili większość w Izbie Reprezentantów i Senacie. Dlatego też 44 prezydent USA nie mógł nie skorzystać z tego dogodnego układu, bowiem było wiadomo, że republikanie nie poprą sztandarowej reformy prezydenta USA. Demokraci na przegłosowanie ustawy mieli czas do jesiennych wyborów 2010 r. Na szczęście, owe rozporządzenie udało się uchwalić kilka miesięcy wcześniej. „W amerykańskiej polityce to był najbardziej nerwowy tydzień od wyborów półtora roku temu. Bo też stawka była olbrzymia - ustawa o systemie zdrowia, która, jeśli zostanie uchwalona, nieodwracalnie zmieni USA” (M. Bosacki, Zdrowotny tydzień Obamy, 22/03/2010, nr 68).
>
Sztandarowa reforma systemu zdrowia w USA spotkała się z nieprzychylnym nastawieniem nie tylko prawicy. Obama musiał podjąć morderczą walkę o głosy początkowo negatywnie nastawionych do jego projektu niektórych demokratów.
Barack Obama nawoływał do poparcia swojej ustawy m. in. powołując się na przykłady ludzi, których niespodziewanie dopadła choroba i nie byli w stanie opłacić wysokich kosztów opieki medycznej. Media w ożywiony sposób relacjonowały zmagania prezydenta z reformą zdrowia. „W Ohio prezydent opowiedział historię Natomy Canfield, która napisała mu o swym zaleczonym raku i o tym, że w tym roku musiała zrezygnować z ubezpieczenia, bo składka zbyt mocno rosła. - Natomy tu nie ma - mówił Obama - bo w ubiegłym tygodniu nagle upadła, zdiagnozowano u niej białaczkę. Leży w szpitalu, ale nie wie, jak za niego zapłaci...Gdy tłum zaczął do Kucinicha krzyczeć: "Głosuj tak!", prezydent zwrócił się bezpośrednio do niego: "Słyszysz to, Dennis?!". Kongresmen nie powiedział jednak jasno, czy ustawę poprze” (M. Bosacki, Ofensywa zdrowotna prezydenta Obamy, 17/03/2010, nr 64).
Celem reformy służby zdrowia jest umożliwienie leczenia osobom, które do tej pory nie mogły sobie pozwolić (z przyczyn finansowych) na zakup ubezpieczenia. Barack Obama chciał, aby przede wszystkim dzieci zostały objęte tą reformą. Z kolei Amerykanie dość ambiwalentnie podchodzą do wprowadzanych zmian, ponieważ od wielu lat mieli możliwość samostanowienia, chociażby w kwestii wyboru ubezpieczenia, zaś obecnie prawo to zostało im zabrane. Teraz wykup polisy dla najbogatszych będzie narzucony z góry, a koszty leczenia najuboższych ma pokryć państwo. To przedsięwzięcie stanowi duże ograniczenie dla koncernów farmaceutycznych.
Republikanie obawiają się, że budżet państwa zostanie mocno nadszarpnięty, a jest wiele innych wydatków bardziej naglących niż zapewnienie państwowego ubezpieczenia. Nie brakuje także krytycznych opinii wśród pacjentów na temat tego, że jakość usług medycznych pogorszy się. „Prawica ma zdanie dokładnie odwrotne. Jak pisze "National Review", reforma podniesie podatki (dla osób zarabiających powyżej 200 tys. dol. rocznie i rodzin o dochodach 250 tys.), ceny polis, dług narodowy, obniży za to wzrost gospodarczy, liczbę miejsc pracy w USA oraz jakość usług zdrowotnych (przez przycięcie hojnych wydatków dla seniorów)" (M. Bosacki, Obama ma zdrowie, 23/03/2010, nr 69).
Badania opinii publicznej wskazują na to, że Amerykanie nie są do końca zadowoleni z przebiegu prac nad reformą opieki zdrowotnej. Mimo to, są przekonani, że reforma służby zdrowia jest potrzebna i zauważają jej pozytywne strony. „Według sondaży reforma ma w USA więcej przeciwników niż zwolenników, ale niektóre jej przepisy są popularne, np. zakaz odmowy ubezpieczeń dla osób już chorych” (M. Bosacki, Atak na zdrowie Obamy, 24/03/2010, nr 70).
Niejedni z nas zadają sobie pytanie, dlaczego amerykańskie media tyle uwagi poświęcały reformie służby zdrowia Baracka Obamy? Amerykańscy prezydenci od niemal wieku starali się zmienić system opieki zdrowotnej, którego struktura przyczyniała się do tego, że wielu ludzi umierało, gdyż nie było ich stać na zakup polisy.
„O powszechne ubezpieczenie zdrowotne starali się różni prezydenci od 100 lat” (M. Bosacki, Obama ma zdrowie, 23/03/2010, nr 69).>Ekologia
>
Jednym z głównych założeń programowych Baracka Obamy (obok gospodarki i reformy zdrowia) jest dbałość o środowisko naturalne. Sam Obama, o czym świadczą słowa jego współpracowników, od wielu lat stawał po stronie ekologii. Pozostaje więc przekonać amerykańską społeczność do ochrony dóbr natury. A to nie będzie takie proste, ponieważ podstawowym problemem Amerykanów jest brak umiaru w korzystaniu z zasobów naturalnych.
Amerykanie znajdują się w czołówce, jeśli chodzi o wykorzystywanie energii elektrycznej, w związku z czym ich rachunki za prąd należą do najwyższych na świecie. Chociaż nie da się ich zupełnie ograniczyć, to nie znaczy, że idea „zielonej energetyki” nie może się rozwijać. Sposobem promowania nowoczesności, a zarazem postępu ekologicznego, jest dla amerykańskiego prezydenta m. in. produkcja samochodów z napędem elektrycznym.
W przeciwieństwie do swojego poprzednika - George'a Busha jr., który prowadził mało rygorystyczną politykę ekologiczną - Barack Obama opowiada się za zaostrzeniem przepisów. „Barack Obama w kolejnej dziedzinie zerwał wczoraj ze spuścizną George'a Busha. Tym razem podjął decyzję o zaostrzeniu przepisów o ochronie środowiska” (M. Bosacki, Obama stawia na ekologię, 27/01/2009, nr 22).
Wraz z rozpoczęciem prezydentury przedstawił bardzo ambitne plany, mające na celu ratowanie naszej planety. Aczkolwiek wielu ekspertów uważa, że zaproponowany przez niego projekt, mimo szlachetnych założeń, jest niemożliwy do zrealizowania w przeciągu zaledwie kilku lat. Do głównych przedsięwzięć Obamy miało należeć przede wszystkim ocieplenie budynków rządowych, założenie tzw. inteligentnych liczników oraz pozyskiwanie energii ze źródeł odnawialnych. „Obama podpisał wczoraj także inne przepisy o ochronie środowiska. Nowy rząd USA chce ocieplić 70 proc. budynków rządowych i zmniejszyć w nich dzięki temu zużycie energii, co ma dać 2 mld dol. oszczędności rocznie. Chce też w 40 mln domów założyć inteligentne liczniki energii pozwalające na bieżąco śledzić, jakie urządzenia zużywają jej najwięcej. Obama ma też plan podwojenia w trzy lata produkcji energii ze źródeł odnawialnych i utworzenia tam 460 tys. nowych miejsc pracy. Niektórzy specjaliści uważają ten plan za zbyt ambitny, a nawet nierealny w tak krótkim czasie” (M. Bosacki, Obama stawia na ekologię, 27/01/2009, nr 22).
Barack Obama nie wahał się podjąć działań mających na celu ograniczenie emisji gazów cieplarnianych na terytorium Stanów Zjednoczonych. Od wielu lat Amerykanie i Chińczycy przodują w produkcji tych szkodliwych substancji. Zdaniem prezydenta, nadmiar dwutlenku węgla może mieć negatywny wpływ na ludzkie samopoczucie, jak również może stać się zagrożeniem dla przyszłych pokoleń. Dlatego też zależało Obamie na jak najszybszym uchwaleniu ustawy odnośnie redukcji CO2. „W kampanii Obama opowiadał się za tym, żeby od razu sprzedawać 100 proc. zezwoleń na emisję CO2. McCain proponował stopniowe dochodzenie do tego celu. Dziś nie wiem, jaki będzie ostateczny kształt amerykańskiego systemu, ale jego wprowadzenie będzie jednym z priorytetów dla nowej administracji” (K. Niklewicz, Ameryka wchodzi do gry o klimat, 15/11/2008, nr 267).
Barack Obama skutecznie skorzystał z hasła wyborczego Johna McCaina, podejmując decyzję o wznowieniu - po długoletniej przerwie - budowy elektrowni atomowych. Ten gest Obamy jest odczytywany jako ukłon w stronę republikanów. Jednakże nie do końca bezinteresowny, gdyż prezydent oczekuje w zamian od prawicy poparcia jego projektu dotyczącego zielonej energetyki. Dodatkowym argumentem przemawiającym za tym, że droga, na którą wszedł Obama jest właściwa, świadczą wysokie ceny ropy i benzyny.
Amerykański prezydent, mając wzgląd na środowisko, rozważa przeprowadzenie zmian w przemyśle motoryzacyjnym. Amerykanie nigdy nie oszczędzali pieniędzy na duże i wygodne samochody, ale przecież nie chodziło Obamie o zaniechanie komfortu, tylko o ekologię i dobro ludzkości. Zmiana upodobań Amerykanów z pewnością nie będzie łatwym zadaniem, ale w imię czystego powietrza bez wątpienia warto podjąć ten trud.
>Jest to fragment pracy magisterskiej autorki pt. „Droga do Białego Domu. Fenomen przywództwa Baracka Obamy z perspektywy „Gazety Wyborczej” w przedziale czasowym od 1 sierpnia 2008 r. do 31 marca 2010 r.