Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4880
Z prof. Romanem Kuźniarem, politologiem z Instytutu Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim rozmawia Anna Leszkowska
- Autor: Mateusz Piskorski
- Odsłon: 3541
Wśród najbardziej bojowych organizacji odpowiadających za zamieszki ostatnich dni w Kijowie warto zauważyć organizację „Awtomajdan”. Jej przypadek jest znakomitym przykładem charakteru ukraińskich protestów, obrazując jednocześnie stopień zaangażowania państw trzecich w działania na rzecz destabilizacji Ukrainy i przeprowadzenia w tym kraju tzw. kolorowej rewolucji.
Założyciele i ojcowie chrzestni
Ruch protestujących kierowców założył Aleksiej Gricenko, postać już wcześniej w życiu publicznym dość znana, menedżer jednej z firm branży IT w Kijowie. Był on niegdyś wiceszefem organizacji młodzieżowej partii byłego prezydenta Wiktora Juszczenki „Nasza Ukraina”. W czasach, gdy jego ojciec Anatolij Gricenko pełnił funkcję ministra obrony, gorliwie wzywającego do przystąpienia Ukrainy do NATO, przetarg na informatyzację administracji ukraińskich sił zbrojnych warty około 100 mln hrywien wygrała firma Enran Telecom, w której syn ministra pracował. Jak twierdził A. Gricenko, idea „Awtomajdanu” pojawiła się podczas jego spotkania z grupą przyjaciół w jednym z kijowskich pubów. Byli wśród nich, a także tych, którzy dołączyli nieco później, m.in. Siergiej Chadżinow, dyrektor generalny przedstawicielstwa jednej z austriackich firm w Kijowie; biznesmen Dmitrij Bułatow, który wkrótce zdominował strukturę w sferze wystąpień publicznych i medialnych, będąc jej nieformalnym rzecznikiem; Siergiej Koba, niegdyś zwolennik tzw. pomarańczowej rewolucji 2004 roku; Siergiej Pojarkow, najbardziej chyba rozpoznawalny z liderów organizacji, artysta-grafik, były asystent posła Bloku Julii Tymoszenko i dziennikarz telewizyjny.
Sposoby znane bardziej i mniej
Interesujące były metody działania „Awtomajdanu”, będącego specyficzną strukturą skupiającą posiadaczy samochodów, popierających antyrządowe protesty. Jak wspominał A. Gricenko, zrozumieliśmy, że potencjał 50 samochodów i 50 ludzi to niebo i ziemia z punktu widzenia możliwości przeszkadzania władzom. Łatwo jest rozprawić się z 50 ludźmi, ale spróbujcie to zrobić z 50 samochodami.
Komunikacja w organizacji odbywa się głównie za pomocą urządzeń mobilnych z zainstalowaną aplikacją Zello i sieci społecznościowych; jak deklarował S. Chadżinow: naszym przywódcą jest Mark Zuckerberg. Jeśli coś się ze mną stanie, na moim miejscu pojawi się następny. Mamy już grupę z ponad 5000 fanów. Każdy z nich może utworzyć wydarzenie, a potem nim pokierować. To bardzo proste.
Innym sposobem porozumiewania się były zainstalowane w samochodach radia CB, choć z tej formy nieco zrezygnowano po pierwszych przypadkach zakłócania kanału łączności „Awtomajdanu”. Wśród działaczy „Awtomajdanu” prym wiodą mieszkańcy ukraińskiej stolicy, w wieku od 30 do 40 lat, najczęściej – jak przyznaje D. Bułatow – stosunkowo dobrze usytuowani materialnie. Według lidera tej struktury D. Bułatowa, jednym z podstawowych sposobów działania było pełnienie straży na rogatkach stolicy, wczesne ostrzeganie uczestników zamieszek przed zbliżającymi się jednostkami sił porządkowych, śledzenie autobusów i pojazdów policyjnych, utrwalanie w postaci zapisów video interwencji podejmowanych na wjeździe do stolicy przez policję drogową blokującą autobusy z demonstrantami z innych miast.
W początkowej fazie działalności organizacji popularnym sposobem działania były ponadto kawalkady samochodowe, stanowiące swoiste demonstracje na kołach, w których brały udział dziesiątki odpowiednio oflagowanych pojazdów. Przeprowadzano również blokady dróg, mające nie dopuścić lub spowolnić dotarcie do celu kolumn transportu policyjnego, oraz prowadzono akcję „Nocny Patrol”, której celem było m.in. śledzenie i lokalizowanie miejsc zamieszkania osób związanych z władzami lub z innych powodów budzących niechęć organizatorów zamieszek (niektóre dane adresowe publikowano następnie w sieciach społecznościowych z wezwaniami do stosowania przemocy). Poza tym, szef „Awtomajdanu”, publicznie przyznawał, że jego organizacja odpowiadała za cały szereg aktów wandalizmu i pogróżek skierowanych pod adresem przedstawicieli władz, a także reprezentujących opcję eurazjatycką polityków takich, jak Wiktor Miedwiedczuk. Jeden z działaczy „Awtomajdanu” S. Koba, prawdopodobnie spodziewając się odpowiedzialności karnej za swój udział w zamieszkach, 22 stycznia oznajmił w sieciach społecznościowych, że znajduje się na terytorium Polski, natomiast już dzień później donosił, że jest w Niemczech. Zaledwie dwie doby wcześniej S. Koba nawoływał publicznie do zdobycia szturmem budynku ukraińskiego parlamentu – Rady Najwyższej. Co ciekawe, od jego radykalizmu odciął się profilaktycznie D. Bułatow i dwóch innych koordynatorów organizacji. Z profilów S. Koby na portalach społecznościowych wynika, że ten miłośnik nielegalnych wyścigów samochodowych – podobnie jak wielu innych członków jego organizacji – sympatyzuje on z neonazistowskim stowarzyszeniem „Patrioci Ukrainy”.
Koordynatorzy „Awtomajdanu” spotykali się z dyplomatami szeregu państw Unii Europejskiej, co zostało odczytane za uznanie przez zagranicę ich dużego znaczenia i wpływu na przebieg protestów. Pośród istotnych rozmówców z D. Bułatowem spotkał się również ambasador USA w Kijowie Geoffrey Pyatt, który miał – według niektórych źródeł - przekazać poparcie organizacji w wysokości 1 mln dolarów.
Program w drodze
Trudno mówić o jakimkolwiek spójnym przekazie programowym „Awtomajdanu”. Z jednej strony liderzy organizacji podkreślają swoją apolityczność i chęć niesienia pomocy innym protestującym, bez względu na wyznawane przez nich poglądy. Z drugiej jednak wyjątkowo konsekwentnie idealizują Unię Europejską i – mówiąc o cywilizacyjnym wyborze Ukrainy – poddają krytyce model białoruski i rosyjski.
Od parlamentarnej opozycji różni ich też radykalizm postulatów: domagają się przedterminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich, natychmiastowego wznowienia rozmów z UE na temat umowy stowarzyszeniowej oraz odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy i dowódców służb konfrontujących się z uczestnikami zamieszek. Liderzy „Awtomajdanu” coraz częściej kwestionują ponadto legitymację liderów trzech ugrupowań parlamentarnych („Batkiwszcziny”, „UDARu” i „Swobody”) do reprezentowania antyrządowej opozycji. Działalność „Awtomajdanu” podczas najbardziej brutalnej do tej pory fazy protestów ukraińskich, pozwala na sformułowanie kilku wniosków dotyczących tej określonej części radykalnej opozycji: – metody działania i bezpośrednie wsparcie USA sugerują, iż „Awtomajdan” może stanowić projekt technologów tzw. kolorowych rewolucji; – USA i niektóre kraje UE poprzez spotkania z liderami grupy prowadzącej działania sprzeczne z obowiązującym na Ukrainie prawem, odrzucając tym samym zasady protokołu dyplomatycznego, wyraźnie liczą na dalsze zaostrzenie sytuacji w Kijowie i eskalację konfliktu w państwie; – przykład S. Koby pokazuje, że ewentualne konsekwencje prawne wobec działaczy radykalnych w Kijowie mogą doprowadzić do dużego zwiększenia liczby imigrantów z Ukrainy, szczególnie na terytorium Polski, traktowanej jednak najprawdopodobniej jako punkt transferowy, a nie miejsce docelowe poszukiwania azylu; – trzon protestujących stanowią osoby zabezpieczone materialnie, aktywne i nie obawiające się strat, które mogą przynieść ich działania. Ewentualne rekomendacje dla władz polskich i ukraińskich wynikające z krótkiego przeanalizowania działalności „Awtomajdanu” mogłyby wyglądać następująco: – dla władz polskich – wzmocnić kontrolę paszportową i graniczną, nie dopuszczając przede wszystkim do wjazdu emigrantów ukraińskich, niejednokrotnie powiązanych ze światem przestępczym i brutalnymi metodami działania; – dla władz ukraińskich – działać na rzecz skonfliktowania „Awtomajdanu” z innymi strukturami radykalnej opozycji oraz parlamentarzystami opozycyjnymi.
Mateusz Piskorski
Dr Mateusz Piskorski jest politologiem, sekretarzem generalnym i ekspertem Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych.
Powyższy tekst ukazał się na portalu Geopolityka.org pod adresem - http://geopolityka.org/analizy/2651-mateusz-piskorski-awtomajdan-nowa-forma-protestu
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2327
Ze względu na negatywne doświadczenia z amerykańską hegemonią, a także narastanie wewnętrznych podziałów w NATO na tle niemocy decyzyjnej, w wielu państwach członkowskich zdaje się narastać zniechęcenie, a nawet tendencja do ograniczania dotychczasowych zobowiązań.
Ponadto w czasach narastania zagrożeń terrorystycznych i przesuwania akcentów z bezpieczeństwa militarnego na bezpieczeństwo migracyjne rodzą się naturalne ciągoty izolacjonistyczne, którym nie przeszkodzi żadna presja ze strony lidera tracącego pozycję i autorytet. Tym bardziej, że grozi mu potencjalnie przywództwo prezydenta, który jako kandydat nie tylko podważa sens uczestnictwa Ameryki w kosztownym sojuszu, ale sam także nawiązuje do tradycji izolacjonistycznych. Nie wiadomo, czy takie tendencje są naturalnym rezultatem rozkładu i obumierania „starego sojuszu”, czy zwyczajnej krótkowzroczności i populizmu przywódców politycznych, tracących instynkt samozachowawczy i nieodróżniających zagrożeń o charakterze strategicznym od tego, co niosą zamachy terrorystyczne dnia codziennego.
Okazuje się, że strach i panika spowodowana aktami terroru mogą mieć większe konsekwencje dla strategii obronnej chwiejnych państw niż zagrożenia atakiem jądrowym ze strony nieprzyjaznych potęg. W ostatnich dekadach, po zakończeniu „zimnej wojny”, Sojusz Północnoatlantycki sukcesywnie odchodził od swojej podstawowej roli przymierza obronnego. Będąc regionalną organizacją bezpieczeństwa zbiorowego na zasadzie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, ulegał jednocześnie globalnym interesom amerykańskiego hegemona. Stawał się narzędziem utrwalania światowej supremacji USA, kosztem jego europejskich uczestników.
Wprawdzie nie wszystkie państwa członkowskie NATO opowiedziały się na rzecz działań interwencyjnych out of area, czyli poza obszarem obowiązywania casus foederis, wyrażonego w art. 5 traktatu waszyngtońskiego (np. Francja była przeciwna atakom na Serbię w 1999 r., wraz z nią Niemcy i Belgowie sprzeciwiali się wsparciu interwencji amerykańskiej w Iraku w 2003 r.), to jednak konflikt między najważniejszymi uczestnikami sojuszu doprowadził do paraliżu decyzyjnego, czego skutkiem stało się osłabienie całej koalicji. Powodem deprecjacji Sojuszu Północnoatlantyckiego było z jednej strony rozbicie wspólnoty celów strategicznych poprzez narzucenie przez USA unilateralnej polityki bezpieczeństwa, lekceważącej dotychczasowe mechanizmy koordynacyjne i konsultacyjne (m.in. poprzez tworzenie tzw. koalicji chętnych). Z drugiej strony, niemałą rolę odegrało liczebne powiększanie składu NATO, co działało negatywnie na jego spójność i efektywność. Wraz ze wzrostem liczby członków – co oczywiste - wzrasta wielość i intensywność więzi dwustronnych i wielostronnych. Zbyt duża liczebność uczestników rodzi jednak problemy związane z ich koordynacją oraz stanowi pożywkę dla sprzeczności i napięć. Ostatecznie im większy jest sojusz, tym mniej istotny staje się wkład pojedynczych państw, zwłaszcza tych mniejszych. Maleje też ranga indywidualnych zobowiązań. To wszystko wynika z dość znanej prawidłowości, że zdolności obronne i potencjał sojuszy nie są prostą sumą elementów składowych państw uczestniczących.
Wysoki stopień integracji, przede wszystkim w płaszczyźnie wojskowej (wspólna doktryna strategiczna, mechanizmy dowodzenia, łączności, ujednolicenie sprzętu, podobieństwo organizacji wojska, uzgodnione proporcje siły ogniowej jednostek bojowych, porównywalność wyszkolenia, wspólne manewry, gry wojenne i in.) powoduje istotny wzrost jakościowy siły i potencjałów sojuszy jako całości w porównaniu do arytmetycznej sumy wkładów poszczególnych uczestników. Przy dużej dysproporcji i asymetrii sił między liderem sojuszu a jego nowymi, raczej nieliczącymi się pod względem siły państwami, w naturalny sposób doszło do zdominowania NATO przez mocarstwo hegemoniczne.
Stany Zjednoczone uznały się nie tylko za mocarstwo całkowicie odpowiedzialne za skuteczność sojuszu (efekt bandwagoning, tj. koncentracji sił „pod parasolem USA”), ale także za niekwestionowanego przywódcę Zachodu, promującego ekspansję jego wartości ideologicznych na nowe przestrzenie geopolityczne. Stało się to przyczyną sprzeciwu zewnętrznego (głównie Rosji) oraz dysonansów wewnątrzsojuszniczych na tle wymuszania posłuszeństwa i subordynacji (krytyka ze strony Francji, Niemiec czy niektórych państw Europy Środkowej). Jak się okazuje, wspólna ideologia, sprzyjająca niewątpliwie komunikacji wewnętrznej i jednolitości ocen, opartych na identycznych kryteriach – przy nierówności uczestników i asymetryczności więzi między nimi – może jednak, zamiast pożądanej spoistości, wywoływać napięcia i nieporozumienia. NATO - jaka rola? Na przykładzie NATO widać – wbrew powszechnemu mniemaniu - że nie ma żadnego automatyzmu w udzielaniu sojuszniczej pomocy wzajemnej. Debata nad zasadnością uruchomienia mechanizmu opartego na art. 5 po ataku Al-Kaidy na Stany Zjednoczone w 2001 r. dowiodła, że okoliczności uruchamiające pomoc sojuszniczą wcale nie muszą być jednoznaczne. W praktyce w razie potrzeby taka pomoc jest zawsze uwarunkowana indywidualną gotowością państw uczestniczących w sojuszu. Sam literalny zapis w traktacie powołującym przymierze nie jest warunkiem wystarczającym. Konieczna jest wola państw do spełniania przyjętych zobowiązań.
Jaskrawym przykładem niemocy decyzyjnej w NATO były spory na temat zapewnienia bezpieczeństwa Turcji na wypadek interwencji w Iraku oraz brak reakcji na faktyczne zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego w czasie rosyjsko-ukraińskiego sporu gazowego na przełomie 2008 i 2009 r. Trzeba jednak przyznać, że być może dzięki owej inercji NATO mimowolnie uniknęło pochopnej reakcji na wydarzenia związane z aneksją Krymu i wybuchem separatyzmu na wschodzie Ukrainy w 2014 r. Różnice w postrzeganiu ryzyka płynącego z tego konfliktu dla całego Sojuszu Północnoatlantyckiego pokazują kolejny raz, że wspólnota euroatlantycka myli pojęcie rzeczywistego wroga ze źródłami różnych zagrożeń (separatyzm, irredenta, terroryzm, rebelia).
Do niedawna wydawało się, że po „zimnej wojnie” starcia między państwami czy ich koalicjami przeniosą się na inne poziomy życia społecznego („wojny międzycywilizacyjne” wg S. Huntingtona). Okazuje się, że było to jedynie odwracanie uwagi od rzeczywistych zjawisk, związanych z redefinicją wroga. Miejsce dawnych ekspansjonistycznych potęg totalitarnych zajęły bowiem hybrydalne twory geopolityczne, pseudopaństwa, państwa „upadłe” czy „zbójeckie”, które zmieniają swoje oblicze w porównaniu do tradycyjnych agresorów, posługując się nietypowymi strategiami walki. Wobec takich wrogów, ukrywających się na przykład pod mianem dżihadyzmu, działających od wewnątrz i z zewnątrz, w przestrzeni niedookreślonej i nierozpoznawalnej, najsilniejszy sojusz Zachodu potrzebuje nowej diagnozy rzeczywistych zagrożeń i nowej strategii działania. Państwa NATO muszą zastanowić się, czy sojusz ma stanowić interwencyjny oręż w globalnej walce ideologicznej (w imię „totalnej demokracji”), czy też ma spełniać regionalne (transatlantyckie) funkcje obronne, do których kiedyś został powołany. Misyjność demokratyzacyjna nie jest przecież zasadniczym celem NATO, gdyż nie tylko destabilizuje ona stosunki międzynarodowe, ale podnosi koszty zbrojeń, często ze szkodą dla poziomu życia społeczeństw. Owa misyjność sojuszu sprzyja jedynie nakręcaniu koniunktury zbrojeniowej, z której korzystają przede wszystkim światowi producenci i handlarze broni. Naiwna wiara neokonserwatystów i interwencjonistów amerykańskich, że delegitymizacja istniejących systemów autorytarnych spowoduje naturalne uszczęśliwienie ludzkości poprzez powszechne przejęcie demokratycznych wzorów ustrojowych prowadzi, niestety, do zwiększania chaosu i konfliktów. Pokazują to efekty „arabskiej wiosny” i rozmaitych „kolorowych rewolucji”. Autorytarne reżimy w Moskwie czy Pekinie, nawet gdy stracą kiedyś legitymację do rządzenia, wcale nie muszą być zastąpione przez reżimy demokratyczne. Nie ma takiego determinizmu.
Demokracja nie jest bowiem uniwersalną wartością we współczesnym świecie, ani jedynym wzorem ustrojowym godnym naśladowania. Nie jest też warunkowana geopolitycznie. Przemiany ustrojowe w wielu państwach azjatyckich wskazują na to, że możliwe są stopniowe przeobrażenia, które nie muszą prowadzić do reprodukcji wzorów zachodnich, ale mogą sprzyjać ewolucyjnej przebudowie stosunków politycznych i przynosić nowe formy społecznej legitymizacji władz (por. Japonia, Korea Południowa, Tajwan, Malezja, Indonezja, Filipiny, Turcja i in.).
W niektórych regionach, np. w Ameryce Łacińskiej, kolejne „fale” demokratyzacji spotykają się często z narastającym buntem, a nie z powszechną aprobatą. Towarzyszące transformacjom ustrojowym kryzysy gospodarcze i napięcia polityczne wskazują, że ludność wielu krajów długo jeszcze będzie spoglądać na demokrację przez pryzmat obaw przed destabilizacją warunków egzystencji, ale i negatywnych doświadczeń samych demokratycznych państw Zachodu, które pogrążają się w kryzysach gospodarczych, demograficznych czy imigracyjnych. Uciekając od rzetelnego zdefiniowania swojego cywilizacyjnego wroga (terroryzm jest tylko jego narzędziem), Zachód popełnia kardynalny błąd, kierując swoją strategiczną szpicę w stronę Rosji. Tymczasem nic naprawdę nie wskazuje na to, aby zamierzała ona wypowiedzieć wojnę Zachodowi. Jest natomiast pewne, że Rosja nie zrezygnuje ze swojego geopolitycznego stanu posiadania i z determinacją będzie bronić swoich interesów bezpieczeństwa, nie wykazując chęci do ustępstw w sprawach reform ustrojowych.
Kto tego nie chce pojąć, stawia na bezmyślną konfrontację z tym państwem. Obciążone dawnymi uprzedzeniami NATO pod wpływem Waszyngtonu postawiło na ekspansję na Wschód, podejmując rywalizację o kształt przestrzeni poradzieckiej. To niepotrzebnie antagonizuje Rosję wobec Europy, a co gorsza, destabilizuje i osłabia jej zdolność do skutecznej walki z narastającymi zagrożeniami o charakterze cywilizacyjnym. Potrzebne zmiany Należy mimo wszystko mieć nadzieję, że na słabnącym Zachodzie dojdzie kiedyś do akceptacji świata w jego pluralistycznej złożoności. Pod wpływem sytuacji kryzysowych skończy się czas ideologicznych krucjat w imię demokracji i praw człowieka. Doktryna neoliberalna już jest w odwrocie, kapitalizm wszedł w fazę nawracających kryzysów i braku perspektywy, szczególnie w oczach odrzuconych i wykluczonych. To oznacza m.in., że demokracji nie można eksportować, ani narzucać siłą innym państwom.
Zrozumienie różnorodności aksjologicznej i akceptacja odmienności ustrojowej jest pierwszym krokiem ze strony państw NATO na drodze do zbudowania modus vivendi z takimi państwami jak Rosja czy Chiny. To od pokojowego ułożenia stosunków z tymi potęgami zależy stabilność ładu międzynarodowego. Wymaga to rezygnacji z ofensywnych strategii w przestrzeni poradzieckiej, a także przyjęcia założenia o nowym „dobrym sąsiedztwie” pomiędzy państwami wschodniej flanki NATO a Rosją. Jest jednocześnie oczywiste, że strony muszą rozwijać w sposób racjonalny swoje potencjały odstraszające, aby nie ulec pokusie niespodziewanej wzajemnej napaści, ale to nie oznacza, aby zaniechały one poszukiwań rozwiązań wielu wspólnych problemów na drodze rozumnego dialogu i kompromisu. Takie założenia będą wymagać w ramach NATO głębokich i odważnych przewartościowań, zwłaszcza w celu powstrzymania dalszej ekspansji na Wschód. Dla takich państw jak Polska, czy republiki bałtyckie, które postawiły na jednoznaczną konfrontację z Rosją, stanowi to trudną do pokonania barierę psychologiczną. Tym bardziej, że jednoznacznie zaangażowały się one po stronie Ukrainy w jej starciu z Rosją, nie pozostawiając sobie żadnego pola manewru, przydatnego w razie reorientacji priorytetów. Gdy jednak w Europie zmieni się percepcja zagrożeń, co wydaje się nieuchronne, i gdy w rezultacie nowej diagnozy sytuacji główne państwa Zachodu zredefiniują swoje cele strategiczne, wówczas może okazać się, że bez jakiejś szczególnej histerii dokonają one akomodacji do zmieniających się warunków (tak jak kiedyś w epoce détente). Być może na taką zmianę nie ma jeszcze warunków ze względów emocjonalnych i osobowościowych, ale gdy kryzys na tle bezpieczeństwa migracyjnego, a także energetycznego będzie się pogłębiać, pojawienie się stosownej reakcji będzie kwestią czasu. Obecnie jednak czas działa na szkodę NATO, gdyż nie jest ono jeszcze w stanie zrewidować błędnych diagnoz na temat rzeczywistych źródeł zagrożeń. Przyjęcie przez gremia decyzyjne, przy aplauzie usłużnych ekspertów i najemnych klakierów, propagandowej tezy, że „Putin pręży muskuły” i stale „narasta agresywność Rosji”, służy wyłącznie podgrzewaniu emocji i eskalacji napięcia, a nie zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa. Sprzyja to przede wszystkim interesom Stanów Zjednoczonych, które dążą do utrzymania globalnej hegemonii, opartej na dogmacie (dziedziczonym po „zimnej wojnie”) o konieczności obrony „wolnego świata” Zachodu przed arbitralnie wyznaczanymi wrogami. Odwracają one uwagę od swoich klęsk w różnych częściach globu, chcąc powstrzymać Chiny i Rosję w ich aspiracjach mocarstwowych oraz próbując objąć kontrolą globalny obrót surowcami energetycznymi. To jednak prowadzi do skonfrontowania całego Zachodu z wieloma państwami, które są jego potencjalnymi sojusznikami w zwalczaniu zagrożeń ze strony sił ekstremistycznych. Rewaloryzacja standardów Po negatywnych doświadczeniach z naruszaniem prawa międzynarodowego przez same Stany Zjednoczone, trzeba w NATO odnieść się do rewaloryzacji podstawowych standardów, na których opiera się porządek międzynarodowy. Przede wszystkim należy przywrócić wiarę w praworządność międzynarodową, z której wynika obowiązek każdego z państw przestrzegania norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens i zasad Karty Narodów Zjednoczonych. Prawa międzynarodowego nie należy psuć poprzez stosowanie tzw. podwójnych standardów. Należy dążyć do przywrócenia mu rangi nie tylko przez składanie obłudnych deklaracji, ale i egzekwowanie posłuchu na jednakowych podstawach dla wszystkich. Do ważniejszych zasad prawa międzynarodowego należy zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne, która zakłada poszanowanie kompetencji wewnętrznej i autonomii decyzyjnej państw, zwłaszcza jeśli chodzi o ich jurysdykcję. Nie jest jednak jasne, jak w ramach sojuszu oddzielić narodowe interesy polityczne od sojuszniczej solidarności i kontroli. Jak i kiedy można udzielać instrukcji innym państwom na temat ich wewnętrznych wyborów politycznych i przeprowadzanych reform? Tradycyjnie uznaje się, że interwencja dokonywana w różnych formach narusza zasadę suwerennej równości państw. Sojusznicy nie mają zatem prawa do wywierania nacisku zmierzającego do podporządkowania swoim interesom czyichś praw wynikających z suwerenności. Nie mogą też udzielać bezpośredniej lub pośredniej pomocy (o charakterze terrorystycznym, wywrotowym, dyfamacyjnym i in.), w celu obalenia siłą ustroju innego państwa. „Kolorowe rewolucje” nie należą przecież do instrumentów sojuszu obronnego, a ekspansja geopolityczna ma swoje granice wyznaczone interesami bezpieczeństwa innych uczestników stosunków międzynarodowych. Państwa, wstępując do sojuszy, powiększają swoje możliwości osiągania celów polityki zagranicznej i obronnej. Polepsza się ich poziom bezpieczeństwa oraz wzrasta pewność na wypadek bezpośredniego zagrożenia, że nie pozostaną osamotnione na polu walki. Skuteczność sojuszniczych zabezpieczeń wymaga jednak stworzenia wspólnoty interesów państw członkowskich. Chodzi przede wszystkim o spójną percepcję źródeł zagrożeń i przekonanie, że żywotne interesy każdego z uczestników zostaną bezwzględnie obronione wspólnym wysiłkiem.
Patron i klient
Tymczasem pożądaną wspólnotę interesów wewnątrzsojuszniczych osłabia w dużej mierze zróżnicowanie uczestników i rozbieżność ich oczekiwań. Zagadnienie to trafnie ujął kiedyś Adam Bromke, pisząc, że państwa różnej rangi, zawierając przymierze, „pragną zdobyć jak największe korzyści, płacąc za nie jak najniższą cenę. Słabszy partner dąży do uzyskania maksymalnych gwarancji bezpieczeństwa, przy równoczesnym jak najmniejszym ograniczeniu swobody prowadzenia własnej polityki. I odwrotnie, kraj najsilniejszy stara się przyjąć możliwie minimalne zobowiązania wobec słabszego partnera, równocześnie narzucając mu jak największą kontrolę jego poczynań”. Konkretny kompromis między tymi dwoma sprzecznymi tendencjami determinuje charakter sojuszu – decyduje o tym, czy przymierze jest ścisłe i trwałe, czy luźne i niepewne. Warto przede wszystkim pamiętać, że bezpieczeństwo państw mniejszych jest zawsze zależne od gwarancji większych potęg, gdy taki związek zależności nie zachodzi w drugą stronę. Mocarstwa mogą ostatecznie obejść się bez sojuszników, podczas gdy państwa mniejsze w sojuszu z nimi widzą jedyną szansę obrony swoich egzystencjalnych interesów: pewności, całości i tożsamości. Państwa, które wnoszą realny wkład w efektywność i funkcjonalność sojuszu określa się filarami przymierza. Inne, które korzystają z ochrony silniejszych patronów są po prostu ich klientami. Natomiast państwa będące nie tylko na utrzymaniu silniejszych, ale i przeszkadzające w prawidłowym funkcjonowaniu sojuszu nazywa się po prostu zawadami. Im silniejsze są związki między patronami a klientami, powstałe na podstawie wspólnych zagrożeń, tym sojusz jest skuteczniejszy. Jeśli jednak percepcja zagrożeń jest różna u patrona i u klienta, wówczas mogą powstać dwie możliwe sytuacje. Coraz bardziej zagrożony klient może coraz mocniej uzależniać się od względnie niezagrożonego patrona. I odwrotnie, coraz bardziej niepewny patron może tracić kontrolę nad swoim klientem, mimo udzielanego mu wsparcia.
Taka sytuacja może nawet doprowadzić do odwrócenia sojuszy (w tym przypadku dwustronnych), jak stało się to na przykład z Egiptem na początku lat 70. XX w. Przykład Rumunii w dawnym bloku wschodnim pokazywał, że mimo dużej zależności od ZSRR, państwo to korzystało z pewnego marginesu swobody i prowadziło własną politykę w wielu kwestiach, na przykład wobec Izraela, państw arabskich, czy ruchu niezaangażowania, stając się z czasem enfant terrible całego ugrupowania. Z kolei zachowania Izraela dowodzą, że pomoc otrzymywana z Waszyngtonu (na podstawie przyrzeczeń dwustronnych) nie krępuje w sposób absolutny jego inicjatywności. Warto o tym przykładzie pamiętać, bo w wielu sugestiach ze strony USA pojawiają się porównania Polski do Izraela, która miałaby odgrywać rolę frontową wobec Rosji, tak jak Izrael spełnia ją wobec państw arabskich i Iranu.
Prawidłowością jest to, że liderzy sojuszy żądają w zamian za świadczoną pomoc i ochronę bezwzględnej lojalności i ofiarności ze strony mniejszych sojuszników. Długa historia formowania europejskich aliansów, kupowania przychylności partnerów i cynicznego często wywoływania u państw słabszych poczucia wdzięczności wobec mocarstw dowodzi, jak ważną dźwignią podnoszenia efektywności sojuszy są współzależności ekonomiczne. Można powiedzieć, że Europa Zachodnia właśnie z tych powodów, dla zachowania wysokich standardów życia i dynamicznego rozwoju zgodziła się na utratę swojej podmiotowości geopolitycznej. Hierarchiczność sojuszu z Ameryką i superordynacja lidera zdejmują z europejskich przywódców, pozbawionych większych ambicji, odpowiedzialność za bezpieczeństwo międzynarodowe. Jakość ról przywódczych lidera sojuszu jest zawsze uzależniona od posiadanych przez niego możliwości oraz determinacji w obronie wartości wspólnotowych. Dobrze prosperujące mocarstwo udziela pomocy sojusznikom i bierze na siebie główną odpowiedzialność za utrzymanie gotowości do spełniania zadań koalicji bez szkody dla swojego rozwoju, podczas gdy mocarstwo słabnące wykazuje tendencje do przerzucania kosztów utrzymania przymierza na barki państw mniejszych. Obsesje i fobie
Jak wspomniano na wstępie, deprecjacja prestiżu Stanów Zjednoczonych i spadek znaczenia ich potęgi zaczynają odbijać się niekorzystnie na innych uczestnikach NATO i na koalicji jako całości. To z tych powodów w USA tak często podczas trwającej kampanii wyborczej na urząd prezydenta nawiązuje się do potrzeby odzyskania woli działania i poczucia wiary we własne siły. W obliczu słabnącego przywództwa potrzebna jest konsolidacja sojuszu wokół jasno określonego wroga. To dlatego polityka Władimira Putina stanowi najważniejszy cel propagandy, mimo że dla Zachodu większe zagrożenia pojawiają się na zupełnie innych azymutach. Potrzeba obecnie niezwykłej odwagi intelektualnej i przenikliwości analitycznej, aby oprzeć się wszechobecnej „putinofobii” i stwierdzić, że miejscem generowania najpoważniejszych zagrożeń nie są stabilne autokracje, lecz państwa w stanie dewastacji (państwa upadłe), na obszarze których rodzą się negatywne zjawiska, grożące całemu cywilizowanemu światu (patologie ustrojowe, armie terrorystów, masowy exodus ludności). Obecnie ważniejsza od działań interwencyjnych w imię ekspansji demokracji i ochrony praw człowieka staje się odpowiedzialność za odbudowę zrujnowanych państw, aby niwelować radykalne nastroje wśród ludności upośledzonej ekonomicznie. Chodzi także o zmniejszanie presji migracyjnej, której konsekwencją jest podważenie stabilności strefy bezpieczeństwa euroatlantyckiego. Obszar traktatowy Sojuszu Północnoatlantyckiego nie jest zagrożony agresją. Zagrożenia ze strony Rosji tkwią raczej w jej błędnym postrzeganiu (mispercepcji) i aberracyjnych obsesjach na tle „bandytyzmu” Putina. Największe obawy wiążą się z brakiem skutecznej obrony zdobyczy kulturowo-cywilizacyjnych Zachodu oraz zapewnienia możliwości realizacji strategicznych celów współpracy państw wspólnoty. Przykład konfliktu na Ukrainie 2013-2014 r. i trwającej degradacji państwowości ukraińskiej pokazuje, że NATO nie jest przygotowane ani koncepcyjnie, ani logistycznie, aby zapobiegać sytuacjom kryzysowym w bliskim sąsiedztwie, opanowywać konflikty grożące eskalacją wojenną, czy też stabilizować warunki pokonfliktowe. Zapomniano o głoszonych przez wiele lat hasłach o konieczności skorelowania działań politycznych i wojskowych (przetargu dyplomatycznego i różnych form nacisku), zaś idea bezpieczeństwa kooperacyjnego, zakładająca współpracę z organizacjami i państwami, nawet z tymi o odmiennych punktach widzenia, legła w gruzach. Jesienią 2013 r. zawiodła dyplomacja prewencyjna, kiedy to postanowiono na Zachodzie wykorzystać sytuację i przyspieszyć afiliację Ukrainy z Unią Europejską. To, że takie działania spotkają się ze sprzeciwem Rosji można było przewidzieć, ale jak widać, Stanom Zjednoczonym zależało właśnie na negatywnym scenariuszu wydarzeń. W ten sposób wykreowano wroga, który ma skonsolidować przymierze i doprowadzić do jego zdynamizowania. Dwie pułapki W każdym sojuszu występują dwie pułapki – słabszego i silniejszego sojusznika. Pułapka słabszego sojusznika polega na ryzyku, jakie ponoszą mocarstwa, zwłaszcza lider sojuszu, wynikające z nieodpowiedzialnej polityki swoich mniejszych sojuszników, grożącej wplątaniem w niepotrzebny konflikt. W Sojuszu Północnoatlantyckim takim krnąbrnym uczestnikiem jest obecnie Turcja, której ambicje na Bliskim Wschodzie (starcie z regionalnymi rywalami - Iranem, Arabią Saudyjską, Izraelem, a zwłaszcza z Rosją) mogą owocować eskalacją napięcia z całym ugrupowaniem. Podobnie antyrosyjskie fobie Polski i republik bałtyckich oraz obsesje na tle rozmieszczenia stałych baz NATO na ich terytoriach mogą prowadzić do skonfliktowania z Rosją większych państw sojuszu, zwłaszcza Niemiec i Francji. Pułapka silniejszego sojusznika dotyczy państw występujących z pozycji klienta, zależnych od patronażu i protekcji ze strony lidera sojuszu. Mniejsze państwa często ulegają złudnemu przeświadczeniu o posiadaniu „specjalnych” stosunków z mocarstwem przywódczym, które rzekomo zapewniają równe ich traktowanie. Tymczasem ewidentna asymetria interesów i jaskrawa różnica potencjałów prowadzi do forsowania racji silniejszego partnera kosztem słabszych. Ci ostatni mogą oczywiście upominać się, jeśli starczy im odwagi i determinacji, o większe koncesje ze strony silnego sojusznika, ale ryzykują posądzenie o utratę lojalności i wiarygodności. Strach przed takim osądem paraliżuje decydentów politycznych, którzy „wypadnięcie z łask” możnego protektora traktują jako największe niebezpieczeństwo, przede wszystkim dla nich samych. Ten przykład można odnieść do stosunków polsko-amerykańskich po 1989 r. Żadna ekipa rządząca Polską nie była w stanie określić ceny za bezwarunkowe poparcie Ameryki. Politycy polscy, niezależnie od ich proweniencji ideowej, stali się zakładnikami przekonania, że wszelka opozycja wobec Stanów Zjednoczonych oznaczałaby powrót do afiliacji prorosyjskich. Stworzony został taki klimat mentalny (zarówno na salonach politycznych, jak i w mediach), że Polska w istocie nie ma żadnego pola manewru w relacjach z Amerykanami. Przede wszystkim ekipy rządzące w Polsce nie wyzbyły się kompleksu niższości wobec USA i nie rozumieją konieczności używania argumentów pragmatycznych, a nie ideologicznych. „Zamiatana pod dywan” przez kolejne rządy sprawa zniesienia obowiązku wizowego dla obywateli polskich wyjeżdżających do USA symbolizuje głęboką asymetrię w traktowaniu Polski przez amerykańskiego sojusznika. Zachód i jego największy sojusz potrzebują odnowy przywództwa. Pośród kandydatów na amerykańskiego prezydenta nie widać, niestety, osobowości takiego formatu, która dałaby ludziom na całym świecie spójną wizję nowego ładu międzynarodowego, opartego na poszukiwaniu racjonalnego współdziałania wszystkich najważniejszych sił na rzecz przetrwania planety, skutecznego likwidowania podziałów, moderowania konfliktów, budowania pokoju i stabilności. NATO wymaga redefinicji swojej strategii w świetle zarysowanej wyżej sytuacji w międzynarodowym środowisku (nie)bezpieczeństwa, aby zrezygnować z maksymalistycznych zadań o charakterze ideologicznym, a zamiast tego skupić się na rozmaitych operacjach stabilizacyjnych. Sojusz Północnoatlantycki nie odbuduje swojej roli obronnej, jeśli nie zrezygnuje z wizji globalnego zaangażowania na rzecz obrony interesów mocarstwa hegemonicznego. Ponieważ te interesy nie są zgodne z oczekiwaniami tzw. reszty świata, zatem nieuchronnie dojdzie do niebezpiecznych kolizji, grożących katastrofą wojenną na skalę globalną. Nie sposób bowiem pogodzić funkcji sojuszu obronnego o ograniczonym terytorialnie zakresie zobowiązań z zadaniami globalnej instytucji bezpieczeństwa, o ambicjach ekspansywnych i hegemonicznych. W obliczu kryzysu wartości świata zachodniego warto zastanowić się, czy wspólnota euroatlantycka wytrzymuje próbę konfrontacji z dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością międzynarodową. Dopóki państwa członkowskie NATO występujące w roli klientów wobec hegemonicznego lidera nie będą w stanie solidarnie sprzeciwić się aroganckim pomysłom na urządzanie świata, dopóty Sojusz Północnoatlantycki będzie jedynie instrumentem ekspansjonistycznej i militarystycznej polityki, zależnej od wielkiego kapitału i lobbies zbrojeniowych zza oceanu. A to nie wróży światu nic dobrego. Stanisław Bieleń Powyższy tekst został opublikowany w kwietniu 2016 r. na portalu Opcja na prawo - http://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4655-o-koniecznosci-przewartosciowan-w-nato Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 525
Żyjemy w czasach, gdy warto choć przez chwilę zastanowić się, na ile ludzie myślący cieszą się wolnością i zdolnością formułowania własnych diagnoz i ocen, na ile natomiast są jedynie trybikiem zmasowanej propagandy.
Kiedyś sądzono, że tylko dyktatury (cywilne i wojskowe, autorytarne i totalitarne) tłamszą swobodę i prawdziwość wypowiedzi. Obecnie ten proces kontroli i reglamentacji dotyczy także tzw. wolnego świata, w którym reżimy demokratyczne nieudolnie maskują sterowanie społeczeństwem i jego elitami poprzez indoktrynację i propagandę.
Ludzie posługujący się intelektem, dysponujący inteligencją jako „lotnością umysłu” (Alfred North Whitehead), wcale nie muszą postępować mądrze. Okazuje się, że „intelekt i mądrość, to dwie różne rzeczy” (Thomas Sowell, Intelektualiści mądrzy i niemądrzy, Warszawa 2010, s. 13). Korzystanie ze złożonych koncepcji intelektualnych wcale nie musi sprzyjać ani zrozumieniu tego, co się dzieje, ani podejmowaniu mądrych działań. Widać to na przykładzie wielu wojen z przeszłości, które – jak się okazuje – niczego nie nauczyły nie tylko niemądrych polityków, ale także światłych intelektualistów.
Dowodem na to jest zdumiewający apel kilkudziesięciu laureatów Nagrody Nobla, ujawniony na łamach „Der Spiegel” 27 marca 2024 roku, o bardziej zdecydowane działania Zachodu przeciwko Rosji („Koniec z tolerancją dla reżimu Putina!”). Dołączyło do nich grono kilkuset badaczy różnych dyscyplin, w tym z Polski.
Upatrywanie wszelkiego zła w reżimie Putina świadczy o tym, że myślenie podpisanych pod apelem intelektualistów całkowicie oderwało się od rzeczywistości. Na podstawie fałszywej diagnozy, wyciągają oni błędne wnioski, a sama akcja ma charakter podżegania do konfrontacji i legitymizowania szaleńczych pomysłów na pokonanie mocarstwa atomowego.
Polityka zamiast nauki
Apel o zaostrzenie środków w polityce Zachodu wobec Rosji jest prezentacją poglądów, które zastępują racjonalne argumenty. Jest pozbawiony analizy i weryfikacji faktów, które doprowadziły do katastrofy wojennej i pozwalają na jej pogłębianie. Bazuje na obiegowej, specjalnie spreparowanej opinii, kreowanej przez świat polityki i powielanej przez media zachodnie. Autorzy apelu stawiają się nie tylko w pozycji szczególnie wrażliwych na losy Ukrainy i rosyjskich opozycjonistów. Są przepełnieni fałszywą troską i udawanym współczuciem wobec niewinnych ofiar wojny. Skazują natomiast na potępienie „kremlowskiego tyrana”, który chce pogrążyć ludzkość w ciemnościach.
Oglądamy „teatr iluzji i absurdu”. Zagrzewanie do boju aż do pokonania Putina, to najtańszy wytwór potęgi intelektualnej zebranych wokół apelu postaci. Wielu z nich cierpi na zaniki pamięci i brak rudymentarnej wiedzy, także o roli Stanów Zjednoczonych w przygotowywaniu elit ukraińskich do wypowiedzenia zasad lojalności i dobrego sąsiedztwa Moskwie. Nie bez znaczenia są osobiste urazy i porachunki z dawną i dzisiejszą Rosją. Trauma prześladowań odłożona w pamięci rodzinnej czy doznane bądź wyimaginowane krzywdy z powodu pochodzenia determinują dzisiejsze postawy rozliczania się ze swoim dziedzictwem i tożsamością.
Poza tym, cóż za brak symetrii i jakiż dysonans w podejściu choćby do dramatu ludobójstwa Gazy! Noblowskim honoracjorom brakuje wyczucia jakichkolwiek proporcji w ocenie różnych konfliktów na świecie, często prowadzonych z udziałem NATO i USA. Od „ludzi oświeconych” i uhonorowanych najwyższymi laurami, od tej „śmietanki” intelektualnej, szczycącej się darem przenikliwego wglądu w istotę wielu złożonych problemów, należałoby oczekiwać nazywania rzeczy po imieniu – które to imperializmy we współczesnym świecie są najbardziej ekspansywne i agresywne? Przecież to nie Rosja weszła w sferę atlantycką po „zimnej wojnie”, lecz Zachód wkracza od kilku dekad coraz głębiej w przestrzeń poradziecką! Trzeba doprawdy być ślepcem, mimo noblowskiego certyfikatu, aby nie dostrzegać tej rywalizacji o schedę po ZSRR. Okazuje się, że przyznanie racji prostym faktom jest bardzo skomplikowanym zadaniem.
Być może współcześni intelektualiści nie mają odwagi, aby przeciwstawić się oligarchicznym rządom swoich państw, skorumpowanym i spacyfikowanym przez amerykańskiego hegemona i wielkie korporacje, rozdające certyfikaty na prawdę i poprawność polityczną. Być może nie reprezentują już żadnej niezależnej myśli ani idei, a brak pokory i roztropności skłania ich do wygłaszania kategorycznych sądów wartościujących o charakterze oskarżycielskim wobec Rosji. Szkoda, że ze względu na stronniczość i tendencyjność tracą wiarygodność i uznanie.
Oczekiwania wobec intelektualistów
Od czasów Jana Jakuba Rousseau i Immanuela Kanta przyjmuje się twierdzenie, że wiele negatywnych zjawisk, w tym wojny, są w dużej mierze nie kaprysem pojedynczych ludzi, lecz wytworem układów sił i stojących za nimi instytucji. Koncentracja sił w ręku jednego mocarstwa hegemonicznego i dowodzonego przez nie sojuszu powoduje całkowite rozregulowanie mechanizmów stabilności systemu międzynarodowego.
Przekreślenie zasady równoważenia sił przez zwycięskie w „zimnej wojnie” Stany Zjednoczone jest powodem obaw innych uczestników stosunków międzynarodowych, zwłaszcza Chin i Rosji, że przy pomocy nowych krucjat ideologicznych, uzależnień od zglobalizowanej gospodarki oraz potęgi wojskowej NATO, dojdzie do swoistej „imperializacji” i „zawojowania” całego globu przez jeden ośrodek siły. Kto, jak nie intelektualiści, także ci bez „korony noblowskiej”, powinni rozpoznać rzeczywiste źródła dzisiejszych turbulencji w systemie międzynarodowym?
Zmartwieniem napawa fakt niedostrzegania natury współczesnego kapitalizmu i anomalii w życiu społeczeństw, jakie wywołuje ogromny kontrast w podziale bogactwa społecznego, zjawiska nędzy, opresji i niesprawiedliwości w wielu częściach świata, które były i są sferą dominacji Zachodu. Nieliczni odważni badacze od lat wskazują, że wystarczyłoby zaprzestać nakręcania koniunktury zbrojeniowej, a wielu ludzkim dramatom udałoby się zapobiec.
Dziwi doprawdy brak inicjatywy noblistów na rzecz rozwiązań pokojowych, koncyliacyjnych i kompromisowych. W zamian słychać przestrogi przed „uspokajaniem” i próbami podjęcia negocjacji z Putinem. Czyżby autorytet papieża Franciszka, wołającego o „odwagę białej flagi”, doprawdy nic nie znaczył w oczach ludzi myślących?
Rozciąganie wojny w czasie pogłębia katastrofę humanitarną, której prowojenny komentariat nie dostrzega po żadnej z wojujących stron. Tymczasem polski premier demagogicznie wmawia poprzez europejskie gazety, że „jesteśmy w epoce przedwojennej”. Tak, jakby posiadł dar jasnowidzenia i „moc proroka”, a może wręcz przeciwnie – osiągnął zaćmienie umysłu odurzonego wyziewami militaryzmu, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę wbrew zastrzeżeniom, iż nie chce nikogo straszyć, sam prowokuje demony wojny. Wydaje się, że robi wiele, aby ziściła się „samospełniająca się przepowiednia” („Gazeta Wyborcza”, 29 marca 2024).
Nawiedzeni misyjnością
Wizja rozprawienia się z agresywną Rosją ma charakter tragiczny. Nawiedzeni misyjnością i pewni siebie obrońcy wartości zachodnich uznają bowiem, że utrzymanie pokoju we współczesnym świecie, podzielonym prymitywnie między „demokratów i autokratów”, wymaga zdecydowanych działań, łącznie z użyciem siły. Wyznawcy „westernizacji” globu pod przywództwem borykającej się z kryzysami Ameryki, są gotowi podporządkować się jednemu mocarstwu, aby narzuciło ono całej reszcie świata zbrojny pokój, pokój przez siłę, nawet za cenę zdeptania dotychczasowych reguł gry, zasad moralności i prawa międzynarodowego.
Tymczasem system międzynarodowy ma charakter pluralistyczny i heterogeniczny tak pod względem uczestników, ich ról i pozycji, jak wartości i idei. Już tylko z tych powodów intelektualiści muszą kierować się w swoim oglądzie rzeczywistości powściągliwością w ferowaniu wyroków. Nikt nie dał bowiem jednym państwom, nawet najpotężniejszym, prawa dyskredytowania innych państw tylko z tego powodu, że różnią je ustroje polityczne, światopoglądy i praktyczne zachowania. Potrzeba zatem mądrości i odwagi, aby stworzyć podstawy porozumiewania się, a nie dążenia do podporządkowania czy upokorzenia słabszego.
Sztuką jest zbudowanie takiego „destylatu” doświadczeń ludzkości, aby stworzyć trwałe podstawy koegzystencji, oparte na permanentnej komunikacji. Najlepiej w formie bezpośredniej, gdyż najbardziej pożądanym źródłem informacji o swoim partnerze czy oponencie jest tenże partner czy oponent. Chodzi o przywrócenie właściwych narzędzi w postrzeganiu i umiaru we wzajemnych ocenach. Mispercepcja zawsze prowadziła do napięć i katastrofalnych w skutkach posunięć.
Pycha i utrata rozumu
Z tonu przytoczonego apelu wynika, że „oświeceni” nobliści są święcie przekonani, iż tylko oni posiedli wtajemniczenie na temat „źródeł zła” na wschodzie Europy. Ich orientacja we współczesnych realiach opiera się jednak na gotowych schematach, wyobrażeniach i zawodnej intuicji. Obawiam się, że wielu noblistów z dziedziny fizyki, chemii czy medycyny, a tym bardziej z literatury nigdy nie zapoznało się z jakąkolwiek teorią, objaśniającą zachowania potęg w poliarchicznym środowisku międzynarodowym (zob. choćby John J. Mearsheimer, Tragizm polityki mocarstw, Kraków 2019). Noblowska sława przyćmiła w tym wypadku nie tylko brak wiedzy i elementarnego wyczucia, ale jest także przyczyną pychy i utraty zdrowego rozsądku.
Obawiam się, że wielu intelektualistów, wzywających do „zakończenia tolerancji” wobec reżimu Putina, jest zafiksowanych na jednym punkcie: źródłem wszelkiego zła jest Rosja! Nie jest to zresztą fiksacja świeżej daty. Zjawisko sięga korzeniami niemal czasów starożytnych, gdy podzieliły się imperia Wschodu i Zachodu. W odniesieniu do Rosji Putina kolektywny Zachód po raz kolejny sięga do uzasadnień swoich misji cywilizacyjnych, do samozwańczego mandatu sprawowania kurateli nad ludami, które posiadają z mocy tradycji, samodzielnych wyborów i praktyk własne sposoby urządzania się.
W tym kontekście w kręgach politycznych i wojskowych, nie bez udziału wielkiego kapitału, zrodził się apokaliptyczny pomysł, aby wykorzystać nadarzającą się okazję i zadać Rosji „cios ostateczny”. Dla amerykańskich liberalnych internacjonalistów, jak pisał Herbert Croly, autor książki The Promise of American Life (1909), „wojna toczona w zacnym celu bardziej przyczynia się do poprawy ludzkości niż sztuczny pokój”. Dlaczego zatem nie wykorzystać wszystkich środków, aby uruchomić klimat psychologicznego i emocjonalnego poparcia dla obrony „ukraińskiej demokracji”, cokolwiek to określenie znaczy? Okazało się, że nobliści i ich poplecznicy ze swoją „specjalną mądrością” mogą być użytecznym narzędziem mobilizacji antyrosyjskiej krucjaty.
Zapewne nie zastanawiają się nad tym, że wpadają – jak wielu ich poprzedników – w pułapkę idealistycznych wyobrażeń o świecie i taniego moralizatorstwa. Na dodatek nie wiadomo, czy ktokolwiek z podpisujących apel zdaje sobie sprawę ze skutków swojego myślenia i postępowania. Czy doprawdy cel pokonania „kremlowskiego tyrana” usprawiedliwia poświęcanie życia kolejnych tysięcy niewinnych ofiar?
Cynizm uprzywilejowanych
Zanim Hitler ogłaszał swoje wizje zawojowania obcych ziem i zbudowania przestrzeni życiowej dla rasy aryjskiej, już wcześniej w atlantyckiej krainie „wolności i demokracji” rodziły się pomysły na panowanie nad światem. Znana jest wypowiedź słynnego redaktora pisma „Emporia Gazette” Williama Allena White’a, który wysławiał Stany Zjednoczone w następujący sposób: „Jedynie Anglosasi potrafią rządzić”, deklarując, że „przeznaczeniem Anglosasów jest zdobyć cały świat!” (Sowell, s. 298).
Nie brakuje zatem pretekstów do pełnego zaangażowania Zachodu w konfrontację zbrojną z Rosją. Zastanawia wciąż, dlaczego jednak nikt z zarażonych fałszywym heroizmem liderów intelektu nie pyta o los niewinnych ludzi, którzy padną ofiarą cynicznych gier politycznych? A politycy na „ględzeniu” o nieuchronności wojny budują przecież kariery polityczne nieugiętych mężów i dam stanu. Nie stać ich na odwrócenie spojrzenia na świat, wierzą w wojnę z Putinem jako jedyny środek przebudowy relacji zwaśnionych stron. Ograniczają ich nawyki umysłu, cynizm i ślepe podporządkowanie strategii atlantyckiej.
Dotyczy to także „bohaterskich” generałów w stanie spoczynku, którzy wygłaszają bałamutne opinie w mediach masowych na temat skuteczności osaczenia Rosji i zastosowania wobec niej uderzeń wyprzedzających, zapominając dodać, że los ludności cywilnej będzie po takich „aktach odwagi” tragiczny. Przecież nawet w czasie pokoju łatwo sobie wyobrazić, jak może wyglądać życie społeczeństwa, odciętego od źródeł energii, wody czy żywności. Plastikowe karty kredytowe stracą wszelką wartość, a schrony nawet najlepiej wyposażone, staną się grobowcami dla umierających z głodu i wycieńczenia ludzi.
Widać wyraźnie, że intelektualiści myślą o wojnie z Putinem w kategoriach abstrakcyjnych. Nie odnoszą się do skali zniszczeń, ani tragizmu ofiar po każdej ze stron. Upominają się o sławnych opozycjonistów w Rosji i antyputinowską diasporę, ale cała masa zwykłych (niedemokratycznych) Rosjan w domyśle może zostać bez większej szkody dla ludzkości unicestwiona. Podobnie jest z cynicznym traktowaniem Ukraińców jako „armatniego mięsa”. W taki sposób uabstrakcyjnienie i dehumanizacja wojny na Ukrainie przez Zachód udziela się rzekomo najbardziej wrażliwym umysłom, które podobnie jak ich poprzednicy przed wojnami światowymi, ignorują i lekceważą koszmarne skutki eskalacji wojennej.
Być może potrzebna jest prawdziwie „pełnoskalowa” wojna Zachodu z Rosją, kosztem milionów ludzi, aby dzisiejsi intelektualiści, tak jak w latach 20. i 30. ub. stulecia, radykalnie zmienili perspektywę patrzenia na wojnę i z pozycji prowojennych przeszli na pozycje antywojenne. Tyle, że na taką zmianę będzie za późno, jeśli przyszła wojna przybierze globalny charakter. W pamięci tych, którzy przeżyją atomowy kataklizm sygnatariusze apelu pozostaną jako propagatorzy i obrońcy ofensywnych programów swoich rządów, „fałszywi” prorocy pokoju niosącego pożogę, zwyczajni głupcy.
Pamiętajmy, że znajdujemy się w okresie wysokich napięć między największym wojskowym ugrupowaniem państw, jakim jest sojusz północnoatlantycki, a państwem, które od czasów jarzma mongolskiego nigdy nie zgodziło się na kapitulację przed wrogiem. Choć Rosja zrezygnowała z ideologicznej motywacji swoich interesów, to jednak trwa twardo przy obronie swojego stanu posiadania i bezpiecznych rubieży obronnych.
Ciąg dalszy krucjaty na wschód
Dzisiejsze wezwania do rozprawienia się z putinowską Rosją stanowią nową odsłonę międzynarodowej ideologicznej krucjaty Zachodu. Mają ten sam pretekst, jaki zdefiniował ponad sto lat temu prezydent USA Thomas Woodrow Wilson. Jego zdaniem, należy dążyć do „zniszczenia każdej arbitralnej władzy, która jest w stanie samodzielnie, w tajemnicy i z własnej woli, zakłócać spokój świata” (Sowell, s. 301). Zyskał poparcie ówczesnego areopagu mędrców (byli wśród nich m. in.: Herbert Croly, John Dewey, Clarence Darrow, Walter Lippman), gdyż mimo poświęcenia niezliczonej liczby istnień ludzkich, wojna z państwami centralnymi pasowała jak najbardziej do ich wizji demokratyzacji świata i „pokoju przez prawo”.
W czasach Wilsona narodziło się też przekonanie, że wielcy decydenci mogą podejmować decyzje dotyczące wielkich mas ludzkich, bez pytania o ich zgodę, w imię prawa do samostanowienia narodów. Powoływanie się na tę ideę służy obecnie przyciąganiu republik poradzieckich w stronę Zachodu. A w odniesieniu do samej Rosji sprzyja rojeniom o jej rozpadzie, stopniowej fragmentaryzacji czy poddaniu kurateli międzynarodowej.
W odniesieniu do Rosji snuje się także projekcje, że poprzez radykalną krytykę i atakowanie putinowskiego reżimu dojdzie do jego obalenia, co przyniesie zmianę „na lepsze”. Obecnie mało kto pamięta, czym skończyło się obalenie caratu i rządu Kiereńskiego w Rosji. Żaden noblista nie jest w stanie wyobrazić sobie, że zwycięstwo opozycji antyputinowskiej wcale nie musi oznaczać przyjęcia liberalnych wzorów ustrojowych. Wręcz przeciwnie, może nastąpić recydywa autokracji, co jeszcze bardziej wzmocni determinację w obronie rosyjskiego stanu posiadania. Lekceważenie czynnika jądrowego w tej determinacji jest doprawdy szaleństwem.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.