Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2008
Po zakończeniu zimnej wojny Zachód - przekonany o swojej wyższości cywilizacyjnej - przyjął założenie, że ład międzynarodowy przybierze charakter liberalny, że zostanie oparty na jego wartościach, normach i instytucjach.
Hegemoniczne mocarstwo, jakim ogłosiły się Stany Zjednoczone, wzięło na siebie uniwersalną rolę – pełną megalomanii i wyższości - w obronie wyznawanych przez Zachód wartości. Ponieważ wartości te nigdy nie zostały zaakceptowane w skali globalnej, siłą rzeczy zaangażowanie Ameryki zrodziło wiele pól konfrontacji i konfliktów.
Jednym z najważniejszych adwersarzy Zachodu stała się Rosja. Pod jej adresem kierowano daleko idące oczekiwania, nie zważając, że po rozpadzie ZSRR ma ona problemy związane z egzystencjalnym przetrwaniem, a nie z demokracją. Im bardziej Moskwa oponowała przeciwko narzucaniu jej zachodnich wzorów, tym większą wywoływała irytację.
Doszło do paradoksalnej sytuacji, że po dramatycznych doświadczeniach konfrontacji zimnowojennej zamiast tworzenia jednej wspólnoty państw, gotowej do budowania ładu kooperacyjnego i konsensualnego, postawiono na konfrontację z państwem, które po raz pierwszy od wielu dekad zrezygnowało z ideologicznych uzasadnień wrogości w stosunkach międzynarodowych. Kolejny raz podejście oparte na motywacjach ideologicznych doprowadziło do podziału świata na wrogie ugrupowania i ich strefy wpływów. Okazuje się, że myślenie zimnowojenne tkwi bardzo głęboko w umysłach polityków, niezależnie od proweniencji geopolitycznej.
W świetle zaistniałego klimatu konfrontacji między Zachodem a Rosją, trzeba pożegnać się w przewidywalnej perspektywie z nadzieją na zbudowanie ładu liberalnego w stosunkach międzynarodowych, który miałby wymiar jednolity i uniwersalny. Należy raczej spodziewać się uruchomienia inicjatywy dyplomatycznej na rzecz ładu pluralnego, która sięgnęłaby do doświadczeń z okresu détente lat siedemdziesiątych XX wieku. Ówczesny stopień napięć jest porównywalny do dzisiejszego, ale przywódcy polityczni obu stron konfrontacji zimnowojennej potrafili wznieść się ponad podziały, respektując prawa każdej ze stron i godząc się na pokojową koegzystencję.
Aby do tego doszło, potrzebna jest przede wszystkim realistyczna diagnoza trwającej już prawie trzy dekady sytuacji, która ani nie ustanowiła „końca historii”, ani też nie przyniosła „zderzenia cywilizacji”. Te propagandowe slogany miały wyraźnie charakter konfrontacyjny i nie pomogły w zrozumieniu złożoności współczesnego świata oraz odczytaniu logiki zmiennej geometrii międzynarodowej.
Podobnie rozpoznaniu rzeczywistych motywacji państw nie sprzyjały XIX-wieczne analogie na temat imperialnej tożsamości Rosji i uprawianej przez nią Realpolitik. W rzeczywistości każda ze stron zaczęła uprawiać rewizjonizm geopolityczny, pomawiając się nawzajem o złe intencje. Polityka sankcji i kontrsankcji doprowadziła do zablokowania i zapętlenia wzajemnych relacji, a mispercepcja zakłóca zrozumienie tego, co jest rzeczywistym źródłem eskalacji napięć.
Mamy więc do czynienia ze spiralą konfliktu, który wymyka się spod kontroli zaangażowanych stron. Jeśli każda z nich podejmuje działania ofensywne, to doprawdy nietrudno sobie wyobrazić, że w którymś miejscu i momencie dojdzie nieuchronnie do zderzenia o nieobliczalnych konsekwencjach.
Pewnej zmiany w postępowaniu Zachodu wobec Rosji oczekiwano po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na razie jednak niewiele zmieniło się we wzajemnym postrzeganiu Ameryki i Rosji.
Konieczność kompromisów
Przed dyplomacją międzynarodową staje obecnie problem deeskalacji konfliktu. Ani dotychczasowa zachodnia polityka oskarżania Rosji i przypisywania jej wyłącznej winy za stan wzajemnych relacji, ani rosyjski upór i zamykanie się w „oblężonej twierdzy” nie prowadzą do pożądanych rozwiązań.
Profesjonalna dyplomacja musi wrócić do pragmatycznego układania się i żmudnego poszukiwania kompromisów. Trzeba zaniechać idealizowania jednego systemu wartości i demonizowania strony przeciwnej. Różne państwa mają odmienne drogi rozwoju i nie ulegają tak łatwo jak się wydawało internacjonalizacji wartości świata zachodniego. Przykład Chin i ich ustrojowej hybrydyzacji pokazuje, że nawet najbardziej zideologizowane systemy ustrojowe mogą ewolucyjnie przeobrażać się w pragmatyczne reżimy, broniące swoich narodowych interesów.
Postęp w rozwoju stosunków międzynarodowych nie ma charakteru linearnego, o czym wiedzieli już starożytni. Nie ma żadnego determinizmu ideologicznego, z którego wynikałaby bezalternatywność w wyborze wzorów ustrojowych. Nikt nie ma monopolu na urządzanie poszczególnych państw i ładu międzynarodowego w całości.
Choć wiele państw, w tym Rosja, zgadza się z podstawowymi regułami gry, jakie obowiązują w stosunkach międzynarodowych, to jednak istnieje sporo rozbieżności w ich interpretacji i wdrażaniu w życie.
Państwa zachodnie podkreślają rolę wspólnych wartości demokracji i praw człowieka, podczas gdy Rosja kładzie nacisk na zasadę wspólnego bezpieczeństwa. Zamiast integrowania się pod wspólnym „parasolem”, Rosjanie uważają, że respekt dla suwerennej równości jest podstawą stabilności ładu międzynarodowego.
Takie stanowisko podzielają także mniejsze państwa, które nie chcą podporządkować się jednej wizji ustrojowej i jednej wykładni wartości Zachodu. Należą do nich nawet Węgry Viktora Orbána i Polska Jarosława Kaczyńskiego, które są przecież częścią struktur zachodnich. Ich przykłady pokazują, że wspólnota zachodnia nie jest jednorodna, a nadzieje z początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku na szybką transformację ustrojową Europy Środkowej i Wschodniej, wyrażone choćby w Paryskiej Karcie Nowej Europy z 1990 roku, okazały się płonne.
Politycy zachodni w swojej naiwności długo nie byli w stanie zrozumieć, że ład międzynarodowy trzeba będzie oprzeć na kolejnym kompromisie, a nie na dyktacie jednego zwycięzcy.
Wydaje się, że obecnie nadchodzi pora, aby zrozumieć złożoność tożsamości wielu państw. Nie wystarczy zbudować kolejne nowe instytucje, czy podpisać nowe traktaty. Trzeba jeszcze przebudować świadomość elit politycznych i całych społeczeństw, a to jest zadanie na wiele pokoleń.
Stan paranoi
Rosja była pierwszym państwem, które otwarcie sprzeciwiły się hegemonii amerykańskiej. Zamiast unipolaryzmu lansowano w Moskwie multipolaryzm, optując za stworzeniem kolektywnego systemu zarządzania w stosunkach międzynarodowych, który przypominałby XIX-wieczny „koncert europejski”. Rosja zyskała w tej sprawie poparcie ze strony Chin, a stworzenie nieformalnej grupy BRICS miało wzmacniać dążenia na rzecz „demokratycznej” przebudowy ładu międzynarodowego.
Działaniom na rzecz dekoncentracji hegemonii amerykańskiej towarzyszyły oskarżenia ze strony rosyjskiej, iż wszystkie przemiany demokratyzacyjne w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” były inspirowane przez Stany Zjednoczone i wspierane przez inne państwa Zachodu. Wytworzyła się na tym tle ogromna nieufność, spowodowana z jednej strony arbitralnym podważaniem przez Zachód wewnątrzpaństwowego, a przez Rosję międzynarodowego status quo. Każda ze stron oskarża drugą o złą wolę i podżeganie do działań szkodliwych wobec oponenta.
Przysłowiową obelgą wobec Rosji stało się przypisywanie jej „hybrydowej wojny informacyjnej”, tak jakby Stany Zjednoczone i inne państwa zachodnie nie miały w tej „wojnie” swojego „konstruktywnego” udziału.
Przypisywanie Rosji i Putinowi wyłącznej odpowiedzialności za wszelkie zło współczesnego świata, łącznie z przegranymi przez liberalnych polityków wyborami oznacza pewien stan paranoi. Mispercepcja, czyli postrzeganie drugiej strony oparte na błędnych założeniach i negatywnych nastawieniach rodzi fałszywe oceny i wnioski. Nawet część świata akademickiego po obu stronach konfrontacji ulega takiemu „zaczadzeniu”, co przypomina czasy zindoktrynowania nauk społecznych epoki zimnowojennej.
Przedstawiciele współczesnego amerykańskiego realizmu politycznego, tacy jak John Mearsheimer, Barry Posen czy Stephen Walt w swoich opracowaniach i wypowiedziach z ostatnich lat starają się wskazywać na niebezpieczeństwo recydywy zimnowojennej. O wzroście konfrontacji decyduje ich zdaniem nie tyle obiektywna siła, ile błędne decyzje i logika gry o sumie zerowej, która znów zawładnęła umysłami polityków Zachodu i Rosji. Ostatecznie każda ze stron jest winna tworzenia nowych stref wpływów i rozniecania wrogości.
Logika „wzajemnego zapętlenia” jest szczególnie widoczna w odniesieniu do trwającego konfliktu na Ukrainie. Wszystkie narracje po obu stronach przypisują winę oponentowi, tak jakby nie było pojęcia współwinnych zaistniałej sytuacji. Na dodatek Rosja wskazuje na pewien determinizm związany ze strategią Zachodu. Nastawieni na „powstrzymywanie” Rosji politycy amerykańscy i europejscy potraktowali bowiem kryzys na Ukrainie w lutym 2014 roku nie tyle jako przyczynę, ile jako pretekst do konfrontacji. Jeśli nie doszłoby do rewolty na kijowskim Majdanie, to każdą inną sytuację potraktowano by jako powód tej konfrontacji.
Racje z pewnością są podzielone, ale Rosja nie widzi swojego negatywnego udziału w podsycaniu konfliktu, stosując przewrotną logikę o reunifikacji Krymu, a nie jego aneksji, która z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest nielegalna. W świetle tych wszystkich rozbieżności po stronie zachodniej rodzą się pretensje, że Rosja dąży do przyznania sobie odrębnego statusu i specjalnych praw oraz żąda innego traktowana niż reszty państw.
Rosja uważa, że największym „grzechem” Zachodu jest ingerencja w sprawy wewnętrzne wielu państw, co skutkuje wybuchem krwawych konfliktów, a także dramatyczną zmianą legalnych reżimów, prowadzącą do katastrof humanitarnych. Nie widzi przy tym nic złego w swoim zaangażowaniu w konflikt syryjski, broniąc reżimu uznawanego za zbrodniczy. Znowu więc zderzają się ze sobą różne kryteria oceny interesów stron i bez podejścia kompromisowego, aby na zasadzie wzajemności uznać przynajmniej część racji oponenta, niemożliwe będzie przywrócenie normalności.
Konieczność egzystencjalnego przesilenia?
Każda ze stron dzisiejszej konfrontacji obwinia drugą o prowokowanie konfliktu. Żadna jednak nie chce przyznać, że sama swoimi działaniami przyczynia się do jego eskalacji. Zachód na czele ze Stanami Zjednoczonymi tkwi w przekonaniu o wyższości własnych dokonań i cywilizacyjnych osiągnięć, co jest wyrazem swoistej misjologii, by nie powiedzieć sięgającej kolonializmu imperialistycznej arogancji. Odwoływanie się do „wyższości cywilizacyjnej” Zachodu jest absolutnym anachronizmem w dzisiejszych czasach i świadczy raczej o powrocie do świadomości kolonialnej.
Rosja natomiast, a wraz z nią wiele państw tzw. Reszty Świata, broni nie tylko dotychczasowego stanu posiadania, ale upiera się przy alternatywności modeli ustrojowych i dróg rozwoju. Powoduje to nowy rodzaj wojny ideologicznej, a wybór istnieje jedynie między światem porządku a światem chaosu. Jego uświadomienie być może skłoni strony do zainicjowania zmian w dotychczasowej strategii okopywania się na zajętych pozycjach.
Operowanie logiką wiarygodnego odstraszania już nieraz w historii prowadziło do niekontrolowanego wyścigu zbrojeń i wzrostu napięć. Dlatego swoją obronę obie strony konfrontacji muszą umiejętnie połączyć z kolektywnymi wysiłkami na rzecz bezpieczeństwa międzynarodowego.
Na razie po żadnej ze stron nie widać gotowości do „odprężeniowego” dialogu, który przywróciłby wiarę we wspólne wartości i interesy. Być może trzeba doprawdy jakiegoś skrajnego „egzystencjalnego przesilenia”, tak jak w czasie II wojny światowej, lub w czasie „zimnej wojny” po kryzysie karaibskim w 1962 roku, żeby obie strony konfrontacji doszły do wniosku, iż ich żywotne interesy wymagają pragmatycznego współdziałania w imię wspólnego przetrwania.
Realistyczna perspektywa podpowiada, że bezpieczeństwo i kontrola zbrojeń w dłuższym okresie winny mieć pierwszeństwo przed demokratyzacją kolejnych państw. Taki punkt widzenia podziela Rosja, ale i wiele państw zachodniej i środkowej części Starego Kontynentu. Można by więc liczyć na to, że przy dobrej woli stron dojdzie wreszcie do znalezienia punktów zbieżnych w sprawach dla świata najważniejszych. Skupienie uwagi na strategiach bezpieczeństwa, a nie zwalczaniu rosyjskiego prezydenta znacznie poszerza pole manewru i tworzy przesłanki do wzajemnego porozumienia. Tak było przecież u podstaw narodzin odprężenia.
Gdy po każdej stronie pojawiają się żądania nie do spełnienia, nadchodzi czas dynamicznych przewartościowań dotychczasowych strategii. Od nieustępliwości do wzajemnego uznania swoich racji droga jednak daleka. Historia „zimnej wojny” pokazuje wszak, że Zachód był kiedyś w stanie uznać rolę Związku Radzieckiego w rozwiązywaniu najważniejszych problemów światowych, mimo że to państwo pod względem ideologicznym i każdym innym daleko odstawało od Zachodu. Obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją. Rosja domaga się uznania na zasadzie równoprawności swojej roli w „zarządzaniu” sprawami o znaczeniu globalnym. Karanie jej poprzez izolację i wykluczanie z gremiów decyzyjnych powoduje jedynie zaostrzanie konfliktu.
Zrozumieć powody nieufności
Gdyby spojrzeć na historyczne lekcje z epoki odprężenia między Wschodem a Zachodem, to widać wyraźnie, że choć paradoksalnie sprzyjało ono usankcjonowaniu powojennego podziału Europy, w efekcie przyniosło stopniowy demontaż bloku wschodniego i doprowadziło poprzez „antagonistyczną współpracę” do likwidacji radzieckiej strefy wpływów.
W czasie prezydentury Richarda Nixona Stany Zjednoczone zrozumiały (duża w tym zasługa Henry Kissingera), że warunkiem jakiegokolwiek porozumienia z ZSRR (a także z ChRL) jest zrozumienie źródeł nieufności po drugiej stronie.
Umiejętność samokrytycznego spojrzenia na własną politykę pozwoliła na rezygnację z arbitralnego wyznaczania wrogów, a tym bardziej podejmowania wobec nich akcji karnych. Podwójna strategia odstraszania i otwarcia na dialog, wyrażona choćby w Raporcie Harmela w 1967 roku, dowodziły zdolności wyjścia państw zachodnich z zaklętego kręgu konfrontacji.
Z pewnością ówczesne stanowisko Ameryki było wynikiem przewartościowań, jakie spowodowała wojna wietnamska, ale także rezultatem narastania sprzeczności w bloku zachodnim. Przede wszystkim jednak dzięki realizmowi Kissingera Stany Zjednoczone potrafiły właściwie odczytać i zrozumieć intencje drugiej strony (stron).
Obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją, że wszystkie enuncjacje polityków rosyjskich odczytywane są opacznie, wbrew ich intencjom. Kiedy Rosjanie przestrzegają przed „nową zimną wojną”, to na Zachodzie odczytują te ostrzeżenia jako przyznanie się Rosjan do tego, że taką sytuację sami wywołują. Gdy Rosjanie nawołują do dialogu, to przypisuje im się cynizm i makiawelizm. Gdy demonstrują wolę odpierania wszelkich zaczepek i gróźb, czyni się Rosję „interwentem” w sprawy wewnętrzne, w tym nawet w proces wyborczy, w starych, „ugruntowanych” demokracjach Zachodu.
Lekcje płynące z konfliktu ukraińskiego uczą, że przewartościowania w stosunkach Zachodu z Rosją są obecnie konieczne tak w sferze normatywnej, jak i realizacyjnej. W tej pierwszej widać wyraźnie, że wspólne wartości demokracji, praworządności czy samostanowienia są rozmaicie interpretowane nie tylko przez oponentów, ale także w ramach jednego ugrupowania.
Renesans populizmu i nacjonalizmu w wielu państwach Europy Zachodniej pokazuje, że nie wszyscy obywatele w państwach promujących demokrację liberalną są zadowoleni z jej dotychczasowych osiągnięć. Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA jest być może jedynie wierzchołkiem góry lodowej, wskazującym na zmęczenie społeczeństw zachodnich ponoszeniem kosztów „liberalnego internacjonalizmu”. Narasta także na tle kryzysu migracyjnego fala uprzedzeń wobec imigrantów ze wschodniej części kontynentu. To podważa dotychczasowe otwarcie elit politycznych Unii Europejskiej i NATO na ich dalsze rozszerzanie się na Wschód.
W sferze realizacyjnej występuje ogromny dysonans między deklaracjami a wolą dokonania rzeczywistej transformacji ustrojowej w państwach orientujących się na integrację z Zachodem. Takie państwa jak Ukraina czy Mołdawia dowodzą, że ich elity polityczne - mimo retorycznych zapewnień - nie potrafią zlikwidować struktur oligarchicznych, ani odciąć się od kleptokracji. Reformy nie przynoszą pożądanych efektów i przypominają dreptanie w miejscu. W państwach tzw. młodszej Europy mamy do czynienia, tak jak na Węgrzech czy w Polsce, z odradzaniem się „starego” nacjonalizmu rodem z XIX wieku i recydywą autorytaryzmu pod przykrywką „nieliberalnej” demokracji.
Wraz z brexitem Unia Europejska traci legitymację do reprezentowania całego kontynentu, co zresztą było i jest nadużyciem, bo przecież poza nią znajdują się ciągle inne państwa europejskie. Problemem jest utrzymanie wiarygodności tego związku integracyjnego wobec państw słabszych i potrzebujących pomocy w sytuacji, gdy jedno z najsilniejszych państw europejskich odwraca się doń plecami.
Receptą - etyka odpowiedzialności
Coraz częściej wśród zachodnich analityków odzywają się głosy, żeby – zgodnie z nauką Maxa Webera - etykę przekonań zastąpić etyką odpowiedzialności. Takie postulaty słychać na przykład pośród ekspertów niemieckich (Matthias Dembinski, Hans-Joachim Spanger).
Nie wymaga to jakichś nadzwyczajnych posunięć. Wystarczy zacząć od uznania istniejącego status quo. O podobne cele walczyli zwolennicy odprężenia w okresie „zimnej wojny”.
Chodzi o to, aby z bieżącej polityki wyłączyć problemy trudne do rozwiązania w obecnej sytuacji. Nie powinny one zakłócać dialogu i warunkować współpracy w wielu dziedzinach, które mają charakter pragmatyczny. Każda ze stron dzisiejszej konfrontacji powinna zgodzić się na tolerowanie siebie nawzajem bez wkraczania, zwłaszcza na drodze militarnej, w sprawy wewnętrzne drugiej strony i respektowanie podstawowych praw człowieka.
Żadna z instytucji międzynarodowych, a tym bardziej żadne z państw nie może sobie przypisywać roli „cenzora poprawności politycznej” innych państw. Epoka „żandarmów” w stosunkach międzynarodowych minęła bezpowrotnie od czasu, gdy państwa zaczęły opierać swoje relacje na podstawowych zasadach prawa międzynarodowego – suwerennej równości i integralności terytorialnej.
Rzecz jednak w tym, aby strony konfliktu – tak Rosja, jak i Zachód - uznały dotychczasowe naruszenia tych zasad za „zamkniętą kartę”, gdyż wzajemne obwinianie siebie jest bezproduktywne. Być może gdyby nie było interwencji państw zachodnich w Iraku i Libii oraz działań na rzecz samostanowienia Kosowa, wówczas Rosja nie miałaby pretekstu do uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, a tym bardziej aneksji Krymu. Faktów dokonanych nie da się jednak odwrócić. Trzeba więc uznać ich moc normatywną. Nie pomogą tu żadne zaklęcia, ani moralizowanie naiwnych idealistów. Status quo ante jest nie do przywrócenia.
Od czasu Aktu Końcowego z Helsinek w 1975 roku, poprzez wiele regulacji w ramach OBWE, Rady Europy i ONZ, zwłaszcza po rezolucję „Odpowiedzialność za ochronę” z 2005 roku, państwa godziły się na respektowanie suwerenności w powiązaniu z przestrzeganiem praw człowieka. W praktyce okazało się, że pod szyldem interwencji humanitarnej dokonywano zwykłego rozboju, likwidując nieznośnych dyktatorów, ale i doprowadzając całkiem stabilne i zasobne państwa do ruiny. Interwencje państw zachodnich doprowadzały do niewyobrażalnych katastrof humanitarnych, których najdobitniejszym przykładem jest tragedia ludności syryjskiej. Szukanie winnego jedynie w osobie Putina zaprzecza nie tylko prawdzie historycznej, ale świadczy o ogromnych pokładach hipokryzji polityków zachodnich. Pokazuje ponadto, jak można zbudować pozytywną narrację o sobie poprzez nieustanne oskarżanie i dezawuowanie drugiej strony.
Rosja nie jest oczywiście bez winy. Opowiadając się za prawem do samostanowienia ludności abchaskiej, osetyjskiej i rosyjskiej na Krymie, nie tylko poderwała zaufanie do siebie, jako gwaranta stabilności przestrzeni poradzieckiej, ale także jako jednego z głównych decydentów w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (100 państw członkowskich potępiło aneksję Krymu).
Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia, choć na krótką metę impas ma moc paraliżującą. Jeśli skonfliktowane strony zgodzą się co do pryncypiów wynikających z prawa międzynarodowego, to szybko mogą znaleźć przy dobrej woli liderów politycznych jakiś modus vivendi. W XX wieku wypracowano przecież rozmaite sposoby godzenia aspiracji niepodległościowych z poszanowaniem zasady integralności terytorialnej czy prawa narodów do samostanowienia.
Tak więc zaczynając od przyznania całkowitej niepodległości ludności danego terytorium (Sudan Południowy) możliwy jest status niepodległości warunkowej (jak w przypadku Bośni i Hercegowiny czy Kosowa), autonomizacji (Tyrol Południowy), federalizacji (najlepszym przykładem jest Belgia) czy konfederalizacji (postulat rozwiązania konfliktu cypryjskiego), po status kondominialny (Andora).
W historii znano także rozwiązania oparte na mandatach, powiernictwie, albo na protektoratach, których relikty istnieją do dzisiaj. Nie wszystkie rozwiązania sprawdziły się w praktyce, na przykład status „wolnych miast” (Gdańsk, Rijeka). Korzystając więc z użytecznych rozwiązań można na forum konferencji dyplomatycznych i organizacji międzynarodowych przygotować propozycje zażegnania impasu. Musi jednak zaistnieć odpowiedni klimat dla zrodzenia się skutecznej inicjatywy dyplomatycznej. Unia Europejska może odegrać w tej sprawie rolę zasadniczą. Mniej oczekiwań należy wiązać z OBWE, która przy braku determinacji i woli politycznej jej członków nie jest w stanie sprostać roli, jaką pełniła w okresie odprężenia.
Choć pojawiają się w tym kontekście alarmistyczne skojarzenia z „nową Jałtą”, to jednak nie należy lekceważyć możliwości pogodzenia stanowisk w jednej zasadniczej sprawie: i Zachód, i Rosja mają prawo do ochrony swoich „żywotnych” interesów. Uznanie tej reguły za punkt wyjścia do negocjacji na temat rozwiązania konfliktu ukraińskiego może otworzyć drogę do poszukiwania takiej formuły kompromisu, aby Ukrainę włączyć w szereg inicjatyw mających na celu jej transformację ustrojową, ale bez konkretnej perspektywy przyjmowania jej do struktur zachodnich. Unia Europejska zresztą już w tej sprawie dość dawno się wypowiedziała (15 grudnia 2016 roku), odmawiając Ukrainie statusu państwa kandydującego. NATO natomiast zrozumiało na przykładzie Gruzji i Ukrainy, że istnieje „czerwona linia”, której przekroczenie wywołuje agresywną reakcję Rosji z użyciem siły militarnej.
Warto zatem zastanowić się nad wykorzystaniem wzorów z czasów „zimnej wojny”, gdy w ówczesnej konfrontacji międzyblokowej pewne państwa korzystały ze statusu neutralności lub uprawiały politykę neutralizmu (Austria, Finlandia). Może i w obecnej sytuacji takie rozwiązania, o których zaraz po wybuchu konfliktu na Ukrainie wypowiadał się Henry Kissinger, przydadzą się choćby na okres przejściowy.
Nie ulega zatem wątpliwości, że warunkiem podstawowym przełamania impasu w stosunkach Zachodu z Rosją jest samokrytyczne spojrzenie każdej ze stron na dotychczasowe strategie postępowania, które prowadzą donikąd. Społeczeństwa państw europejskich oczekują od swoich przywódców nowej filozofii wspólnego bezpieczeństwa, która zrewiduje dogmaty o nieomylności Zachodu w sprawach ustrojowych, a „ład pluralny” uczyni podstawą koegzystencji państw o odmiennych tożsamościach i ideowych preferencjach.
Stanisław Bieleń
Powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie Opcja na prawo -http://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4853-lad-pluralny-jako-imperatyw-przetrwania
Tytuł, śródtytuły i podkreślenia pochodzą od Redakcji Sprawy Nauki.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4476
Ekspansjonizm jest jedną z najczęstszych przyczyn wojen. U jego podstaw leżą dążenia terytorialne, polityczne bądź ekonomiczne. Przyczyny wielu interwencji zbrojnych wyjaśnia się jednak często odwołując się do zasady „wyższego dobra” czy „wyższych idei”, gdyż wtedy łatwiej jest przekonać o ich słuszności. Ekspansjonizm jawi się wówczas jako zjawisko konieczne, w niektórych przypadkach wręcz pożądane i w dłuższej perspektywie mające przynieść korzyści również stronie atakowanej.
Według harwardzkiego historyka, Fredericka Merka, ekspansjonizm jest zazwyczaj wiązany z ideologią krucjat. Merk uważa, że ekspansjonizmowi arabskiemu taką otoczkę zapewnił islam, hiszpańskiemu katolicyzm, w przypadku wojen napoleońskich rewolucyjny liberalizm. Ich odpowiednikiem w Chinach czy w Rosji był natomiast marksistowski komunizm. Według niego, wyrazem ideologii krucjat w przypadku Stanów Zjednoczonych była koncepcja Manifest Destiny, czyli koncepcja „Objawionego” czy też „Boskiego Przeznaczenia”.
Termin ten został po raz pierwszy użyty przez redaktora „Democratic Review”, Johna O’Sullivana w 1845 roku, a sama koncepcja nigdy nie została sformalizowana, ani ściśle skonkretyzowana. W przyszłości dokonywano różnych jej interpretacji. Niemniej jednak, jak twierdzi Frederick Merk, można ją scharakteryzować jako „mieszankę republikanizmu, demokracji, religii, przekonania o wyższości „rasy” anglosaksońskiej oraz jeszcze kilku innych elementów”. Wyrażała ona wiarę Amerykanów w przypisaną im przez Bożą Opatrzność misję, która ma polegać na szerzeniu form amerykańskiej demokracji i wolności. Misję tę można było realizować poprzez ekspansję, którą zwolennicy tej koncepcji przedstawiali nie tylko jako zjawisko pozytywne, ale wręcz nieuniknione (bo wynikające z „przeznaczenia”).
Początkowo koncepcja uzasadniała ekspansję skierowaną głównie na zachód kontynentu północno-amerykańskiego. W późniejszym okresie stanowiła argument na rzecz interwencji zbrojnych w rejonie Ameryki Południowej oraz Pacyfiku. Wydaje się też, iż miała istotny wpływ na postrzeganie przez Amerykanów ich roli w polityce międzynarodowej w XX wieku.
Co prawda, większość polityków zrezygnowała z posługiwania się terminem Manifest Destiny, jednak wielu badaczy jest zdania, że zmodyfikowana koncepcja, a zwłaszcza najistotniejszy jej element, czyli przeświadczenie o „misji” Amerykanów, zwłaszcza „misji szerzenia demokracji”, nadal wywiera wpływ na uzasadnianie amerykańskiej polityki zagranicznej i na pojmowanie przez Amerykanów ich roli we współczesnym świecie.
Tego zdania jest, m.in. Anders Stephanson, który uważa, że odegrała ona istotną rolę w motywowaniu wielu amerykańskich interwencji zbrojnych w okresie zimnej wojny, jak również po jej zakończeniu. Stephanson podkreśla też, że większość państw odwołujących się do mesjanistycznych wizji dotyczących ich roli w świecie z czasem z nich rezygnowała, natomiast Stany Zjednoczone usilnie przy nich trwają. Koncepcja Manifest Destiny jest, według Stephansona, częścią tego, co nazywa on „niezwykłym i nadzwyczaj silnym nacjonalizmem o charakterze nie tylko profetycznym, ale i uniwersalistycznym”.
Powstanie koncepcji
O’Sullivan – twórca określenia Manifest Destiny - był wpływowym zwolennikiem Partii Demokratycznej, która postulowała w tym okresie politykę przyłączania większości terytoriów Ameryki Północnej do Stanów Zjednoczonych. W artykule “Aneksja”, w którym opowiadał się za włączeniem do Stanów Zjednoczonych Republiki Teksasu, podkreślał, że Teksas powinien zostać przyjęty do Unii nie tylko dlatego, że sam się za tym opowiada, ale i dlatego, że, ”objawionym przeznaczeniem” Stanów Zjednoczonych jest ogarnięcie całego kontynentu.
Hasło Manifest Destiny popularność zdobyło jednak zwłaszcza w kontekście sporu między USA a Wielką Brytanią, dotyczącego prawa do posiadania tzw. Terytorium Oregonu, który trwał do 1846 roku. W artykule dotyczącym tej kwestii O’Sullivan nakreślił główne idee koncepcji Manifest Destiny. Podkreślił w nim, że Stany Zjednoczone mają prawo do posiadania całego kontynentu Ameryki Północnej ze względu na ”objawione przeznaczenie Amerykanów, którym kontynent ten został darowany przez Opatrzność, po to by mogli tam rozwijać eksperyment wolności i federalnego samostanowienia”. Skoro więc Brytyjczycy nie mieli zamiaru szerzyć demokracji na spornym terytorium, ich pretensje do Oregonu stawały się w oczach Amerykanów zdyskredytowane.
Manifest Destiny była dla O’Sullivana ideą moralną, prawem wyższym, które stało ponad wszystkimi innymi prawami, nawet międzynarodowymi umowami i zobowiązaniami (choć początkowo nie uznawał ekspansji militarnej jako niezbędnej do szerzenia misji USA). Niezależnie jednak od tego, co dokładnie O’Sullivan rozumiał pod hasłem Manifest Destiny, stało się ono niezwykle przydatne dla uzasadniania nie tylko pokojowej, ale i militarnej ekspansji Stanów Zjednoczonych. Z czasem ekspansja terytorialna zastąpiona została ekspansją polityczną i ekonomiczną.
Warto zauważyć, iż do rozpowszechnienia i spopularyzowania określenia Manifest Destiny przyczyniła się bardzo rozwijająca się wtedy tzw. penny press, czyli tania ogólnie dostępna prasa. I tym samym, jak twierdzi Frederick Merk, propaganda stała się ”najlepszą amunicją w polityce”.
Zwolennicy koncepcji Manifest Destiny podkreślali zwłaszcza jej trzy główne wątki.
Po pierwsze, przeświadczenie o cnocie Amerykanów i ich instytucji.
Po drugie, przekonanie o konieczności podjęcia misji szerzenia tych instytucji, by zmienić świat na podobieństwo USA i tym samym sprawić, by stał się on lepszy.
Po trzecie, wiarę w Boskie namaszczenie Amerykanów do tych zadań. Wszystkie te wątki nie były nowymi ideami dla społeczeństwa amerykańskiego. Wywodziły się bowiem z tradycji purytańskiej, która podkreślała szczególne błogosławieństwo Boże oraz misję przypisaną narodowi żyjącemu i budującemu swe instytucje w zgodzie z prawami Bożymi.
Tradycja purytańska była przez długi okres tradycją dominującą w Stanach Zjednoczonych, a jej dziedzictwo niezwykle silnie odcisnęło się w świadomości Amerykanów. Dlatego też odniesienie się do wątków z nią związanych w koncepcji Manifest Destiny wpłynęło na jej społeczną akceptację i popularność.
Idea cenna dla purytanów
Purytanie, którzy przybyli do Ameryki z Anglii wierzyli, że na Nowej Ziemi, która nie była skorumpowana „wypaczoną religią” obecną na Starym Kontynencie, stworzą państwo oparte na prawie Bożym, a dzięki przymierzu z Bogiem, stanie się ono Nowym Izraelem. Przekonanie o tym, że Bóg przeznaczył purytanów do zbudowania na Nowej Ziemi „cnotliwej społeczności”, która będzie świecić przykładem dla całego świata zostało zaakcentowane już w 1630 roku przez Johna Winthropa, purytańskiego gubernatora Kolonii Massachusetts. Uważa się, że ugruntował on tym samym podwaliny „amerykańskiego eksepcjonalizmu”, którego głównym elementem jest przekonanie o moralnej wyższości oraz wybraństwie społeczeństwa amerykańskiego.
Jak pisze Stephanson, już samo utożsamienie się z wybranym narodem Izraela niosło ze sobą konieczność potwierdzania swej godności i zdolności do niesienia misji, choć początkowo dla wielu purytanów misja ta niekoniecznie wiązała się z ekspansją terytorialną. Kiedy bowiem znaleźli już swoje miejsce na ziemi, należało się, według nich, odseparować od świata zewnętrznego, który był sferą profanum. Niemniej jednak, gdy ospa dziesiątkowała populację Indian w Nowej Anglii, John Winthrop uznał to za znak, iż tereny te Opatrzność przeznaczyła właśnie dla nich. Stąd, gdy rozwój gospodarczy wymagał ekspansji terytorialnej, nietrudno było znaleźć jej usprawiedliwienie w ramach purytańskich przekonań, według których społeczność pobłogosławiona przez Boga i żyjąca według jego praw, miała prawo poszerzać obszar, na którym te prawa będą obowiązywać.
Najistotniejszy element koncepcji Manifest Destiny, czyli przekonanie o przeznaczeniu Amerykanów do niesienia misji, również było zakorzenione w tradycji purytańskiej. Purytańscy osadnicy z Nowej Anglii uważali, bowiem, że Nowy Kontynent jest przeznaczony do tego, by rozpocząć „najchwalebniejszą odnowę świata”. Przekonanie to zostało dodatkowo wzmocnione postmilenaryzmem Drugiego Wielkiego Przebudzenia.
Kolejnym elementem dodającym siły przekonaniu o amerykańskiej misji było połączenie wątków religijnych z politycznymi. Początkowo, według purytanów, wyjątkowość Ameryki polegała na tym, że ich państwo było oparte na prawach Bożych, w przeciwieństwie do państw europejskich. W późniejszym okresie doszło do tego przekonanie, że Stany Zjednoczone zostały powołane do tego, by podjąć eksperyment demokracji i wolności i sprzeciwić się złemu systemowi monarchicznemu w Europie. Z czasem podejście takie wyewoluowało w stronę amerykańskiej religii obywatelskiej, której częścią stała się również koncepcja Manifest Destiny.
Przekonanie o wyższości moralnej, zarówno ze względu na purytańskie ideały, jak i ze względu na polityczne instytucje zostało w amerykańskiej świadomości silnie ugruntowane. Inkorporując te przekonania, koncepcja Manifest Destiny była niezwykle silnym narzędziem. Ukształtowane wśród Amerykanów przekonanie o ich wyższości kulturowej i cywilizacyjnej zostało w ramach koncepcji Manifest Destiny dodatkowo podbudowywane teoriami rasowymi, uzasadniającymi wyższość tzw. rasy Anglosasów, a w latach 90. XIX w. również teoriami wywodzącymi się nurtu darwinizmu społecznego. Natomiast podkreślenie w niej elementu misji pozwoliło ją w przyszłości na różne sposoby modyfikować.
“Misja szerzenia amerykańskich instytucji oraz Boskie ku temu namaszczenie”, które w pierwotnej wersji koncepcji miały uzasadniać prawo do ekspansji terytorialnej na kontynencie Ameryki Północnej, mogły się bowiem również odnosić do szerzenia modelu amerykańskiej demokracji nie tylko poprzez ekspansję terytorialną i nie tylko w Ameryce Północnej, ale również w rejonie Ameryki Południowej, na Pacyfiku, a nawet na całym świecie.
Era Manifest Destiny
Z czasem „Erą Manifest Destiny”, zaczęto określać okres trwający od 1815 do 1860 roku, jako że koncepcja świetnie nadawała się do tłumaczenia polityki terytorialnej prowadzonej w tychże latach. Ramy czasowe tego okresu wyznacza z jednej strony wojna z Wielką Brytanią w latach 1812-1815, a z drugiej wojna secesyjna. Okres ten zakończył się ustaleniem kontynentalnych granic Stanów Zjednoczonych, które sięgnęły aż Oceanu Spokojnego. Od 1845 roku koncepcja Manifest Destiny służyła do uzasadniania zarówno pokojowych, jak i zbrojnych działań na rzecz opanowania kontynentu północno-amerykańskiego.
Głównym zwolennikiem ekspansji był John Quincy Adams, który zasiadał na fotelu prezydenckim w latach 1825-29. Swe stanowisko uzasadniał on w 1811 roku, jeszcze przed ukazaniem się artykułu O’Sullivana w następujący sposób:
„Cały kontynent wydaje się być przeznaczony przez Boską Opatrzność (Divine Providence) do zaludnienia przez jeden naród, mówiący jednym językiem, wyznający jeden ogólny system religijnych i politycznych zasad [...]. Ze względu na wspólne dobro tego narodu, dla jego pokoju i dobrobytu, wierzę, że konieczne jest stowarzyszenie się w jednej Unii Federalnej”.
Na przykładzie tego cytatu widać więc, że główne wątki ujęte później przez O’Sullivana w koncepcji Manifest Destiny były w myśleniu Amerykanów i ich przywódców obecne o wiele wcześniej. Niemniej przedstawienie ich w formie koncepcji wzbogaciło retorykę służącą racjonalizacji amerykańskiego ekspansjonizmu.
Jednak na drodze do realizacji idei ekspansji, którą prezydent Andrew Jackson w 1843 roku określił jako „poszerzanie obszaru wolności”, stało kilka przeszkód: obecność Brytyjczyków na Północy i Zachodzie, Hiszpanów na Południu oraz kwestia Indian. Problem Francuzów natomiast wydawał się rozwiązany po nabyciu w 1803 roku przez Thomasa Jeffersona Luizjany. Ponadto, część zwolenników ekspansjonizmu domagała się włączenia do Stanów Zjednoczonych zarówno Teksasu, jak również większości ziem należących do Meksyku, który oficjalnie uzyskał niepodległość w 1821 roku.
Część tych problemów udało się rozwiązać pokojowo. W 1818 roku Adams podpisał Traktat z Brytyjczykami, który ustalił granice z Kanadą na linii Gór Skalistych oraz wspólną okupację tzw. Terytorium Oregonu (Oregon Country). W czerwcu 1846 roku w wyniku kompromisu część Terytorium Oregon, na której najbardziej zależało Amerykanom, została zaanektowana. Częściowo udało się też rozwiązać „problem hiszpański”. W 1819 roku tzw. Traktat Transkontynentalny zatwierdził bowiem nabycie przez USA Florydy od Hiszpanii. Pozostałe problemy zdecydowano się rozwiązać uciekając się do przemocy.
Koncepcja Manifest Destiny szczególnie ważną rolę odegrała w przypadku Indian oraz Meksyku.
Stephanson politykę Amerykanów względem Indian określa nawet mianem czystek etnicznych. Tłumaczono ją jednak w taki sposób, że wydawała się ona jak najbardziej słuszna moralnie. Według Manifest Destiny, Opatrzność powierzyła kontynent północnoamerykański Anglosasom. A odpowiedź na pytanie o to, dlaczego mieli oni do tej ziemi większe prawo niż Indianie, znajdowali m.in. w Biblii. Mówiła ona bowiem, że Bóg podarował ludziom ziemię po to, by ją sobie podporządkowywali i czerpali z niej owoce.
Według chrześcijańskich osadników amerykańskich, godni posiadania ziemi byli więc ci, którzy najefektywniej potrafili pomnażać jej owoce.
Indianie nie potrafili efektywnie ulepszać natury i pomnażać jej darów, w dodatku byli poganami. Stąd ich prawo do posiadania tej ziemi nie było niczym usankcjonowane. Słuszne więc było przejęcie od „ludu ignorantów, dzikusów i marnotrawców tego, co cywilizowani ludzie mieli prawo posiadać”.
Uzasadnione według osadników było też przejmowanie ziemi wszelkimi dostępnymi sposobami. Stosowano więc oszustwa, manipulacje, zastraszanie, deportacje oraz fizyczną eliminację Indian. Istniał też program zwany Indian Removal, który w „Erze Manifest Destiny” zdobył spore poparcie. Indianie byli zachęcani, by sprzedawać swe ziemie i poddawać się cywilizowaniu, co oznaczało m.in. zaprzestanie łowiectwa i przejście na rolnictwo oraz organizowanie się raczej wokół rodziny niż plemienia.
Zwolennicy tego rodzaju cywilizowania Indian wierzyli, że takie innowacje zredukują ilość ziemi, jakiej będą potrzebować Indianie, a tym samym powiększy się obszar, który będą mogli zająć biali Amerykanie.
Część zwolenników koncepcji Manifest Destiny uważało, że skoro Indianie otrzymali dar lepszej cywilizacji, to powinni z niego skorzystać, natomiast wielu innych uważało ich za zwykłych dzikusów, którzy stali na drodze amerykańskiej ekspansji.
Historyk Reginal Horsman, podkreśla też, że rasowa retoryka w odniesieniu do Indian stała się niezwykle silna. Ponadto, Indianie byli szczególnie pogardzani i nienawidzeni ze względu na to, że odrzucili szansę przyjęcia chrześcijaństwa i wyższej cywilizacji niesionej przez Anglosasów. Ze względu na odrzucenie chrześcijaństwa, w Nowej Anglii przez długi czas nazywani byli posłannikami diabła.
Stosowanie przemocy, a nawet eksterminacja „dzikusów”, „posłanników diabła” czy też „marnotrawców darów Bożych” nie wydawała się więc w kontekście koncepcji Manifest Destiny działaniem niemoralnym.
Problem z Meksykiem
Jak już wspomniano, koncepcja ta odegrała też istotną rolę w uzasadnianiu wojny z Meksykiem. Doszło do niej po uprzednim zaanektowaniu przez Amerykanów Teksasu. Zarówno aneksja Teksasu, jak i plany aneksji ziem należących do Meksyku wywołały spore kontrowersje oraz dyskusję dotyczącą interpretacji koncepcji Manifest Destiny.
Teksas, który wcześniej był prowincją buforową, utworzoną jeszcze, gdy Meksyk był w posiadaniu Hiszpanów, ze względu na niewielkie zaludnienie szybko przyciągnął sporą rzeszę amerykańskich osadników. Republika Teksasu ogłosiła swą niepodległość w 1836, co umożliwiło m.in. usankcjonowanie niewolnictwa, zakazanego przez Meksyk w 1827 roku. Niedługo potem Republika Teksasu wystąpiła też z prośbą o przyjęcie jej do Stanów Zjednoczonych.
Wydawało się więc, że wyidealizowany proces pokojowej ekspansji postulowanej przez O’Sullivana i Jeffersona był możliwy. Jednak sprawa nie była taka prosta. W latach 20. XIX wieku Stany Zjednoczone chciały zakupić tę prowincję, jednak w 1837 roku ich prośba spotkała się z odmową ze strony prezydenta Martina Van Burena, co wynikało głównie z obawy przed tym, że kwestia niewolnictwa mogłaby podzielić Partię Demokratyczną. Jednak w kampanii prezydenckiej w 1844 roku Partia Demokratyczna nominowała Jamesa K. Polka, zdecydowanego zwolennika aneksji Teksasu. Polk wygrał wybory niewielką większością i równie niewielką przegłosowano w 1845 aneksję Teksasu.
Jeszcze więcej kontrowersji wzbudziło dążenie prezydenta Polka do aneksji kolejnych terytoriów Meksyku. O ile bowiem część zwolenników koncepcji Manifest Destiny dążyło do aneksji całego Meksyku w imię rozszerzania terenów, na których Amerykanie mogliby rozwijać swą demokratyczną republikę i zapewnić jej „bezpieczeństwo i pokój w regionie”, o tyle wielu polityków było temu przeciwnych, głównie ze względów rasowych.
Koncepcja zaczęła być w tym okresie interpretowana na kilka różnych sposobów, a powoływali się na nią zarówno zwolennicy wojny i aneksji Meksyku, jak i jej przeciwnicy. Istotne jest, że dla obu stron istotnym elementem stały się rasistowskie komponenty wchodzące w skład koncepcji. Podkreślały one wyższość „rasy” Anglosasów, uzasadniały prawo Amerykanów do zajmowania terenów należących do Meksyku i wprowadzania tam swojej formy rządów.
Jednak ich interpretacja stawała się problematyczna, kiedy należało zdecydować o losie ludności meksykańskiej. Z jednej strony bowiem można było interpretować je w ten sposób, że Meksykanie są niegodni stać się amerykańskimi obywatelami. Z drugiej strony natomiast element misji zawarty w tej koncepcji mógł sugerować, że Meksykanie mogliby przejść proces doskonalenia swej rasy dzięki wciągnięciu ich w obręb amerykańskiej demokracji.
Zwolennicy pierwszego stanowiska woleli zrezygnować z aneksji całego Meksyku, natomiast zwolennikom drugiego zależało na aneksji, nawet w drodze wojny. Rasizm służył więc jako argument obu stronom sporu.
Przewagę w sporze zdobyli jednak zwolennicy koncepcji Manifest Destiny, interpretowanej w sposób uzasadniający aneksję i wojnę z Meksykiem, która rozpoczęła się w kwietniu 1846 roku. Kosztowała ona obie strony wiele ofiar śmiertelnych, a co ciekawe, po stronie amerykańskiej zanotowano nadspodziewanie wysoki odsetek dezercji, mimo iż propaganda prowojenna była bardzo intensywna i często podkreślała misję „twardej rasy pionierów” zmagającej się z „barbarzyństwem dzikich”. Przeciwnicy aneksji Meksyku wytaczali natomiast argumenty, które miały świadczyć o tym, że niższa rasa „meksykańsko-hiszpańska” nie jest w stanie przyjąć cnót Anglosasów, dlatego niemożliwa jest ani „unia polityczna”, ani „pokojowa akomodacja” ludności meksykańskiej. Kontrowersje te zakończyła cesja ze strony Meksyku, dzięki której USA zyskały rozległe terytoria na zachodzie kontynentu, w tym tereny dzisiejszej Kalifornii i Nowego Meksyku. Były one o wiele mniej zaludnione niż pozostałe tereny Meksyku, problem wydawał się więc rozwiązany.
Mimo, że okres 1815-60 nazywany jest „Erą Manifest Destiny”, w USA istniało grono jej przeciwników. Jej krytykiem był m.in. Robert Winthrop, przedstawiciel Partii Whigów, która stała w opozycji do rządu prezydenta Polka. Sugerował on, że zwolennicy koncepcji Manifest Destiny przywoływali “Boską Opatrzność” po to, by usprawiedliwić działania, ktore w rzeczywistosci motywowane były szowinizmem i własnym interesem. Niemniej jednak wielu ówczesnych intelektualistów i publicystów ulegało jej wpływom. Wydaje się, że koncepcja wywarła istotny wpływ na świadomość większości społeczeństwa amerykańskiego, które coraz częściej postrzegało siebie jako wybranych przedstawicieli całej ludzkości. Pierwszy okres ogromnej popularności koncepcji Manifest Destiny zakończył się wraz z wybuchem wojny secesyjnej.
Paulina Napierała
Dr Paulina Napierała jest adiunktem w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie
Jest to I część (obszerne fragmenty) eseju pt. „Rola koncepcji Manifest Destiny w uzasadnianiu amerykańskich interwencji zbrojnych” opublikowanego w czasopiśmie Meritum - roczniku koła naukowego doktorantów-historyków Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego - http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Meritum/Meritum-r2010-t2/Meritum-r2010-t2-s219-239/Meritum-r2010-t2-s219-239.pdf
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN. Drugą część eseju opublikujemy w następnym, listopadowym numerze Spraw Nauki.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3892
Z prof. Józefem Rotblatem, laureatem pokojowej nagrody Nobla, rozmawia Anna Leszkowska.
Jest pan założycielem Ruchu Pugwash, którego celem - w chwili jego tworzenia - było zapobieżenie wojnie atomowej. Groźba takiej wojny obecnie wydaje się już mało realna, niemniej twierdzi pan, że świat jest nadal zagrożony. Czym?
Niestety, wojna jądrowa nadal jest groźbą dla świata, chociaż liczba głowic jądrowych zmniejsza się. chodzi jednak o zasady - ludzkości nie jest potrzebna broń jądrowa i należy ja zlikwidować. Nawet jeśli wszystkie głowice jądrowe zostałyby zniszczone - ten dżinn w postaci użycia broni jądrowej został już uwolniony z butelki i jest wszechobecny. Kraje, które oficjalnie przyznają się do posiadania takiej broni tłumaczą, że jest im ona potrzebna bo nie tylko chroni przed atakiem bronią jądrowa, ale i chemiczną, biologiczna, a nawet konwencjonalną. I póki rządy tak będą rozumować, póty ruch Pugwash będzie potrzebny. Skoro tak potężny kraj jak USA uważa, że musi mięć bombę jądrową dla swojego bezpieczeństwa, to tym bardziej takie uzasadnienie w przypadku innych, mniejszych krajów staje się zrozumiałe.
Czy nie sądzi pan, że po Hiroszimie i Nagasaki politycy są świadomi skali zagrożenia, jakie niesie ten rodzaj broni?
Gdyby istotnie ludzie myśleli rozsądnie, nie mielibyśmy już na świecie tej broni. Niestety, sposób myślenia ludzi nie zmienił się od czasów II wojny światowej.
Uważałem i uważam, że taka polityka, jaką prowadza stany Zjednoczone prowadzi do rozprzestrzenienia się broni jądrowej na wiele krajów. I okazuje się, że miałem i mam tu racje - o czym świadczy przykład Indii i Pakistanu, wkrótce pewnie i Iranu, itd. Na tym polega niebezpieczeństwo.
Czyli mimo doświadczeń ludzkości ono się nie zmienia?
Jest postęp, ale zbyt mały. Redukcja zbrojeń dotyczy przecież tylko zmniejszenia zapasów broni, nie jej całkowitego zlikwidowania. Bo wciąż obowiązuje doktryna obrony sprzed kilkudziesięciu lat.
A wydawałoby się, że przy tak szybkich przemianach cywilizacyjnych i nowych zagrożeniach, jakie one niosą - takie doktryny nie przystają do rzeczywistości...
Czyli cele Pugwash także pozostają te same?
Cele Pugwash rozszerzyły się. Mamy projekty dotyczące powszechnego rozbrojenia, ale ich zrealizowanie to jeszcze długa droga. Najważniejsze, że jest to możliwe, o czym świadczą umowy międzynarodowe dotyczące zakazu używania broni biologicznej, chemicznej. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dotyczyły także broni jądrowej. W tej chwili ludzkość jest zagrożona bronią jądrową, w mniejszym stopniu biologiczna i chemiczną. Tymczasem postęp naukowy może nam przynieść nowe zagrożenia w skali globu i musimy być przygotowani na ich zwalczanie, ostrzegać ludzi przed grożącym im niebezpieczeństwem. Naszym celem jest zapobieżenie jakiejkolwiek wojnie, stworzenie świata bez wojny. Cecha naszej cywilizacji winien być świat bez jakiejkolwiek broni, nawet konwencjonalnej.
Czy to nie nazbyt optymistyczne?
To się wydaje zupełna utopią, ale uważam, że tak nie jest. Otóż 9 lat temu, z końcem zimnej wojny, wystąpiłem z projektem stworzenia świata bez broni jądrowej. Moi koledzy z Pugwash mówili mi wówczas, że to utopia, że nigdy się nie zdarzy. Tymczasem ta idea tak dalece rozprzestrzeniła się na całym świecie, że obecnie staje się możliwa do wprowadzenia w życie i to dość szybko. Czyli wczorajsza utopia dzisiaj jest traktowana poważnie, a jutro - możliwa do zrealizowania.
Zresztą powoli już widać oznaki tego. Uczymy się lekcji historii. Przeżyłem obie wojny światowe, w których Francja i Niemcy były śmiertelnymi wrogami, tymczasem obecnie żyją w wielkiej zgodzie. To jest ogromna rewolucja w tym wieku. Patrzmy dalej: cała Europa się integruje, państwa mogą mięć zatargi, ale współpracują ze sobą. Na innych kontynentach jest podobnie.
Tak różowo nie jest, mamy przecież bogata północ i biedne południe...
Tutaj tez są zmiany. Weźmy np. Amerykę Południową. Do niedawna jeszcze prawie każdy kraj na tym kontynencie miał reżim wojskowy. Teraz tego nie ma, jest demokracja. Niekoniecznie w takiej formie jak u nas, ale jednak demokracja. to są ogromne zmiany, o jakich 10 lat temu nie myśleliśmy nawet. Oczywiście, są zatargi, ale w tej chwili nie ma ani jednej międzynarodowej wojny na świecie. Czyli widać, że jesteśmy na drodze do osiągnięcia celu - świata bez wojen i broni. do tego potrzebna jest jednak zmiana kierunku edukacji. Tutaj wciąż tkwimy w kulturze gwałtownych
zmian, a nie w kulturze pokoju. Od czasów Rzymu, 2000 lat obowiązuje zasada:
si vis pacem, para bellum - jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny. Taka jest nasza kultura, nawet o pokój musimy walczyć. Uważam, że czas zmienić to hasło na “si vis
pacem, para pacem” - jeśli chcesz mięć pokój - przygotuj się do pokoju.
Ale skoro 2000 lat obowiązywała taka zasada, czy możliwe jest zmienić ja w trakcie życia jednego pokolenia?
Sądzę, że wystarczy jedno pokolenie, już jesteśmy przecież na tej drodze.
Zajmuje się pan pograniczem nauki i polityki. w jakiej mierze oba te środowiska: naukowców i polityków są od siebie niezależne? Gdzie leżą granice ich kompetencji?
Wszystkich nas łączy przekonanie, że ludzkość nie może zginąć, musi się rozwijać. Nie wolno nam więc doprowadzić do zniszczenia rodu ludzkiego. Wszystkich nas łączy to samo: jesteśmy przede wszystkim ludźmi. Łączy nas dziedzictwo kulturowe i naszym zadaniem jest je chronić i rozwijać, przekazać następnemu pokoleniu.
Przemawia przez pana wielki humanista, tymczasem człowiek jest ułomny...
Często stosuje zasadę oko za oko, ząb za ząb.
Dawniej człowiek musiał walczyć o środki do życia, nauka jednak potrafiła zapewnić mu lepsze warunki bytowania i teraz nie ma już potrzeby zabijać. nie wierze, że natura ludzka jest agresywna, że jesteśmy biologicznie tak zaprogramowani. Nie ma dowodów, że taki jest człowiek współczesny. Uważam, że nikt nie chce zabijać bez potrzeby. Dzięki nauce i technice coraz łatwiej jest nam żyć. Daleko jesteśmy jeszcze od tego, żeby to dobrodziejstwo dotyczyło wszystkich, ale stopniowo podnosi się poziom ogólny życia człowieka.
Podczas swojego jesiennego pobytu w Warszawie wygłosił Pan referat na temat badań naukowych a społecznej i etycznej odpowiedzialności uczonych. Czy uczeni, których główna motywacja prowadzenia badań jest przekraczanie barier niewiedzy są w stanie zaprzestać poszukiwań prawdy - nawet jeśli by wyniki tych badań mogły być wykorzystane przeciwko ludzkości?
Przez wiele setek lat nauka nie miała istotnego wpływu na stosunki międzyludzkie. Można przyjąć, że obowiązywały wówczas prawa natury, niezależne
od emocji ludzkich, stosunków między ludźmi. Teraz - szczególnie po drugiej wojnie - nauka dyktuje kierunki rozwoju ludzkości. I skoro ma tak ogromny wpływ na nasze życie, uczeni musza uważać na to, co robią. Czy to jest dla dobra ludzkości, czy nie. Uważam, że należy ograniczyć w jakimś stopniu pewne kierunki badań - i na to są sposoby. skoro lekarze maja przysięgę Hipokratesa :”przede wszystkim nie szkodzić” - podobna winna obowiązywać uczonych. Życie pacjenta - człowieka leży przecież w ręku lekarza, uczonego. Tu chodzi o moralna odpowiedzialność ludzi, którzy maja wiedzę.
Czy uczeni, specjaliści w wąskich dziedzinach maja prawo moralne do wyrokowania co jest dobre, a co złe?
Wiadomo, co jest dobre, a co złe. Uważam, że praca uczonego winna być taka, aby nie szkodziła ludziom. Dlatego uczeni winni mieć kodeks moralny, o co się staramy.
Nauka jednak dzisiaj przestaje być własnością wspólna ludzkości, staje się towarem. Jak można pogodzić prawa rynku z etosem uczonego?
Z tym staramy się walczyć, widzimy całe zło tej sytuacji. Staramy się uświadamiać ludzi w tej materii, chcielibyśmy, aby rządy - nie gospodarka - finansowały naukę. Zlikwidowałoby to pęd do handlu wiedza.
Ale to jest chyba tak trudne, że aż niemożliwe.
Wszystko jest trudne. Gdyby było łatwe, dawno byłoby rozwiązane. Nie oznacza to, ze nie można tego rozwiązać. Bo brak optymizmu nie jest wyjściem z sytuacji.
W jakim stopniu uczeni maja prawo do decydowania o kierunku rozwoju?
Prawo takie ma cała ludzkość, nie uczeni. Uczeni są częścią całej społeczności, dlatego muszą się ograniczyć w swoich badaniach, o ile mogłyby one stać się niebezpieczne dla ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
(19.11.1989)
- Autor: Elżbieta Drążkiewicz
- Odsłon: 2000
Od kilku lat można w Polsce zaobserwować dynamiczne zmiany rynku pomocy rozwojowej. Zarówno wśród organizacji pozarządowych podejmujących tę działalność, jak i wśród decydentów rządowych, tworzących strategie polskiej współpracy rozwojowej, wyraźna jest tendencja do kierowania wysiłków pomocowych na wschód od Polski.
Proponuję zastanowić się, jakie znaczenia przypisywane są tym praktykom, zwłaszcza w kontekście reorganizacji światowego systemu geopolitycznego po roku 1989 i zachodzącej od tamtego czasu stałej redefinicji pozycji Polski na mapie świata, jak również ściśle z nią związanych bieżących rekonstrukcji tożsamości przestrzennych. Jak wskazuje Maria Janion w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”, jedną z cech charakteryzujących procesy identyfikacyjne w Polsce jest poczucie podwójnej przynależności: bycia równocześnie na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu. Sądzę, że kondycja ta, typowa dla społeczności granicznych, jest jedną z dominujących cech wpływających na samopostrzeganie miejsca Polski i Polaków w świecie. Wywołuje ona wrażenie asymetrii, ale też skłania do ciągłej redefinicji tożsamości i rekategoryzacji zajmowanej pozycji na globalnej mapie władzy.
Śledząc polskie wyzwania rozwojowe, pragnę przyjrzeć się, w jaki sposób zachodzi owo pozycjonowanie, jak różne kategorie przestrzeni i miejsca są generowane, wiązane z tożsamością, ustanawiane i akceptowane, ale również kontestowane.
Centralne znaczenie mają tu pojęcia „Wschodu” i „Zachodu”. Są one niezwykle trudne do uchwycenia – są relacyjne, a więc możliwe do wskazania tylko względem jakiegoś wcześniej arbitralnie dobranego miejsca. Równocześnie jednak, jako kategorie hegemoniczne, stają się przedmiotem prób stabilizacji i lokalizacji w określonych miejscach na mapie świata – dzieląc go na „wschodni” i „zachodni”.
Społeczne znaczenia i waga takiego podziału są nie do przecenienia, będąc jednym z głównych czynników determinujących globalną hierarchię wartości. Znalezienie odpowiedzi na pytanie, w którą z tych kategorii wpisuje się Polska i jakie miejsce zajmuje ona w światowym systemie, dla samych Polaków jest ważne, ale i bardzo trudne.
Warto zwrócić uwagę, że kategorie „Wschodu” i „Zachodu”, do których niezwykle często odnoszą się Polacy, współgrają z takimi klasyfikacjami jak „centra” i „peryferie”, „Pierwszy” i „Trzeci Świat”, „rozwinięte” i „nierozwinięte” kraje, „nowoczesne” i „zacofane” społeczności.
Gdzie w tej układance jest miejsce dla Polski i poszczególnych Polaków? Jak polityki identyfikacji są negocjowane przy pomocy praktyk odnoszących się do lokalizacji przestrzennej i wysiłków nad określeniem ich znaczeń kulturowych?
Kompleks „Drugiego Świata”
Jedną z kluczowych strategii mających na celu usunięcie stygmatu Drugiego Świata i „awans” do „Klubu Zachodniego” były działania rozwojowe realizujące metaprojekt nowoczesności, podjęte po 1989 roku. Obietnica wydawała się prosta. Przy wsparciu Zachodu, dzięki własnym nakładom i ofiarom, Polska w niedługim czasie miała stać się częścią Zachodu. Środkiem do celu miały być różnego rodzaju reformy państwowe, projekty realizowane przez organizacje pozarządowe oraz indywidualne działania mieszkańców kraju, dążących do osiągnięcia standardu nowoczesności.
Wysiłki modernizacji, jakie zostały podjęte pod przewodnictwem Zachodu, nie przyniosły jednak jak dotąd obiecanych efektów. Choć Polska stała się członkiem UE, podział na „starą” i „młodą” Europę jest wciąż wyraźny. Zmagania Polski przypominają niekończącą się opowieść, gdzie Polska stale stara się nadrobić stracony czas i dopasować się do ideału – który wyznaczany jest z zewnątrz, ale który sami Polacy akceptują. Zachód zawsze wydaje się być o krok do przodu i zawsze gdzieś obok, na wyciągnięcie ręki, ale nie tu – nie w Polsce, tylko gdzieś indziej. Choć lata bezpośredniej pomocy dla Polski się skończyły, kraj wciąż jednak jest adresatem pomocy strukturalnej, teraz ukrytej pod nazwami przeróżnych funduszy unijnych.
To z pewnością nie koniec wyzwań stawianych rozwojowi. Kolejną ich odsłoną, jak sądzę, są próby eksportu polskich doświadczeń transformacyjnych i rozwojowych do społeczeństw zlokalizowanych na wschód od Bugu. Wypowiedzi polskich liderów społecznych oraz czołowych polityków wskazują, że obie grupy zgodnie określają swe cele oraz podobnie legitymizują interwencje rozwojowe podejmowane poza granicami kraju.
Choć formy ekspresji własnych motywacji oraz strategie działania są różne, to wyraźne są pewne wspólne, powtarzające się poglądy na temat praktyk pomocowych. Jednym z kluczowych czynników organizujących i kształtujących zaangażowanie pomocowe na Wschodzie są relacje polsko-rosyjskie.
Zebrany materiał wskazuje, że własne, negatywne doświadczenia opresyjnej kolonizacji są jednym z głównych motorów uwrażliwiających na sytuację społeczeństw funkcjonujących w podobnych rzeczywistościach społecznych. Polskie zaangażowanie w Europie Wschodniej i Azji Centralnej nie jest jedynie wkładem lepiej sytuowanego społeczeństwa w rozwój innego państwa. Działania podejmowane w Czeczenii, Gruzji, na Ukrainie czy Białorusi są często znakiem solidarności przeciwko konkretnej sile kolonialnej – Rosji.
Własny dyskurs rozwojowy
Równocześnie, tak jak ma to miejsce w przypadkach opisanych przez Arturo Escobara („Encountering Development: the Making and Unmaking of the Third World”) i Jamesa Fergusona („The Anti-Politics Machine: „Development”, Depoliticization, and Bureaucratic Power in Lesotho”), kreowany jest własny dyskurs rozwojowy. Dystansując się od innych wschodnich społeczeństw i przedstawiając je jako potrzebujące modernizacji, polscy agenci rozwoju podkreślają swoją własną postępowość i status Polski jako państwa rozwiniętego.
Plasując społeczeństwo polskie i swoich wschodnich „partnerów” po dwóch stronach łańcucha pomocowego, bardzo skutecznie tworzona jest przepaść między Polską a Wschodem. Na poziomie politycznym, kierowanie pomocy do Wschodniej i Centralnej Azji, polegającej przede wszystkim (choć nie tylko) na wdrażaniu programów demokratyzacyjnych, służy jako środek do budowania relacji z Rosją. Orientalizacja Rosji, przedstawianie jej jako niebezpiecznej, despotycznej, skorumpowanej, agresywnej i tkwiącej w socjalizmie (czytaj: nienowoczesnej, niecywilizowanej, reżimowej), pełni funkcję kontrapunktu dla Polski, która wciąż walczy o deorientalizację własnego wizerunku w oczach swoich, ale przede wszystkim Zachodu.
Równocześnie jednak, choć agenci rozwojowi z pewnością dystansują się od Wschodu i podkreślają swoją odmienność oraz własną nowoczesność, to legitymizując swoje zaangażowanie, powołują się także na bliskość i podobieństwo doświadczeń. Przywoływane są ideały braterstwa Słowian, podobieństwa kultury i języka, ale również wątki „wspólnych” doświadczeń systemowych opresji lub też walki przeciwko dominującej władzy. Jak widać na przykładzie polskiego zaangażowania w pomoc rozwojową, podejmowane strategie są formą zmagań, by połączyć ze sobą różne, często sprzeczne identyfikacje wewnątrz jednego systemu. Jest to specyficzne doświadczenie jedności i łączności (bycia jak inni wschodni Europejczycy, bycia częścią wspólnoty słowiańskiej, pokrewieństwa dusz), przy równoczesnym ostrym oddzieleniu i separacji (vide- promocja polityczno-ideologicznego konceptu Europy Centralnej przeciwstawionego idei Europy Wschodniej).
Zawsze wyraźne jest jednak poczucie zależności między kulturową tożsamością a przestrzenią i miejscem. W takich sytuacjach podziały i wybory kategorii identyfikacyjnych nigdy nie są stałe, a raczej zależne od układów i zmiennych punktów odniesienia. Są one zarówno kontestowane jak i wzmacniane, regenerowane i na nowo wynajdywane.
Przez takie właśnie praktyki fragmentacja (bycie zbyt wieloma bytami na raz, a równocześnie nie bycie ani Zachodem, ani Wschodem) powiększa się, a same fragmenty są stale przetasowywane. Wbrew paradygmatowi nowoczesności, nie ma tu miejsca na jasne podziały i ostre kategoryzacje.
Strategie tożsamości w świecie buforów są niezwykle skomplikowane i zmienne. Na granicach pytanie nie brzmi: „jaką strategię wybrać”, ale raczej: „jak połączyć dostępne strategie, nawet jeśli pozornie wydają się one ze sobą sprzeczne”.
Opisane podejście do rozwoju jest metodą redefinicji własnej pozycji w świecie, ale również propozycją szczególnej zmiany dominującego dyskursu rozwojowego. Jako społeczeństwo, któremu brakuje historycznej i kulturowej łączności z potencjalnymi odbiorcami pomocy w Afryce czy Azji, Polska poszukuje swoich własnych, bardziej relewantnych przestrzeni dla zaangażowania. Wymaga to jednak redefinicji dominującego dyskursu rozwojowego, bo ten proponowany przez Zachód, promujący działania w Afryce czy Azji Południowej oraz przyznający mandat ekspercki zachodnim agentom, z trudem sprawdza się w polskich realiach.
Co jednak szczególnie ważne, jak zauważył Escobar, zmiana dyskursu jest zawsze działaniem politycznym, wymagającym zbiorowego zaangażowania aktorów społecznych oraz przemodelowania istniejących ekonomii prawdy. Dzięki wysiłkom polskich organizacji pozarządowych, pracowników administracji publicznej, polityków, aktywistów społecznych, dziennikarzy czy biznesmenów wspierających różne inicjatywy na Wschodzie, wysiłek, by Polska stała się rozpoznawalna jako potencjalny donor, a co ważniejsze - silny aktor z możliwością wpływania na zmiany trajektorii innych społeczeństw, wciąż jest podejmowany i nabiera coraz większego tempa. Wspomniani agenci rozwoju już nie tylko sami wizualizują siebie i swoje państwo jako wpływową nowoczesną społeczność – jako Zachód! – ale przede wszystkim zależy im, by wizja ta stała się powszechnie podzielaną na świecie formą konceptualizacji Polski i Polaków.
Szczególny rodzaj solidarności
Praktycy rozwojowi w Polsce stworzyli szczególny typ dyskursu. Jedną z jego kluczowych figur jest „solidarność”. Wiele mówi się o wspólnocie doświadczeń, bliskości, jedności etc. Solidarność jest przywoływana zarówno jako element motywacyjny, jak i cel sam w sobie. Równocześnie jednak inicjatywy rozwojowe działają przeciwko temu samemu ideałowi. Jak starałam się wykazać, polityki miejsca społeczeństw marginalnych nie tyle kwestionują i poddają krytyce geopolityczne oraz społeczne podziały, co działają na korzyść ich utrzymania, a nawet wzmacniają je.
Polskie wysiłki, by zmienić swą pozycję w świecie, wymagają nie tylko transformacji własnej kondycji i wizerunku, ale także zmiany wizerunku innych – tych, do których Polska kieruje swoje programy pomocowe. I tu solidarność się kończy.
Deklaracje o końcu Drugiego Świata, tak chętnie ogłoszone nawet przez Escobara, wydają się być przedwczesne. Jak pokazują polskie przykłady, by pozbyć się etykietki Drugiego Świata czy Wschodniej Europy, muszą zostać wynalezione nowe kategorie; te istniejące wciąż odzwierciedlają ustaloną hierarchię i działają w ramach światowych relacji władzy. By wyprowadzić się ze Wschodniej Europy, Polska musi znaleźć na swoje miejsce nowego lokatora. Nawet jeśli polscy aktywiści nawołują do jedności i wspierania tych, którym się gorzej powodzi, równocześnie wzmacniają i utrzymują podziały między Wschodem i Zachodem. Między Pierwszym, Drugim a Trzecim Światem. Elżbieta Drążkiewicz Autorka jest antropologiem społecznym, wykładowcą na Maynooth University (Irlandia). Zajmuje się m.in. współpracą rozwojową. Tekst „Na Zachód przez Wschód i z powrotem: polskie wyzwania rozwojowe”- http://pia.org.pl/publikacje/41-na-zachod-przez-wschod-i-z-powrotem-polskie-doswiadczenia-rozwojowe - jest wynikiem projektu prowadzonego przez Polski Instytut Antropologii - www.pia.org.pl - pod nazwą „Spotkania z antropologią - interdyscyplinarne dyskusje".
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od redakcji.