Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1093
Polska dyplomacja ma na wielu etapach rozmaite osiągnięcia negocjacyjne, których nie można się wstydzić. Choćby traktaty sąsiedzkie, zawierane na początku lat dziewięćdziesiątych ub. stulecia, kiedy trzeba było na nowo ułożyć współpracę i potwierdzić zgodnie zasiedzenie w tej części świata z nowymi-starymi sąsiadami.
Nieźle poszły też negocjacje akcesyjne do Unii Europejskiej, choć Polska raczej godziła się na zastane warunki i formuły narzucane przez silniejszego partnera. Akomodacja była wszak jedynym wyjściem. Wstąpienie do NATO wcale nie wymagało negocjacji, bo było aktem woli gremiów decyzyjnych jednej strony i dokonało się całkowicie na jej warunkach.
Okoliczności geopolityczne okresu pozimnowojennego sprzyjały temu, aby wiele spraw uregulować zgodnie z oczekiwaniami stron. Polska dyplomacja nie miała większego pola manewru, bo sprawy toczyły się niejako naturalnie, wszyscy dokonywali reorientacji swoich polityk (jedni na zachód, inni na wschód) i każdej ze stron zależało na sukcesie. Tym bardziej, gdy występowało się w roli petenta i „późno przychodzącego”.
Z dzisiejszej perspektywy wiele ówczesnych traktatów, jak choćby te sąsiedzkie, nigdy nie zostało w pełni wdrożonych, a na traktaty akcesyjne i konstytuujące Unię Europejską spogląda się z podejrzliwością i rozczarowaniem, tak jakby ówcześni decydenci nie zdawali sobie sprawy z asymetrycznego położenia stron i kosztów, które przyjdzie zapłacić za „dobrowolną europeizację”. Zresztą z traktatami tak już bywa (niczym „z dziewicami i różami”, mówiąc sarkastycznym językiem Charlesa de Gaulle’a), że „trwają tylko tyle, ile trwają”. Być może nadchodzi czas ich przewartościowań, a zatem i nowych negocjacji.
Geopolityka emocji
O wiele gorsze notowania ma praktyka współczesnej dyplomacji Polski, która nie może pochwalić się żadnymi osiągnięciami ani w formacie dwu-, ani w wielostronnym. Zanikła inicjatywność Polski na arenie międzynarodowej, a przyjęcie strategii konfrontacyjnej prowadzi do izolacji i marginalizacji państwa w grze z innymi. Nie wiadomo, czy jest to wynik nastania niesprzyjających okoliczności, czy też wyjątkowej niekompetencji, a może jeszcze czegoś innego – geopolityki emocji.
Pojęcie to wprowadził już ponad dekadę temu francuski politolog i publicysta Dominique Moïsi w książce pod tym samym tytułem (Geopolityka emocji. Jak kultury strachu, upokorzenia, nadziei przeobrażają świat, Warszawa 2012). Pasuje ono do aktualnej strategii międzynarodowej Polski (jeśli taka rzeczywiście istnieje), w której przeważają aspekty irracjonalne i antyracjonalne.
Zdumiewające jest działanie na własną szkodę praktycznie na wszystkich wektorach polityki międzynarodowej oraz uprawianie dziwacznego moralizmu i „prometejskiej” misyjności na rzecz symbolicznych wartości, których samemu się nie przestrzega.
Ustawianie się w roli herolda wolności i demokracji przeciwko autorytarnym reżimom za granicą wschodnią (zwłaszcza w Rosji i na Białorusi, ale już nie w Azerbejdżanie, czy w Azji Środkowej) jest przede wszystkim nieskuteczne i niewiarygodne, gdyż rządzącym autorytarne praktyki nie przeszkadzają w wielu innych państwach, od bratnich Węgier poczynając. Brakuje realizmu w ocenie swoich możliwości i pragmatyzmu w poszukiwaniu politycznej skuteczności. Prakseologia jest obca decydentom, mimo że jest częścią polskiego dorobku intelektualnego.
Obecnie rządzący dokonują szeregu przewartościowań relacji z innymi państwami, a także w ramach Unii Europejskiej. Z nieznanej do końca przyczyny w stosunkach tak z sąsiadami, jak i najważniejszymi sojusznikami pojawił się głęboki brak zaufania, a nawet nieukrywana niechęć. Polityka Polski za rządów PiS schodzi coraz bardziej na pozycje walki. Dotyczy to zresztą także wewnętrznej sceny politycznej. Obrona swoich racji z naruszaniem racji innych jest najgorszą z możliwych strategii negocjacyjnych. Strategia walki może często imponować kibicującej gawiedzi medialnej, ale ostatecznie najczęściej daje zwycięstwo silniejszemu, albo prowadzi do przegranej obu stron. Kto wie, czy z takim modelem negocjacji przyjętym przez stronę polską nie mamy do czynienia w stosunkach z Czechami, a nawet z całą Unią Europejską?
Paradoksem jest to, że Polska będąc państwem członkowskim „boksuje się” nie tyle z Unią, ile jej organami. Obserwując buńczuczne postawy polskich polityków można zaryzykować tezę, że swoją słabą pozycję przetargową w wielu dziedzinach, a także brak umiejętności negocjacyjnych (zamiast rozmów słyszymy nieustanny jazgot) starają się ukryć pod płaszczykiem retorycznej „twardości” i hałaśliwie artykułowanej nieustępliwości. Cechuje ich odporność na racjonalne argumenty i wzmożenie emocjonalne. Tymczasem naprawdę silni i kompetentni negocjatorzy potrafią na sprawy trudne spojrzeć z dystansu („pójść na galerię”), zachować dyskrecję i powściągliwość, dostrzec uwarunkowania przyczynowo-skutkowe danych zjawisk, oszacować ryzyko w dalszej perspektywie i przede wszystkim zadbać o przyjazne nastawienie drugiej strony, aby stworzyć klimat sprzyjający współpracy, a nie konfrontacji.
Odkrycie „porządku dziobania”
Wszystko to dzieje się na tle głębokich rozczarowań spowodowanych utratą szacunku we wspólnocie, z którą trzy dekady temu Polska entuzjastycznie się stowarzyszyła i co było krokiem na drodze do akcesji. Wbrew euforii demokratyzacyjnej, że oto po rozpadzie bloku wschodniego wszystkie państwa mają jednakowe prawa do samodzielnego definiowania swoich interesów, dość szybko okazało się, że w stosunkach międzynarodowych, a nawet w samej wspólnocie zachodniej, do której Polska chciała należeć, obowiązują pewne reguły hierarchiczności i zależności, swoisty „porządek dziobania”.
Są bowiem państwa, które z racji swojej potęgi i statusu zajmują pozycję dominującą (USA w NATO, Niemcy i Francja w Unii Europejskiej) i nie kierują się one bynajmniej w realizacji swoich interesów altruizmem, ani jakąś specjalną sympatią – jak często mniemano nad Wisłą – wobec państw słabszych, mniej sprawnych w grze konkurencyjnej. Okazało się, że demokracja liberalna wcale nie oznacza respektu dla równego traktowania państw, lecz sprzyja uzasadnianiu geopolitycznych ambicji liderów gospodarczych i politycznych.
Nagromadzone przez wieki kompleksy niższości i obcości powodowały, że w pierwszych latach afiliacji z Zachodem polskie elity polityczne przyjmowały warunki narzucane przez zachodnich partnerów pokornie i bez głośnego sprzeciwu, unikając konfrontacji, głosząc jednocześnie, że nie będziemy negocjować „na kolanach”. Obecnie widać jak na dłoni, że polskie rządy upajały się sukcesami, które bynajmniej nie były wyłącznie ich zasługą. Polska, podobnie jak inne państwa dawnego bloku wschodniego, stała się bowiem ofiarą ekspansji zglobalizowanego kapitalizmu i częścią świata, którego reguł gry (transakcyjności, pragmatyzmu i realizmu, a także bezwzględności w dążeniu do zysku) nigdy nie przyswoiła.
Rozczarowująca teraźniejszość i niepewność co do przyszłości, a także nieumiejętność poradzenia sobie z licznymi zagrożeniami i wyzwaniami są przyczyną narastania obsesyjnego strachu. Postawienie na hałaśliwą obronę anachronicznie pojmowanej polskiej tożsamości przez rządzących na tle konieczności dostosowania się do warunków dyktowanych przez procesy integracji europejskiej i globalizacji dały asumpt poczuciu wyobcowania i upokorzenia.
Dla ekipy rządzącej w Polsce świat zrobił się nie tylko niezrozumiały, ale i niebezpieczny. Źródłem strachu jest nie tylko od lat demonizowana Rosja i jej przywódca, ale także utrata osobistej protekcji prezydenta USA, determinacja Unii Europejskiej (choć spóźniona) w obronie praworządności w państwach członkowskich, czy wreszcie kryzysy: klimatyczny, energetyczny i migracyjny.
W żadnej dziedzinie Polska nie ma siły i zdolności przekonywania do swoich racji. Straciła nawet duchową opiekę ze strony papieża Franciszka ze względu na „grzechy” polskiego Kościoła. Na dodatek z Węgier wieje grozą w obliczu zbliżających się wyborów i ewentualnej przegranej Viktora Orbana, nad Ukrainą zbierają się „czarne chmury” rozpadu państwowości, a wszystkie projekty i inicjatywy współpracy regionalnej nie mają realnego znaczenia w grze sił. Do tego wisi nad Polską kryzys gospodarczy i katastrofa biologiczna (spowodowana pandemią covid-19 i zapaścią służby zdrowia), które wzorem historycznych przesileń mogą doprowadzić do społecznego buntu o poważnych konsekwencjach politycznych.
Intelektualna mizeria
Nie sposób skutecznie przeciwdziałać wielu niebezpieczeństwom, jeśli polskiej polityce i dyplomacji brakuje przede wszystkim rzetelnej diagnozy systemu międzynarodowego, w którym Polska od trzech dekad funkcjonuje. Gdy Zachód, zwłaszcza Stany Zjednoczone, przegrywa wyścig cywilizacyjny z Azją, a szczególnie z Chinami i gdy Rosja może odegrać istotną rolę w przeciwważeniu hegemonii chińskiej, polscy politycy nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia. Przeciwnie, nie ma dnia, aby nie obwiniano Putina o wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na Polskę.
Mamy do czynienia z polityczną groteską i propagandową farsą. Ale i ze straszną mizerią intelektualną ludzi władzy, którzy nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego wywiązująca się ze swoich umów gazowych Rosja tak drastycznie wpływa na podwyżki gazu. Miał być przecież dostępny zamiast rosyjskiego lepszy, bo „demokratyczny” gaz amerykański. Co się z nim stało? Każdy zdroworozsądkowo myślący Polak wie przecież, że Putin nie dyktuje ceny gazu sprowadzanego zza oceanu. Okazuje się, że ignorancja i analfabetyzm w sprawach międzynarodowych też mogą być źródłem strachu.
Wystarczy prześledzić liczne wypowiedzi oficjeli na okoliczność zaczynającego się roku 2022, a okaże się, że refleksja o bezprecedensowych zmianach w skali globalnej, zbliżającej się utracie monopolu na urządzanie świata przez Zachód i konieczności poszukiwania pokojowych metod układania się w najbliższej przestrzeni, jest na poziomie śladowym.
Polska ani mentalnie, ani logistycznie nie jest przygotowana na wyzwania ze strony asymetrycznej wielobiegunowości, w której największe potęgi nie tylko różnią się siłą i aspiracjami, ale mają także odmienne wizje porządku międzynarodowego. Podczas gdy Stany Zjednoczone wraz ze zjednoczoną Europą podchodzą ciągle do tego porządku w sposób normatywny, wierząc w sukces swoich wartości w skali globalnej (ich uniwersalizację), to Chiny, Indie, Rosja, Brazylia, ale także Iran, Izrael czy Turcja są mniej zainteresowane tym, jaki powinien być świat, a bardziej dążą do umocnienia w nim swoich pozycji. Polaryzacja i koncentracja sił to stałe procesy zachodzące na globie. Zatem naturalne są też zmiany konstelacji potęg. Choć wielu kojarzą się one z powrotem do XIX-wiecznego „koncertu mocarstw”, mogą jednak prowadzić do bardziej demokratycznej i zrównoważonej formy zarządzania systemem międzynarodowym, niż działo się to w czasach kończącej się hegemoni amerykańskiej.
Na przykładzie kryzysu politycznego i głębokich podziałów społecznych w Stanach Zjednoczonych ujawnia się rozziew między głoszonymi ideałami a praktykowaniem demokracji. Swoją atrakcyjność tracą stare zachodnie modele demokratyczne, a tzw. nowe demokracje (w tym w Europie Środkowej) ze względu na niedojrzałość kultury politycznej, ale i kruchość instytucji demokratycznych popadają w recydywę autorytaryzmu.
Maleje atrakcyjność demokratycznych form rządzenia ze względu na skutki procesów globalizacyjnych. Demokracja traci swoją siłę przyciągania, bo przecież także reżimy autorytarne zapewniają wzrost gospodarczy, a nawet wyprzedzają – jak Chiny – świat zachodni. Lepiej także radzą sobie z różnymi kryzysami, wymagającymi powszechnej mobilizacji i dyscypliny społecznej.
Obrona przed nieznanym
Ze względu na strach przed nieznanym rodzą się więc pokusy obrony przed wrogimi siłami przy pomocy metod sięgających do populizmu i nacjonalizmu, używających demokracji elektoralnej jako zasłony dla rządów dyktatorskich. Wybory nie służą reprezentowaniu ludzi i ich interesów, lecz wyłącznie umocowaniu władzy przez większość uprawnionych do głosowania. Władza pochodząca z „woli suwerena” ma gwarantować zakres praw i swobód obywatelskich według swojego systemu wartości. Może przeobrażać państwo na swoją ideologiczną modłę, tworząc hybrydę ustrojową dla pokornego tłumu - „demokraturę”, czy raczej „kreaturę demokracji”.
Jest to pomysł na rządzenie państwem bez oglądania się na zewnątrz, co jednoznacznie przypomina kremlowskie pojmowanie „suwerennej demokracji”.
Głównym celem w urządzaniu ustroju państwa wcale nie musi być wolność różnych podmiotów, która zawsze jest warunkowana przez stosunek do własności, ale bezpieczeństwo państwa, jego wyidealizowana i abstrakcyjna suwerenność oraz narodowa tożsamość.
Państwo powinno obronić się przed „oddolnymi” naciskami wewnątrz, ale także „odgórnymi” z zewnątrz. W takim rozumowaniu bardzo łatwo jest wskazywać wrogów wewnętrznych i zewnętrznych, którzy nie tylko przeszkadzają w skutecznym rządzeniu, ale czyhają na samo trwanie państwowości. W mniemaniu rządzących państwo zachowa tym więcej suwerenności, im bardziej będzie polegać na sobie, gdy zbuduje potęgę sektora siłowego i obroni swoją misyjną tożsamość kulturową.
Gdy strach zagląda w oczy, jak zatem zdefiniować swoją tożsamość w tym stale zmieniającym się świecie? Jak być pewnym siebie wobec dynamiki modernizacyjnej, rozwoju gospodarczego niosącego poważne zmiany cywilizacyjne, wreszcie masowych przemieszczeń ludności w skali świata? „Ludzie identyfikują się z tymi, którzy są najbardziej do nich podobni i z którymi dzielą, w swoim pojęciu, przynależność etniczną, religię, tradycje oraz mit wspólnego pochodzenia i historii” (S. Huntington, Kim jesteśmy?, Kraków 2007, s. 25).
Otóż mieszanie się ludzi, przekraczających granice państw, promowanie wielokulturowości i rozbudzanie nowych świadomości grupowych (na przykład płciowych) prowadzi do wywoływania i utrwalania stanów lękowych, które w pewnych sytuacjach przybierają postać syndromu „oblężonej twierdzy”. Zjawisko to jest znane z wielu krajów, choćby z Rosji. Może ono posłużyć do politycznej mobilizacji społeczeństwa, aby zewrzeć szeregi przed nieznanymi i nie do końca zbadanymi zagrożeniami, aby postawić wszystko na jedną szalę – obronę ojczyzny z gotowością złożenia nawet ofiary najwyższej. To wpisuje się w polską tradycję heroistyczno-martyrologiczną i patriotyczno-insurekcyjną. Towarzyszy jej megalomania pseudomocarstwowa, przypominająca najgorsze cechy polskiego charakteru narodowego, prowadzące do klęsk i katastrof dziejowych.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Stanisław Sala
- Odsłon: 6510
Procesy globalizacji rozwijają się od XVI w., jednak dopiero po II wojnie światowej, a szczególnie w początkach lat 70. XX w. nastąpiły zmiany umożliwiające rozwój gospodarki jakościowej, której jedną z egzemplifikacji jest dynamiczny rozwój procesów globalizacji.
Z geograficznego punktu widzenia, można wyróżnić następujące procesy globalizacji:
- rozwój wolnego rynku,
- rozwój korporacji transnarodowych (KTN) z akcentem położonym na mechanizm funkcjonowania korporacji transnarodowych,
- rozwój telekomunikacji, w tym: telewizji satelitarnej, internetu (poczta elektroniczna, IRC),telefonii komórkowej,
- rozwój nowoczesnych środków transportu.
Kluczową rolę w procesach globalizacji zajmują kraje wysokorozwinięte, ponieważ to właśnie z nich pochodzi zdecydowana większość korporacji transnarodowych, które w imię maksymalizacji zysków zdobywają kolejne rynki. Jednak same korporacje transnarodowe nie są w stanie pokonać licznych barier chroniących narodowe gospodarki. Dlatego z pomocą korporacjom przychodzą międzynarodowe organizacje typu Bank Światowy (BŚ), Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) czy Światowa Organizacja Handlu (WTO), których działalność dąży do integracji gospodarek narodowych. Przedstawione organizacje bardzo chętnie udzielają pożyczek lub przyjmują kraje w poczet swojej organizacji handlowej, jednak w zamian za to żądają, aby kraje liberalizowały swoje prawo gospodarcze, znosiły cła i przede wszystkim gwarantowały potencjalnym inwestorom swobodę działania.
Zarówno korporacje transnarodowe jak i międzynarodowe instytucje finansowe działają w imieniu krajów wysokorozwiniętych, a w szczególności w imieniu zachodnich kręgów biznesowych. Tak rozumiana liberalizacja i internacjonalizacja życia gospodarczego odgrywa istotna rolę w zapewnieniu głównie rynków zbytu oraz w dostarczeniu taniej siły roboczej.
Procesy globalizacji doprowadzają na arenie międzynarodowej do ograniczenia suwerenności gospodarczej państwa. Efekt globalnej wioski sprawia, że sieć więzów gospodarczych obejmuje podmioty często bardzo oddalone od siebie znajdujące się w innych krajach, ale także na innych kontynentach. W efekcie prowadzi to do wyrównywania warunków działania w skali lokalnej, a następnie globalnej.
Wyrównywanie warunków działania jest zjawiskiem bardzo niebezpiecznym, wywołującym problemy gospodarcze w krajach lepiej rozwiniętych. Doskonałym przykładem jest współpraca gospodarcza między UE a Chinami. Tania produkcja chińska zalewa całą Europę, prowadząc w pierwszej kolejności do spadku płac europejskich pracowników, a w dalszej kolejności do bankructwa licznych przedsiębiorstw niemogących konkurować z bardzo nisko opłacanymi robotnikami chińskimi.
Problem suwerenności państw
Jedną z ważniejszych cech państwa jest jego suwerenność. Można przyjąć, że pod pojęciem suwerenności rozumie się wolność, samodzielność i niezależność państwa, a w szczególności autonomiczność władzy państwowej. W klasycznych ujęciach państwo jest suwerennym podmiotem stosunków międzynarodowych. Samorządność państwa przejawia się szczególnie w utrzymywaniu kontaktów dyplomatycznych i konsularnych z innymi państwami, zdolnością do zawierania umów i traktatów międzynarodowych, dobrowolnego zrzeszania się w politycznych i gospodarczych organizacjach międzynarodowych oraz tworzenia i egzekwowania prawa na podległym terytorium.
Suwerenność państwa obecnie stanowi kontrowersyjne zagadnienie. Na płaszczyźnie międzynarodowej, szczególnie w kręgu kultury zachodniej, państwo zaczyna tracić na znaczeniu. Z jednej strony jest organizmem zbyt małym, aby zabierać głos w sprawach międzynarodowych, natomiast z drugiej strony jest organizmem zbyt dużym, aby dostrzegać problemy lokalne czy regionalne.
Korporacje a suwerenność
Od XVI w. na arenie politycznej pojawił się nowy uczestnik stosunków międzynarodowych, którego rola i znaczenie sukcesywnie rośnie. Są to korporacje transnarodowe, które po II wojnie światowej zaczęły odgrywać istotną rolę na arenie międzynarodowej.
Presję korporacji transnarodowych na państwo wyjaśnia teoria produkcji międzynarodowej Johna H. Dunninga, która od połowy lat 70. XX w. jest główną koncepcją wyjaśniającą internacjonalizację działalności gospodarczej. Jak sama nazwa wskazuje, pod pojęciem produkcji międzynarodowej rozumiemy produkcję finansowaną przez Bezpośrednie Inwestycje Zagraniczne (BIZ). Podstawowy wpływ na zaangażowanie kapitału korporacyjnego poza granicami kraju macierzystego mają trzy czynniki warunkujące przewagę konkurencyjną. Są to:
- Własność zasobów − firma macierzysta szuka poza granicami kraju macierzystego zasobów dających jej przewagę konkurencyjną na lokalnych narodowych rynkach. Własność korporacji jest chroniona przez prawo międzynarodowe, ograniczające suwerenność danego kraju.
- Wykorzystanie własnych struktur organizacyjnych.
- Jeżeli są spełnione dwa pierwsze warunki, to korporacja wykorzystuje posiadaną przewagę z walorem lokalizacyjnym, co najmniej w jednym kraju goszczącym.
Teoria produkcji międzynarodowej, zwana także paradygmatem OLI (ownership-location-internalization), tłumaczy mechanizm rozrastania się poza kraj macierzysty, a tym samym mechanizmy zawężania suwerenności państwowej.
Państwa goszczące BIZ często dobrowolnie godzą się na daleko idące ustępstwa w stosunku do korporacji. Po części wynika to z faktu, że korporacje tworzą podstawowe środowisko dyspersji innowacji, posiadają know-how oraz są jednym z głównych źródeł kapitału, tak brakującego w krajach nisko i średnio rozwiniętych. Korporacje zainteresowane nowymi rynkami bardzo często są zwalniane z płacenia podatków, otrzymują wielomilionowe subwencje od rządów, kadra zarządzająca otrzymuje mieszkania po referencyjnych cenach lub za darmo, rząd finansuje edukację dzieci kadry zarządzającej i tym podobne. Szczególnie daleko posunął się rząd Słowacji obiecując Toyocie wypłatę planowanych zysków w przypadku, kiedy inwestycja miałaby opóźnienia.
Dynamiczny rozwój KTN wymusza otwarcie gospodarek narodowych na zewnątrz. Poszczególne państwa albo się otwierają dobrowolnie, albo są zmuszane poprzez organizacje międzynarodowe typu BŚ czy WTO. Korporacje transnarodowe dysponują olbrzymim kapitałem - często większym niż PKB większości krajów na kuli ziemskiej. Dysponując ogromnym kapitałem, popytem, miejscami pracy oraz możliwością nacisków na elity rządzące i zachętami, stwarzają presję, której nie jest w stanie oprzeć się żaden kraj, nawet taka potęga jak Stany Zjednoczone.
KTN, dysponując siłą porównywalną z większością bogatych państw, mają realny wpływ na kształtowanie polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Głównymi elementami nacisku są wpływy finansowe i powiązania polityczne. Interesy korporacji bardzo często są sprzeczne z interesami kraju goszczącego, dlatego w korporacjach nie istnieje kwestia przynależności do konkretnego państwa, a interesy są realizowane z pominięciem granic państwowych. Korporacje szczególnie się specjalizują w omijaniu lokalnych przepisów podatkowych. Praktyki prowadzące do niepłacenia podatków, co jakiś czas wychodzą na światło dzienne i oględnie nazywa się je kreatywną księgowością. Brak wpływów z podatków od działalności prowadzonej przez korporacje, prowadzi do procesu zwanego ,,głodzeniem podatkowym państwa”, będącego w obecnych czasach jednym z głównych problemów, z jakimi borykają się współczesne państwa. Niedostatki kapitału w budżetach państwowych pociągają za sobą cały szereg negatywnych zjawisk, począwszy od problemów gospodarczych, a skończywszy na niepokojach społecznych. Opisane mechanizmy doskonale ilustrują obecnie przypadki Grecji, Włoch czy Hiszpanii.
Korporacje ponoszą koszty wewnętrzne związane z meritum działalności, natomiast umywają ręce od kosztów zewnętrznych. Według twórcy neoliberalizmu Miltona Friedmana, pod pojęciem kosztów zewnętrznych rozumiemy efekty transakcji odczuwane przez stronę trzecią. W naszym przypadku będzie to społeczeństwo, które nie wyraziło zgody na jej przeprowadzenie, ani też nie brało udziału na żadnym etapie transakcji. Uogólniając, możemy powiedzieć, że na koszty zewnętrzne składają się wszelkie zanieczyszczenia powietrza, gleb i wód, których konsekwencje obciążają budżety krajowe. Mamy w tym przypadku do czynienia z ograniczeniem suwerenności państwowej polegającej na ograniczeniu zdolności władz krajowych do ustanawiania przepisów ochrony środowiska i zasad bezpieczeństwa.
W systemie kapitalistycznym szczególnie dużą rolę odgrywają korporacje finansowe, których działalność prowadzi do systematycznych, nawracających kryzysów, ostatni - w latach 2007-2009. Oficjalnie przyczyną kryzysu była zapaść na rynku pożyczek hipotecznych wysokiego ryzyka w USA. Rekordowa liczba osób straciła swoje domy po tym jak banki, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, znacząco podniosły raty kredytu. W efekcie, w USA opustoszały całe dzielnice, a miliony osób zostało bez dachu nad głową. Pazerność banków nie opłaciła się, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie kupi domu, wokół którego są dziesiątki i setki pustostanów. Kryzys rozpoczął się od spadku cen nieruchomości i początkowo dotyczył jedynie banków inwestycyjnych. W ciągu kilku miesięcy upadło około 70 banków, w tym czwarty pod względem wielkości Lehman Brothers. W obliczu narastającego kryzysu z pomocą przyszedł Henry Paulson sekretarz skarbu, wieloletni prezes Goldman Sachs.
Koszty ratowania banków zgodnie z planem Paulsona przekroczyły 800 miliardów dolarów amerykańskich (USD). W pierwszej wersji plan nie został zatwierdzony przez Kongres, natomiast po czterech dniach przyjął go, godząc się, aby koszty ratowania banków poniosło społeczeństwo USA. Kongresmeni wybrani w demokratycznych wyborach winni podejmować decyzje na korzyść swoich wyborców. W tym przypadku kongresmeni z nieznanych przyczyn podjęli decyzję ratującą banki, ale szkodzącą społeczeństwu. Tylko w niewielkiej części banki przeznaczyły przyznane fundusze na cele statutowe. W 2009 r. rynek się ustabilizował. Bezrobocie wzrosło do 10%, większe banki spłaciły swoje pożyczki. W 2010 r. na Wall Street premie wzrosły do rekordowej kwoty 135 miliardów USD, 77% aktywów znajduje się w rękach 10 największych banków, które są zbyt potężne, by mogły upaść.
Historia kryzysu finansowego z lat 2007-2009 pokazuje mechanizm korumpowania demokratycznych władz przez wielką finansjerę. Bankowcy, dysponując realną siłą przekonywania, wpływają na suwerenność państw stosując szantaż, wymuszają na państwach przychylne im decyzje. W okresach, kiedy nie ma kryzysu korporacje domagają się wolnego rynku na zasadach leseferyzmu, natomiast kiedy błędne decyzje zarządów prowadzą do upadku, wtedy korporacje domagają się gwarancji państwowych, pomocy finansowej (najlepiej bezzwrotnej) oraz opieki państwa. Z jednej strony finansiści i przedsiębiorcy nie życzą sobie ingerencji państwa w gospodarkę, natomiast z drugiej - domagają się, aby państwo za publiczne pieniądze ratowało upadające firmy. W wielu przypadkach z pomocy otrzymanej od państwa korporacje tylko niewielką część lokują w ratowanie firmy, natomiast znaczną część przeznaczają na wielomiliardowe premie dla zarządu i luksusowe zakupy, co udowodnił kryzys z lat 2007-2009.
Kumulacja jakościowych zmian w gospodarce prowadzi w skali świata do rozproszenia ośrodków decyzyjnych. Najlepszym przykładem jest zmieniająca się struktura korporacji. Pierwsze korporacje posiadały strukturę pionową lub sieciową z dominującym ośrodkiem centralnym, w którym podejmowano kluczowe decyzje, natomiast obecnie coraz prężniej rozwijają się korporacje policentryczne, w których władza jest rozproszona na poszczególne filie, będące równorzędnym partnerem w stosunku do ośrodka centralnego.
W ośrodkach policentrycznych system podejmowania decyzji przebiega znacznie sprawniej, co przekłada się na przewagę konkurencyjną. W tym przypadku suwerenność państwa rozmywa się i rozkłada na wiele małych ośrodków decyzyjnych, które w dużej mierze funkcjonują w oparciu o przepisy i ustawy międzynarodowe. Państwo nie jest suwerenem w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ pozbywa się coraz więcej kompetencji i przenosi je na poziom międzynarodowy. Jak pisze Włodzimierz Anioł: „Obserwujemy współwystępowanie lub wręcz przechodzenie od tradycyjnego państwowocentrycznego systemu suwerennych państw narodowych do wielocentrycznego świata różnych podmiotów, którym – oprócz organizmów państwowych – ważną rolę odgrywają korporacje transnarodowe, wspólnoty etniczne, organizacje pozarządowe i rozmaite ruchy społeczne”.
Czynnikiem osłabiającym suwerenność państwa jest ekspansja kapitalizmu w wersji liberalnej i neoliberalnej. Kapitalizm w dobie globalizacji oparty jest o KTN, które w imię maksymalizacji zysków wypracowały mechanizm alokacji kapitału ponad granicami poszczególnych państw i ich rządów. W efekcie powstaje produkt międzynarodowy, na który składa się produkcja zagranicznych filii korporacji transnarodowych i innych przedsiębiorstw, połączonych z korporacjami poprzez system BIZ oraz innymi umowami. W efekcie powstają grona charakteryzujące się gęstą siecią powiązań, daleko wykraczającą poza granice państwa narodowego.
Korporacje transnarodowe wymuszają na państwach liczne ustępstwa. W przypadku, kiedy dany kraj nie chce się ugiąć pod presją korporacji, dochodzi do klasycznego szantażu: albo kraj zgodzi się na ustępstwa, albo dana filia zostanie zamknięta, a produkcja zostanie przeniesiona do kraju, w którym siła robocza jest tańsza i rygory podatkowe są łagodne lub ich brak. W większości przypadków poszczególnie kraje godzą się na ustępstwa, licząc na inwestycje zagraniczne i nowe miejsca pracy. Jednak koszt tych ustępstw jest bardzo duży. Dlatego korporacje:
- unikają płacenia podatków;
- dokonują transferu zysków do kraju pochodzenia;
- przerzucają koszty prowadzenia firmy na pracowników;
- wykupują przedsiębiorstwa w celu ich likwidacji;
- niszczą środowisko naturalne;
- powiększają różnice ekonomiczne;
- zwiększają dysproporcje społeczne.
Działalność korporacji prowadzi także do uzależnienie gospodarki kraju od kapitału zagranicznego, co naraża kraj na kryzysy wywołane kapitałem spekulacyjnym lub patologiczną rządzą zysków największych banków.
Stanisław Sala
Jest to pierwsza część artykułu dr. Stanisława Sali, opublikowanego na portalu www.geopolityka.net
Drugą część zamieścimy w następnym, kwietniowym numerze.
- Autor: Stanisław Sala
- Odsłon: 3733
Instytucje międzynarodowe a suwerenność
Dynamiczny rozwój współpracy międzynarodowej owocuje powstaniem licznych ugrupowań integracyjnych na terenie, na którym dochodzi do powstania wspólnej polityki gospodarczej, ujednolicenia przepisów i otwarcia granic państwowych. Rozwój współpracy międzynarodowej, szczególnie od połowy lat 70. XX w., zaowocował wzrostem znaczenia instytucji ponadnarodowych.
Poszczególne kraje, starając się wejść w poczet członków danej organizacji, zmuszone są do ograniczenia własnej suwerenności poprzez zrzeczenie się części uprawnień i przeniesienie ich na szczebel ponadnarodowy. Pośród wielu organizacji na wymienienie szczególnie zasługują: UE, ONZ, MFW, BŚ, WTO i NATO. Tworzą one struktury o charakterze politycznym, gospodarczym i wojskowym.
O ile sojusze polityczne, wojskowe i większość gospodarczych regulują w dłuższym okresie warunki współpracy między krajami lub grupami krajów, o tyle rola WTO, BŚ i MFW nie jest jednoznaczna. Z jednej strony, pełnią one funkcje regulacyjne, kontrolne i operacyjne wynikające ze statutu, natomiast z drugiej strony, są narzędziem korporacyjnego nacisku na państwa.
Poszczególne państwa są ze sobą coraz bardziej powiązane różnymi umowami o charakterze bilateralnym, wielostronnym, ale także coraz częściej jednostronnym (państwa jednostronnie zobowiązują się do wypełniania umów lub spełniania norm). Relacje dwustronne między państwami są konsekwencją braku samowystarczalności poszczególnych państw. Najczęściej brak samowystarczalności dotyczy kwestii gospodarczych, militarnych czy politycznych. Za dobrą egzemplifikację niech posłuży Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, której artykuł 98. mówi: „Rzeczpospolita Polska przestrzega wiążącego ją prawa międzynarodowego”, czyli pozbywa się części uprawnień na rzecz instytucji międzynarodowych.
Dobrym przykładem służy także Unia Europejskich Związków Piłkarskich (UEFA) organizująca mistrzostwa Europy w piłce nożnej na terenie Polski i Ukrainy. Na czas mistrzostw kontrolę nad stadionami piłkarskimi przejmuje UEFA, czyli państwo dobrowolnie rzeka się jurysdykcji na tym obszarze na czas trwania mistrzostw. W projekt mistrzostw zaangażowanych jest wiele firm krajowych i zagranicznych, jednak UEFA wymusiła na Polsce i Ukrainie ustępstwa podatkowe. Firmy związane z UEFA i zaangażowane w projekt mistrzostw zostały całkowicie zwolnione z płacenia podatków, natomiast zyski z mistrzostw powędrują głównie za granicę. Polski budżet nie został więc zasilony częścią dochodu europejskiej federacji piłkarskiej z tytułu dochodów piłkarzy, działaczy, sztabu szkoleniowego czy medycznego. UEFA nie zapłaciła też podatków z dywidendy, opłat licencyjnych i dystrybucyjnych, opłat serwisowych, a także przychodów z tytułu praw marketingowych, medialnych i handlowych. Od stycznia 2010 r. do 31 grudnia 2012 r. zwolnione były z podatku dochodowego osoby prawne delegowane przez UEFA, natomiast w przypadku osób cywilnych akredytowanych na Euro 2012, okres zwolnienia ograniczał się jedynie do 2012 r. Zwolnienia podatkowe szczegółowo określa rozporządzenie ministra finansów z 28.02.11. Podobną ustawę ze strony Ukrainy podpisał Wiktor Janukowicz.
W tym przypadku relacje między Polską, Ukrainą a UEFA nie były równoważne. UEFA wykorzystała przewagę konkurencyjną w postaci jedynego organizatora mistrzostw do czasowego ograniczenia suwerenności Polski, która między innymi nie partycypowała w zyskach z EURO 2012. Na zorganizowanych za pieniądze podatników mistrzostwach zarobiły, jak zwykle, korporacje oraz zaangażowani w projekt politycy. Uwzględniając fakt, że liczba umów międzynarodowych stale rośnie, należy się spodziewać dalszego osłabiania suwerenności państw.
Jedną z konsekwencji procesów globalizacji jest szeroko rozumiana unifikacja dotycząca większości sfer życia. W kręgu kultury zachodniej przejawem jej jest dyspersja zachodniego modelu kapitalizmu oraz demokracji. Słabszym narodom są narzucane modele zachodnie, co w znaczący sposób wpływa na suwerenność państw. Obecnie bez większych rezultatów próbuje się wdrażać te systemy w Iraku i Afganistanie.
Zachodni model kapitalizmu nastawiony na maksymalizację zysku wyrządza więcej szkód niż pożytku na obszarze krajów słabo rozwiniętych, których gospodarka zaciągając pożyczki w MFW nie może zarobić na odsetki.
Również zachodnia demokracja ma problemy z ekspansją na obszary krajów słabo rozwiniętych. Lokalne społeczności wychowane w strukturach totalitarnych nie potrafią zaakceptować i przystosować się do demokratycznych wartości.
Problem wydaje się być banalnie prosty, jednak politycy nie biorą go pod uwagę − do przyjęcia demokracji społeczeństwa lokalne muszą być odpowiednio przygotowane i na odpowiednim poziomie wyedukowane. Niestety, w krajach słabo rozwiniętych najczęściej ma się do czynienia ze społeczeństwami, w których edukacja dopiero stawia pierwsze kroki. W konsekwencji popadają one w stan chronicznego uzależnienia od zachodnich i wschodnich rynków finansowych.
Idea wolnego rynku a suwerenność
Rozwój wolnego rynku sięga XV-wiecznego merkantylizmu i w historycznym ujęciu wyróżnia się: bulionizm, kolbertyzm, merkantylizm holenderski, merkantylizm angielski, ekonomię klasyczną i neoklasyczną, które to koncepcje próbują odpowiedzieć na pytanie: co zrobić, aby się wzbogacić, jaki model gospodarczy prowadzi do bogactwa? Nie wdając się w dywagacje historyczne, współcześnie wolny rynek jest najzagorzalszym przeciwnikiem suwerenności państwowej. Teoretycznie rzecz ujmując, wolny rynek winien być rozumiany jako mechanizm alokacji zasobów w skali całej gospodarki krajowej i międzynarodowej, natomiast współcześni teoretycy neoliberalni chcą sprowadzić państwo do roli nocnego stróża, pilnującego majątku miliarderów, błędnie zakładając, że tzw. niewidzialna ręka rynku doprowadzi do równowagi rynkowej.
W kapitalizmie keynsistowskim wolny rynek był pod kontrolą państwową zapewniającą równowagę rynkową. Owocem keynsizmu był w miarę równomierny rozwój społeczny. Jednak żądza zysków najbogatszych ludzi na Ziemi doprowadziła do zastąpienia go zasadami neoliberalnymi.
Obecnie lansuje się koncepcję wolnego rynku w znacznym stopniu ograniczającą suwerenność państw. Do jej podstawowych zasad należy zaliczyć:
- Ograniczenie roli państwa do tworzenia ram instytucjonalnych i prawnych dla rozwoju wolnego rynku.
- Uznanie mechanizmu cen rynkowych za jedyny instrument, za pomocą którego można oddziaływać na gospodarkę.
- Wywieranie presji przez organizacje międzynarodowe na państwo, w celu stwarzania korzystnych warunków dla kapitału zagranicznego. Pociąga to za sobą nierówne traktowanie na rynku małych i średnich oraz dużych podmiotów gospodarczych. Duże podmioty gospodarcze, dysponujące olbrzymią przewagą finansową, posiadają liczne przywileje, których pozbawione są małe firmy.
- Tworzenie nieformalnych powiązań między inwestorami a lokalnymi elitami politycznymi. W wyniku tych kontaktów dochodzi do licznych nieprawidłowości w funkcjonowaniu gospodarki. Zasada ta jest obrazowana przez rozwój kryzysów w Nikaragui, Brazylii, Argentynie czy Rosji, gdzie lokalne elity polityczne zbiły olbrzymie fortuny kosztem zepchnięcia narodu na skraj nędzy. Wystarczy tylko wspomnieć, że w Rosji przed ingerencją państwa w gospodarkę na granicy ubóstwa żyło ok. 2 miliony osób, jednak po przyjęciu proponowanych poprawek liczba biednych zwiększyła się do ok. 70 milionów.
- Ujednolicenie kursów walutowych.
- Prywatyzację sektora publicznego. Pośpiesznie przeprowadzana denacjonalizacja wyrządza duże szkody społeczeństwu, które nie partycypuje w zyskach.
- Zapewnienie ochrony praw własności intelektualnej.
- Zachowanie dyscypliny budżetowej.
- Ukierunkowanie wydatków publicznych na długoterminowe cele (oświata, ochrona zdrowia czy infrastruktura).
Przedstawione zasady składają się na podstawę, na której buduje się gospodarkę światową. Połączone zasady wolnorynkowe z celami polityki gospodarczej składają się na tzw. konsensus waszyngtoński, którego wprowadzenie w życie miało gwarantować sukces ekonomiczny.
Kolejnym zagrożeniem dla suwerenności państwowej jest kapitał spekulacyjny. W warunkach globalizacji następuje przyspieszenie i uproszczenie procedur transferu rynków finansowych poprzez rozwój technologii informatycznych. Według licznych szacunków, kapitał spekulacyjny przewyższa kapitał związany z gospodarką w postaci BIZ (Bezpośrednie Inwestycje Zagraniczne), czy inwestycji portfelowych. Kapitał spekulacyjny zaangażowany głównie w krótkookresowe obligacje państwowe odpowiada za liczne kryzysy światowe. Wystarczy wspomnieć kryzys argentyński, w wyniku którego lokalna społeczność straciła 25-75% kapitału, czy kryzys azjatycki.
Kapitał spekulacyjny jest poza kontrolą państw, a realnie zagraża wszystkim krajom, w tym również USA. Dla przeciętnego obywatela konsekwencje oddziaływania kapitału spekulacyjnego odczuwane są w postaci wahań cen czy kursów walut. W wyniku globalizacji rynków finansowych i rozwoju technologii informatycznej, transfer kapitału pomiędzy rynkami stał się prostszy i szybszy. Inwestorzy są w stanie bardzo szybko wykorzystać chwilowe zmiany na rynkach finansowych do osiągania zysków.
Szybki transfer kapitału spekulacyjnego, często w krótkim czasie prowadzi do podnoszenia cen towarów i usług. Przyczynia się to bardzo często do powstawania tak zwanych baniek spekulacyjnych, które w konsekwencji powodują gwałtowne załamania rynków finansowych. Swobodny przepływ kapitału ponad granicami państw zagwarantowany odpowiednimi umowami międzynarodowymi w dużym stopniu ogranicza suwerenność walutową (brak realnego wpływu państwa na wartość waluty, co w kolejności prowadzi do ograniczenia suwerenności gospodarczej).
W dobie dominacji modelu gospodarki zachodniej należy spodziewać się dalszego ograniczania suwerenności poszczególnych państw. Na obecnym poziomie rozwoju społeczno-gospodarczego brak jest wystarczająco silnych tendencji wzmacniających suwerenność. Żyjemy w czasach kształtowania się państwa postsuwerennego, w którym suwerenność rozmywa się na dużą liczbę mniejszych lub większych ośrodków decyzyjnych. Rządy poszczególnych krajów przestały być suwerenem w pełni tego słowa znaczeniu, przekazują coraz więcej kompetencji na poziom międzynarodowy, otrzymując w zamian z jednej strony chaos i niepewność gospodarczą, natomiast z drugiej - stabilizację warunków politycznych.
Stanisław Sala
Jest to druga część artykułu dr. Stanisława Sali, zamieszczonego na portalu Geopolityka.net pod adresem:
http://geopolityka.net/wplyw-procesow-globalizacji-na-suwerennosc-panstwa/
Pierwszą część opublikowaliśmy w numerze 2/14 - Globalizacja a suwerenność (1)
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 652
W różnych epokach historycznych i w różnych miejscach na Ziemi występuje odwieczna tęsknota za sprawnym przywództwem politycznym, które potrafi sprostać niespodziewanym wyzwaniom i niebezpiecznym zagrożeniom ludzkości. Zrozumienie reguł gry „polityki siły”, czy też jak nazywa ją prezydent Francji Emmanuel Macron – „gramatyki potęgi”, stawia przed wszystkimi władcami to samo zadanie – zapewnienie godnego przetrwania, ochronę całości i tożsamości wielkich ludzkich zbiorowości, zorganizowanych w państwa.
W ostatnich stuleciach utrwaliło się przekonanie, że w państwach zachodnich wynaleziono najlepsze wzory politycznych rządów, z gospodarką rynkową i demokracją liberalną. Niezależnie od kosztów społecznych dochodzenia do realizacji sztandarowych postulatów równości i wolności, zachodnim demokracjom udało się zapewnić obywatelom minimum równego poszanowania praw jednostkowych i grupowych. Zwłaszcza praw wyborczych i praworządności. Przez lata żywiono na Zachodzie nadzieje, że tzw. Reszta Świata podąży tym samym tropem.
W dobie rosnących dysproporcji rozwojowych i negatywnych skutków globalizacji okazało się, że rozwój społeczeństw nie ma charakteru linearnego (świat nie zmierza w stronę „końca historii” równoznacznego z zapanowaniem na całej planecie wartości liberalnych), a jedno z największych państw świata – Chiny – zamiast przejmować wzory zachodnie, dokonało ku zaskoczeniu tegoż Zachodu fascynującej adaptacji dotychczasowej dyktatury politycznej do warunków państwowego kapitalizmu.
Z kolei Rosja, wychodząc z radzieckiego totalitaryzmu, przeistoczyła się w hybrydalny ustrój kapitalistycznej „demokratury”, co bliższe jest jej tradycji rządów autorytarnych, ocenianych przez samych Rosjan jako najbardziej skuteczne.
Jednocześnie pośród państw zachodnich obserwuje się podupadanie demokratycznych instytucji i kryzys pluralnej kultury politycznej oraz przejmowanie państwa przez potężne grupy interesu, które je zawłaszczają. Następuje zużycie dotychczasowych reżimów demokratycznych, zarówno w ich wymiarze instytucjonalnym, jak i funkcjonalnym. W oczekiwaniu na przywrócenie stabilności systemowej – tak wewnątrz państw, jak i w stosunkach międzynarodowych – społeczeństwa są gotowe zgodzić się na rządy mniej demokratyczne, ale bardziej skuteczne w zapewnianiu bezpieczeństwa i gwarantowaniu godziwego poziomu życia.
Populistyczny nacjonalizm, którego jaskrawym przejawem był wybór Donalda Trumpa na prezydenta Ameryki, oznacza – jak uczy doświadczenie jego kadencji – dalszy regres. Od dawna było wiadomo, że populistyczni i nacjonalistyczni przywódcy potrafią wykorzystywać legitymację wyborczą do umacniania swojej władzy osobistej i otaczania się kręgiem lojalnych oligarchów. Nie lubią niezależnych instytucji i starają się podważyć mechanizmy kontroli i równowagi, poprzez upolitycznianie sądów, mediów i służby cywilnej. Wbrew pozorom, wielu polityków zachodnich postępuje podobnie, jak autokraci z innych obszarów geopolitycznych, naruszając standardy „dobrego rządzenia” i powołując się przy tym na służbę wobec własnego patriotycznego elektoratu.
Karykatura demokracji
Niezależnie od retoryki, w systemie zachodnim występuje coraz większa tolerancja wobec polityków o ciągotach autorytarnych. Turcja od dawna, ale Węgry czy Polska całkiem od niedawna znajdują zrozumienie i poparcie dla quasi-dyktatorskich praktyk rządzenia. Okazuje się, że ważniejsze są interesy geopolityczne niż poszanowanie demokratycznych standardów. Jeśli politycy znajdują poparcie w często zmanipulowanych wyborach, to paradoksalnie mają prawo budować coś, co jest samo w sobie sprzecznością – „demokrację nieliberalną”.
W ten sposób wspaniałe „wynalazki” ustrojowe Zachodu przybierają postać karykaturalną. „Demokratyczna recesja” czy też „globalny odwrót od demokracji” są nie tylko dowodem kryzysu zachodniego modelu cywilizacyjnego, ale także wyrazem narastającej, świadomej i asertywnej opozycyjności tzw. Reszty Świata wobec praktyk narzucanych przez Zachód. Hegemoniczne metody uzależniania i podporządkowania słabszych oraz bezwzględna eksploatacja zasobów planety ich kosztem powodują odruch obronny. Gdy zjawisko to miało charakter jednostkowy, potęgi zachodnie dawały sobie z nim radę. Obecnie jednak następuje konsolidacja i współdziałanie państw, uchodzących jeszcze do niedawna za „pariasów” systemu międzynarodowego. Zachodowi coraz trudniej przychodzi lekceważenie takiej opozycji.
Przodują w tym procesie Chiny, ale także Rosja, Indie, Brazylia, Turcja i inne chcą wnieść swój istotny wkład do przebudowy dotychczasowego porządku. Sprzyja temu zmieniający się stosunek sił między potęgami Zachodu, zwłaszcza USA a Chinami i całą resztą. Państwa cierpiące na różne kompleksy wobec Zachodu są gotowe podjąć wysiłek zmobilizowania wszelkich środków, aby przywrócić kolektywne formy zarządzania systemem międzynarodowym, przestrzegać reguł gry opartych na równoważeniu sił, a nie ich jednostronnej przewadze.
Miało być lepiej, jest gorzej
Amerykański politolog Francis Fukuyama wiąże te symptomy z problemem thymos, czyli pragnieniem uznania godności, pragnieniem bycia szanowanym na równi z innymi (Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie, Poznań 2019). Przejawia się to we wzroście rozmaitych ruchów godnościowych, wykorzystujących renesans nacjonalizmów, potrzebę zredefiniowania swojej tożsamości, obronę dorobku cywilizacyjnego, religii i kultury.
Mamy więc do czynienia w stosunkach międzynarodowych z osobliwą reakcją na wielowiekowe wywyższanie się Zachodu i podkreślanie jego wyjątkowości. Na interesy geopolityczne i geoekonomiczne nowych potęg nakłada się żądza powetowania wiekowych upokorzeń i pragnienie satysfakcji odwetu.
Zjawisko to może występować jednak na różnych wektorach polityki międzynarodowej. Przecież nie bez udziału Zachodu organizowano liczne „zrywy wolnościowe”, potocznie nazywane „kolorowymi rewolucjami”, które były skierowane przeciwko Rosji w przestrzeni poradzieckiej, albo miejscowym klanom na Bliskim i Środkowym Wschodzie („arabska wiosna” w Tunezji, Libii, Syrii, Egipcie, Jemenie i in.).
Obecnie najbardziej spektakularnym wydarzeniem jest wojna „godnościowa” Ukrainy, odpierającej agresję rosyjską. W tym sformułowaniu kryje się jednak pewien paradoks, dlatego że zamiast „odzyskiwania poczucia własnej wartości” wielu Ukraińców stało się ofiarami największej w dziejach tego narodu katastrofy humanitarnej.
Już wydarzenia kijowskiego Majdanu (Placu Niepodległości) z okresu od końca listopada 2013 roku do końca lutego 2014 roku uznano za „rewolucyjny” i „godnościowy” sprzeciw części ukraińskiego społeczeństwa wobec decyzji legalnego prezydenta o niepodpisaniu umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z Unią Europejską. Dla protestujących obywateli tego państwa wiązało się to z ograniczeniami swobodnego decydowania o swoim losie, w tym o afiliacjach międzynarodowych państwa. Wielu upatrywało przyczyn takiego obrotu spraw w presji ze strony rosyjskiej.
Nie wnikając w tym miejscu w bezsporne zaangażowanie państw zachodnich, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, w ukraińską transformację, począwszy od „pomarańczowej rewolucji” 2004 roku, należy podkreślić, że „polityka godnościowa” kolejnych rządów Ukrainy doprowadziła do uwikłania się w konflikt z największym sąsiadem, postulującym ułożenie się na warunkach „specjalnych”. Przywiodła też państwo ukraińskie i jego gospodarkę na skraj przepaści, a inwestycje w zbrojenia i modernizację armii kierowały energię nie w stronę dobrobytu obywateli, lecz w stronę wojny.
Władze ukraińskie z odrazą odniosły się do znanego z historii efektu buforowości, który dotyczył roli „znoszenia” wpływów wrogich sobie imperiów, w celu redukcji ryzyka bezpośredniego starcia między nimi. Ukraina w kształcie poradzieckim spełniała pod wieloma względami warunki państwa buforowego między Rosją a Zachodem. Wspominał o tym wielokrotnie nestor realistów amerykańskich Henry Kissinger, nawołując już w 2014 roku do jej neutralizacji.
Ze względu na transcywilizacyjny charakter geopolityki ukraińskiej, wielość rozmaitych wpływów (co wyraża się w mieszaninie językowej, kulturowej, etnicznej i wyznaniowej) oraz niezdolność do utworzenia silnej, jednolitej państwowości, Ukraina mogła nie tylko rozgraniczyć rywalizujące ze sobą mocarstwa. Mogła także sprzyjać transmisji kulturowej, budowie szlaków transportowych i komunikacyjnych, a przede wszystkim zarabiać na budowaniu „pomostów”, stabilizowaniu pokoju i utrzymaniu status quo. Za namową zachodnich mentorów rządzący Ukrainą zrezygnowali jednak z poszukiwania modus vivendi z Rosją. Postawiono na starcie interesów i sił (od czasu aneksji Krymu przez Rosję i wybuchu krwawego konfliktu zbrojnego na wschodzie państwa), co skończyło się wybuchem regularnej wojny. Ukraina jest jej tragiczną ofiarą, mimo szerokiej pomocy i wsparcia Zachodu.
Skutki wojny na Ukrainie są trudne do przewidzenia. Jedno jest pewne, że identyfikacja narodowa Ukraińców od tej pory będzie opierać się na polityce resentymentu, rewanżu i zemsty. Już tylko z tego powodu Ukraina stanie się na długie lata zarzewiem endemicznego konfliktu, którego nie będą w stanie rozwiązać ani sami Ukraińcy, ani ich protektorzy i poplecznicy. Polska znalazła się w tym kontekście w najtrudniejszym momencie swojej pozimnowojennej historii, skazując się na „wieczne” skonfliktowanie z Rosją i brak jakichkolwiek korzyści z asymetrycznej postawy dawcy i bezinteresownego donatora wobec Ukrainy. Obietnice o udziale w powojennej odbudowie państwa ukraińskiego mogą przynieść w istniejących uwarunkowaniach więcej rozczarowań niż korzyści.
Zlekceważona lekcja Jugosławii
Ukraina należy do niefortunnych uczestników stosunków międzynarodowych, których przywództwo zostało wykorzystane do realizacji cudzych interesów. Najważniejszym celem władz w Kijowie jest zachowanie względnej samodzielności i autonomii w stosunku do zewnętrznych protektorów i antagonistów. Państwo ukraińskie nie jest w stanie zmienić polityki innych państw, ani im się przeciwstawić. Może jednak chronić swoją autonomię decyzyjną i integralność terytorialną, starając się balansować między ograniczoną samodzielnością a całkowitym ubezwłasnowolnieniem. Istnieją poważne obawy, że uzależnienie Ukrainy ze względu na skalę udziału USA, NATO i Unii Europejskiej w działaniach wojennych, skazuje ją na długie lata subordynacji i zewnątrzsterowności.
Jednocześnie, wywołany cierpieniami i zniszczeniami wojennymi resentyment, a z drugiej strony narastający kult bohaterów wojennych (historycznych i współczesnych) uzyskały w świecie zachodnim taką rangę emocjonalną i sankcję moralną, że Ukraina, niezależnie od stanu zrujnowania swojej państwowości, zaczęła przypisywać sobie szczególną rolę obrońcy wartości Zachodu przed „moskiewską barbarią”. Patos pomieszany z groteską prowadzi do śmieszności.
Pod maską pretensji do szczególnego posłannictwa w imieniu Zachodu i heroicznej misji dziejowej Ukraińcy rozwijają radykalny nacjonalizm, który po jakimś czasie, gdy ucichną armatnie wystrzały, stanie w sprzeczności z zewnętrznym światem norm i wartości, wymagających tolerancji i poszanowania racji odmiennych. Poza tym ukraińscy oligarchowie za przyzwoleniem Zachodu „konserwują” na długie lata kleptokratyczny system rządów, daleki od demokracji, stając się zakładnikiem zobowiązań zaciągniętych w czasie wojny. Droga do odbudowy rzeczywiście niepodległej i demokratycznej Ukrainy ulega wydłużeniu ad calendas Graecas.
Głoszenie proukraińskiej narracji na arenie międzynarodowej prowadzi do dysonansów poznawczych i fałszowania wizerunków tego państwa, a zwłaszcza jego elit politycznych. Mitologizacja i symbolizacja wojennego bohaterstwa i cierpień ofiary daje ideowe podstawy dla samookreślenia narodowego i ostatecznego odseparowania się Ukraińców od Rosjan. Tyle, że jest to także niebezpieczna pułapka, związana z pojmowaniem nacjonalizmu i czystości etnosu jako zasady politycznej. Radykalizacja nastrojów antyrosyjskich może bowiem uderzyć w tę część społeczeństwa ukraińskiego, która ma mieszany charakter, choćby ze względu na posługiwanie się językiem rosyjskim. To zjawisko było zresztą już wcześniej przyczyną skonfliktowania wewnętrznego i wzrostu tendencji separatystycznych na wschodzie Ukrainy.
Stawianie takich ludzi pod pręgierzem czystości etnicznej zawsze będzie prowadzić do nieobliczalnych tragedii. Do tego dojdą oskarżenia – mniej lub bardziej zasadne - o sprzyjanie, a nawet kolaborację z wrogiem. Lekcje rozpadu Jugosławii z lat dziewięćdziesiątych ub. wieku powinny być w tym kontekście przywoływane jako przestroga i memento. Tymczasem wojnę ukraińską traktuje się jako najważniejsze wydarzenie w Europie od czasu II wojny światowej, zapominając o tragedii wojen bałkańskich. Czyżby historia znowu niczego nas nie nauczyła?
Spektakl kłamstw
Poczucie godności pociąga za sobą pragnienie uznania. W przypadku narodów budujących swoją nową tożsamość, wykuwaną na polach bitewnych, rodzi się naturalna potrzeba docenienia tego wysiłku przez innych. To łaknienie uznania wywołuje jednak niebezpieczny syndrom roszczeniowy. Odnosi się on zarówno do oczekiwań nieograniczonej pomocy materialnej i hojnego wsparcia finansowego, ale także do szczególnego traktowania obywateli Ukrainy. W przypadku Polski, altruistyczne darowizny na rzecz Ukrainy i Ukraińców zajęły miejsce racjonalnych transakcji pożyczkowych. Nikt spośród rządzących nie tłumaczy się ani z podstaw prawnych udzielania bezzwrotnej pomocy, ani z braku jakiejkolwiek kontroli i nadzoru publicznego nad zagospodarowaniem przekazywanych środków. Nie interesuje to ani polityków, ani przedstawicieli mediów. Sytuacja nadzwyczajna zwalnia rządzących z poszanowania podstawowych standardów transparentności i uczciwości.
Mamy jednak do czynienia także z niebezpieczną apologetyzacją „narodu-bohatera”, co prowadzi nie tylko do aberracji poznawczych, ale i do zwyczajnych nadużyć. Otóż w skali masowej buduje się wizerunek Ukraińców jako swoistego „narodu wybranego”, ludzi o nadzwyczajnych umiejętnościach, osiągnięciach i przymiotach. Tworzy się - przy milczącej zgodzie świata zewnętrznego -nieprawdziwą historię narodu ukraińskiego, przenosząc dzisiejsze wyobrażenia w daleką przeszłość. Takie zjawisko nazywa się modernizacją i heroizacją historii, niemającej wiele wspólnego z prawdą historyczną.
Jednocześnie dezawuuje się kulturę rosyjską na rzecz wynoszenia na piedestał kultury ukraińskiej, a twórcy z Ukrainy zajmują w trybie pozakonkursowym w wielu dziedzinach i na wielu scenach miejsca pierwszoplanowe. Stwarza to klimat manipulacji, protekcji, żądań i nadużyć. Jesteśmy świadkami doskonale wyreżyserowanego spektaklu, którego bohaterowie mamią naiwnych polityków i duże odłamy społeczeństw innych państw, aby w ten sposób uczestniczyli w tej haniebnej wojnie.
Nie godność, a zyski
Pisałem już na łamach „Myśli Polskiej” o apoteozie wojny (MP nr 29-30, 17-24.07.2022). Niestety, wiele wcześniejszych spostrzeżeń nie straciło swojej aktualności. Mamy do czynienia z rosnącą komercjalizacją wojny na Ukrainie. Wojna toczy się o honor, pokój i sprawiedliwość. Niestety, toczy się także o ogromne zyski, co potwierdzają wszystkie strony, zaangażowane bezpośrednio i pośrednio w działania wojenne, szkolenie armii, dostawy broni i zaopatrzenia.
Po zakończeniu wojny – kiedyś to przecież nastąpi – przyjdzie czas rzeczywistych bilansów i rozliczeń. Kolejne fazy po zawieszeniu działań zbrojnych przyniosą zapewne konflikty wewnętrzne o utrzymanie władzy, podział odpowiedzialności czy dramatyczne ściganie zbrodniarzy i przestępców. Doświadczenie uczy, że w tych procesach wychodzą na jaw haniebne „grzechy” każdej ze stron wojujących. Rozmyślnie kreowany przekaz medialny o barbarzyńskich najeźdźcach i rycerskich obrońcach przestaje być czarno-biały i często traci swoją wiarygodność.
Należy pamiętać, że w polityce tożsamościowej każdej ze stron występuje zjawisko relatywizacji wielu czynów, mających znamiona zbrodni. Narażanie ludności cywilnej na atak drugiej strony, odmowa ewakuacji z terenów przewidywanych walk, zastraszanie terrorem i doraźnymi wyrokami to narzędzia znane z różnych teatrów wojennych. Podczas wojny tracą moc hamulce moralne, a krzywda ludzka rozkłada się po każdej ze stron.
Katastrofy wojenne nie sprzyjają też rewizji stanowisk w odniesieniu do zbrodni historycznych. Nie chodzi o to, aby kolejny raz wypominać Ukraińcom zbrodnie z przeszłości. Ale fakt, że na tle toczącej się wojny obronnej Ukrainy i w kontekście hojnej pomocy społeczeństwa i państwa polskiego, nie doszło do pokajania się obecnych władz Ukrainy za zbrodnię wołyńską, powinien dawać do myślenia. Godność każdego narodu ma swoją cenę i nie wolno jej relatywizować ze względów koniunkturalnych, tak jak czynią to polskie środowiska polityczne i medialne. Nie wolno też kupczyć pamięcią o ofiarach zbrodni na rodakach w trudnych relacjach polsko-ukraińskich. Fundament przyjaźni budowanej na empatii i solidarności wojennej może okazać się nietrwały i runąć pod naporem reminiscencji i resentymentów kolejnych pokoleń Polaków.
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji.