Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 358
Jak narodziła się współczesna filantropia i jak zmienia świat
„Kradzież dużych rzeczy i oddawanie małych to istota miłosierdzia” – drwił francuski ekonomista Paul Lafargue, zięć Karola Marksa, w 1887 roku. Dziś, kiedy miliarderzy przekazują znaczną część swojego majątku organizacjom charytatywnym, kiedy ich fundacje stają się głównym źródłem dochodów wielu międzynarodowych organizacji pozarządowych, kiedy Jeff Bezos przeprowadza ankiety w Internecie, aby dowiedzieć się, jak najlepiej zarządzać swoimi miliardami, krytyka Lafargue’a pozostaje aktualna, ale zdecydowanie niewystarczająca do zrozumienia roli filantropii we współczesnym świecie.
W jednej z nielicznych krytycznych prac na ten temat – Financiers, Philanthropsists: Ethical Vocations and the Reproduction of Capital on Wall Street From 1970 [1] – badacz CNRS Nicolas Guillot pokazuje, jak wielki jest wpływ filantropów-miliarderów na losy społeczeństwa w świecie i jak rośnie on w miarę pomnażania się ich fortun i rozwoju globalizacji.
Pragnienie posiadaczy kapitału do „dobrych uczynków” wcale nie świadczy o poczuciu obowiązku czy miłosierdziu jednostek, lecz wręcz przeciwnie, jest istotnym elementem strategii reprodukcji kapitału, która znajduje swoje uzasadnienie w filantropii.
***
Nowoczesna filantropia rozpoczęła się w XIX wieku za sprawą wielkich magnatów przemysłowych: Andrew Carnegie, Johna Rockefellera, Andrew Mellona, Henry’ego Forda i innych baronów rozbójników, którzy po staremu dobrze zarabiali - kradnąc. Ich kolosalne fortuny zostały zgromadzone dzięki bezprecedensowemu wyzyskowi nowego miejskiego proletariatu i bezwzględnej konkurencji gospodarczej. W obliczu oporu społecznego, krwawych powstań robotniczych lat 1880-1890 i narastającej krytyki, baronowie rozbójnicy postanowili sięgnąć po filantropię, która była postrzegana jako alternatywa dla socjalizmu. Jej celem było uczynienie z sektora prywatnego gwaranta sprawiedliwości społecznej z pominięciem państwa.
Kryzys finansowy 1929 r. i Nowy Ład doprowadziły do pewnego zaostrzenia prawnych i rządowych regulacji dotyczących filantropii. Ale jeszcze wcześniej, w 1912 roku, Theodore Roosevelt wysłał do „baronów rabusiów” następujące ostrzeżenie: „Żadna ilość jałmużny nie odpokutuje za zbrodnie, dzięki którym zdobyto waszą fortunę”. Jednak wraz ze śmiercią tych niegodziwych magnatów przemysłowych fundacje noszące ich nazwy uległy biurokratyzacji i stały się szanowanymi instytucjami międzynarodowymi.
Cała późniejsza „historiografia świata biznesu” miała na celu odłożenie na bok krytyki epoki „Nowego Ładu” Roosevelta i rehabilitację „baronów rabusiów”, przedstawiając ich nie jako biznesmenów z krwią na rękach, ale jako szanowanych ojców założycieli amerykańskiego kapitalizmu.
Faza intensywnej industrializacji, która w XIX w. stworzyła wielkie fortuny, ma znaczenie porównywalne z procesem finansjalizacji gospodarki, który zakończył epokę fordyzmu. Nowa faza kapitalizmu, która ustanowiła hegemonię finansowego kapitału inwestycyjnego, prowadzi do pogorszenia warunków pracy, co powoduje niepokoje społeczne i nowe formy protestu. Okres tak zwanego kapitalizmu społecznego, który rozpoczął się wraz z Nowym Ładem, kiedy władza akcjonariuszy została ograniczona, zakończył się pod koniec lat siedemdziesiątych. Rozpoczął się nowy „bunt kapitału”.
Nowego „buntu kapitału” nie można nazwać „restauracją”, zauważa Guillot, ponieważ finansjalizacja zwiastowała nadejście kolektywnego, anonimowego kapitału. Nowy kapitalizm przedkłada akcjonariuszy nad produkcję. Najbardziej uderzającym ucieleśnieniem tego nowego reżimu w jego pierwotnej fazie akumulacji jest postać „najeźdźcy”. To „najeźdźca” toruje drogę kapitalizmowi funduszy emerytalnych, na siłę ustanawiając nowe uprawnienia dla właścicieli kapitału i zasady „ładu korporacyjnego”.
Ale jeśli lata 80. to czas brutalnych zamachów stanu i przejęć rabusiów, następna dekada to czas „etycznego kapitalizmu”. W ten sposób George Soros, niegdyś złośliwy handlarz i spekulant, zamienia się w największego dobroczyńcę ludzkości. I nie jest to jedyny przykład. Wielu jego kolegów spekulantów, korporacyjnych najeźdźców i innych członków drapieżnej elity finansowej lat 80. – w ciągu dekady staje się głównymi strażnikami moralności. Podobnie jak ich poprzednicy – „baronowie rozbójnicy” końca XIX wieku…
W latach 80. filantropia staje się strategicznym narzędziem w walce pomiędzy interesami kapitałowymi i ich sojusznikami z jednej strony, a elitami przemysłowymi i tradycyjnymi interesami biznesowymi próbującymi chronić się przed „korporacyjnymi najeźdźcami” z drugiej. Pragnienie tego ostatniego, aby wybielić swoją reputację i usprawiedliwić swoje działania, znalazło sprzyjający grunt polityczny za czasów administracji Reagana. Demontując wielkie programy społeczne ery Kennedy'ego i Johnsona, administracja Reagana organizuje transfer władzy i zasobów na dużą skalę z państwa do sektora prywatnego, powierzając dużym korporacjom część odpowiedzialności społecznej poprzez „filantropię korporacyjną”, co staje się kluczowym elementem neoliberalnej polityki ograniczania roli państwa w sferze społecznej.
Dla przedsiębiorstw ma to podwójną korzyść: mogą niewielkim kosztem zyskać reputację dobrego obywatela i zwiększyć swoje uprawnienia w zakresie ustalania programów i reform politycznych. Inicjatywy filantropijne wspierające projekty obywatelskie lub edukacyjne, stowarzyszenia, instytucje publiczne, badania naukowe i procesy polityczne stają się formami regulacji społecznej, które omijają interwencję rządu, zwiększając w ten sposób niezależność i suwerenność kapitału finansowego.
Filantropia stanowi doskonałą obronę przed regulacjami i nadzorem rządu, ponieważ jej podstawową funkcją jest zapobieganie kontroli prawnej poprzez zastąpienie środków legislacyjnych formami regulacji moralnych wykraczającymi poza dziedzinę prawa.
Przejmując kontrolę nad porzuconymi przez państwo programami społecznymi, ci „medycy w szarych garniturach” radykalnie zmieniają postrzeganie zarządzania procesami społecznymi, stosując do niego logikę rentowności akcjonariuszy. Znaczenie ilościowego pomiaru wyników, model „bankowości handlowej” , koncentracja na celach krótkoterminowych, podejmowanie ryzyka i idea zwrotu z inwestycji w projekty społeczne sprawiają, że współczesna filantropia staje się specyficzną formą inwestycji finansowych. Inwestycje, restrukturyzacja i zyskowna sprzedaż – tak wygląda „przedsiębiorcze podejście do filantropii”, którego najlepszym przykładem jest „wymiana projektów” George’a Sorosa. Jak mówi publicysta David Callahan: „Słońce nigdy nie zachodzi nad filantropijnym imperium George'a Sorosa i jego pieniądze nigdy się nie skończą. Pieniądze te mogą nadal wpływać na politykę publiczną za trzysta lat”.
Te liczne projekty charytatywne przyczyniają się do powstawania i promocji określonych form aktywności społecznej, grup społecznych, wiedzy naukowej i dyskursów normatywnych, często rzucających wyzwanie władzy państwowej. Kapitał finansowy wykorzystuje filantropię do przekształcenia społeczeństwa zgodnie z korzystnymi dla niego modelami.
Według Europejskiego Centrum Prawa i Sprawiedliwości ( ECLJ ) uderzającym przykładem takiej ingerencji jest „dominacja” Fundacji Społeczeństwa Otwartego w europejskich instytucjach sądowych. Jak wynika z raportu „NGOs and ECHR Judges, 2009–2019” co najmniej 12 z 46 sędziów ETPC zajmowało wcześniej kluczowe stanowiska w organizacjach Sorosa i było działaczami antypaństwowymi [2] .
Filantropi-miliarderzy stali się władcami świata w cieniu, nie wywołując niepokoju wśród opinii publicznej, uśpionej kojącą retoryką głównych mediów, które nie widzą poważnego zagrożenia dla współczesnego zjawiska filantropii na niespotykaną dotąd skalę, mówi Guillot.
Współczesna filantropia jest konsekwencją kryzysu instytucji państwowych i dodatkowo pogłębia ten kryzys, gdyż opiera się na zwolnieniu z podatku dużych fortun, co oznacza utratę dochodów państwa. I choć środki te idą na projekty i pomoc biednym, zmienia się sam charakter redystrybucji. Okazuje się, że jest to poza kontrolą państwa, a więc poza nadzorem administracyjnym i dyskusją publiczną. W istocie mówimy o przekazaniu znacznej części władzy z państwa na najbogatszych obywateli.
Ci drudzy traktują filantropię jako najważniejsze narzędzie utrzymywania i wzmacniania swoich wpływów, które nie ograniczają się do redystrybucji środków i coraz częściej rozprzestrzeniają się na inne obszary, które były monopolem państw.
Natalia Rutkiewicz
Autorka jest kandydatką nauk filozoficznych i dziennikarką. Jej książka W poszukiwaniu utraconej republiki (В поисках утраченной Республики) ukazała się nakładem Praxis w 2020 roku.
Powyższy tekst ukazał się 18.09.24 w czasopiśmie Россия в глобальной политике ( Rosja w Globalnej Polityce) - https://globalaffairs.ru/articles/blagodeteli-rutkevich/#
Przypisy:
[1] Guilhot N. Financiers, filanthropes: Vocations éthiques et reproduction du capital a Wall Street depuis 1970 // Raisons d'agir . 2004.
[2] Un rapport pointe à nouveau le manque d'indépendance de la CEDH // Le Figaro . 20.04.2023.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 367
Żaden polski polityk ani znawca realiów międzynarodowych nie był i nie jest dotąd w stanie wytłumaczyć społeczeństwu, poza krzykliwą retoryką „zaklęć” i „świętych” dogmatów, jaki jest rzeczywisty cel polskiej polityki wobec Ukrainy. Upieranie się przy negowaniu Rosji, nakładanie na nią kolejnych sankcji z jednoczesnym zbrojeniem Ukrainy i pompowaniem w nią pieniędzy dla podtrzymania rządów Wołodymyra Zełenskiego, okazało się drogą donikąd. To, że Rosja „musi” przegrać, nie może być celem, jest co najwyżej upartym postulatem, „pobożnym życzeniem”, naiwnym oczekiwaniem, nieliczącym się z realiami, własną niemocą i własnym interesem. Świadczy raczej o jakimś opętaniu psychozą, która nie poddaje się racjonalnej analizie.
Na tle „trzeźwiejącego” społeczeństwa można pokusić się o projekcję, że wybory prezydenckie w 2025 roku wygra w Polsce ten kandydat, który przestanie opowiadać głupstwa o „naszej wojnie”, o tym, że Ukraińcy walczą o „naszą wolność” i o tym, że „samozwańcza adwokatura” na rzecz integrowania z Europą ukraińskich „Dzikich Pól”, z kleptokratycznym reżimem i oligarchiczną własnością, jest jakąś szczególną misją kolejnych polskich rządów. Kandydaci nieumiejący odpowiedzieć na pytania, jak ukrócić ukraińskie rozpasanie w różnych miastach Polski (krakowski Rynek Główny stał się tego symbolem), niezależnie od tego, z jakiego skrzydła POPiS pochodzą, poniosą sromotną klęskę. Ludzie bowiem są zmęczeni tą „żywiołową gościnnością” i utrapieniami ze strony niepożądanych przybyszów.
Trwający od ponad dwóch lat zamęt pojęciowy o „naszej wojnie” pokazuje, jak łatwo można było zmanipulować opinię społeczną, aby dzięki stosunkowo prostemu zabiegowi retorycznemu zdobyć poparcie dla potężnego zaangażowania po stronie ukraińskiej oligarchii. Faktycznie jednak Polacy wraz narodem ukraińskim stali się ofiarami cynicznej gry Zachodu. Posługiwanie się tandetnymi sloganami, iż jesteśmy „sługami narodu ukraińskiego” było dowodem infantylizmu politycznego, ale i gorliwości neofitów, którzy zostali wyznaczeni do roli „awangardy” w podsycaniu tego konfliktu. Nastaje czas, aby wyraźnie zrewidować tę szkodliwą politykę.
Neokolonializm zwany godnością
W tzw. establishmencie politycznym i kręgach analitycznych wszyscy jak jeden mąż głoszą, że chodzi o obronę integralności terytorialnej Ukrainy i jej suwerenności. Te przymioty jednak Ukraina traciła już od tzw. pomarańczowej rewolucji 2004 roku. Dyplomacja polska nie była obojętna w tych procesach, wspierając tzw. westernizację sąsiada. Aneksja Krymu przez Rosję oraz wybuch separatyzmów na wschodzie były wynikiem kolejnej „dziwacznej rewolucji”, którą nazwano „rewolucją godności”, choć z rzeczywistą godnością narodu ukraińskiego ani wtedy, w 2014 roku, ani tym bardziej obecnie nie miała i nie ma nic wspólnego. Było to raczej upokarzanie Ukraińców poprzez kolonialną grabież ich surowców, czaroziemów i wolności. W procesach tych brała udział miejscowa, posowiecka, ale i międzynarodowa oligarchia, wielkie korporacje i rządy, ale to temat tabu. Na sam termin „oligarchów” nałożono embargo, choć przecież wiadomo, że to oni zdecydują o kształcie ustrojowym Ukrainy na kolejne dziesięciolecia. To własność decyduje o wolnościach, a nie odwrotnie. W Polsce praktycznie ten temat nie występuje w żadnej postaci w dyskursie politycznym.
Największy problem polskiej polityki wschodniej (jeśli jest jeszcze uzasadnione użycie tego terminu) polega na tym, że w okresie III RP nie wypracowano spójnej doktryny, która zawierałaby własne, zgodne z interesem narodowym założenia metodologiczne postępowania wobec kolejnych ekip w Kijowie. Ogłoszone w czasie rządów Hanny Suchockiej „strategiczne partnerstwo” było nonszalancką i propagandową tromtadracją, bez przygotowania i przemyślenia. Przede wszystkim potrzebna była wtedy zgodna z realizmem politycznym wykładnia głębokich uwarunkowań wzajemnych relacji – od geopolityki począwszy, poprzez geohistorię i geokulturę, na geoekonomii i mispercepcji kończąc. Pojęcia te dla wielu brzmią dość abstrakcyjnie, ale chodziło przede wszystkim o rozpoznanie tego, w jakim układzie sił znalazły się oba państwa, jaki ciężar historii dźwigają na swoich barkach, łącznie z pretensjami, uprzedzeniami i poczuciem krzywd, jak podzieleni są ludzie pod względem nawyków kulturowych, obyczajów i konfesji, wreszcie jakimi potencjałami dysponują państwa, aby zacząć myśleć w kategoriach regionalnej wspólnoty interesów.
Do dzisiaj oficjalnie żaden polityk po stronie polskiej (co innego słychać po stronie ukraińskiej) nie jest w stanie przyznać, że pod względem stosunku sił Ukraina może w przyszłości wyrosnąć nie tylko na konkurenta w regionie Europy Wschodniej, ale regionalnego rywala Polski w procesach integracyjnych w Europie. Dotychczasowi sojusznicy Polski na Zachodzie, w tym przede wszystkim Niemcy, dołożą wszelkich starań, aby Ukrainę wywindować na lidera regionu, co wynika z ich wizji Mitteleuropy i z dotychczasowego zaangażowania. Ba, sami rządzący Polską w ramach POPiS nalegają na szybkie przyjęcie Ukrainy do struktur integracyjnych Zachodu – Unii Europejskiej i NATO – aby ewidentnie pogorszyć swoją sytuację, jeśli spojrzy się choćby na konkurencyjność rynku rolnego, przemysł przetwórczy czy obsługę transportową.
Czy któryś z polskich polityków jest w stanie sobie wyobrazić, że im silniejsza będzie Ukraina, tym większa będzie jej tendencja do powetowania sobie krzywd historycznych i odpłacenia Polsce roszczeniami terytorialnymi i banderowskim nacjonalizmem?
Władze ukraińskie korzystają obecnie z osobliwego immunitetu i legitymizacji wynikającej ze stanu nadzwyczajnego, jakim jest wojna, oraz bezwarunkowego poparcia sił zewnętrznych. Wołodymyr Zełenski wraz z szefem gabinetu Andrijem Jermakiem dysponują nieograniczoną władzą, która jednak wisi na włosku przyzwolenia ze strony mocarstw zachodnich. To od nich zależy jakość relacji z Polską, której władze są zawiedzione brakiem wdzięczności za udzieloną pomoc w wojnie z Rosją. Ukraińcy nie wykazują jednak dobrej woli, aby „rozbroić” najtrudniejszą historyczną bombę, w postaci zezwolenia na ekshumację ofiar rzezi wołyńskiej. Obecnie jest już wiadomo, że takie akty są niebezpieczne przede wszystkim dla reżimu ukraińskiego, gdyż odsłoniłyby rozmiar zbrodni, popełnionych przez „bohaterów” spod znaków OUN i UPA.
Ze strony polskich elit politycznych jest to oczywista klęska, zapowiadająca szkodliwe skutki dla własnych interesów. Na dodatek nikt nie bierze poważnie pod uwagę i takiego wariantu, że w razie odwrócenia wektorów polityki ukraińskiej i skierowania ich z powrotem na wschód, czy choćby w stronę Chin, Polska pozostanie osamotniona, a nawet obciążona winą za niepowodzenia ukraińskie w konflikcie z Rosją.
Trzeba zjeść tę żabę
Co się tyczy następstw wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, to mamy do czynienia z zabawnym wypieraniem wcześniejszego poparcia dla dotychczasowej ekipy demokratów w administracji amerykańskiej. Choć nikt z polityków polskich tego tak nie nazywa, ale dokonał się zwrot w społeczeństwie amerykańskim od tzw. misyjnego internacjonalizmu i globalizmu w stronę zdystansowania się, protekcjonizmu i obrony własnych interesów. To znaczący sygnał, że elity liberalne w Europie, a także w Polsce muszą liczyć się z odrodzeniem tendencji antyunijnych, a nawet antyzachodnich. Rosja, mimo sankcji i prób izolowania jej w systemie międzynarodowym, wyrasta obecnie na jednego z liderów nowego ugrupowania BRICS+, kojarzonego z Globalnym Południem. Należy więc z tego powodu spodziewać głębokiej dekompozycji w stosunkach Ameryki z tzw. Resztą Świata.
Wydawało się, że po zakończeniu „zimnej wojny” między komunistycznym Wschodem a kapitalistycznym Zachodem nigdy już nie powtórzy się konfrontacja ideologiczna między państwami na taką skalę, jak po II wojnie światowej. Tymczasem na miejsce starych podziałów w XXI wieku pojawiły się międzynarodowe pęknięcia na tle biedy i bogactwa, rewizji dotychczasowych układów sił i zachowania status quo, globalizacji gospodarczej i uniwersalizacji kulturowej przeciwko nacjonalizmom i partykularyzmom, aksjologii lewicowo-liberalnej i konserwatywno-tradycjonalistycznej.
Rosja zajmuje w tych dychotomiach stanowisko opozycyjne wobec wszystkiego, co kojarzone jest z Zachodem. Z tych powodów – po podniesieniu się z zapaści lat dziewięćdziesiątych ub. wieku – zdecydowanie broni nie tylko swojego stanu posiadania, ale i aspiruje dzięki atutom surowcowo-jądrowym do zabierania ważnego głosu na temat rekonstrukcji ładu międzynarodowego. Stabilizuje, a nawet wzmacnia swoją pozycję, co po stronie zachodniej spotyka się z frontalnymi atakami.
Po „zimnej wojnie” szeroko pojęty Zachód odziedziczył w stosunku do Rosji wrogość, jako „siłę nośną” i „siłę interwencyjną”, nadającą sens działaniom zbiorowym NATO, a także Unii Europejskiej. Mimo rozmaitych deklaracji z lat dziewięćdziesiątych ub. wieku te gremia ewoluowały nie w stronę osiągnięcia z Rosją wspólnych, pożądanych celów (niepodzielne bezpieczeństwo, komplementarna gospodarka, rozbrojenie, walka z terroryzmem i ociepleniem klimatycznym), lecz przeciw jej aspiracjom powrotu do normalności i wpisaniu się we wspólnotę międzynarodową ze swoją odmiennością. Okazało się dość szybko, bo już podczas pierwszej kadencji prezydenta Władimira Putina, że dla takiej „osobnej” Rosji, myślącej w kategoriach mocarstwowych, nie ma w tej wspólnocie, dowodzonej przez Zachód, miejsca.
Przeciwnik a wróg
Wrogość jest kategorią stopniowalną i w różnych okresach mamy raczej do czynienia z jej relatywizacją niż absolutyzacją. Tylko państwa zdecydowane na wzajemne unicestwienie na drodze wojny kierują się „wrogością nienawistną”, wręcz totalną. Wrogość wyraża się w działaniach zbiorowych, skierowanych przeciw innemu państwu (państwom) i jego (ich) przywódcom. Mierzy się ją intensywnością przypisywania im negatywnych cech, odbiorem emocjonalnym zagrożeń od nich płynących, wreszcie gotowością szkodzenia oraz ofiarnością poświęceń w obronie swoich racji.
We współczesnych stosunkach międzynarodowych nikt już nie deklaruje takiej wrogości, której celem byłoby całkowite unicestwienie jakiegoś narodu czy państwa. Postęp cywilizacyjny, wyrażający się w normatywnej obronie interesów egzystencjalnych państw (zwłaszcza prawa do ich istnienia i trwania) oraz zabezpieczenia technologiczne, w postaci broni masowej zagłady i zdolności zadania ciosów odwetowych wobec potencjalnych napastników spowodowały, że wojna totalna może się rodzić jedynie w umysłach chorych osobników. Nie oznacza to, że największe potęgi nie mają gotowych scenariuszy zagłady nuklearnej. Warto na ten temat sięgnąć choćby do świeżo wydanej książki Annie Jacobsen pt. Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz (Kraków 2024).
W odniesieniu do Rosji nie brakuje takich fantazji, w których jej rozbicie, rozczłonkowanie czy całkowite wyeliminowanie nazywane jest „polityczną koniecznością”, dyktowaną jej „immanentnym złem”. Taki wróg zasługuje na miano „obiektywnego”, jak określano Żydów w doktrynie i praktyce hitlerowskiej. Wróg „obiektywny” ma cechy niezbywalne, tzn. nie podlega żadnej zmianie, reformie, naprawie czy nawróceniu ze względu na cechy przyrodzone, wręcz metafizyczne. To one wywołują absolutyzację wrogości, zakładającą zastosowanie ekstremalnych środków.
Wrogość wobec Rosji ma być bezwarunkowa i bezkompromisowa. A mówiąc słowami Witolda Modzelewskiego, jest „absurdalna i wręcz głupia”, gdyż zamyka drogę do jakichkolwiek ustępstw. Przypomina to zamierzchłe czasy, gdy konflikty kończyły się upokarzaniem pokonanych stron. Na to w przypadku dzisiejszej Rosji się nie zanosi. Zdobyła ona przewagę w wojnie na wyniszczenie, co z jednej strony prowokuje europejskie elity do dalszego pomagania Ukrainie, ale z drugiej przejawia się w coraz poważniejszej narracji o konieczności jak najszybszego zamrożenia konfliktu.
Z wrogości do niesuwerenności
Jak nietrudno się domyślić, całe przytoczone rozumowanie jest oparte na myśli politycznej Carla Schmitta (zob. Carl Schmitt, Teologia polityczna i inne pisma, Warszawa 2012), którego recepcja pośród elit rządzących w Polsce jest raczej rachityczna. Niemniej posługują się one w swoim myśleniu i działaniu dylematem ciągłego wyboru między wrogiem a sojusznikiem. Przy czym pojmowanie wrogości w kategoriach absolutnych i niemal metafizycznych prowadzi do szaleńczego uzależniania się od każdego protektora, nawet gdy grozi to upodleniem, utratą godności czy rezygnacją z podmiotowego traktowania. Ponadto wrogość Polaków i Polski wobec Rosji i Rosjan ma charakter pierwotny, rudymentarny, osadzony głęboko w licznych idiosynkrazjach, natomiast sojusze są wtórne, zmienne i najczęściej instrumentalne. Te ostatnie przeważnie zawodzą w czasie próby, czego Polska doświadczyła choćby w 1939 roku w obliczu napaści Niemiec hitlerowskich.
Brzmi to obrazoburczo, ale obecny sojusz polsko-amerykański jest w dużej mierze mistyfikacją, przykrywającą jednostronną zależność, zwłaszcza w dziedzinie zakupów drogiego uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Także amerykańskie bazy na terytorium Polski są podstawą fałszywej chwały, gdyż służą przede wszystkim globalnej hegemonii Ameryki, a jedynie przy okazji poprawiają samopoczucie polskich polityków. Polska – mimo propagandowych deklaracji – nie ma żadnego traktatowego zabezpieczenia, ani uprzywilejowanego statusu w relacjach z USA. Kolonialny kompleks wszystkich ugrupowań na polskiej scenie politycznej wobec elit Waszyngtonu, a także nieumiejętność emocjonalnego dystansowania się wobec bohaterów amerykańskiej polaryzacji wewnętrznej bynajmniej nie budują optymistycznej perspektywy.
Nie ma żadnych gwarancji, że w razie próby zaatakowania któregoś z 32 państw członkowskich NATO, wszystkie pozostałe udzielą napadniętemu państwu skutecznej pomocy. Przede wszystkim z art. 5 traktatu waszyngtońskiego, zawierającego opis mechanizmu casus foederis, wcale nie wynika automatyzm pomocy, a poza tym operacyjnie liczy się jedynie potencjał państw najsilniejszych – USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemiec – które zanim przystąpią do udzielania pomocy sojuszniczej, zastanowią się nad obroną własnych interesów.
Patologiczna potrzeba oddawania się pod opiekę egoistycznego mocarstwa czy nie do końca sprawdzonych pod względem skuteczności sojuszy wielostronnych jest wynikiem szczególnego zniewolenia umysłów polskich decydentów. Przyjęli oni za swoje credo oparcie się na zjednoczonej sile Zachodu, z jednoczesnym odrzuceniem indywidualnej dyplomacji. Nie wyobrażają oni siebie jako asertywnych rozmówców, perswazyjnych negocjatorów czy też kompetentnych graczy w plurilogu międzynarodowym. Uzależniają się od jednej, hegemonicznej i atlantyckiej opcji, nie rozumiejąc, że w ciągu trzech dekad transformacji ustrojowej uwarunkowania międzynarodowe protektoratu amerykańskiego uległy zmianie, a procesy integracyjne Europy zmierzają w kierunku sprzecznym z zachowaniem niezależnej substancji narodowej.
Okazuje się, że odważny pluralizm wektorowości zewnętrznej jest możliwy nawet w przypadku państw mniejszych od Polski, jakimi są Węgry, a także liczącej się w potencjale euroatlantyckim Turcji, które to państwa potrafią zabiegać o swoje zyski i korzyści na wielu azymutach. Nie tracą też reputacji, tak jak to dzieje się w przypadku Polski, która mimo „samopochwalnej” retoryki rodzimych polityków oraz komplementów amerykańskiego ambasadora, a raczej „gubernatora” czy „lorda protektora”, Marka Brzezińskiego, nie cieszy się uznaniem ani poważaniem w środowisku międzynarodowym. Osobiste sympatie Donalda Tuska w kręgu unijnych kumpli nie zastępują tego, co nazywamy statusem państwa „poważnego”, uznaniem dla jego osiągnięć i ról międzynarodowych.
Intelektualna mizeria
Wrogość wobec Rosji oślepia nie tylko decydentów, ale i całą masę akolitów władzy – mediów, ekspertów czy bezrefleksyjnych „kibiców”. Zwalnia z wysiłku myślowego, usprawiedliwia prymitywne atawizmy, a także uwiarygadnia ich przekonanie o własnym patriotyzmie. Koncentrując się na zwalczaniu niezależnych poglądów i analiz, doprowadzono w Polsce do intelektualnego paraliżu fundowane przez państwo i przez obcych ośrodki analityczne, które bezrefleksyjnie, albo z zapałem neofitów wspierały niekończącą się i bezsensowną wojnę na Ukrainie, nie zwracając uwagi na jej koszty ludzkie i materialne. Groźba wyrwania się konfliktu spod kontroli w stronę użycia broni jądrowej jest w Polsce nie tylko powszechnie lekceważona, ale obudowywana szaloną argumentacją, że Rosja nie może sobie pozwolić na jej użycie, bo przecież ma przeciwko sobie cały arsenał nuklearny NATO. Obiektywnie wojna nuklearna unicestwi wszystkich. Są jednak subiektywne granice wytrzymałości i cierpliwości, których nie wolno bagatelizować.
Podważanie racjonalności zachowań Władimira Putina świadczy o absolutnej ignorancji władz, które porażają swoim dyletantyzmem w odczytywaniu intencji mocarstw i ich logiki rywalizacyjnej. Polscy politycy nie rozumieją, czym są interesy żywotne mocarstw, na czym polega Realpolitik, równoważenie sił, reguły hierarchicznej subordynacji i prawa zwycięzców do dyktowania reguł nowego porządku. Rozlega się sporo wrzasku medialnego na temat groźby „nowego Poczdamu”. Mało komu przy tym przychodzi do głowy, że każdy nowy porządek był dyktowany przez obozy zwycięskie. Wiele wskazuje na to, że także i tym razem Rosja znajdzie się w położeniu zwycięzcy. Paradoks jednak będzie polegał na tym, że na stole negocjacji pokojowych będą te same propozycje, które Rosjanie zgłosili już w grudniu 2021 roku.
Polska argumentacja prowojenna nie zawiera żadnych dowodów na to, że wynik starcia strategicznego z Rosją okaże się korzystny. W kalkulacjach zwycięstwa bazuje się nie na twardych danych dotyczących możliwości i zasobów rosyjskich, lecz na supozycjach i wyobrażeniach o swoich nadzwyczajnych możliwościach. Celowo upowszechnia się nie wiadomo przez kogo wykoncypowaną groźbę, że Rosja zamierza zaatakować państwa NATO w najbliższych latach (2026-2030). Nikt publicznie nie pyta, skąd bierze się ta wiedza. Kto jest tą Pytią czy Kasandrą, które wiedzą lepiej od samej Rosji, co stanie się z jej polityką bezpieczeństwa? Być może chodzi jednak o stworzenie takiego przekonania, że nawet gdyby sama Rosja nie chciała dokonać agresji, to trzeba będzie ją do tego sprowokować, jak to się stało w 2022 roku. Samospełniające się przepowiednie są na rękę wszystkim podżegaczom wojennym.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 90
Każde szanujące się państwo, od wielkich potęg począwszy, stara się co jakiś czas deklarować publicznie swoje cele i interesy względem innych państw i stanowiska wobec najważniejszych problemów. Temu służą oficjalne dokumenty, obwieszczające koncepcje, doktryny oraz strategie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Nie ma przy tym jakiegoś jednego wzorca, ani też obowiązku publikowania takich stanowisk. Często przybierają one formę rozproszoną i wymagają skupienia uwagi na wielu enuncjacjach, które mają charakter sytuacyjny i doraźny.
W niektórych państwach dość typową formą są tzw. białe księgi (whitepapers), kompleksowo prezentujące stosunek danego rządu bądź organizacji do konkretnej sprawy, na przykład w przypadku brytyjskiego brexitu, czyli opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię.
Polska nie ma tradycji publikowania oficjalnych stanowisk ani w sprawach całościowych, ani w sprawach szczególnych (poza dorocznymi exposé ministra spraw zagranicznych). Być może jest to wynikiem obiektywnych uwarunkowań systemowych – braku ciągłości instytucji państwa, a także peryferyjnego usytuowania względem globalnych ośrodków siłyoraz kompleksu podrzędności. Może też wynikać z braku namysłu i zrozumienia dla znaczenia problematyki międzynarodowej, a także zwykłej niedojrzałości elit rządzących i słabości zespołów analitycznych. W bieżącej polityce często nie ma czasu na pogłębioną refleksję, są natomiast rozmaite ekscesy, wywołujące zamieszanie nie tylko wśród rządzących, ale i powszechną konfuzję wśród zwykłych ludzi.
Kolejne obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej pokazały na przykład, jak ogromny bałagan myślowy panuje wśród polskich polityków wobec Niemiec, zwłaszcza w odniesieniu do reparacji wojennych. Podobnie wizyta prezydenta Karola Nawrockiego w Stanach Zjednoczonych obnażyła nieporozumienia na tle realizacji jednej, spójnej polityki zagranicznej, zwłaszcza jej dźwigni realizacyjnych. Różne gafy i błędy interpretacyjne, choćby w odniesieniu do kompetencji władczych prezydenta, tłumaczy się ignorancją urzędniczą i wybujałymi ambicjami. Tymczasem dzieje się to na szkodę państwa i powagi jego wizerunku.
Wydaje się, że przyczyny tego stanu rzeczy tkwią przede wszystkim w braku spójnej doktryny polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, w domyśle dojrzałej myśli politycznej. Gdyby taka istniała, zmieniający się funkcjonariusze publiczni mieliby inspirujące ich diagnozy i rekomendacje dla realizacji żywotnych celów i interesów narodowych. Musieliby nauczyć się spójnej terminologii i dyscyplinującej ich wywody logiki, a także posiąść znajomość analityczną wielu problemów, zanim zaczną wypowiadać się publicznie, nie mówiąc o podejmowaniu odpowiedzialnych decyzji.
Dla dyplomatów doktryna polityki zagranicznej stanowi istotne źródło inspiracji oraz tło dla konkretnych instrukcji, jak objaśniać w komunikacji z partnerami w obrocie międzynarodowym preferencje ideowe i aksjologiczne polskiej polityki, jak definiować cele (co chcemy osiągnąć?) i tłumaczyć interesy (dlaczego nam na czymś zależy?). Rozumienie interesów egzystencjalnych, koegzystencjalnych i funkcjonalnych jest podręcznikowym wymogiem dla wtajemniczenia w arkana gry międzynarodowej. Temu powinny służyć systematyczne odprawy organizowane pod kierunkiem prezydenta i szefa dyplomacji dla kierowników polskich misji dyplomatycznych. Nie spełniają one jednak żadnej z tych funkcji, gdyż od kilku lat trwa konflikt między ośrodkami władzy na tle obsady stanowiskambasadorskich.
W polskim krajobrazie politycznym mamy do czynienia z taką sytuacją, jakby za każdym razem po wejściu nowego aktora do polityki rozpoczynano cały proces uczenia się od zera, rewidowania wszystkich dotychczasowych ustaleń i założeń oraz podważania czy dezawuowania osiągnięć poprzedników. Jeszcze gorzej jest, gdy aroganckim nuworyszom wydaje się, że niczego nie muszą się uczyć, gdyż sami wszystko wiedzą najlepiej i każdą sprawę zaczynają od nowa. Tak nie da się prowadzić konsekwentnej, a przede wszystkim skutecznej polityki międzynarodowej.
Doktrynalne założenia i reguły prowadzenia polityki zagranicznej decydują w kolejnych kadencjach parlamentarnych i prezydenckich o ciągłości koncepcyjnej i konsekwencji realizacyjnej aktywności międzynarodowej państwa. Są świadectwem dojrzałości intelektualnej elit rządzących, ich zdolności poznawczych i kreatywnych. Oprócz polityków wybieralnych na określone kadencje, uczących się rzemiosła i nabywających doświadczenia, w każdym państwie istnieje profesjonalna służba zagraniczna (aparat urzędniczy), który odpowiada nie tylko za ciągłość merytoryczną, ale także przestrzeganie procedur i rytuałów, decydujących o znajomości kultury dyplomatycznej. Stąd praktyka dyplomatyczna jest niezmiernie ważnym źródłem nabywania ogłady i praktycznej wiedzy. Decyduje o pragmatycznym sposobie realizacji zadań, niezależnie od podziałów politycznych.
Nominatów na oficjalne stanowiska wspierają profesjonalni znawcy polityki zagranicznej, a także obserwatorzy medialni. Obecnie nie ma niestety niezależnych badań, ani wartościowej publicystyki międzynarodowej, gdyż miejsce samodzielnych specjalistów zajęli usłużni akolici władzy i propagandyści. Brakuje „pasa transmisyjnego” między decydentami a opinią społeczną, której trudno zrozumieć tajniki i meandry życia międzynarodowego. Pewną rolę w zaspokajaniu potrzeb poznawczych obywateli spełniają media społecznościowe, ale nie są one w stanie zastąpić roli wyspecjalizowanych ośrodków eksperckich, doradczych i analitycznych. A te zostały opanowane przez jakąś niewytłumaczalną inercję, pasywność, a przede wszystkim ideologizację i serwilizm. Wystarczy wejść na strony internetowe polskich think tanków, aby przekonać się o mizerii publikacyjnej i żałosnym poziomie analiz.
Nasz dorobek „doktrynalny”
Doktryny polityki zagranicznej kształtują się w procesach długich debat, ucierania stanowisk, wymiany opinii i konsultacji. Bywa tak, że tworzą je liderzy polityczni, których nazwiska stanowią znak rozpoznawczy głoszonych przez nich poglądów. Często są to jedynie hasła lub slogany, które nie mają rozbudowanych form opisowych i wyjaśniających, a jednak stanowią wytyczne ważnych decyzji w polityce zagranicznej. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych wielu prezydentów dało swoje nazwiska doktrynom, które określiły stanowiska USA wobec ważnych kwestii, np. doktryna Jamesa Monroe z 1823 roku w obronie „młodszych sióstr amerykańskich” przed ingerencją państw Starego Kontynentu, czy doktryna Harry’ego Trumana z 1947 roku, związana z powstrzymywaniem wpływów sowieckich i komunistycznych.
W polskiej przestrzeni politycznej mało poglądów autorskich zasłużyło na miano doktryn. Wśród najbardziej znanych i często instrumentalizowanych przez rządzących w III RP była koncepcja redaktora i autora „Kultury” paryskiej, zwana „doktryną Giedroycia-Mieroszewskiego”, odwołująca się do upodmiotowienia relacji z Ukrainą, Litwą i Białorusią (ULB) dla zrównoważenia wpływów Rosji.
Doktryny przypisuje się podmiotom sprawczym w polityce. Są one bowiem uzasadnieniem konkretnych działań w praktyce politycznej. Tymczasem publicystyka „Kultury” miała jedynie charakter wizjonerski i profetyczny, a rządzący w Polsce traktowali ją w sposób wybiórczy i niekonsekwentny. Na przykład wezwanie do wyzwolenia się wobec Rosji z „kompleksu ofiary”, odrzucenia psychologii „przedmurza” cywilizacji zachodniej i przyjęcia przyjaznej wizji wobec Rosji jako „wschodniego odłamu cywilizacji europejskiej” nie weszły nigdy w zestaw założeń doktrynalnych polskiej polityki zagranicznej.
Spośród ministrów spraw zagranicznych III RP jedynie Krzysztof Skubiszewski zasłużył na miano twórcy spójnej doktryny, której pewne założenia pozostają aktualne do dzisiaj. Miał zresztą w swoim dorobku naukowym fundamentalne uzasadnienia racji Polski, zwłaszcza w odniesieniu do granicy polsko-niemieckiej.Sprzeciwił się determinizmowi geopolitycznemu i historycznemu, reorientując polską politykę z kierunku wschodniego na zachodni. W wyniku tych procesów Polska została umocowana w strukturach zachodnich, stając się jednak „państwem klubowym”, ograniczającym się do aktywności w dwu wspólnotach: Unii Europejskiej i NATO. Zabrakło wyobraźni, że w razie skonfliktowania z Rosją, Polska utkwi w anachronicznej funkcji „państwa frontowego” tych wspólnot, narażonego na liczne zagrożenia i kłopoty. Potwierdziły to wydarzenia ostatnich lat.
Zasługą Skubiszewskiego było niewątpliwie przywrócenie na drodze traktatowych regulacji sąsiedzkiej stabilności z państwami ościennymi. Zawarte w latach 1990-1994 traktaty utrwaliły stabilność terytorialną w regionie, nie pomogły jednak w rozwiązaniu wielu problemów, związanych choćby z wzajemną ochroną mniejszości narodowych.W wielu miejscach tych regulacji przepisy mają charakter martwy, a w przypadku Rosji i Białorusi traktaty bez wypowiedzenia praktycznie wygasły.
Doktryna Skubiszewskiego uczyniła Polskę zakładnikiem misyjności ideologicznej Zachodu, skierowanej na rozszerzanie zachodniej strefy demokracji i ekspansji zachodniego turbokapitalizmu na obszar poradziecki. Stopiło się to z tradycjami polskiego prometeizmu i rusofobii, w efekcie ograniczając możliwość logicznego wykorzystania pozycji geograficznej w realizacji ról pośredniczących w układach euroatlantyckim i euroazjatyckim. Na ołtarzu pryncypiów ideologicznych poświęcono interesy Polaków na wschodzie, zwłaszcza na Litwie, Ukrainie, Białorusi i w Rosji. Zrezygnowano z polityki poszukiwania tego, co łączy, na rzecz wykorzystania resentymentów w celu zbudowania instytucjonalnie zabetonowanego strachu przed Rosją.
W kontekście dzisiejszego skonfliktowania polskiej sceny politycznej na tle spójności koncepcyjnej i realizacyjnej polityki zagranicznej należy się Skubiszewskiemu uznanie za to, że jego myślenie podzielały niemal wszystkie ugrupowania polityczne, co pozwoliło zbudować ponadpartyjny konsensus. Odegrał on istotną rolę w konsolidacji przemian ustrojowych w Polsce. Pozwolił też umocować Polskę w procesach integracyjnych Zachodu.
Brak samodzielności
Dość szybko okazało się, że serwilistycznie nastawione wobec ośrodków decyzyjnych Zachodu elity rządzące, niezależnie od politycznej i ideowej proweniencji, są gotowe zaangażować Polskę w rozgrywki wewnętrzne między Europą i Ameryką oraz między zbiorowym Zachodem a Rosją. Polska nie umiała dokonać rozdziału interesów między wzmacnianiem procesów integracyjnych a wpadaniem w zależność od USA. Stała się nie tylko uległym klientem Ameryki, ale utraciła także swoje atuty państwa niegdyś najbardziej proeuropejskiego spośród „późnoprzychodzących” z Europy Wschodniej. Popsucie klimatu w stosunkach regionalnych Europy Środkowej ograniczyło rolę reprezentanta interesów zespołowych na forum Unii Europejskiej. Przyjęcie na siebie roli najbardziej gorliwego protektora i bezkrytycznego stronnika Ukrainy w jej wojnie z Rosją efektywnie osłabiło szanse Polski na udział w procesach przywracania pokoju i stabilizacji więzi kontynentalnych.
Narastające problemy we wspólnocie zachodniej, a także brak pola manewru w polityce zagranicznej są źródłem rozmaitych frustracji polskich elit politycznych. Z tego względu poszukują one od lat antidotum w „doktrynie IV Rzeczypospolitej”. Z jednej strony wyłonił się radykalny nurt antysystemowy, który ma charakter suwerenistyczny i nacjonalistyczny, z drugiej wolę radykalnej zmiany postuluje ruch „prawdziwie patriotyczny”, trzymający się jednak usilnie „pańskiej klamki” i rywalizujący o względy jak nie protektora amerykańskiego, to niemieckiego. W ramach tych sił, reprezentowanych przez konfederackie i PO-PiS-owskie klany, rozgrywa się obecnie walka o odbudowę patriotyczno-narodowego etosu, który nakazuje oswobodzenie polityki zagranicznej z dyktowanej przez Niemcy i USA inżynierii geopolitycznej. Czytelność podziałów wewnętrznych w ramach tych ugrupowań przedstawia jednak wiele do życzenia.
Doktryna, wbrew fałszywym interpretacjom (nie należy jej mylić z doktrynerstwem), nie narzuca dogmatyzacji czy fanatycznego przywiązania do prawd dawno zużytych. Przeciwnie, jest dynamicznie kształtującym się sposobem uzasadniania racjonalnych wyborów na arenie międzynarodowej, twórczej interpretacji obowiązujących zasad oraz dopasowywania form i sposobów prowadzenia polityki zagranicznej do zmieniających się okoliczności i wyzwań. A wyzwania wobec polskiej polityki zagranicznej wiążą się przede wszystkim z koniecznością otwarcia na nowe sposoby interpretacji zjawisk i procesów, które w ujęciu zachodnim przybrały charakter dogmatów.
Czas na mężów stanu
Z wielu obserwacji wynika, że ludzkość wkracza obecnie w erę państwowo-imperialnego i antyliberalnego wektora rozwoju, a zatem w najbliższych dekadach trzeba będzie w polityce zagranicznej umiejętnie łączyć tendencje mijającej epoki prymatu Zachodu z nowymi szansami i możliwościami zaspokajania własnych potrzeb i interesów w świecie wielobiegunowym. Trzeba będzie pożegnać się z naiwną wizją powszechnej demokratyzacji i pogodzić się z zohydzanym przez wpływowych publicystów „koncernem autokracji” (na czele z Chinami i Rosją).To on będzie decydować (czy tego chcemy, czy nie) o bardziej lub mniej optymistycznych scenariuszach rozwoju cywilizacyjnego. W nasilającej się rywalizacji potęg i bloków ekonomicznych o wpływy w różnych regionach wygrają te państwa, które potrafią generować politykę wielowektorową, by nie powiedzieć „obrotową”. Chodzi o kierowanie się pragmatyzmem, aby dzięki otwieraniu się na aktywność na wielu azymutach osiągać jak największe korzyści.
Widać wyraźnie, że w przypadku państw lokowanych pod względem rang poza statusem wielkomocarstwowym najlepszym sposobem urządzania się we współczesnym świecie jest swobodne i elastyczne podejście do afiliacji sojuszniczych. Kryzys w sojuszu atlantyckim ze względu na rewizję polityki i strategii amerykańskiej powoduje, że państwa słabsze czują się wystraszone i zdezorientowane, zwłaszcza gdy postawiły na jednostronne uzależnienia w dziedzinie gospodarki i bezpieczeństwa.
W bloku euroatlantyckim doskonale takie ryzyko zrozumiały dwa niewielkie państwa, tj. Węgry i Słowacja, których politykę się piętnuje, jakby nie miały prawa do suwerennych wyborów swoich orientacji. Tymczasem one pierwsze zrozumiały, że uleganie liberalnemu zaczadzeniu prowadzi do pułapki jednostronnych uzależnień, a zatem i zwiększonego ryzyka w razie zmiany patronażu czy kryzysu przywództwa. Jeszcze lepszy przykład stanowi Turcja, która ze względu na swoją geopolitykę, historię, potencjał i ambicje przywódcze potrafi umiejętnie manewrować między najważniejszymi graczami sceny międzynarodowej, z korzyścią dla swojego statusu i interesów. Jakoś nikt w Polsce nie atakuje Turków, że angażują się w tworzenie globalnego antyzachodniego frontu.
Nowe spojrzenie na założenia doktrynalne polityki zagranicznej państwa musi uwzględniać zmieniającą się rolę Stanów Zjednoczonych w systemie międzynarodowym. Ich dekonstrukcja strategii hegemonicznej i doktrynalna rewizja założeń dotychczasowych zobowiązań, zwłaszcza wobec sojuszników europejskich, wymaga głębokich przemyśleń i przewartościowań, a nie infantylnego upominania się o kolejne deklaracje amerykańskiego prezydenta, że nie zabierze „swoich wojskowych zabawek” znad Wisły. Te seanse ogłupiającej mistyfikacji w wykonaniu kolejnych polskich prezydentów, składających hołd „cesarzowi Ameryki”, budzą konfuzję i zażenowanie.
Pomniejszanie znaczenia drastycznych zmian strategii amerykańskiej wobec sojuszu atlantyckiego czy też orientacja na „przeczekanie Trumpa” mogą okazać się zwodnicze. Powtarzanie mantry o zapewnianiu bezpieczeństwa Polski przez coraz ściślejszy sojusz z Ameryką, zwłaszcza w dziedzinie militarnej, a także oddawanie inicjatywy na rzecz wspólnego bezpieczeństwa ośrodkom brukselskich biurokratów oznacza oddawanie odpowiedzialności za losy Polski obcym ośrodkom decyzyjnym.
Z tych powodów konieczna jest powszechna debata polityczna z udziałem wszystkich liczących się sił w społeczeństwie na temat żywotnych interesów egzystencjalnych. Być może dobrą okazją ku temu byłoby skupienie się na odważnej, choć mało realnej w obecnej sytuacji, propozycji prezydenta Nawrockiego wszczęcia prac przygotowawczych nad opracowaniem nowej konstytucji państwa polskiego. Wiele negatywnych doświadczeń związanych z dotychczasowymi regulacjami praktycznej sfery polityki zagranicznej oraz celów integracyjnych z Zachodem wymaga krytycznych przewartościowań i wprowadzenia zmian normatywnych.
We współczesnym świecie istnieje konieczność godzenia narodowych egoizmów z wartościami uniwersalnymi, interesów partykularnych z zespołowymi. Trzeba wyciągnąć wnioski z dotychczasowych przeobrażeń, na przykład sensowności podążania w stronę multikulturalizmu, i odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie są granice solidarności integracyjnej, jeśli godzi ona w interesy egzystencjalne narodu i państwa polskiego. Podobnie trzeba wyciągnąć wnioski z „cielęcego” proamerykanizmu oraz szkodliwej ukrainofilii, które doprowadziły kolejne rządy i prezydentów w ślepy zaułek. Uparte trwanie przy dotychczasowym stanowisku czyni Polskę niezdolną do zrozumienia kardynalnych zmian strukturalnych (nowego rozdania) w systemie międzynarodowym.
Idąc tropem wpływowego analityka i wizjonera indyjskiego pochodzenia, Paraga Khanny, należy przemyśleć na nowo stare dylematy geopolityczne i postawić na konektywność, tj. połączenie wysiłków na rzecz efektywnej kontroli związków gospodarczych i łańcuchów dostaw oraz otwieranie jak największej palety kanałów komunikacji. W obliczu rosnącej konkurencji transnarodowych korporacji i uzależnień w dziedzinach cyberprzestrzeni, klimatu, wyczerpywania zasobów, poszukiwań nowych źródeł energii itp., potrzeba więcej zrozumienia dla strategii kooperacyjnych i akomodacyjnych. Na razie w myśleniu polskich polityków przeważają postawy wojownicze i strategie wojenne. Szykowanie się do wojny z Rosją świadczy o irracjonalnym szaleństwie i straceńczych instynktach rządzących, choć nikt spośród świadomych obywateli Rzeczypospolitej nie daje im na to przyzwolenia.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i środtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 4614
Nie może być pokoju ani współegzystencji
między wiarą islamską a nieislamskimi
wspólnotami i instytucjami politycznymi.
Alija Izetbegović (pierwszy prezydent Bośni)
Jak to się stało, że Bałkany (a zwłaszcza niektóre regiony Bośni i Hercegowiny, Sandżaku — czyli pogranicze Serbii i Montenegro oraz Albania i Kosowo) zamieszkałe przez wyznawców islamu stały się bazą dla działań międzynarodówki dżihadystów wspomaganej finansowo przez ultra-konserwatywne kraje arabskie (głównie Arabię Saudyjską)?
Czemu przemiany demokratyczne z końca XX wieku, jakie miały miejsce w całym bloku wschodnim doprowadziły tu do stworzenia nierównowagi politycznej, kulturowej, religijnej, że możliwe stało się powstanie „czarnych dziur" (bo tak nazywa się kraje „upadłe", jakimi od lat są Somalia, Liberia, czy Afganistan, a dziś — Libia czy Irak) - tworów quasi-państwowych takich jak Bośnia czy Kosowo?
Z powodu chaosu i rozkładu struktur administracyjnych tych tworów i niemożności przeciwdziałania rozwojowi terroryzmu, przemytu na wielką skalę ludzi, broni, narkotyków itd. rośnie możliwość infiltrowania (dziś już całkiem jawnego) i importu na teren starego kontynentu ideologii islamistycznej, duchownych szerzących tę ideologię oraz ludzi związanych z międzynarodówką dżihadystów.
Państwa Zachodu podczas rozpadu Jugosławii z racji swych sympatii (i antypatii), domniemanych utylitarnych (jak się okazuje dziś — pozornych) korzyści polityczno-gospodarczych, zasad demokratycznych w wersji postmodernistycznej, wspomagając międzynarodówkę terrorystów — tak jak to czyniły podczas wojny w Afganistanie (tam w imię walki z komunizmem) — przyczyniły się do przybycia kilku tysięcy mudżahedinów na Bałkany (wielu z nich pozostało jako obywatele Bośni i zajęło się wprowadzaniem zwyczajów oraz obrzędów typowych dla fundamentalistycznych państw muzułmańskich) oraz do przeszkolenia i ćwiczenia w wojennym rzemiośle tysięcy muzułmanów urodzonych już w Europie. M.in. dotyczyło to sporej grupy terrorystów -samobójców uczestniczących w zamachu na Word Trade Center we wrześniu 2001 roku.Mudżahedini na Bałkanach, czyli gorzkie owoce flirtu
To spostrzeżenie Izraelczyka, znawcy problematyki azjatyckiej w przedmiocie spraw społecznych, religijnych, politycznych itd. (a tym samym i Bliskiego Wschodu) jest o tyle symptomatyczne co znamienne. Pewne problemy i zagrożenia można było bowiem przewidzieć w prezentowanym tu kontekście. Flirt i współpraca z fanatykami religijnymi — jak pisze cytowany Shlomo Avinieri - musiały (jak wielokrotnie to było w historii) wydać gorzkie owoce. Nawet koszt upokorzenia komunizmu (który w tym czasie i tak był ideą martwą, a ZSRR — „papierowym tygrysem") nie był wart — w perspektywie czasowej — takiej ceny, jaką dziś płaci cywilizowany świat Zachodu.
Takie postawienie problemu jest wybitnie anty-mainstreamowe: elita polityczna i dziennikarsko-publicystyczna stworzyły jednostronny, ubogi intelektualnie i wybitnie nieprawdziwy obraz konfliktów na Bałkanach podczas rozpadu Jugosławii (będącego pokłosiem upadku bipolarnego podziału świata po 1989 roku).
Mechanizmy konfliktów w Jugosławii nie miały nic z obrazu czarno-białej projekcji prezentowanej czytelnikom w Polsce i na Zachodzie przez media. Oczywiście, nikt nie zamierzał celowo wspierać powstania na terenie byłej Jugosławii enklaw dżihadu, islamizmu czy kolonii rządzonych wg praw szarijatu rodem z Arabii Saudyjskiej czy Pakistanu, z obrzędowością made in Sudan Hasana at-Turabiego, czy zwyczajami z afgańskiego interioru. Ale bezwarunkowe poparcie udzielone najbardziej skrajnym elementom bośniackiego orbis terrarum, jednoznaczne opowiedzenie się za muzułmańskim państwem w sercu Bałkanów, wydały właśnie takie owoce. Owoce, które w wielu gorzkich postaciach będzie Europa musiała konsumować, z którymi będzie się musiała zmagać, które ją będą intrygować i absorbować przez dekady (o ile nie przez wieki).
Takie tezy implikują mnóstwo niepopularnych oraz będących passe sądów (wobec obowiązującego nadal political corectness paradygmatów na temat wojen bałkańskich w końcu XX wieku), pokazują mechanizmy i konotacje sympatii (i antypatii) wobec problemu jugosłowiańskiego rozpadu.
Owe sympatie koncentrowały się na poparciu udzielonym katolickim republikom — Słowenia i Chorwacja uzyskały je od Niemiec i Watykanu w sposób jawny i sprzeczny ze wszystkimi rezolucjami międzynarodowych organizacji - oraz obarczeniu Serbii wszelkimi winami za rozwój sytuacji na Bałkanach (prawosławna republika, związana emocjonalnie, kulturowo i historycznie z Rosją).
W późniejszym terminie per analogiam uznano bośniackich muzułmanów za "ofiary serbskiego nacjonalizmu", co spowodowało ścisłą współpracę tak nieprawdopodobnych sojuszników jak: Zachód (wraz z aktywnym, nie tylko wywiadowczo-logistycznym, zaangażowaniem się w konflikty bałkańskie USA), finansowi krezusi znad Zatoki Perskiej propagujący islam w wersji wahhabickiej (czyli skrajnie purytańskiej i wrogiej jakiemukolwiek postępowi) oraz fanatycy islamistyczni opierający swe idee na teoriach fundamentalizmu religijno-politycznego (ibn-Tajmijji, Qutba czy Maududiego). To w takich warunkach mógł działać i być użytecznym jako „sponsor" oraz koordynator tych działań Osama bin Laden. Dziś znanych jest szereg dowodów oraz dokumentów (także z raportów wywiadowczych i kontrwywiadowczych) potwierdzających kilkakrotną obecność bin Ladena w Bośni, Albanii czy Kosowie.
Szermierz fanatyzmu
Znamienną osobą wokół której koncentrowała się ideologia islamizmu w Bośni jawi się bez wątpienia pierwszy prezydent tej republiki Alija Izetbegović. Sielankowy i mityczny obraz tego polityka prezentowany onegdaj w mediach nie wytrzymuje racjonalnej i obiektywnej prezentacji. Od dekad był on zaangażowany w szerzenie ideologii tworzącej szowinizm muzułmański w byłej Jugosławii (w skali świata islamskiego był to znany szermierz idei fanatyzmu religijnego, ksenofobii i nacjonalizmu).
Za to właśnie — a nie jak przedstawiały media za "walkę z komunizmem" — za szerzenie ksenofobii, nienawiści religijnej, propagowanie szarijatu jako formy organizacji państwa muzułmańskiego był w Jugosławii skazany przez tamtejszy sąd na karę długoletniego pobytu w więzieniu (przesiedział ostatecznie tylko kilka lat w odosobnieniu).
W swoich założeniach (tzw. Islamska Deklaracja) europejskiego państwa muzułmanów propagował szarijat jako podstawę prawodawstwa i obyczajów, islamizację życia publicznego, ksenofobię i nacjonalizm. W młodości Izetbegović był aktywnym członkiem organizacji Młodych Muzułmanów współdziałającej z hitlerowcami okupującymi Bałkany i chorwackimi ustaszami Ante Pavelićia (których idee były niesłychanie bliskie Młodym Muzułmanom — oczywiście z perspektywą katolickiej ortodoksji). Oto kilka próbek ideowych z Islamskiej Deklaracji Aliji Izetbegovićia. Na pytanie: "Co się stanie z Serbami w Islamskiej Republice Bośni i Hercegowinie?" autor odpowiada m.in.:
" p.1 - kary dla Serbów za popełnione przez nich zbrodnie będą orzekane wg odpowiedzialności zbiorowej;
p.2 - wszyscy Serbowie będą mieli 12-godzinny dzień pracy i ich płace będą z reguły 30 % niższe niż płace muzułmanów na tych samych stanowiskach;
p.3 - Serbowie będą mieli pierwszeństwo w czasie zwolnień zbędnych pracowników;
p.4 - Serbowie nie będą mogli wejść na teren instytucji państwowych bez specjalnych przepustek;
p. 8 - Serbowie będą równi muzułmanom, jeśli z własnej woli przyjmą wiarę muzułmanów;
p. 9 - dobry Serb to żywy i posłuszny Serb, albo martwy i nieposłuszny Serb" (Podaję za sarajewskim magazynem VOX z października 1991 — hasło w Google: „Abu al-Malij” oraz raport Y. Bodnansky’ego dla Komisji ds. Terroryzmu Kongresu USA z września 1992).
Laickie skrzydło partii rządzącej od początku państwowości bośniackiej sprzeciwiające się fundamentalizacji kraju (SDA- Stranka Demokratske) zostało przez Izetbegovićia wyeliminowane, a jej członkowie ginęli w przeważnie niewyjaśnionych okolicznościach (zrzucano odpowiedzialność za te fakty najczęściej na bośniackich Serbów).O czym nie mówiono
Służby specjalne państw zachodnich czynnie współdziałały z dżihadystami, którzy masowo przybywali do Bośni. To tu, w trakcie walk, zaczęto obcinać głowy nie-muzułmanom (o tych licznych faktach nie wspominało się wówczas w mediach), co z kolei spowodowało barbarzyńską kontrreakcję osamotnionych — formalnie i medialnie — Serbów (zamieszkałych w Bośni i w nowej Jugosławii).
Także nie wszyscy Bośniacy (islam bośniacki był niesłychanie zlaicyzowaną i zeuropeizowaną formą religii Mahometa, przez lata trwania Jugosławii stając się z jednej strony formą folkloru Sarajewa, Tuzli czy Zenicy, a z drugiej — przykładem ewolucji, jakiej podlega w warunkach wielokulturowej Europy także wiara religijna) godzili się na taki rozwój sytuacji, na obskuranckie religianctwo i dewocję rodem z konserwatywnych krajów arabskich — przykładem tego są m. in. dzieje Fikreta Abdićia. „Wolna" Bośnia będąca w zasadzie mini-Jugosławią powielała te argumenty, które legły u podstaw rozbicia tego kraju: jeśli trzy społeczności — Serbowie, Chorwaci i muzułmańscy Bośniacy nie mogli żyć we wspólnym państwie zwanym Jugosławią, to czemu musieli być obywatelami — islamskiej Bośni. Ten paradoks był ukrywany i zaciemniany przez mainstreamowe media.
Ów paradygmat mainstreamu europejskiego — multi-kulti i prawa człowieka (gwałconych rzekomo jedynie przez Serbów) — nie wytrzymuje krytyki i zarzutów o stronniczości, politycznym zapotrzebowaniu danej chwili, utylitaryzmie polityczno-gospodarczym etc., a także w świetle ujawnianych dziś, po dekadzie od zakończenia wojny o Kosowo (czyli jak na razie ostatniego konfliktu zbrojnego na Bałkanach), dokumentów i faktów.
Skutki politycznego zaślepienia
Niech klasycznym tego przejawem, swoistym memento w sprawie flirtów z wszelkiego rodzaju fanatyzmami religijnymi, będzie logistyczne wsparcie udzielane przed laty fundamentalistycznemu Hamasowi przez Izrael (za pomocą służb specjalnych) w celu osłabienia ruchu na rzecz wyzwolenia Palestyny — al-Fatahu i niezwykle popularnego w swoim czasie Jasera Arafata. Polityczna krótkowzroczność i zaślepienie nakazywały popieranie religijnych ortodoksów. Tworzenie przeciwwagi dla al-Fatahu (klasyfikowanego jako terroryści, choć z innej niźli islamiści płaszczyzny) w formie Hamasu było absolutnym ordynowaniem pacjentowi "cholery jako lekarstwa przeciwko dżumie". Związek Radziecki zresztą także kooperował w imię racji ideologiczno-politycznych (na niwie walki z kapitalizmem) z fanatykami religijnymi w regionie Bliskiego Wschodu, choć w latach 60. i 70. XX wieku problem fundamentalizmu religijnego — także w islamie — nie miał jeszcze takiego globalnego i szerokiego zasięgu jak współcześnie. Na ten temat — choć trochę w innym kontekście — pisze również znakomity izraelski znawca tematu fundamentalizmu muzułmańskiego i terroryzmu inspirowanego islamistyczną ideologią, Barry Rubin w artykule „Doktryna Obamy".
Dzisiejsze oburzenia i zdziwienie z tytułu, że w miastach Europy czy USA fanatycy islamscy obcinają głowy, podkładają bomby czy dokonują różnorodnych zamachów jest w związku z taką perspektywą przedstawioną wcześniej zupełnie niezrozumiałe. Opinia publiczna Zachodu została absolutnie zmanipulowana i otumaniona zarówno w czasie kończącym „zimną wojnę", jak i podczas rozpadu Jugosławii, kraju który mógłby być ze swoimi rozwiązaniami jakimś oporem i alternatywą dla neoliberalnego i dogmatycznego w swym „ekonomizmie" porządku w Europie.
Bałkańskie domino
W ogóle muzułmanie na Bałkanach poczuli swą moc w oparciu o zaplecze, jakie otrzymali niegdyś od NATO i UE, a przede wszystkim — w strugach petrodolarów pompowanych w ten region z Arabii Saudyjskiej i Emiratów leżących nad Zatoką Perską. I jest to pomoc przeznaczona wyraźnie dla odłamów wybitnie fundamentalistycznych, nietolerancyjnych, prezentujących ortodoksyjną odmianę islamu.
Owa moc przejawia się (na razie) w lokalnej agresji i natarczywości samozwańczych policji religijnych, obrzędach rodem z Półwyspu Arabskiego (kobiety w nikabach, półoficjalne wielożeństwo, setki nowo budowanych meczetów, fanatyczne kazania mułłów sprowadzonych z krajów arabskich, zakładane szkoły koraniczne wahhabickiej proweniencji, itd.), czy wyraźnej islamizacji klimatu polityczno-kulturowego kraju. Duch wielokulturowego Sarajewa i takiej Bośni umarł wraz z upadkiem Jugosławii. Te i inne problemy Bałkanów z okresu rozpadu Jugosławii prezentuje książka niemieckiego dziennikarza, publicysty, Juergena Elsaessera pt. „Jak dżihad przybył do Europy?”. Warto ją przeczytać, nawet w kontekście refleksji nad całokształtem zagadnień związanych z upadkiem projektu pod tytułem Jugosławia oraz tego, co wyprawia w dekadę po zwycięstwie (na Bałkanach) islamizm na starym kontynencie.
Radosław S. Czarnecki
Tekst został pierwotnie wydrukowany na portalu Racjonalista.pl
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9059
Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji.