banner


Na temat Rosji wydano już tyle negatywnych sądów wartościujących, że trudno obecnie znaleźć jakieś pozytywne słowa, które oddawałyby prawdę o tym państwie, o jego aspiracjach rozwojowych, o jego realnym wpływie na stosunki międzynarodowe. Przypisywanie prezydentowi Władimirowi Putinowi żądzy odbudowy imperium, dążeń do nowego podziału świata na strefy wpływów, tęsknoty za „nową Jałtą”, nienawiści do Zachodu itd. jest na porządku dziennym. Nikt praktycznie nie zastanawia się, czy są to wnioski płynące z rzetelnych analiz interesów egzystencjalnych Rosji, czy też są pochodną powszechnie propagowanej dezinformacji, a nawet typowej dla rusofobicznej propagandy dyfamacji.

Paradoksalnie, pochodną rusofobii stał się osobliwy rusocentryzm. Nie ma dnia, aby nie wskazywano na zagrożenia ze strony Rosji i Putina. Zachód widać, nie ma innych zmartwień, tylko to, czy Rosja rozpocznie nową wojnę o Ukrainę, czy nie. Szkoda, że nie pamięta się o tzw. wojnach Zachodu, choćby o klęsce i blamażu wojsk amerykańskich w Iraku, w Libii, Syrii, Jemenie, a ostatnio w Afganistanie oraz pozostawieniu milionów niewinnych ludzi na pastwę religijnych ekstremistów. Jakoś nie słychać w polskich mediach o nieszczęściach spowodowanych islamizacją tego państwa i o własnym udziale w tej haniebnej katastrofie humanitarnej. Mało kto pamięta, co jest pierwotną przyczyną masowych ucieczek ludzi z obróconych w perzynę państw, którzy dotarli także do polskiej granicy. Jak widać wszystko można zrelatywizować i przejaskrawiać. A także doskonale kamuflować, jak choćby dokonującą się na naszych oczach grabież Ukrainy przez obcy kapitał pod płaszczykiem walki o jej demokratyzację i wyzwolenie spod wpływów okrutnego dyktatora i autokraty z Kremla.

Dawno temu przyjęto, a potwierdził to pod koniec XX stulecia w swoich wywodach amerykański politolog Samuel Huntington, że Rosja nie należy do cywilizacji europejskiej. Że kroczy odrębną drogą i tym samym jest skazana na nieuchronny konflikt z cywilizacją Zachodu. Że nienawidzi jego wartości i wzorów zachowań. W ten sposób zostały ukształtowane wrogie wizerunki, które są oparte na negatywnych nastawieniach, uprzedzeniach i stereotypach. Reszty dopełnia codzienna propaganda i bezmyślna paplanina rusofobicznych polityków, nierozumiejących istoty „wielkiej geopolitycznej gry” między potęgami Zachodu i Wschodu, Morza i Lądu.

Sporo w tej materii namieszał Zbigniew Brzeziński, który przekonywał, że eurazjatycka „wielka szachownica” po klęsce ZSRR w „zimnej wojnie” naturalnie otwiera się na ekspansję zachodniej, a ściślej amerykańskiej cywilizacji. Absurdalnym zjawiskiem stało się przy tym przyjmowanie jednostronnej optyki, że ekspansja Zachodu na obszary poradzieckie jest zjawiskiem naturalnym, wręcz misyjnym, ale zdecydowana obrona przed tą ekspansją ze strony Rosji jest automatycznie kojarzona z odbudową jej imperialnej potęgi. Pojawia się tu jakaś nie do końca uświadamiana przez krytyków Rosji asymetria, niezgodna przecież z regułami promowanej przez stulecia przez mocarstwa zachodnie, zwłaszcza Francję i Anglosasów, polityki balance of power (równoważenia sił).

Zabić Innego

Większość analityków ulega ideologicznej modzie, aby Rosję traktować jako państwo zagrażające międzynarodowemu pokojowi i ustalonemu pod dyktatem Stanów Zjednoczonych po „zimnej wojnie” hegemonicznemu ładowi międzynarodowemu. Mało kto wnika w naturę argumentacji tego państwa, szczególnie wymownie i dobitnie wyrażaną przez rosyjskiego prezydenta, który – co by nie powiedzieć – imponuje nie tylko długością czasu trwania u władzy, ale także logiką wywodu i siłą perswazji. Warto zastanowić się, jakie inne państwo o statusie mocarstwowym ma takiego przywódcę, który przez okres całego pokolenia kształtuje świadomość swoich obywateli i konsekwentnie oddziałuje na opinię międzynarodową. Państwa Zachodu mogą oczywiście zasłaniać się demokratycznym przestrzeganiem kadencyjności swoich przywódców, ale poza tym nie mogą – być może z wyjątkiem Angeli Merkel – pochwalić się długofalowym wpływem silnej osobowości przywódców na kształtowanie wzorów ładu dyplomatycznego. Nie mogą też przyznać, że dysponują jakąś spójną koncepcją układania się z Rosją w imię dobrze pojętego ładu, w którym ważniejsze są wartości koegzystencjalne – współpraca, pokój i zachowanie stanu posiadania każdej ze stron, niż burzenie tego, co stanowi podstawę funkcjonowania geopolitycznej równowagi sił.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Zachód gremialnie odmawia Rosji prawa do obrony jej racji. Jak pisał w książce Quo vadis, Rosjo? Rüdiger von Fritsch, b. ambasador niemiecki w Rosji, „każdy kieruje się swoją prawdą, nie słucha drugiego lub nie próbuje go zrozumieć” (s. 20). Rozumienie nie musi od razu oznaczać akceptacji, ale może przyczynić się do znalezienia punktów zbieżnych. Tymczasem od czasu wojny na Ukrainie i zajęcia przez Rosję Krymu praktycznie we wszystkich środowiskach na Zachodzie – od politycznych i medialnych po analityczne i akademickie – zaczęto przypisywać Rosji, a zwłaszcza osobiście Władimirowi Putinowi wyłącznie złe i agresywne zamiary, bez uwzględniania uwarunkowań i związków przyczynowo-skutkowych jego działań. Bez zauważenia nawet śladu winy pogorszenia stosunków z nim po swojej stronie.
Mało kto zastanawiał się też nad alternatywą relacji Zachodu z Rosją. Niejednemu śni się jakaś wizja wielkiej wojny czy zbrojnego rozprawienia się z Putinem i jego kamratami na Kremlu, ale w praktyce każdy zdaje sobie sprawę, że wszelka zbrojna konfrontacja przyniesie zgubę każdej ze stron.

Mamy więc do czynienia z paradoksalnym, by nie powiedzieć wprost – schizofrenicznym traktowaniem Rosji: wszyscy niemal twierdzą, że jest ona największym złem, bez którego jednak nie można żyć. Międzynarodowy system bezpieczeństwa, mający wiele słabości i mankamentów, jest więc nie do pomyślenia bez Rosji. „Bez Rosji się nie da. (…) Pozostaje cienka granica pomiędzy oskarżeniem i odmową dialogu z jednej, a pomijającą zasady czystą polityką interesów drugiej strony” – to kwintesencja wywodu dzisiejszego prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera, gdy był ministrem spraw zagranicznych.
To prawda, że Rosja nie ułatwia nikomu swoim dumnym zachowaniem, by zostać zrozumianym. Ale też niewiele uczyniono w kręgach politycznych Zachodu, by wyjść jej naprzeciw, zwłaszcza w trudnych latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. Obecnie widać wyraźnie, że mocarstwa zachodnie bynajmniej nie dążyły do włączenia jej w system partnerskich układów. Wykorzystały jej słabość do umocnienia swoich przewag. Nikt chyba nie ma co do tego wątpliwości, patrząc na skutki faktycznego „okrążania” Rosji. Brakuje odwagi i uczciwości, by się do tego przyznać.

Sztuką jest w dzisiejszych czasach, aby nie ulec rusofobii i trwać na stanowisku, że tak jak Zachód, tak i Rosja ma swoje racje. Warto zastanowić się, dlaczego Stany Zjednoczone mają swoje „uprawnione” interesy i domagają się w różnych częściach globu ich respektowania. Czy wynika to z potęgi amerykańskiej, czy także narzuconej od czasów „zimnej wojny” ideologicznej narracji? Ponieważ inne potęgi także pretendują do „uprawnionych” interesów i respektu dla siebie, mamy do czynienia z dramatycznym wyzwaniem wobec Zachodu i kruszeniem się podstaw narzuconej przez mocarstwo hegemoniczne logiki.

Zamiast dialogu - inwektywy

Jak dotąd, największy sprzeciw budzi wezwanie Putina do określenia granic zachodniej ekspansji na Wschód. W dużej mierze z inicjatywy rosyjskiego prezydenta, a nawet pod jego presją otwarte zostały fora dyplomatyczne w formacie dwu- i wielostronnym, które mogłyby doprowadzić do wypracowania jakiegoś modus vivendi w sprawach bezpieczeństwa, czy raczej identyfikacji źródeł zagrożenia stron. Innej alternatywy nie ma, nawet gdy zewsząd słychać histeryczne głosy o szykowaniu się Rosji do wojny.

Rosjanie są mistrzami gry dyplomatycznej. Dla celów taktycznych stawiają ekstremalne warunki wyjściowe, pozostawiając jednocześnie drugą stronę w niepewności co do własnych celów i zamiarów. Zachód wielokrotnie nabierał się na te chwyty i obecnie także widać sporo irytacji, histerii i paniki.
Najciekawsze jest to, że wszyscy niemal chcą z uporem dowieść, że już wkrótce Rosjanie dokonają inwazji na Ukrainę, a Zachód szykuje dużo ostrzejsze niż dotąd sankcje. Ileż komentarzy wygłoszono na temat czegoś, co nie zaistniało, zamiast poszukiwania drogi do wspólnego rozwiązania problemu, którego istota sprowadza się do załamania zaufania w stosunkach między największymi mocarstwami jądrowymi. Można oczywiście sprowadzać rangę Rosji do „mocarstwa lokalnego”, jak to kiedyś uczynił Barack Obama, można też Putina nazwać „zabójcą”, jak Joe Biden, ale nie zmienia to stanu rzeczy, w którym Rosja jako jedyne mocarstwo może w sferze wojskowej zagrozić Ameryce.

Warto się zastanowić, czy inwektywy i obelgi pod adresem Rosjan świadczą o sile i roztropności Zachodu, czy raczej o jego słabości i spadającej wiarygodności przywództwa USA. Wbrew temu, co się mówi, Rosja nie grozi wojną, ale wojnę antycypują wszyscy jej oponenci, oczekując samospełniającej się przepowiedni. Chcą znowu daleko idących sankcji, które pogrążą nie tylko Rosję, ale i Zachód w coraz większych kryzysach. Zdrowy rozsądek nakazuje walczyć o „wspólną wygraną”, opartą na dyplomatycznym dialogu, a nie „przeciągać linę” na zasadzie „kto kogo”. Wytrawni dyplomaci dobrze wiedzą, że „warunkiem konstruktywnego współdziałania w trudnych okolicznościach jest akceptowanie przez obydwie strony przynajmniej faktu, że w pewnych określonych kwestiach nie osiągnie się wspólnego stanowiska” (von Fritsch, s. 141).

Logika imperiów

Rosja przechodzi ciągle transformację swojej tożsamości. W ciągu trzech dekad istnienia od rozpadu ZSRR nie pogodziła się z utratą statusu globalnego mocarstwa. Jej przywództwo polityczne próbuje stworzyć alternatywną wizję ładu międzynarodowego, w której odzyska ona rolę współdecydującą. Chce to uczynić poprzez afiliacje z innymi mocarstwami „wschodzącymi”, zwłaszcza z Chinami i Indiami, które uznają potrzebę przeciwważenia zachodniej supremacji w systemie międzynarodowym. Powrót Rosji do gry mocarstwowej ma więc charakter wielowymiarowy. W wymiarze globalnym jest gotowa przeciwstawić się hegemonii amerykańskiej, w wymiarach regionalnych z kolei wykazuje zdolność do budowania partnerskich relacji, opartych na współpracy i współdziałaniu, które pomogą kolektywnie przeciwważyć Zachód. Istota zagrożeń z jej strony tkwi w tym, że może w tych rolach okazać się skuteczna.

W odniesieniu do ładu pozimnowojennego Rosja wyraźnie kładzie nacisk na przywiązanie do tradycyjnych zasad prawa międzynarodowego, negując wszelkie formy interwencjonizmu (także pod egidą ONZ), czy ideologicznej misyjności, mającej na celu promocję zachodniej demokracji i liberalnej wizji praw człowieka. Przeciwstawia tym wartościom poszanowanie suwerenności państw i nieingerencji w sprawy wewnętrzne. Swoje ingerencje w sprawy wewnętrzne Gruzji, Syrii czy Ukrainy tłumaczy oczywiście zobowiązaniami traktatowymi, bądź koniecznością reakcji na wcześniejsze prowokacje i zagrożenia dla żywotnych interesów. Jest w tym jak widać sporo obłudy i dwuznaczności. Tym bardziej, że sama wytyka państwom zachodnim stosowanie podwójnych standardów w ocenie suwerennej równości państw. W sumie widać wyraźnie, że „wielkim” ciągle wolno więcej, kosztem państw „małych” i „słabych”.

Zachód dzięki umiejętnej propagandzie nie lubi pokazywać swojego ekspansjonistycznego oblicza czy to na półkuli zachodniej, czy w Afryce, ale bardzo chętnie obnaża dawny interwencjonizm radziecki czy krwawe wojny na obszarze poradzieckim. W istocie mamy do czynienia z tą samą logiką mocarstwowej hegemonii i podporządkowania. Rosja nie widzi zatem powodu, aby tłumaczyć się ze swoich naruszeń prawa międzynarodowego, gdy Stanom Zjednoczonym wybacza się nawet największe uchybienia w jego przestrzeganiu.

Rosja upomina się też o powrót do tradycyjnych zasad regulujących stabilność w stosunkach międzynarodowych. Chodzi o respektowanie zasady równowagi systemowej oraz uznanie odpowiedzialności mocarstw za regiony, które mają żywotne znaczenie w ich strategiach bezpieczeństwa. Komentatorzy sprowadzają ten postulat do odbudowy stref wpływów, gdy naprawdę bardziej jej chodzi o strefy wzajemnych interesów i odpowiedzialności.
Takie kategorie są znane w stosunkach międzynarodowych od czasów starożytnych i nie powinny wywoływać szczególnego zdziwienia. Przecież Zachód – tak USA, jak i Unia Europejska – także opierają swoje strategie międzynarodowe na tych pojęciach. Nadają im jednak pozytywne i atrakcyjne brzmienie „wspólnoty interesów” i „promocji wartości”, a nie „maskowania” uzależnień czy „drenowania” cudzej własności.
Problem protekcji dla państw poradzieckich ze strony NATO i Unii Europejskiej nie budziłby może większych obaw Rosji, gdyby nie był kamuflażem dla ekspansji neoliberalnej wizji świata, przejmowania inicjatywy w sferze gospodarczej przez wielkie korporacje i podporządkowania nowych obszarów wojskowo-przemysłowym interesom Zachodu. Rosjanie ze względu na bogate doświadczenie mają prawo do swoich obaw i strachu przed taką formą protekcji. Zresztą nie tylko Rosjanie. Polska pod rządami PiS jest najlepszym przykładem tego, jak po latach entuzjastycznej „westernizacji” zaczyna się odwrót w stronę „suwerennego” pojmowania interesów i wartości.

Celem pokój, nie konflikt

W prawie międzynarodowym znane są przypadki umów, które są zawierane na korzyść lub na szkodę trzeciego. Rosja z pewnością nie ma prawa weta wobec umów negocjowanych między Ukrainą a państwami zachodnimi, w tym organizacją bezpieczeństwa, jaką jest Pakt Północnoatlantycki. Ma jednak prawo ze względów geopolitycznych wyrażać obawy o skutki takich porozumień dla jej interesów. Roztropność i mądrość zatem nakazują, tak w odniesieniu do Zachodu, jak i rządzących w Kijowie, aby wziąć pod uwagę i rozwagę interesy rosyjskie. Inaczej bowiem może się okazać, że zwiększanie bezpieczeństwa jednej strony przyczyni się do wzrostu zagrożenia drugiej, a w efekcie do załamania stabilności ładu międzynarodowego.

Czy na Zachodzie doprawdy nie przeprowadza się analiz i przewidywań pod tym kątem? Czy rozbudowane studia strategiczne nie uczą poszukiwania oprócz wojny rozwiązań komplementarnych w imię celu najwyższego, jakim jest pokój a nie konflikt? Czy członkostwo w NATO państw słabych, skonfliktowanych z sąsiadami i zdezintegrowanych terytorialnie naprawdę zwiększa bezpieczeństwo sojuszu? A może jest to tylko pretekst dla innych celów?

Racjonalnym rozwiązaniem wydaje się objęcie „stref wrażliwych” wspólnym patronażem, zastosowanie koncepcji „odsunięcia” czy „wyłączenia” skonfliktowanych stron przynajmniej na jakiś czas (disengagement). Natychmiast pojawiają się w tym kontekście skojarzenia o groźbie „finlandyzacji” obszarów przejściowych. Zamiast jednak reagować emocjonalnie, może rzeczywiście warto przywrócić znaczenie takim rozwiązaniom, jak strefy neutralne i zneutralizowane. Postulował to zresztą Henry Kissinger już po zajęciu Krymu w stosunku do Ukrainy, ale go wyśmiano.

Bogate doświadczenie stosunków międzynarodowych uczy, że w hierarchicznym układzie sił należy poszukiwać rozmaitych sprawdzonych form równoważenia sprzecznych interesów rywalizujących o dominację stron. Rosja poszukuje porozumienia nie tyle w sprawie wspólnego zarządzania systemem wzajemnej współpracy, ile w sprawie ograniczenia eskalacji wzajemnej wrogości. Aż dziw bierze, że większość komentatorów nie chce dostrzec w jej propozycjach szansy na przebudowę klimatu konfrontacji w atmosferę odprężenia.
Trzeba przypomnieć sobie czasy przesilenia w stosunkach radziecko-amerykańskich podczas kryzysu rakietowego na Kubie w 1962 roku, aby cokolwiek zrozumieć z logiki możliwego odwracania napięć. Wydawałoby się, że kolejne porażki w wojnach interwencyjnych nauczą amerykańskich decydentów szacunku dla wielostronnych uzgodnień, poszukiwania konsensusu, z wykorzystaniem negocjacji.

Potrzebna jest przede wszystkim wrażliwość na odmienność kulturową i cywilizacyjną uczestników stosunków międzynarodowych. Plurilog czy multilog, a więc wielostronne rozmowy są możliwe pod warunkiem samoograniczenia i własnej powściągliwości, z zastosowaniem stylu rzeczowego, który propagują sami Amerykanie. Jego podstawowymi zasadami są: oddzielanie ludzi od problemu, koncentracja na interesach, a nie na celach, umiejętność poszukiwania wielu możliwości rozwiązania problemu, niosących ze sobą korzyści dla wszystkich, wreszcie oparcie negocjacji na obiektywnych kryteriach, z odniesieniem do powszechnie akceptowanych norm i równych praw dla stron negocjujących. Problematyce tej poświęcono rozległą literaturę, zatem warto byłoby obecnie wykorzystać wiedzę podręcznikową w celach praktycznych.

Dzieje się jednak tak od wieków, że strony muszą najpierw nawzajem rozpoznać swoje interesy, a czynią to bardzo nieufnie, podejrzliwie i ostrożnie, obawiając się rozmaitych pułapek zastawionych przez oponenta. W przypadku rokowań amerykańsko-rosyjskich czeka nas zatem długa droga, przeplatana rozmaitymi złowrogimi pomrukami i „pobrzękiwaniem rakietami”. Zbyt długo trwało rozniecanie wysokich napięć po każdej ze stron, żeby teraz szybko udało się wzajemne relacje sprowadzić do poziomu normalności i zgody. Najważniejsza jest wola kontynuacji rozmów, choćby – jak mawiał kardynał de Richelieu – nie było z tego doraźnego pożytku, ani nie była jeszcze widoczna przyszła korzyść.
Stanisław Bieleń

Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.