Politologia (el)
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2932
Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych (przyjęta w Filadelfii 4.07.1776 r.) jest od swego powstania obarczona hipokryzją, przeniesioną na współcześnie funkcjonujące pojęcie praw człowieka.
Otóż Tomasz Jefferson - jeden z prominentnych jej twórców i ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych, autor traktatów i pism o wolności, rozważań z zakresu demokracji i swobód obywatelskich, rozmyślań nad jednostką i jej godnością (w duchu klasycznego, anglosaskiego Oświecenia) - w chwili śmierci (1826 r.) przekazał spadkobiercom swe liczne włości położone w Wirginii wraz z …. ponad 200 niewolnikami (byli to mężczyźni, kobiety i dzieci).
Czyli jego przemyślenia i prawne propozycje, czy działania, tych ludzi nie dotyczyły. Czyli nie były one pomyślane jako wartość uniwersalna i traktowana jako utylitarna, ale jako igraszka retoryczno-polityczna.
Ta obłuda towarzyszy tym prawom od zarania. We współczesnym świecie - tak przesyconym retoryką i ideami dotyczącymi wolności, demokracji, swobód różnego rodzaju oraz indywidualizmem - hipokryzja, oszustwo, kabotyństwo i pozerstwo są szczególnie widoczne (w wyniku globalnej komunikacji, postępu technicznego i edukacji, a także skundleniu zawodu dziennikarza) i bolesne. Szczególnie szkodzą ideom Oświecenia - postępowi, rozwojowi, stawaniu się życia ludzkiego bardziej humanistycznym.
Filozof z Uniwersytetu Wrocławskiego, prof. Adam Chmielewski zauważa – niezwykle celnie i proroczo – że Prezydent Putin swymi decyzjami w kontekście relacji Rosji i Ukrainy zakończył konfrontację w wymiarze światowym ( a to są wymiary: symboliczny, polityczny, kulturowy, formalny) między postkomunizmem a Zachodem. A tym samym - między komunizmem a Zachodem.
Fin de XX siècle bis
Teraz akcenty w przestrzeni geopolitycznej rozkładać się będą diametralnie inaczej. Sądzę - na kanwie przytoczonej refleksji Chmielewskiego - iż historia i polityka zatoczyły olbrzymie ponad stuletnie koło i sytuacja jest taka, jak u zarania XX wieku, gdy wiek pary i żelaza przynosił coraz to nowe fortuny, a kapitał przemieszczał się przez skolonizowany, pozaeuropejski, świat jak i gdzie chciał.
Teza brytyjskiego antropologa Roberta Knoxa (The Races of Man), że „prawo międzynarodowe tworzy się po to, by stosowali je słabsi, a łamali mocarni” święciła wówczas triumfy. Wnioski wyciągnięte przez Zachód z nauk Karola Darwina i Herberta Spencera osiągnęły w tym stwierdzeniu szczyt cynizmu wobec idei postępu i rozwoju, a także rudymentarnych zasad Oświecenia. Stały się też prostą egzemplifikacją imperialnej mentalności państw Zachodu.
Współcześnie wymowa tej imperialnej, cynicznej, makiawelicznej, (czyli realnej), polityki jest ubierana w różne ozdobniki. Służą temu m.in. globalne media, będące nie źródłem informacji, ale przede wszystkim propagandową tubą pewnych środowisk wyznających określone idee.
Fin de siecle był zwieńczeniem takiego sposobu myślenia (immanentnego zresztą polityce od zawsze), jakie wyznawał Knox. Instrumentalne traktowanie prawa międzynarodowego, zależnie od potęgi państwa, było czymś naturalnym dla ówczesnych imperiów na terenach swoich kolonii: Brytyjczyków, Francuzów, Belgów (w Kongo Leopoldville), Niemców (np. w dzisiejszej Namibii wobec ludów Nama i Herero), Hiszpanów, Portugalczyków i …. Polaków – tyle, że wiele dekad wcześniej (magnateria i szlachta herbowa) na Wschodzie, na współczesnej Ukrainie. I Rosjan na Syberii.
Dziś postępuje się analogicznie, tylko w sposób bardziej subtelny, okraszając argumentację prawami człowieka, wolnością, demokracją i swobodami obywatelskimi.
Tego polscy politycy – czy ci, którzy chcą mienić się politykami – absolutnie nie zauważają. Nie rozumieją, nie pojmują. Tkwią nadal w okopach antykomunizmu i walki demokracji oraz wolności (w wersji sarmacko-kontrreformacyjnej, nie oświeceniowej) z czerwoną despotią, z marksizmem. W ich umysłach tkwi kontrreformacyjny (czyli – kolonialny i krucjatowy) obraz ruskiego schizmatyka, utwierdzony antykomunistycznym wizerunkiem Rosjanina, bądź tzw. człowieka radzieckiego.
Wady demokracji
Mowa getysburska Abrahama Lincolna (1863) zawiera w zasadzie wszystko, co Oświecenie i jego dorobek intelektualny mówią o demokracji – „demokracja to rządy ludu poprzez lud dla ludu”. Ale współczesna zachodnia demokracja powiela mnóstwo argumentów przytaczanych przez jej krytyków, jeszcze z okresu antycznego. Wynosząc dziś na piedestał ułomną demokrację ateńską jako paradygmat i źródło dzisiejszego systemu politycznego euro-atlantyckiej formacji cywilizacyjnej, pomijamy krytykę gigantów myśli antycznej, np. Platona i Arystotelesa, których dorobek leży również u podłoża tego, co zwiemy umownie Zachodem. Demokracja ateńska nie wytrzymała próby czasu. Podobnie jak komunizm w wydaniu radzieckim.
Platon i jego uczeń ze Stagiry oceniają ów system ambiwalentnie; mimo, że jest on „najmniej zły”, to lud jest „źle wychowany”, a sprawujący władzę musi prowadzić ją (a przez to i siebie) na manowce. Arystoteles (Polityka) powiadał, że „niedorzeczne bowiem wydaje się, aby marni ludzie mieli moc rozstrzygającą”. Jeśli więc lud nie ma dostępu do edukacji i „dobrego wychowania”, nie może być mądrym i skutecznym prawodawcą (a jego reprezentanci pochodzą przecież z tego ludu i nieść muszą sobą takie same wartości jak głosujący na nich obywatele).
Jeśli lud – jak wywodzili ci krytycy ateńskiej demokracji – „jest ubogi”, można nim dowolnie manipulować przy pomocy przekupstwa, czczych obiecanek, mitologii i mitomaństwa, argumentów irracjonalnych i nieistotnych z punktu widzenia interesu publicznego. Bez racjonalnego oglądu świata – a to zapewnia jedynie nauka - nie ma logicznie podejmowanych decyzji. Zasadniczą rolę pełnią wtedy emocje, afekty, zabobony, demagogia i mitomaństwo. O upolitycznionym religianctwie nie wspominając.
Jak stwierdza prof. Stefan Opara (Tyrania złudzeń. Studia z filozofii polityki), „te przestrogi sprzed 2,5 tysiąca lat brzmią dziś dziwnie aktualnie. Elity Zachodu radzą sobie z wadami demosu poprzez coraz bardziej nachalną manipulację i teatralizację wyborów – cała bowiem władza ludu sprowadza się do sezonowego dziś udziału w głosowaniu referendalnym lub na kandydatów do parlamentu czy do samorządów. Manipulacja polega głównie na stosowaniu technik marketingowych i na presji wszechwładnych mediów wtłaczających ludowi dowolne opinie. Gdy brakuje faktów, fabrykuje się je w całości lub częściowo. Przodują w tym Amerykanie”. Kłania się tu – choć w innym kontekście – Raczak, Bośnia, wczoraj – Majdan i Krym, dziś – wschodnia Ukraina.
A w Polsce - sarmatyzm
Współcześnie nad Wisłą, Odrą i Bugiem widać jak na dłoni wady demokracji w kontekście stwierdzenia Arystotelesa o związkach marnej jakości intelektualnej ludzi ze sposobem funkcjonowania demokracji. I skutki tego.
Polska jest tu przykładem klinicznym, zarówno w jakości życia polityczno-publicznego, jak i w tanim naśladownictwie i takiej też amerykanizacji (w najgorszej wersji – czyli tego, co rozumie się pod pojęciem amerykanizacji: kicz, natrętność i stronniczość, jednostronność w patrzeniu na świat, prostacka indoktrynacja połączona z manipulacją, kult złotego cielca, idea narodu wybranego).
Idea narodu wybranego - tak immanentna judaizmowi, podchwycona ochoczo przez chrześcijaństwo i Kościół katolicki, a następnie przez szeregi denominacji protestanckich (angielscy purytanie i niektóre wspólnoty kalwińskiej proweniencji zaniosły tę ideę do Nowego Świata i wszczepiły w mentalność Amerykanów) – tkwi w podświadomości człowieka Zachodu, a misyjność oraz mentalność i duch krucjat czy konkwisty zostały (zupełnie opacznie i fałszywie) z religii przeniesione wprost na tzw. wartości kultury Zachodu.
Tym były w nie tak dawnych przecież czasach podboje kolonialne, które próbuje się obecnie szerzyć bardziej cywilizowanymi, dostosowanymi do ducha epoki, środkami i metodami (choć interwencje na Bałkanach, w Iraku, Afganistanie, Libii, bombardowania Sudanu są potwierdzeniem krucjatowej mentalności tkwiącej mocno w kulturze Zachodu).
A neofici zawsze muszą udowadniać swoim autorytetom, swoim bożkom, swoją prawowierność, lojalność, ortodoksję. Polska i jej elity polityczno-medialne – jako nuworysze i neofici, są tu wyjątkowo zajadłe i nachalne w owych działaniach.
Agresywny prozelityzm – dający o sobie znać zarówno w przypadku Bałkanów, (a Serbii w szczególności, podczas rozpadu Jugosławii i konfliktu o Kosowo), jak i wobec Rosji – jest i był wzmacniany dodatkowo silnym antykomunizmem (choć jest on werbalny, retoryczny i dlatego poniekąd śmieszny), jak i tradycją kontrreformacyjną, millenaryzmem i autodefinicją Polaków jako „narodu wybranego”. Opiekunką tego narodu ma być Teotokos, Matka Boga (obwołana i czczona jako hetmanka wojska polskiego), Jezus – jako król Polski itd. itp. To dla kultury, świadomości, polityki, gospodarki, szkodliwe, irracjonalne i mitotwórcze pozostałości sarmatyzmu.
* * *
Aldous Huxley (Nowy wspaniały świat) zauważył celnie, iż „…Światowa wspólnota, którą widzimy przed nami i którą mamy nadzieję urzeczywistnić jest wielością w jedności. Proces ludzkiego rozwoju jest dzięki swej skłonności do przezwyciężania zróżnicowań na drodze konwergencji zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju”. I tylko tak można urzeczywistnić globalizacje naszego gatunku w wymiarze kulturowym.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2443
Popularność wydarzeń historycznych jest w Polsce szczególnie powszechna. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby politycy rzeczywiście z tej historii umieli wyciągnąć właściwe wnioski. Tymczasem zamiast do wiedzy historycznej państwo częściej odnosi się do funkcjonujących w narodzie rozmaitych wyobrażeń o historii, do osobistych wizji i przekazów pokoleniowych, które często są zabarwione emocjonalnie i mają charakter spontaniczny, bezrefleksyjny. Pamięć historyczna wypiera wiedzę historyczną, pamięć zbiorowa częściej sięga do mitów niż do faktów.
Patrząc z tego punktu widzenia, Wielki Jubileusz mógłby być doskonałą okazją do akcji uświadamiającej, powszechnego programu edukacji, w której mogliby wziąć udział rozmaici specjaliści od „inżynierii pamięci” – nauczyciele, dziennikarze, kapłani, ale i politycy zdolni do budowania narracji historycznej zgodnie z regułami poznania naukowego. W końcu na różnych stanowiskach publicznych znajduje się w Polsce wielu absolwentów uniwersyteckich kierunków humanistycznych, w tym historii i politologii. Może wreszcie ujawniliby oni swoje możliwości intelektualne także pod kątem rzetelności zdobytej na uczelniach wiedzy, a nie tylko wierności obowiązującej doktrynie i sloganom politycznym?
Wykorzystywanie intelektualistów jako propagandystów, doradców i ekspertów na usługach notabli politycznych prowadzi do zagubienia tego, co w etosie niepodległościowym najcenniejsze – buntu przeciw wszelkim formom zniewolenia. Postszlachecka inteligencja odegrała ogromną rolę w budowaniu nowoczesnej tożsamości państwa polskiego w okresie międzywojennym, a „pokolenie Kolumbów” wpisało się chwalebnie w historię oporu przeciw okupantom podczas II wojny światowej.
W Polsce Ludowej – choć trudno to przyznać w oficjalnej narracji historycznej – inteligencja, także ta o rodowodzie robotniczo-chłopskim, stała się ważnym nosicielem wiedzy i wartości moralnych, niezwykle przydatnych w procesie odbudowy i modernizacji państwa. Z kolei zadania dzisiejszych pokoleń inteligencji dotyczą przede wszystkim mądrej konceptualizacji nowoczesnej tożsamości narodowej, opartej na obronie swoich racji, ale i respekcie dla racji innych.
Inteligencja polska musi upominać się o to, aby dopełnieniem narracji insurekcyjnej i martyrologicznej stało się sprawne rządzenie państwem, oparte na kwalifikacjach moralnych i kompetencjach merytorycznych, a nie charyzmie wodzowskiej. W procesach kształtowania elit politycznych w Polsce ciągle ważniejsza jest rekomendacja notabli partyjnych i koneksje środowiskowe niż wykształcenie i wiedza.
Retrospektywne spojrzenie na kolejne odsłony polskiej państwowości nakazuje odejść od rozmaitych tabu, związanych z dziedzictwem rządów dyktatorskich. Potępiając autorytarny system Polski komunistycznej, III RP stawiała jednocześnie pomniki Józefowi Piłsudskiemu, który jako lider i współtwórca II RP, kilka lat po odzyskaniu niepodległości dokonał zamachu na demokrację i ustanowił dyktaturę, za co nigdy nie został potępiony ani ukarany.
Ta ambiwalencja w ocenie zjawisk historycznych wywołuje niepewność i niejasność w podejściu Polaków do demokracji, praworządności i praktyk autorytarnych. Czas dzisiejszy nie sprzyja wprawdzie zrewidowaniu politycznych narracji, ale to nie oznacza, że w dyskursie publicznym nie powinno podnosić się kwestii trudnych i moralnie nagannych. Inaczej Polacy nigdy nie zrozumieją, że demokracja i praworządność muszą mieć silną sankcję etyczną. Gdy jej brakuje, władza buduje własną legitymizację ideologiczną, sięgając do niechlubnych pomysłów, przypominających idee putinowskiej „suwerennej demokracji”.
Tabuizacja dotyczy także roli Kościoła katolickiego w procesach wybijania się Polaków na niepodległość. W oficjalnej historiografii przypomina się jedynie chwalebne karty, zapominając o rozmaitych sojuszach „ołtarza i tronu” tak w czasach rozbiorowych, jak i konflikcie z władzą polityczną w okresie Polski niepodległej. Ponieważ z zasady tożsamość symboliczna Polaków jest tożsamością katolicką, pomija się jakże ważny w nowoczesnym państwie demokratycznym aspekt zawładnięcia Kościoła świecką przestrzenią publiczną. Istniejąca na tym tle strukturalna cenzura, niezależnie od panującego ustroju, to jeden z najtrudniejszych tematów w życiu publicznym, obejmujący rozmaite przejawy ideologicznego podporządkowania, a także afektywnego i umysłowego paraliżu.
Lekcje do odrobienia
Polacy w XX wieku z różnych powodów nie przewartościowali swojej tożsamości zbiorowej. Dokonany w okresie powojennym awans społeczny milionów ludzi pozostaje sprawą wstydliwą i wypychaną z pamięci. Podobnie jak „prześnioną rewolucją” stała się sprawa zniknięcia z polskiego krajobrazu społeczności żydowskiej i ziemiaństwa (p. Andrzej Leder, „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej”).
Kolejne ekipy rządzące Polską sanacyjną, londyńską, komunistyczną, ale i demokratyczną nigdy nie dokonały rachunku spraw bolesnych i wstydliwych, przemilczając i przekłamując historię, wybielając winy, nie mówiąc o zastraszaniu i kneblowaniu ust inaczej myślącym. Przekonanie przywódców politycznych o swojej moralnej wyjątkowości i pełen pretensji stosunek do świata świadczą o ich zadufaniu i prowincjonalizmie. Heroizacja polskiej historii nie sprzyja budowaniu mądrego i dojrzałego społeczeństwa. Wręcz przeciwnie, oparta na niej „polityka historyczna” prowadzi do manipulowania „opowieścią historyczną” pod kątem bieżących celów politycznych.
W dzisiejszej Polsce nie ma ani klimatu, ani zapotrzebowania na pogłębioną refleksję intelektualną, z której wynikałyby poważne lekcje i wnioski z błędów historycznych, dokonanych zarówno w procesie kreowania Niepodległej, jak i w późniejszych etapach jej identyfikacji, jako mniej lub bardziej samodzielnego aktora sceny międzynarodowej. Przyjęcie przez polską historiografię i politykę martyrologiczno-heroicznego podejścia do przeszłości nakazuje traktować Polskę jedynie jako ofiarę doznanych zewsząd krzywd, z bardzo małym zwróceniem uwagi na polski czynnik sprawczy zarówno w upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jak i w faktycznym uratowaniu reżimu bolszewickiego dzięki antyrosyjskiej postawie Piłsudskiego.
Wspieranie antyrosyjskich „niepodległych” państw, takich jak Litwa czy Ukraina, a także wykreowanie koncepcji Międzymorza, do której wraca się z uporem w obecnej sytuacji świadczy o usilnym poszukiwaniu rozwiązań dla ówczesnej geopolityki, mimo że z góry były skazane na porażkę. Mało kto w Polsce jest w stanie przyznać, że tak rozumiana kiedyś i współcześnie polityka antyrosyjska sprzyjała i sprzyja jednocześnie umacnianiu postaw nacjonalistycznych na Kresach Wschodnich, o wyraźnie antypolskim charakterze. Dotyczy to zarówno Litwy, jak i Ukrainy, do której politycy polscy żywią szczególną atencję, co nie idzie w parze ani z powszechnymi odczuciami społecznymi, ani z wzajemnością drugiej strony.
Rocznicowe uroczystości mogą być okazją do patriotycznych uniesień, krzewienia kultu bohaterów i poddawania się egzaltowanym emocjom. Mogą także ujawniać ze zdwojoną siłą ową polską „obsesję historyczną”, w której objawia się uzależnienie od pamięci historycznej, wykorzystywanej do bieżących celów politycznych. Osobliwością polskiej polityki jest przecież instrumentalizacja historii. Każda kolejna „dobra zmiana” pociąga za sobą swoisty „rewanż pamięci” i zamierzoną reinterpretację historii, która konfliktuje opinię publiczną. Przy okazji Wielkiego Jubileuszu warto jednak podejść do minionego stulecia refleksyjnie, a nawet krytycznie. Jest to kapitalna okazja, aby spojrzeć po nowemu na polską tożsamość narodową i państwową, ewolucję położenia geopolitycznego i trafność opartego na nim rozumowania.
Katalog problemów, które nigdy nie uzyskały rzetelnej diagnozy obejmuje kilka ważnych zagadnień, od których zależy wiele współczesnych wyborów politycznych, a nawet strategicznych.
Chodzi na przykład o dziedzictwo epoki jagiellońskiej, które związane jest z polskim imperializmem. Już samo sformułowanie „polski imperializm” wywołuje afektywny odruch obronny, pozbawiający nawet odważniejszych obserwatorów chęci przeprowadzenia dowodu jego historycznego istnienia.
Może warto zastanowić się nad immanentnymi źródłami błędnej polityki wobec Rosji, sięgającymi romantycznej interpretacji mickiewiczowskiej, która zdeterminowała myślenie polityczne Polaków podczas zaborów, ale także kładzie się cieniem w różnych odsłonach funkcjonowania Polski Niepodległej.
Warto byłoby pochylić się nad geopolitycznym „równoleżnikowym determinizmem” polskiej polityki, wynikającym z położenia między Niemcami a Rosją.
Oprócz tego na myśl każdego obserwatora przychodzi rola Stanów Zjednoczonych Ameryki w procesach kreowania i obrony polskiej niepodległości.
Czynnik anglosaski w polityce polskiej nigdy nie został dogłębnie zbadany, gdyż oficjalnie zadekretowana poprawność polityczna oraz polskie kompleksy nakazują omijać tę problematykę, bądź traktować ją pobłażliwie.
Aż dziw bierze, że mimo rozwiniętych studiów amerykanistycznych w Polsce nie znajduje się ani jednej naukowej publikacji, która w sposób krytyczny traktowałaby o polityce Stanów Zjednoczonych wobec Polski Odrodzonej. Powtarzane są utarte slogany o szczególnej roli Wilsona i jego przyjaźni z Paderewskim. Tymczasem rzetelna analiza mogłaby wykazać to, co jest wprost nie do wyartykułowania, iż Polskę, tak w okresie międzywojennym, jak i obecnie traktuje się jako „komiwojażera” interesów amerykańskich, a nawet jako „dywersanta” na Wschodzie, w interesie Anglosasów.
Jaki to czynnik psychologiczny blokuje trzeźwą ocenę, że mimo tylu doznanych historycznych zawodów Polska nie potrafi nabrać chłodnego dystansu i racjonalnie zdefiniować swoich interesów sojuszniczych na zasadach poszanowania suwerennej godności, a nie samosatelizacji? Istnieje doprawdy subtelna różnica między rolą eksponenta wartości świata zachodniego a rolą gorliwego stronnika interesów mocarstwa hegemonicznego.
Bezkrytyczna proamerykańskość
Polska myśl polityczna początku XXI wieku została podporządkowana obcym koncepcjom geopolitycznym, co przypomina niestety niechlubne czasy PRL. Wtedy państwo było niesuwerenne, bo stacjonowały w nim obce wojska (radzieckie), a instrukcje płynęły z jednego centrum dowodzenia – z Moskwy.
Obecnie twierdzi się, że Rzeczypospolita Polska właśnie z tego powodu jest suwerenna, że stacjonują w niej obce wojska (amerykańskie), a centrum dowodzenia znajduje się po przeciwnej stronie Atlantyku.
Proamerykańskość polskich elit politycznych stała się „kamieniem węgielnym” polityki zagranicznej RP. Bezkrytyczny proamerykanizm rządzących prowadzi jednak do zniszczenia tego, co w polityce najcenniejsze – własnego zdania i własnej podmiotowości.
Zanikła przede wszystkim debata na temat pola wyboru i manewru między rozmaitymi koncepcjami zaspokajania własnych potrzeb i interesów. Etos rycerski nie pozwala zastanawiać się nad kosztami gwarancji amerykańskich.
Brakuje mądrej koncepcji funkcjonowania Polski w Unii Europejskiej. Stawiając na „dalekich przyjaciół” buduje się atmosferę nieufności, a nawet wrogości w stosunkach z najbliższymi sąsiadami. Patrząc na dzisiejszą Europę, w tym także na państwa regionu Europy Środkowej, żadne z nich nie wyraża tak hołdowniczego stosunku do Ameryki i jej lidera jak właśnie Polska. Zwłaszcza osobowość i postawa amerykańskiego przywódcy odpycha wielu europejskich polityków od deklarowania lojalności, gdyż dawałoby to powód do pełnego przyzwolenia nie tylko dla tej kontrowersyjnej postaci, ale i jej systemu wartości, kłócącego się z wartościami części Europejczyków i tzw. reszty świata.
Istnieje trwała kolizja między afiliacjami z Ameryką a poprawą stosunków z Rosją. Polsce wmawia się, że jest ciągle ofiarą rosyjskiego imperializmu, zatem powinna wchodzić w takie afiliacje z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi, aby odsuwać od siebie jak najdalej rosyjskie zagrożenie. Tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę.
Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji, wciskającej Polskę w ramiona Ameryki. Stawiającej ją w pozycji największego wroga Rosji, a być może także „zapalnika” konfliktu globalnego. Amerykanom zysk sam pcha się w ich ręce. Bez szczególnych starań i zabiegów mogą bowiem sprzedawać swoją broń i skroplony gaz oraz wysyłać tysiące żołnierzy do przerażonej na tle irracjonalnego strachu przed Rosją Polski.
Jeśli zostanie utrzymane nieprzejednane stanowisko wobec Rosji, to zdolność Polski do efektywnego działania w skomplikowanym świecie współzależności będzie niemożliwa. Choćby w kontekście wykorzystania nowych tras transportowych i komunikacyjnych między Europą i Azją, w szczególności z Chinami.
Zabiegi Polski o konsolidację ugrupowania państw w strefie tzw. Trójmorza narażają je na przyjęcie funkcji limitrofów, okrążających Rosję i wrogo do niej usposobionych. Wprawdzie interesy i stanowiska tych państw wobec współpracy z Rosją są bardzo zróżnicowane, ale samo podnoszenie takich haseł musi wywoływać zwieranie szeregów po przeciwnej stronie. Wiele małych i średnich państw na tym obszarze już dawno przekonało się, że demonstrowanie swoich racji w duchu zacietrzewienia i nieprzejednania nie jest wyrazem siły, ale słabości (por. Finlandia, Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Włochy, państwa bałkańskie). Dlatego część sąsiadów z Północy i Południa wybiera raczej politykę pragmatyzmu i kupieckiej zaradności, przynoszących wymierne korzyści. Wobec takich realiów koncepcja Trójmorza wydaje się jedynie jakimś niedookreślonym projektem geopolitycznym rozgrywanym przez Stany Zjednoczone, który bez ich udziału staje się zwykłą fantasmagorią.
W analizach, jakie ukazują się w Polsce brakuje zastanowienia się, na czym rzeczywiście polegają gwarancje amerykańskie dla tego regionu, poza zobowiązaniami wynikającymi z sojuszniczych zabezpieczeń w ramach NATO. Przecież jest rzeczą ewidentną, że USA realizują własne egoistyczne interesy geopolityczne, geoekonomiczne i geostrategiczne, co nie dziwi, ale wymaga chłodnej analizy i przewartościowania, a nie wyłącznie operowania frazesami. Tkwi w tym „pułapka silniejszego sojusznika”, ale o niej żaden polski polityk nigdy nie słyszał.
Poza tym warto zastanowić się także nad motywami państw „młodszej Europy” w ich postępowaniu wobec „starej Europy”. Czy przypadkiem w deklaracjach na temat wzmacniania procesów integracji europejskiej przez państwa Trójmorza nie kryje się pewna obłuda, kompleksy, a także nieumiejętność sprostania standardom, jakie narzucają najsilniejsi w UE? Czy obecność USA w Europie Środkowej i Wschodniej sprzyja integracji europejskiej, czy raczej ją komplikuje?
Wątpliwe kompensacje
W przypadku dzisiejszej Polski, jeśli chodzi o aktywność regionalną, mamy do czynienia z osobliwym zjawiskiem kompensacji. Polska, nie mając silnej pozycji na Zachodzie, tracąc zwłaszcza wiarygodność w gronie unijnym wśród partnerów ze „starej” Europy, dąży do powetowania sobie deficytu uznania na Wschodzie. Tyle, że czyni to bez właściwego rozpoznania stopnia własnej recepcji wśród społeczeństw i elit rządzących państw tego obszaru. Bo na przykład kogo naprawdę interesują źródła utrzymywania się antypolskich stereotypów, choćby na Litwie, czy tak hołubionej przez polskie elity Ukrainie? Na ile Polska dysponuje atrakcyjną siłą przyciągania? Czy odwoływanie się do archetypów Wielkiej Polski, jako ogniwa spajającego Morza Południowe z Bałtykiem nie pachnie anachroniczną retoryką „pańskiej (imperialnej) Polski”? Co mamy do zaoferowania w sensie kulturowo-cywilizacyjnym? Jakie mamy recepty jako państwo „misyjne”, aby zbudować rzeczywistą demokrację na Ukrainie, w Azerbejdżanie czy Mołdawii? Jakie Polska ma instrumenty oddziaływania na lokalne kręgi oligarchiczne, nieraz na poły mafijne, aby zastosowały się do reguł demokratycznych? Takich pytań można wymienić więcej. Kto udzieli na nie odpowiedzi?
Podstawą budowania każdej wspólnoty, w tym także egzotycznie brzmiącego projektu Trójmorza, jest właściwa diagnoza interesów jej uczestników. Otóż doprawdy trudno pojąć, na tle dotychczasowej wiedzy i doświadczenia, co łączy Polskę z Gruzją czy Azerbejdżanem, oprócz niechęci do Rosji. Antyrosyjskie obsesje przeszkadzają w zrozumieniu podstawowego imperatywu, że Rosja dominuje pod wieloma względami w przestrzeni poradzieckiej i z tej dominacji ani sama nie zamierza rezygnować, ani nikt nie ma skutecznego sposobu – co pokazały wydarzenia na Ukrainie – jak ją stamtąd wyrugować. Jedynym rozwiązaniem pozostaje zbudowanie jakiegoś modus vivendi, a ten jest możliwy tylko przy zrozumieniu i poszanowaniu wzajemnych interesów.
Projekt ekspansji USA w Europie Środkowej i Wschodniej jest zrozumiały z punktu widzenia ich interesów gospodarczych i strategicznych. Kryje się jednak pod nim ryzyko instrumentalnego wykorzystania Polski i państw regionu wyłącznie jako tła dla hegemonicznych interesów i ambicji. Dlatego w polskiej myśli politycznej warto dyskutować o przywróceniu politykom znad Wisły wewnątrzsterowności i odwagi, której efektem winien stać się powrót do polityki zrównoważonych relacji z wszystkimi sąsiadami, w tym z Rosją. Niezależnie od propagandowego zadęcia wokół eklektycznego i utopijnego projektu Trójmorza należy spojrzeć prawdzie w oczy i dostrzec, że w istocie rządzący Polską cierpią na syndrom głębokiej prowincji, miotającej się w poszukiwaniu własnej, choćby odrobinę suwerennej roli międzynarodowej.
* * *
W świetle oficjalnej „polityki historycznej” można mieć uzasadnione obawy, czy w kontekście obchodów stulecia odrodzenia polskiej państwowości środowiska polityczne i intelektualne będą zdolne do przeprowadzenia rzetelnej debaty, a nie tylko uprawiania patetycznej celebry i „upajania się historią”, a raczej wielkimi mitami, które zaciemniają prawdę historyczną. Trudno nie zgodzić się z konstatacją Zbigniewa Gluzy – szefa Ośrodka KARTA, że „zarówno stanowienie II RP, jak i jej drastyczna klęska, a następnie żmudna droga przez wojnę i PRL do odzyskania niepodległości – coraz bardziej stają się obszarem partykularnej propagandy, wykluczającej myślenie”. Emocje polityczne przesłaniają jakąkolwiek refleksję.
Czy rządzący dzisiejszą Polską będą więc w stanie wykorzystać tę okrągłą rocznicę, aby wygasić bieżące spory i przypomnieć, że rok 1918 był wielką epokową szansą na odrodzenie narodowe i odbudowę państwa przy udziale wielu sił politycznych i różnych wybitnych osobistości, spośród których dwa nazwiska niezaprzeczalnie patronują owemu zwycięstwu – Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Bo przecież wbrew mitowi piłsudczykowskiemu nie tylko siła oręża, ale także wysiłek dyplomatyczny miały wpływ na odrodzenie państwa polskiego. Ale tłem dla tego aktu był równoczesny rozpad zaborczych imperiów.
Wybuch wojny powszechnej sprawił, że sprawa polska straciła swój lokalny, „międzyzaborowy” charakter i stała się kwestią międzynarodową. Gdyby nie klęska wojenna Rosji i państw centralnych – Niemiec i Austro-Węgier, nigdy nie doszłoby do tak szczęśliwego zakończenia epoki zaborów.
Wszelkie dzisiejsze spory polityczne o rację historyczną z punktu widzenia aktualnych potrzeb i interesów mają charakter bezproduktywny. Dlatego warto zastanowić się nad tym, jak wspólnie cieszyć się historycznym sukcesem i jakie z niego wyciągnąć wnioski dla dzisiejszej i przyszłej polityki.
Można zgodzić się z postawą, że rozdrapywanie zadawnionych ran, przypominanie niewygodnych prawd czy faktów z minionego stulecia nie służy uroczystej tonacji obchodów rocznicy odzyskania niepodległości. Pamięć radosna i odświętna daje w końcu więcej przyjemności, niż pamięć bolesna i skrzywdzona. Jednakże nie należy wpadać w infantylną pułapkę samozadowolenia i amnezji, która kolejny raz zakłamuje historię. Obchody jubileuszowe nie mogą być przykrywką dla spraw trudnych. Przeciwnie, powinny być okazją do otwarcia nowych racjonalnych debat i pouczających refleksji.
Stanisław Bieleń
Jest to druga część eseju prof. Stanisława Bielenia na temat geopolitycznych implikacji polskiej niepodległości. Pierwsza część – Chocholi taniec ukazała się w numerze 4/18 SN.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Marcin Domagała, Robert Potocki
- Odsłon: 3446
Dlaczego słuszny poniekąd protest społeczny, wynikający nie tyle ze sprzeciwu wobec niepodpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, ale żądań zwykłej praworządności, przerodził się w krwawą serię starć ulicznych między manifestantami a jednostkami specjalnymi milicji? Otóż Ukrainy nie należy traktować jako klasycznego systemu politycznego.
Pod względem instytucjonalnym i prawnym przypomina ona bowiem bardziej korporację wielobranżową. W tym stwierdzeniu nie ma nic obraźliwego, gdyż są to jedynie próby lakonicznego zdiagnozowania stanu faktycznego, nie zaś wywód z zakresu teorii systemów politycznych.
Ukraina „pozornie” wypełnia wszystkie atrybuty państwowości – lecz za tą fasadą kryje się skomplikowany system powiązań prywatnych i biznesowych, skupiony w rękach ludzi posiadających olbrzymie majątki oraz wpływy polityczne. Poszczególne grupy oligarchiczne – reprezentowane przez poszczególne ugrupowania polityczne, także w parlamencie – mają niekiedy sprzeczne ze sobą interesy. To dlatego w kraju tym obowiązuje konfrontacyjny sposób uprawiania polityki, czy też sprawowania władzy państwowej.
Konflikty te potrafią niekiedy wywoływać „trzęsienia ziemi”. Tak było podczas „rewolucji na granicie” w 1991 roku czy też „niebieskiej kontrrewolucji” w 2007 roku. No i oczywiście podczas tej najbardziej znanej „pomarańczowej rewolucji” w 2004 roku. Tak jest i podczas wydarzeń nazywanych EuroMajdanem. Niepokoje te związane są z każdym dotychczasowym prezydentem ukraińskim i pełnią pewnego rodzaju funkcję korektora systemu politycznego.
Zagospodarowywanie buntu
Protesty na Majdanie Niepodległości w pierwszych dniach rzeczywiście miały charakter spontanicznego i ograniczonego odruchu wobec zanegowania iluzji pięknego mariażu związania się z krainą przysłowiowym „mlekiem i miodem płynącą”.
Zwykli ludzie mieli jednak dość wszechogarniającej korupcji, stagnacji, czy szarej codzienności – dlatego też niepoważna i źle przeprowadzona akcja milicyjna z 30 listopada 2013 roku, podczas której brutalnie pobito manifestantów, podziałała jak przysłowiowa „płachta na byka”. Następnego dnia dziesiątki tysięcy osób zaprotestowało – nie tyle przeciw „reżimowi Janukowycza”, lecz w obronie godności „bitego człowieka”.
Z czasem bunt zaczął sie nasilać zwłaszcza, że opozycja parlamentarna wykorzystała te wydarzenia i niejako „podczepiła” się pod nie. Od tego momentu cele społeczne ustąpiły postulatom politycznym, które okazały się zupełnie nierealistyczne w obliczu dużej determinacji kierownictwa państwa.
Ster EuroMajdanu przejęło „trzech muszkieterów”: Arsenij Jaceniuk z „szowinistycznej” Batkiwszczyny, Jurij Łucenko – były szef MSW i szef efemerycznej partii „Trzecia Republika” oraz Witalij Kliczko – były bokser i „polityczny nuworysz”, ale niezwiązany z całym układem oligarchicznym. Niebawem do nich dołączył i „d'Artagnan” Ołeh Tiahnybok – lider neonazistowskiego ugrupowania Swoboda, w Polsce kojarzonego z „czarną legendą” OUN-UPA.
W tej sytuacji demonstranci równie prędko zyskali wsparcie ze strony poszczególnych oligarchów, których brak umowy stowarzyszeniowej z UE pozbawił perspektyw przyszłych zarobków w miejsce utraconych wpływów, wynikłych z powodu relegacji ich biznesów z terenu Rosji.
Protestami zaczęła interesować się także zagranica, zwłaszcza Unia Europejska i Stany Zjednoczone oraz transnarodowe organizacje pozarządowe, tworzące od czasu obalenia Slobodana Miloševića w 2000 roku, tzw. rewolucyjną międzynarodówkę. Poszczególni politycy „pielgrzymowali” zatem na Majdan Niepodległości, niektórzy nawet przygotowali odpowiednie przemówienia; inni poprzestali na krótkim spacerze, spotkaniu z liderami opozycji, a nawet pogawędce z przygodnie napotkanymi aktywistami – wszystko oczywiście przed kamerami, aby łatwiej na kilka minut zaistnieć w światowych przekazach informacyjnych. Czego nie robi się dla wizerunku?
Na tym kończyła się polityka wsparcia. UE – wzorem 2004 roku nie pokusiła się nawet o wysłanie misji mediacyjnej, tej w stylu Aleksandra Kwaśniewskiego, a USA wysłały oficjalnie na Ukrainę podrzędnego urzędnika z Departamentu Stanu, aby „zasięgnął języka”. Nieoficjalnie jednak rzucała się w oczy działalność amerykańskiego ambasadora Geoffrey’a Payatta, który chętnie i licznie spotykał się z liderami protestów w zaciszu kijowskiej placówki na ul. Igora Sikorskiego. Jakie przyniosło to rezultaty prócz pustych deklaracji, pouczeń i eskalacji protestów? Dosłownie nic. Prawda jest bardziej prozaiczna: ani Stany Zjednoczone, ani też Unia Europejska nie mogą nawet zerwać z „reżimem Janukowycza” stosunków dyplomatycznych, gdyż wówczas realną alternatywą jest integracja eurazjatycka. Zachód zdążył się też nauczyć, po awanturach w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, że mając do wyboru między anarchią i autorytaryzmem, lepiej wybrać to drugie... W tej geopolitycznej „partii szachów” Rosja okazała się lepszym graczem. Błyskawicznie, korzystając ze słabości kontrahenta i konkurencji – zaoferowała konkretną pomoc krótkoterminową (i na drakońskich warunkach), która ustabilizuje gospodarkę Ukrainy do czasu wyborów w 2015 roku. Pewną ofertę udostępniły także Chiny. Tymczasem opozycja ten moment chwilowej słabości systemu po prostu „przespała” i zamiast robić „rewolucję pełną gębą” – spoczęła na przysłowiowych laurach, okopując się w swej „Siczy Majdańskiej”.
Fiasko sprawdzonych metod
Władze państwowe, pomne doświadczeń pacyfikacyjnych z 29 listopada i 1 grudnia 2013 roku, całkiem świadomie przyjęły „strategię przeczekania”, przygotowując równocześnie „kontrrewolucję”. Początkowo nawet mogło się wydawać, że warunki pogodowe, blokada dostaw żywności i opału na nawet przypadki bardziej agresywnych kroków (przypadki pobicia Tetiany Czornowoł, Andrija Illenki czy Jurija Łucenki) pozwolą wygrać na czasie. Stało się jednak inaczej. Nieudane wotum nieufności dla gabinetu Mykoły Azarowa pokazało równocześnie ograniczenia opozycji i – w obliczu wspólnego zagrożenia – skonsolidowało szeregi rządzącej Partii Regionów. Ponadto „rewolucjoniści” nie wykonali rzeczy najistotniejszej – nie opanowali centrum Kijowa, jak to uczynili to ich „pomarańczowi” poprzednicy. Od połowy grudnia – mimo spektakularnych akcji w stylu AutoMajdanu, czy kolejnych wieców narodowych – opozycja znalazła się w politycznej defensywie.
Przesilenie przyszło nagle i niespodziewanie – 16 stycznia, wbrew procedurom, Rada Najwyższa przegłosowała budżet państwowy na 2014 rok, co było najważniejsze z punktu widzenia stabilności władzy oraz „pakiet bezpieczeństwa”, który otworzył drogę do realizacji siłowego scenariusza. Potrzebny był tylko pretekst. Opozycja dostarczyła go stosunkowo szybko – trzy dni później, tuż po zakończeniu już ósmego wiecu, elementy narodowo-radykalne sprowokowały rokosz, który przerodził się w regularne i dość brutalne walki uliczne.
Obie strony ciągle mówiły o potrzebie negocjacji, lecz w praktyce, między żądaniami opozycji a oczekiwaniami władz państwowych, nigdy nie było „punktów stycznych”. Była i jest imitacja dialogu. Rokosz pokazał inną twarz EuroMajdanu – tę kojarzoną z polityczną niedojrzałością, która szybko przemieniła się w ekstremizm. Liderzy opozycji w zasadzie stracili już „rząd dusz”, który ekspresowo pochwycili radykałowie. Do rangi symbolu urasta fakt uderzenia przez anonimowego manifestanta Witalija Kliczki gaśnicą, gdy ten usiłował rozdzielić napierający tłum i milicjantów.
W powyższym kontekście warto zwrócić uwagę na aspekt psychologiczny tych wydarzeń, jak również dokonać bilansu. Wydarzenia na EuroMajdanie nie przypominają „pomarańczowej rewolucji”. Tu liderzy opozycji przeoczyli punkty przełomowe oraz pozwolili administracji Wiktora Janukowycza złapać „drugi oddech”.
Resorty siłowe dochowały wierności prezydentowi – nie odnotowano bowiem przypadków fraternizacji, czy przechodzenia poszczególnych oddziałów na stronę przeciwną. Z kolei dymisję szefa Sztabu Generalnego gen. Serhija Kyryczenki należy rozpatrywać bardziej w kategoriach rozgrywek personalnych wewnątrz Partii Regionów, niż dylematów moralnych.
Nawet wsparcie międzynarodowe jest nikłe i ma się nijak do tego z 2004 roku. Ponadto trzeba zauważyć, iż opozycja w praktyce przegrała niemal wszystkie „polityczne batalie” – o dzielnicę rządową, odwołanie rządu czy też „pakiet bezpieczeństwa”.
Wzór z Polski?
Jak może zatem wyglądać dalszy scenariusz? Należy podkreślić, że przesilenie i koniec EuroMajdanu w dotychczasowej formie jest kwestią najbliższego czasu. Liderzy opozycji nie panują już bowiem nad emocjami tłumu, zaś rząd przygotował już wszelkie potrzebne instrumenty potrzebne do pacyfikacji.
Ton wypowiedzi przedstawicieli rządu nie pozostawia tu złudzeń – to nie jest władza, która ugnie się przed presją zewnętrzną, czy też okaże słabość. W końcu chodzi o jej strategiczne interesy i dalsze trwanie.
Co w tym momencie powinni zatem zaproponować liderzy opozycji? Rozlew krwi został już dokonany – rewolucja ma zatem swoich „męczenników z Hruszewskiego”, co w dłuższej perspektywie można wspaniale wygrywać politycznie wobec obecnej ekipy rządzącej. Alternatywą jest jednak nie trwanie, lecz „ewakuacja” EuroMajdanu – element umiarkowany należy po prostu wyprowadzić z „Siczy Majdańskiej” i przejść do działań bardziej długofalowych. Na szczeblu politycznym zadanie to może z powodzeniem wypełnić ruch społeczny – Zjednoczenie Ogólnoukraińskie „Majdan”.
Droga do obalenia „Januszesku”, jak zwany jest w czasie protestów ukraiński prezydent, nie wiedzie bowiem przez niepotrzebny już rozlew krwi, lecz samoorganizację polityczną uczestników protestów, a kiedy przyjdzie czas – praworządne wybory parlamentarne i prezydenckie. Trzeba jednak także pozyskać oligarchów, i przekonać ich, że potencjalnie nowa władza będzie wypełniać ich zadania.
Nie zapominajmy, że summa summarum eskalacja EuroMajdanu jest zarówno ich produktem, jak i zatrutym owocem ich swar i konfliktów. To właśnie oni i ich wpływy w praktyce nadają ton polityce ukraińskiej. Największym wyzwaniem przyszłych włodarzy z ulicy Bankowej będzie w tym kontekście przekonanie oligarchatu, że w wyniku wprowadzonych w przyszłości reform nie straci on dotychczas posiadanych majątków.
Należy także pamiętać, że potencjalnie nowa władza na Ukrainie nie rozwiąże szybko strukturalnych problemów państwa. Ukrainę będzie bowiem czekać bolesny proces przemian, których doświadczyła m.in. Polska podczas swojej transformacji i okresu „narzeczeństwa” ze Wspólnotami Europejskimi.
Zmiany będą wówczas wiązały się z dalszym osłabieniem ekonomicznym Ukrainy na rzecz silniejszych partnerów, w tym wypadku oczywiście zachodnich. Czego oni będą oni oczekiwać – pokazał neokolonialny kształt umowy stowarzyszeniowej, zaś kryzys ekonomiczny będzie pogłębiany wstrząsami ekonomicznymi, wywołanymi przez embarga nakładane na gwałtownie przestrajaną ze wschodu na zachód gospodarkę ukraińską. Tym samym Ukrainę będą czekały kolejne Euro- a może AzjoMajdany.
Z tym faktem należy się twardo liczyć, wspierając którąkolwiek ze stron tego protestu. Zwłaszcza, że na Ukrainie politykom się nie wierzy, ponieważ są symbolem stagnacji...
Marcin Domagała, Robert Potocki
Marcin Domagała jest prezesem i ekspertem Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych, redaktorem naczelnym portalu Geopolityka.org
dr Robert Potocki jest ekspertem ECAG
Powyższy tekst pochodzi z portalu Geopolityka.org i znajduje się pod adresem - http://geopolityka.org/analizy/2652-marcin-domagala-robert-potocki-iluzje-euromajdanu
Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 118
Pojęcie „dobrego sąsiedztwa” ma w retoryce politycznej rodowód starożytny, ale aż do początków XX wieku dotyczyło raczej pewnego postulatu moralnego, a nie zasady prawnej. Sąsiedztwo w stosunkach międzynarodowych jest warunkowane przez granice państw. Tymczasem dopiero pod koniec XIX wieku przestrzeń geograficzna została całkowicie podzielona między rozmaite jednostki geopolityczne (przede wszystkim imperia), co siłą rzeczy skazało je na „fizyczną styczność”, „przenikanie wzajemne” i wzrost zespołowych emocji, związanych z pojęciem „obrony” granic.
Rozkwit nowoczesnych nacjonalizmów sprzyjał upowszechnianiu się zasady politycznej, postulującej nakładanie się jednostek narodowo-etnicznych (etnosów) na jednostki terytorialne. Te właśnie dążenia do „czystości etnicznej” w ramach granic terytorialnych prowadziły do eskalacji sporów i konfliktów, których świadkiem był cały wiek XX. Zresztą w całej historii nie brakowało władców, których jedynym marzeniem był podbój sąsiadów, niekoniecznie z powodów etnicznych.
Na tle takiego doświadczenia zrodziła się zasada prawno-traktatowa „dobrego sąsiedztwa”, w upowszechnieniu której swój udział mieli – paradoksalnie - bolszewicy i Amerykanie. Podobnie było zresztą z zasadą samostanowienia narodów. Otóż Lenin, odrzucając „traktaty nierównoprawne”, wziął w obronę z przyczyn czysto koniunkturalnych „traktaty dobrosąsiedzkie”.Przy ich pomocy zaczął wyprowadzać Rosję Radziecką z międzynarodowej izolacji (Persja, Afganistan, Turcja).
Natomiast Franklin D. Roosevelt, otwierając tzw. politykę dobrego sąsiedztwa wobec Ameryki Łacińskiej (Good Neighbour Policy) podczas obejmowania urzędu prezydenta 4 marca 1933 roku zadeklarował, że chce „skierować naród na drogę polityki dobrego sąsiada
- sąsiada, który stanowczo szanuje siebie i dlatego, że sam to czyni, szanuje prawa innych
- sąsiada, który szanuje swe zobowiązania i szanuje świętość swoich układów w świecie i ze światem sąsiadów”.(1)
W grudniu tego samego roku VII Konferencja Panamerykańska uchwaliła Konwencję o prawach i obowiązkach państw, zabraniającą interwencji w sprawy wewnętrzne lub zewnętrzne innego państwa (art. 8). Zasady te potwierdziła Międzyamerykańska Konferencja w sprawie umocnienia pokoju w grudniu 1936 roku w Buenos Aires.
Doświadczenia okresu międzywojennego wpłynęły na konceptualizację celów i zasad Karty Narodów Zjednoczonych. W jej preambule wyraźnie napisano: „My, Ludy Narodów Zjednoczonych, zdecydowane (…) postępować tolerancyjnie i żyć ze sobą w pokoju jak dobrzy sąsiedzi…”. W tym zapisie widać wyraźnie rooseveltowską inspirację, a jednocześnie ogólnikowość i brak precyzji co do znaczenia „dobrych sąsiadów”. Wydaje się, że wszystkie kolejne przepisy Karty, dotyczące celów i zasad NZ (art. 1 i 2 oraz art. 74) należy czytać jako rozwinięcie tego ogólnego postulatu. Zawiera on ponadczasowy przekaz, odnoszący się do wszystkich państw „miłujących pokój”, aby starały się „żyć ze sobą w pokoju, jak dobrzy sąsiedzi”. (2)
W amerykańskiej filozofii tamtego czasu pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe jednoznacznie wiązano z postulatem „współpracy między narodami w duchu dobrego sąsiedztwa”, co miało sprzyjać zabezpieczaniu dobrobytu gospodarczego, społecznego i kulturalnego narodu (amerykańskiego) oraz wszystkich narodów (Cordell Hull). Sformułowania te są wyrazem pewnej idealistycznej doktryny, a także retorycznego patosu, jaki towarzyszył kreowaniu normatywnych podstaw powojennego ładu międzynarodowego.
Nawet gdy z ogólnych zapisów Karty Narodów Zjednoczonych nie wywiedziono na konferencji założycielskiej ONZ w San Francisco konkretnych praw i obowiązków państw sąsiedzkich, to jednak wskazano, że obrót międzynarodowy i pokojowe współżycie jest mocno warunkowane czynnikami geograficznymi (limologią, orografią, hydrografią i in.). Bliskość geograficzna, kształt granic, ukształtowanie powierzchni, rozmieszczenie wód, przyleganie do siebie, przenikanie wzajemne determinują przecież rozwiązywanie takich wspólnych problemów, jak wyznaczanie przebiegu granic wzdłuż rzek czy łańcuchów górskich, dzielenie zasobów naturalnych czy ochrona środowiska (klimatu, wód, ekosystemu).
Nie tylko kurtuazja
Po II wojnie światowej terminy takie jak „dobre sąsiedztwo”, „stosunki dobrosąsiedzkie”, „atmosfera i duch dobrego sąsiedztwa” pojawiały się w wielu dokumentach międzynarodowych – w uchwałach i deklaracjach państw oraz organizacji międzynarodowych, w preambułach i dyspozycjach traktatów, a także w retoryce wystąpień publicznych przywódców i w publicystyce. Można śmiało stwierdzić, że terminologia „dobrego sąsiedztwa” weszła na stałe do repertuaru tzw. norm uprzejmościowych (comitas gentium), czyli kurtuazji międzynarodowej.`
„Dobre sąsiedztwo” stało się jednym z ideałów „wspólnot” powojennych - „krajów demokracji ludowej” oraz „wspólnoty atlantyckiej”. Obecnie jest przywoływane w wielu regionach globu. Z „dobrym sąsiedztwem” kojarzono pojęcia „przyjaźni”, „współpracy”, „pomocy”, „solidarności”, a także „pokoju” i „bezpieczeństwa”. Wszystkie te terminy pozwalają wyrazić ogólne dążenia bliskich sobie państw, niekoniecznie bezpośrednio sąsiadujących ze sobą, do rozwoju przyjaznych stosunków. „Dobre sąsiedztwo” miało być ich katalizatorem, na poziomie dwu- i wielostronnym. Stanowiło pewnego rodzaju zaklęcie, aby zapomnieć o złych wspomnieniach z czasów wrogości i „wiecznych” wojen. Najlepiej udało się to Francuzom i Niemcom dzięki mądrości dwóch gigantów europejskiej polityki – Charlesa de Gaulle’a i Konrada Adenauera, którzy w 1963 roku zawarli słynny traktat elizejski.
Upowszechnieniu formuły dobrego sąsiedztwa sprzyjała Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (1972-1975). W dokumentach konferencyjnych wyraźnie powiązano stosunki dobrosąsiedzkie z poszanowaniem zasad niepodległości i suwerenności narodowej, równouprawnienia, niemieszania się w sprawy wewnętrzne i osiągania wzajemnych korzyści. Akt Końcowy KBWE z „ducha dobrego sąsiedztwa” wyprowadził m.in. takie wartości, jak solidarność między narodami, niepodzielność bezpieczeństwa w Europie, szacunek dla różnorodności i odmienności tradycji, ustrojów i stanowisk stron.
U podstaw Unii Europejskiej leży postulat „jedności w różnorodności”. On także wskazuje, że „dobre sąsiedztwo” jest właściwą odpowiedzią na wymagania współzależności w jedynym, choć przecież różnorodnym środowisku międzynarodowym. Poprzez promowanie rozmaitych programów pomocowych (funduszy, dotacji, subsydiów) udało się zbudować ogromny potencjał „dobrego sąsiedztwa”, procentujący obecnie w edukacji kulturalnej, wymianie naukowej, promocji przedsiębiorczości czy rozwoju komunikacji. Wszystkie te przedsięwzięcia realizują się na poziomach przygranicznych, regionalnych i subregionalnych, w skali ogólnopaństwowej, jak i w powiązaniach kontynentalnych.
Nawracające animozje
Patrząc na osiągnięcia w realizacji „dobrego sąsiedztwa”, można z jednej strony zauważyć wzrost świadomości globalnego współdziałania na rzecz realizacji tej zasady, co sprzyja poszukiwaniu uniwersalnych rozwiązań i zabezpieczeń dla całej ludzkości. Z drugiej jednak strony ciągle powracają podziały na tle aksjologicznym, geopolitycznym i gospodarczym między najważniejszymi graczami mocarstwowymi i ugrupowaniami państw, które sprzyjają praktykowaniu raczej „złego sąsiedztwa”. Brak „dobrej wiary” i „dobrej woli” ze strony państw, a ściślej przywódców politycznych, prowadzi do nawrotu nieprzestrzegania porozumień, ingerowania w sprawy wewnętrzne, stosowania ograniczeń w handlu, w komunikacji, wreszcie sięgania do przymusu w celu naruszania integralności terytorialnej i suwerenności. Złe intencje sąsiedzkie służą też manipulacjom psychologicznym i oszukiwaniu partnerów.
Każda przesadna retoryka w określaniu więzi sąsiedzkich trąci fałszem i budzi podejrzenia, jeśli ma charakter dekoracyjny i fasadowy. Z taką sytuacją mamy do czynienia w stosunkach polsko-ukraińskich, które od wybuchu wojny na Ukrainie zaczęto nazywać „nadzwyczajnymi”. Snuto na wyrost wizje „specjalnego przymierza”, odnosząc się do deklarowanego jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku „strategicznego partnerstwa”. „Sny” mają wszak to do siebie, że przeważnie się nie sprawdzają. Zatem wskrzeszanie jakichkolwiek mitów o „jednoczącej” Polaków i Ukraińców Rzeczypospolitej nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. I na poziomie politycznym, i na poziomie społecznym stosunki polsko-ukraińskie są oparte na kruchej podstawie wrogości do Rosji. Nasycone skrajnymi emocjami nie uwzględniają faktycznych, często rozbieżnych, interesów stron.
Dramatyczne koszty „kryzysu zbożowego” postawiły stosunki „dobrosąsiedzkie” pod znakiem zapytania. Władze obu stron, mimo demonstrowania do niedawna „bezprzykładnej przyjaźni” postanowiły wreszcie ujawnić, jak jest naprawdę. Najlepiej chyba ujął to Mychajło Podolak, doradca prezydenta Ukrainy, który wskazał na „sezonowość uczuć” obu stron: „Póki trwa wojna, łączyć nas będzie przyjaźń. Po jej zakończeniu staniemy się rywalami”.
Takie zapowiedzi (a jest ich coraz więcej) nie docierają do polskiego elektoratu, który nie żąda od kandydatów do parlamentu, ani od urzędujących funkcjonariuszy państwa, aby wyraźnie określili się w sprawie „granic” bezinteresownej „służby” Ukrainie. Władze w Kijowie nie ukrywają przecież, że od roli biorcy pomocy od Zachodu chcą przejść po zakończeniu wojny do wyraźnego zaangażowania jako państwo rozgrywające w przestrzeni euroatlantyckiej. Zamierzają wygrać maksymalnie i w całkiem egoistycznych celach zdobyte na świecie zaufanie i sympatię, w rywalizacji o rynki eksportowe (zwłaszcza dla produktów rolnych) i wielkie inwestycje zagraniczne.
Niepoddawane dotąd żadnej „warunkowości”, ani tym bardziej presji ze strony polskiej, nie zamierzają też „spowiadać się” z nierozliczonych „grzechów” historycznych, zbrodni ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej Kresów Wschodnich. Polska dyplomacja nie potrafi, albo czyni to w sposób żałośnie nieskuteczny, zdyskontować polskiej ofiarności na rzecz Ukrainy. Jeśli nie uzyskuje pożądanej wdzięczności teraz, to tym bardziej nie doczeka się jej w przyszłości.
Mury vs współpraca
Dobrosąsiedzkie stosunki Polski wymagają pewnego remanentu także na innych azymutach. Państwo jest silne „przyjaznymi granicami”, a nie wtedy, gdy staje się „oblężoną twierdzą”. W polityce rządzących Polską widać wyraźnie, zwłaszcza na odcinku białoruskim, że absurdalne mury i zasieki przekreślają cały dorobek „współpracy transgranicznej”. Nie wiadomo, gdzie się podziały „euroregiony”, którymi karmiła Polaków propaganda pierwszej dekady III RP.
Likwidacja „małego ruchu granicznego” z Obwodem Kaliningradzkim (dla polskiej strony chyba królewieckim) oznacza cyniczne i ze szkodą dla własnego interesu pozbycie się wszystkich atutów przepuszczalności i przenikalności granic, służących społecznościom przygranicznym. Poza tym sąsiedzka otwartość pozwala zrozumieć różnorodność opinii i dyskursów, budować atmosferę wzajemnego szacunku i pokojowego współżycia. Cały dorobek w tych sprawach ulega zaprzepaszczeniu.
Jeśli następujące po sobie rządy tak mocno podkreślają atut silnej armii dla obrony przed wrogami ze wschodu, to może warto zapytać publicznie ich prominentów, dlaczego wspólnego bezpieczeństwa nie buduje także polska dyplomacja, dlaczego zrezygnowano ze sztuki porozumiewania się, budowania więzi transgranicznych, które - jak pokazują doświadczenia państw Europy Zachodniej – stanowią ważną przesłankę likwidacji lęków i budowania komfortu bezpieczeństwa. Gdy społeczeństwa i rządy są do siebie usposobione przyjaźnie, nie potrzeba wydawać miliardów na militarne żelastwo.
Żadne z państw Europy Środkowej i Wschodniej nie „zieje” taką nienawiścią do Rosji, jak Polska. Wystarczy choćby podczas wakacji pojechać do Czech, na Słowację czy na Węgry, a nawet nieco dalej na południe i posłuchać, jak ludzie odnoszą się do Rosjan. W przypadku Polaków uparte trzymanie się „flagi ukraińskiej” przybrało charakter „straceńczej” postawy, że nawet wbrew rządzącym w Kijowie Polska będzie gotowa poświęcać swoje zasoby i interesy narodowe. W ten sposób polskie elity polityczne sprzeniewierzają się duchowi „dobrego sąsiedztwa”, u którego podstaw leży wzajemny szacunek dla wartości i interesów drugiej strony. Ukraińskie władze wyraźnie naruszają tę wzajemność, a władze w Warszawie robią wszystko, żeby tego nie widzieć.
Polska w ostatnich latach osiąga rekordy w pogarszaniu standardów współżycia na wszystkich odcinkach swoich granic.
Z Niemcami wywołuje i prowokuje sztuczne spory, a to na tle historycznych rozliczeń, a to piętnując cześć polskich i niemieckich polityków za spisek antypolski. Najgorsze w tym jest to, że wielu zwykłych obywateli podziela tę prymitywną antyniemieckość, ulegając przekazom reżimowej telewizji. (3)
Spór o kopalnię Turów zepsuł stosunki z Czechami. Także saksońska Żytawa wnosi pretensje z powodu skutków eksploatacji węgla brunatnego. Zapadanie się gruntów, obniżanie się poziomu i zanieczyszczenia wód podziemnych, emisja drobnych pyłów i hałasu, wreszcie brak rekultywacji terenu i plany rozbudowy wywołują naturalne niepokoje sąsiedzkie, a także żądania odszkodowań. Jedynie przestrzeganie standardów dobrego sąsiedztwa może odwrócić proces pogarszania się wzajemnych relacji, który widać nawet w codziennych kontaktach z obywatelami czeskimi i niemieckimi.
Ignorowanie traktatów
Warto w tym względzie sięgnąć do litery i ducha traktatów dwustronnych ze wszystkimi sąsiadami, jakie Polska zawarła po 1989 roku. Traktaty z siedmioma sąsiadami (po podziale Czechosłowacji od 1993 roku zawarty z nią traktat uznano za wiążący także w stosunkach ze Słowacją) tworzyły ramy i gwarancje wszechstronnego rozwoju stosunków wzajemnych. Niestety, wiele regulacji, dotyczących na przykład poszanowania praw mniejszości narodowych na zasadzie wzajemności i równoprawności, nigdy nie znalazło odzwierciedlenia w rzetelnej realizacji.
Drastycznym przykładem jest unikanie odpowiedzialności traktatowej, a nawet działanie wbrew postanowieniom prawnym, jeśli chodzi o ochronę cmentarzy, miejsc pochówku, pomników i innych miejsc pamięci (wojskowych i cywilnych), będących przedmiotem czci i pamięci obywateli jednej ze stron. Wiele skrajnie nieprzyjaznych kroków podjęto przede wszystkim po stronie polskiej przeciw upamiętnieniom „wyzwoleńczej” armii czerwonej. Nie lepiej jest z kolei po stronie ukraińskiej, jeśli chodzi o upamiętnianie ofiar ludobójstwa wołyńskiego. Ciekawe, że zjawisko niszczenia pomników tych samych „wyzwolicieli” nie dotknęło Węgier (choćby w kontekście radzieckiej interwencji z 1956 roku mieliby więcej powodów), Słowacji, Czech, a nawet Niemiec.
Wydaje się, że Polacy są specjalistami od zemsty na pamięci historycznej, związanej z trudnym sąsiedztwem. Współcześnie żyjący nie są przecież w stanie zmienić swojej historii. Oczywiście, mogą ją próbować napisać na nowo, wyprzeć z pamięci czy zanegować. Dlatego żądza zemsty i odwetu na sąsiadach za krzywdy z przeszłości powinna być zamieniona poprzez edukację i pedagogikę na ludzką, humanitarną postawę przebaczenia. Hasło „zapomnij i wybacz” nie bez powodu przywoływane jest w literaturze zachodniej w kontekście pojednania polsko-niemieckiego.(4) O tym cenionym na świecie dorobku sami Polacy nie powinni zapominać.
Źle się mają sprawy związane z ochroną wartości, zabytków i obiektów związanych z historycznym i kulturalnym dziedzictwem narodów sąsiedzkich. Zapomniano też o konsekwentnej realizacji zapisów traktatowych w sprawie ujawniania i zwrotu dóbr kultury, w tym materiałów archiwalnych. Paradoksalnie, to uznawana za nieprzyjacielską Białoruś najbardziej troszczy się o ślady kulturowej polskości na swoich ziemiach.
W obliczu wojny na Ukrainie Polska najmocniej solidaryzuje się z Litwą, która spośród małych państw bałtyckich jest chyba najbardziej proatlantycka. Nie bez powodu oba państwa nazwano na Zachodzie „wojownikami nowej zimnej wojny”. Tymczasem w zapomnienie poszły kwestie ochrony praw polskiej mniejszości narodowej (dwujęzyczność nazw topograficznych, pisownia nazwisk, zwrot ziemi). Władze litewskie nadal nie realizują postanowień sąsiedzkiego traktatu z 1994 roku (najtrudniejszego do wynegocjowania), ale naruszają także postanowienia konwencji międzynarodowych (Rady Europy i Unii Europejskiej). Paradoksem jest jednak to, że niechciany i wypierany do niedawna język rosyjski wraz z przesiedleńcami z Ukrainy zawitał znowu w życiu codziennym Litwy.
Polsce grozi wyobcowanie pośród wszystkich sąsiadów. Wybory parlamentarne jesienią 2023 roku były okazją do zmiany nastawień nowego koalicyjnego rządu z wrogich na przyjazne. Stracono jednak szansę na dokonanie głębokich przewartościowań polskiego „dobrego sąsiedztwa”, w budowaniu którego nie powinny przeszkadzać złe intencje, historyczne idiosynkrazje ani zaściankowe i prowincjonalne okopanie się w swojej anachronicznej twierdzy.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Przypisy
(1) https://avalon.law.yale.edu/20th_century/froos1.asp (18.08.2023)
(2) T. Jasudowicz, Zasada dobrego sąsiedztwa w Karcie Narodów Zjednoczonych, „Acta Universitatis Nicolai Copernici” 1989, z. 196, s. 67-87
(3) Na temat dorobku sąsiedzkiej współpracy w dziedzinie nauki i kultury między Polską a Niemcami zob. E. Wrotnowska-Gmyz et al., Potencjał dobrego sąsiedztwa. Edukacja kulturalna w Polsce i w Niemczech, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2019
(4) A. Frieberg, Forget and forgive? Central European memory cultures, models of reconciliation and Polish-German relations, w: A. Frieberg, C.K. Martin Chung (eds), Reconciling with the Past. Resources and Obstacles in a Global Perspective, Routledge, London 2017, s. 41-53