Politologia (el)
- Autor: Radosław Czarnecki
- Odsłon: 2903
Pocałunek Machiavellego
Samuel Huntington w książce Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego (1996), opisując po rozpadzie ZSRR perypetie Kijowa z rosyjskojęzyczną ludnością półwyspu przekazanego przez Kreml Ukrainie w 1954 r. przewidywał, że „Krym może stać się drugim Górnym Karabachem lub Abchazją”.
Amerykański politolog, przewidując u zarania państwowości ukraińskiej jakąś formę jej dezintegracji czy pełzający rozpad, cytuje anonimowego generała (jeszcze) radzieckiego, który przy okazji wycofywania armii rosyjskiej z nowopowstających na gruzach radzieckiego imperium państw miał powiedzieć: „Ukraina, a raczej wschodnia jej część, wróci do nas za 5, 10 czy 20 lat. Zachodnia Ukraina może sobie iść do diabła”. A taki kadłubowy kraj przeżyć może tylko z pomocą Zachodu, skazany na jego łaskę/nie-łaskę, pełniąc rolę kolonii czy półkolonii i rezerwuaru taniej siły roboczej.
Czyż takie sarmackie, postszlacheckie, kontrreformacyjne i misyjno-mesjanistyczne (a przede wszystkim postkolonialne i postziemiańskie) rozwiązanie nie jest zakodowane w świadomości znacznej części polskich elit rządzących współcześnie nad Wisłą? Trudno tu dać jednoznaczną odpowiedź, choć wiele elementów wskazuje, że tak jest. Taki też wymiar miały ostatnimi czasy wypowiedzi enfant terrible rosyjskiej sceny publicznej, Władimira Żyrinowskiego, będące supozycją udziału Polski (także Słowacji, Węgier, Rumunii) w rozbiorze, czy segmentacji Ukrainy wespół z Rosją.
George Soros, finansista, rekin giełdowy, ale i założyciel kilkunastu fundacji promujących cywilizacyjne wartości Zachodu (a w zasadzie Ameryki) na całym świecie – przede wszystkim na obszarze postradzieckiego imperium – napisał w jednej ze swych książek (Kryzys światowego kapitalizmu), że tzw. reformy Borysa Jelcyna, ich wymiar i sposób przeprowadzenia, zakorzeniły tak głęboką niechęć, wręcz odrazę i pogardę zwykłych Rosjan (czy obywateli Federacji Rosyjskiej), do zachodniej wersji demokracji, iż niezwykle trudno będzie sterować Rosją w tym kierunku.
Zresztą doświadczenia cywilizacyjne tego kraju-kontynentu, jego historia, tradycje, skład etniczny (bogactwo kultur) ludności – o ile się je zna choć trochę – wykluczały i wykluczają w najbliższej przyszłości funkcjonowanie tego państwa formie praktykowanej obecnie w przestrzeni łacińsko-atlantyckiej. Szybkie, bezrefleksyjne wprowadzenie tam demokracji na wzór zachodni (jak chcą liczni polscy tzw. spece od Wschodu), skutkować może tylko dezintegracją kraju w każdym wymiarze: politycznym, ekonomicznym, kulturowym, religijnym – jak było za prezydentury Jelcyna. I tego boją się zwykli ludzie.
Ibi Patria, ubi bene
Gdy górnik z jednej z licznych kopalń (węgla kamiennego, rtęci, soli kamiennej i innych kopalin, z jakich słynie Donbas), mówi, że jego „drug”, mieszkający i pracujący w takiej samej kopalni w Rosji, zarabia trzy razy tyle co on (tyle, że u niego nie ma żadnej nadziei na poprawę sytuacji, Kijów daleko i to nie „jego władza”), to w Polsce takiej argumentacji media nie prezentują. Bo zaburza to jasny i wyraźny, acz doktrynalny i dogmatyczny obraz całego ukraińskiego konfliktu.
Przez 20 lat tzw. niepodległości Ukrainy związki jednoczące obywateli tego kraju można znaleźć jedynie w … futbolowej reprezentacji Ukrainy. Ale to epizody i peryferie życia publicznego. Bo – idąc za Cyceronem - ibi Patria, ubi bene. Czy Ukraińcy ze Wschodu nie mają prawa tak myśleć? Czy jest to gorszy sposób postrzegania swoich i rodzinnych spraw?
Prof. Jan Szczepański 40 lat temu napisał (w „Polityce”), że „polityka w Polsce ciągle rozgrywa sie w sferze emocji i ciągle sądzimy, że rozwój kraju zależy od patriotycznego zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności, etc. I ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje. Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wysiłkiem jest nieskuteczna, nieefektywna, zła. Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenie emocjonalne może zawsze przynieść nieprzewidywalne skutki”.
I jeszcze jeden cytat – tym razem z dorobku znamienitego znawcy Wschodu Europy, prof. Andrzeja Walickiego: „Martwi mnie uległość społeczeństwa [polskiego] wobec przemocy zbiorowości. To samo działo się w heroicznym okresie NSZZ Solidarność; wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej, totalnej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie tzw. moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z nich uprawnień”.
I to dokładnie widać w dyskursie publicznym, jaki się próbuje prowadzić w Polsce na temat Wschodu Europy - Rosji, Ukrainy, Białorusi.
Polak tego nie rozumie
Wielu ludziom w Polsce niepojętym się wydaje – z racji wspomnianej rusofobii - że ktoś może „chcieć do Rosji”, że ona ma jakąkolwiek siłę przyciągania cywilizacyjno-kulturowego. Tymczasem dla prawie 3 mln mieszkańców terytorium zwanego Ukrainą, którzy w Rosji pracują (i zasilają rodziny nad Dnieprem, Dniestrem czy Dońcem pokaźnymi sumami pieniędzy), poziom i jakość życia w Rosji są wyższe niż w innych poradzieckich republikach.
Polska rusofobia jest często podświadoma i stymulowana prostackim antykomunizmem (z jednej strony) utożsamianym z Rosją i rosyjskością en bloc, a z drugiej – wiąże się z zapleśniałymi ideami kontrreformacyjnymi: Polacy to naród wybrany, niczym plemiona żydowskie prowadzone przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej, a Polska i Polacy dla Zachodu (w sprawach Rosji i całego Wschodu Europy) to niczym Aaron (Aaron był lingwistyczno-kulturowym pomocnikiem Mojżesza, jego translatorem, tzw. prawą ręką, przewodnikiem).
Polska rusofobia to zbitka mesjanizmu, religii katolickiej i sarmatyzmu, splecionych z pogardą dla prawosławnych schizmatyków. Niestety, to mit także współczesnego Polaka i stąd jego stosunek do Wschodu (a Rosji w szczególności): paternalistyczny, pański, konkwistadorski i krucjatowy (religijnie uzasadniony kontrreformacyjnymi miazmatami, gdzie Polak = katolik, który otrzymał od Boga misję szerzenia prawdziwej wiary na Wschodzie - obojętnie czy w wersji rzymskiej, brukselskiej czy waszyngtońskiej).
To także efekt procesu, w wyniku którego wszyscy Polacy ulegli pozornemu, mentalnemu uszlachceniu, stając się herbowymi panami w kontuszach, z karabelami i reprezentującymi cnoty – niecnoty stanu szlacheckiego. Tyle tylko, że tak wyobrażeni Polacy to naród, którego nigdy nie było. (Nb. stan magnacki, czy szlachecki, do którego Polacy ochoczo się przyznają nigdy nie dostrzegał narodu, ludu zamieszkującego obszar niekiedy ponad 800 tys. km2).
Z tych względów Polakom trudno sobie uświadomić, że ludzie ze Wschodu Ukrainy mogą pragnąć „do Rosji” (w Polsce pojmowanej jako diabeł wcielony, synonim wszelkiej wszeteczności).
Bezrozumne działania
Totalnie obsobaczając dziś Prezydenta Putina, zapomina się (a przede wszystkim nad Potomakiem) jak całkiem niedawno Biały Dom i otoczenie prezydenta Busha jr. - urabiając światową opinię publiczną przy pomocy służalczych mediów, zwolenników westernizacji świata wg modelu amerykańskiego oraz kontrolowanych organizacji międzynarodowych etc.- wykorzystało w sposób cyniczny i zbrodniczy szok po 11.09.2001 w celu zaatakowania i zniszczenia Iraku w imię zachodniej demokracji.
W wyniku tych działań na Bliskim Wschodzie pogłębił się chaos, anarchia, a umierająca po atakach w Afganistanie Al-Kaida (tu: jako symbol i pieczęć dżihadu) dostała nowych sił witalnych, nowy impuls do działania. Islamistom i zwolennikom świętej wojny przeciwko Zachodowi dostarczono kolejny argument do zwarcia szeregów i werbunku zwolenników. To m.in. jest też efektem bezrozumnych, czynionych na siłę (z pozycji kolonialno-krucjatowych) prób westernizacji świata. Uczyniono kolejny krok do skompromitowania i deprecjacji praw człowieka, dając do zrozumienia po raz kolejny, że są one zbiorem nic nie znaczących pojęć, ale także maczugą, którą z racji ich uniwersalności i atrakcyjności można okładać Innego.
Nie kto inny jak prezydent USA George W. Bush powiedział przy tej okazji, że „gdzie w grę wchodzi bezpieczeństwo Ameryki, nikogo o zgodę na użycie siły pytać nie będę”. A brytyjski znawca polityki i zagadnień rosyjskich Angus Roxburgh (w książce Strongman u szczytu władzy) stwierdza, iż „bylibyśmy (tzn. Zachód - rscz) bardziej przekonywujący, gdybyśmy sami byli przykładem cnoty. Wielu Rosjan nie rozumie, dlaczego mieliby przyjmować wykłady rządu, który sam niedawno napadał na inne kraje, torturował jeńców i łamał prawa człowieka” .
Pocałunek Kirke
Z tego, co piszę i głoszę w materii toczącego się od miesięcy konfliktu na Wschodzie Europy absolutnie nie wynika, że popieram bezwarunkowo (czy opowiadam się za metodami i sposobem realizowania swych interesów) Rosję, jak chcą to widzieć moi przeciwnicy, (z których niektórzy to subtelni intelektualiści, bojownicy o demokrację, wolność i anhelicznie postrzeganą polityczną poprawność wykastrowaną z kłamstw, oszustw i makiawelizmu).
Wypowiadam się na ten temat tylko w celu przedstawienia i klarowności prawdy oraz obiektywizmu – czyli w imię tzw. wartości, które rządzący Polską od ćwierćwiecza etosowo-solidarnościowy mainstream ciągle głosi. W rzeczywistości owe wartości są zmanipulowane i permanentnie wklepywane w umysły obywateli przez irracjonalny, intencjonalny, mistyczny i religiancki przekaz medialny płynący z ust polityków, elit, celebrytów i macherów od PR-u bezrefleksyjnie międlących o wolności, demokracji, wartościach i zasadach.
Sytuacja, jaka była wczoraj wokół Krymu, a dziś wkoło południowo-wschodniej Ukrainy oraz kilka lat temu w Kosowie, gdy separowało się ono od Serbii, jest moim zdaniem analogiczna (albo – niezwykle zbliżona). We wszystkich możliwych płaszczyznach. Wcześniejszy rozpad Jugosławii i jego okoliczności, (a także podteksty mu towarzyszące), dają asumpt do takich porównań i uogólnień przez niezależnych i obiektywnych ekspertów czy znawców od geopolityki.
Czy pamiętasz czytelniku, że Krym i Kosowo były autonomicznymi republikami w ramach większych jednostek państwowych (Krym w ramach Ukrainy, Kosowo w ramach Serbii) z dość szeroką autonomią? Odebranie przez Belgrad owej autonomii w roku 1989 spowodowało dramatyczny wzrost napięcia, nacjonalizmu i agresji - po obu stronach. Trzeba dodać, iż Kosowo - jak współczesna Ukraina (i w mniejszym stopniu Krym) - to także był wtedy tygiel narodowościowy, językowy, religijny, kulturowy etc. Oprócz kosowskich Albańczyków mieszkali tam Serbowie, (dziś w gettach chronionych drutami kolczastymi i przez międzynarodowe siły zbrojne), Goranie, Żydzi, Cyganie. Niepodległe i wolne już Kosowo zostało dokładnie wyczyszczone etnicznie przez zwolenników UCK po przejęciu przez nich władzy.
Dziś groźby ujednolicenia polityki narodowościowej przez nowe władze w Kijowie (na pewno bardziej antyrosyjskie i pronacjonalistyczne niż poprzednie) stały się iskrą, która wywołała aktualnie szalejący pożar - w podświadomości wielu ludzi ze Wschodu Ukrainy - tlący się od lat. Zbiegły się tu zarówno tendencje nacjonalistyczne i antyrosyjskie nowej władzy ukraińskiej, wcześniejsze działania samej Rosji, (o których już była tu mowa), pomoc i wsparcie Zachodu, (przede wszystkim USA i …. Polski), dla tzw. euro-Majdanu (przekształconego bardzo szybko w nacjonal-Majdan). W takich przypadkach zawsze działają różne siły (co było widać podczas agonii Jugosławii) - odśrodkowe, lokalne, międzynarodowe, polityczne i gospodarcze, ambicjonalne etc. I są to siły zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne.
Co do przekształcania się euro-Majdanu w nacjonal-Majdan trzeba jasno i wyraźnie stwierdzić, że ów proces i jego efekt są jawną antynomią wartości europejskich i kultury polityczno-jurydycznej Zachodu. USA wspierały tendencje antyrosyjskie z powodów geopolitycznych, Polska – z tytułu immanentnej i zżerającej umysłowość rządzących elit rusofobii (co zawsze owocuje irracjonalizmem i brakiem chłodnej oceny sytuacji).
Bezrefleksyjne przywiązanie do idei Giedroycia i Mieroszewskiego odnośnie Ukrainy jako bufora między Polską a agresywną (od zawsze i na zawsze) Rosją kilka dekad temu, w zupełnie innej sytuacji międzynarodowej i politycznej na Starym Kontynencie (i na świecie, zalatuje intelektualną stęchlizną i irracjonalno-niewolniczym przywiązaniem do autorytetów. Ewolucja dotyczy bowiem wszystkiego, zwłaszcza kiedy sytuacja – od chwili korespondencji Mieroszewskiego z Giedroyciem – zmieniła się diametralnie i to pod każdym względem.
Radosław Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2903
Granice z punktu widzenia europejskiej, narodowo-etnocentrycznej, często postimperialnej i kulturowej wyniosłości, egoizmu i eurocentryzmu, są pojęciem ze sfery science fiction. Zmieniane były, są i będą. Tylko o tym polskie (a i europejskie) elity nie chcą wiedzieć i mówić.
Jugosławia, Związek Radziecki, Niemcy, Serbia / Kosowo, Sudan / Sudan Płd., Indonezja / Timor Wsch., Gruzja / Abchazja / Osetia Płd., Palestyna – Gaza / Zach. Brzeg Jordanu, Somalia / Puntland / Somaliland, Mali / Azawad, Mołdawia / Naddniestrze, Afganistan, Libia / Cyrenajka, Etiopia / Erytrea, Irak (strefy wyznaniowe), Syria (analogiczna sytuacja z Irakiem), Azerbejdżan / Górny Karabach, Bośnia i Hercegowina (i jej trzy części składowe) itd., itp.
Powyższa wyliczanka pokazuje nie tyle formalne rozbicie państw, co sytuację, gdzie często ów podział funkcjonuje jedynie w sposób mityczno-enigmatyczny, a uznawany jest przez tzw. społeczność międzynarodową. To często kraje egzystujące na zasadzie czarnych dziur (istniejących formalnie tylko na mapach): bezprawia, mafii, piractwa, siedziby międzynarodowego terroryzmu, przemytu ludzi, broni, narkotyków (dystrybucji i produkcji), pralni brudnych pieniędzy, etc.
Nie mówmy więc, że granice są niezmienne, gdy wszystko wokoło się niesłychanie szybko, coraz szybciej, zmienia. Media chwalą ten świat w ciągłym pośpiechu i biegu, uważając ów stan za naturalny. Ten ruch, zamęt, nieład, chaos uważane są za immanentną cechę XXI w. – tyle, że z wyłączeniem granic.
Trzeba dopiero hekatomby (np. w byłej Jugosławii czy Sudanie), aby tzw. wspólnota międzynarodowa wydała decyzje: tak - podzielcie się, zmieńcie granice, rozejdźcie się wedle kryteriów, którymi gardzimy.
Owe kryteria – religia, język, etniczność, a co za tym idzie: kultura i systemy wartości, które stanowiły w XIX i XX w. o dyspersji Europy na małe kraje (a proces ów jeszcze się nie skończył), regiony, gminy, itd. i wyznaczały granice – zostały po upadku Muru Berlińskiego uznane przez mainstream za niebyłe, niedzisiejsze, odłożone do lamusa wraz z „końcem historii” (wg Fukuyamy).
Krym i Kosowo
Tuż pod bokiem Półwyspu Krymskiego, za jego granicą (cieśnina Kercz ma 4 km szerokości, ma tam powstać most łączący Krym/Kercz z Rosją kontynentalną) znajdują się tereny etniczne krymskiej społeczności, z którymi ona identyfikuje się mentalnie i kulturowo – o języku i religii nie wspominając.
Kosowo graniczące z Albanią było również od lat narażone na infiltrację zarówno ludzi, jak i idei, pieniędzy, broni, itd. Granica przebiegająca w górach, podczas agonii Jugosławii, była bowiem „ażurowa” i niestrzeżona - tak, jak współczesna granica Rosji i Ukrainy.
Uzbrojeni ludzie przekraczający granicę rosyjsko-ukraińską są „niedobrzy” i inspirowani przez Rosję oraz rząd rosyjski, natomiast powstańcy i bojownicy UCK, dekadę temu otrzymujący wsparcie od albańskiej diaspory (zwłaszcza z Niemiec i USA), a przede wszystkim – zza granicy, od ziomków Albanii właściwej – byli trendy, godni wywyższenia i admiracji.
Warto przypomnieć, iż referendum na Krymie (16.03.14) ma taki sam wymiar jak ogłoszone i przeprowadzone jeszcze przez tzw. umiarkowanych Kosowian pod przewodnictwem Rugovy w końcu lat 90. XX w. wybory głowy państwa kosowskiego (mimo ostrego sprzeciwu i prób jego unicestwienia przez Belgrad). Wtedy z ust polskiego mainstreamu padały uzasadnienia dla secesji Kosowa, że „oto naród chce wolności i samodzielności”, a referendum i jego wynik najlepiej to pokazują.
Jeśli w Kosowie przyzwalano na taki rozwój sytuacji, to czemu Krymianom się odmawia?
A jak w świetle stwierdzeń naszego, polskiego ministra spraw zagranicznych, że „referendum na Krymie odbyło się pod lufami karabinów i dlatego nie może być uznane” ma się uznanie kolejnych wyborów (tym razem prezydenckich) w Afganistanie, odbytych podczas interwencji (vel faktycznej okupacji kraju przez siły Zachodu i trwającej tam cały czas wojny domowej) za legalne, demokratyczne i niosące krajowi postęp?
Czy terror psychiczny i naciski lokalnych społeczności albańskich nie miały miejsca podczas kosowskiego referendum? Na kpinę w tym kontekście zakrawa fakt, że wyniki afgańskich wyborów (i to nie w pełni faktyczne) znane są dopiero w ponad miesiąc po zasadniczym głosowaniu.
Oczywiście, można powiedzieć, że Kosowianie z Prisztiny i Wysokiego Deczane sami z siebie, bez żadnej pomocy i „poddzierżki” zewnętrznych sił powstali, a Krymianie są tylko i wyłącznie inspirowani przez niedobrego Putina i jego ekipę (vel – przez Rosję).
O inspiracji i „poddzierżce” zuchów z UCK przez Al-Kaidę i siły światowego dżihadu oraz islamizmu (Osama bin Laden osobiście był w Albanii 3–4 razy, przywożąc środki finansowe w ….. walizce dla mudżahedinów z UCK) polscy głosiciele wolności, demokracji i swobody dziwnie wtedy milczeli, a dziś akurat ostro krzyczą o mieszaniu się Rosji w sprawy Ukrainy.
Sprawa gwarancji granic Ukrainy przez mocarstwa nuklearne w 1992 roku przy okazji denuklearyzacji Kijowa wymaga tylko drobnego uzupełnienia. Otóż granice Jugosławii też OBWE potwierdzała, a secesji Kosowa - autonomicznego regionu w ramach Serbii, nie żadnej republiki związkowej jak Chorwacja, Bośnia, Czarnogóra, itd. (choć sam rozpad kraju – jednego z pierwszych sygnatariuszy ONZ i członka koalicji antyhitlerowskiej - był już w jakimś sensie ewenementem i niebezpiecznym przypadkiem) - w żaden sposób nie można było (i nie można po dziś dzień) uzasadnić z tego tytułu. Tak więc – ciszej nad tą trumną.
Kosowo wychodzi bokiem, a ten kij zawsze ma dwa końce. I bije nie tylko tych, których byśmy chcieli (w tych przypadkach miloszewiczowską Serbię czy putinowską Rosję). Bo – zgodnie z cytowanym wyżej Spinozą - warto pamiętać, że „dążymy do czegoś, chcemy, pragniemy, pożądamy czegoś nie dlatego, że uważamy to za dobre, lecz przeciwnie – dlatego poczytujemy to za dobre, że do tego dążymy, tego chcemy, tego pożądamy”.
Arabia Saudyjska
Arabię Saudyjską podaje się w Polsce jako pozytywny przykład łączenia tradycji i wartości Zachodu (technologii) z tradycją Orientu, czyli innej cywilizacji i kultury. Królestwo Saudów jest najbliższym sojusznikiem Zachodu (zwłaszcza USA) na Bliskim Wschodzie, wypróbowanym partnerem i strategicznym (od dekad) wspólnikiem wielu politycznych i biznesowych przedsięwzięć.
W kontekście sytuacji na Krymie i wokół Ukrainy warto przypomnieć, że ponad dwa lata temu, gdy w sąsiednim Bahrajnie (Bahrajn dla królestwa Saudów to jak Krym dla Moskwy, rządzi tam dynastia sunnicka, spokrewniona z Saudami, ale reprezentująca mniejszość społeczeństwa, bo większość, ok. ¾, to szyici) wybuchła miejscowa wersja arabskiej wiosny – wojska saudyjskie oraz oddziały paramilitarne milicji religijnych (jakich pełno w królestwie Saudyjczyków) wkroczyły do Bahrajnu, tłumiąc protesty szyitów. Zginęło wtedy ponad 200 osób, kilkaset trafiło do więzień (kilku z nich zmarło w wyniku tortur i nieludzkich warunków – protestowała tylko Human Rights Watch i Amnesty International).
I niech tylko nikt nie mówi, że to przecież nie Europa… Prawa człowieka czy wartości Zachodu (w zasadzie –oświeceniowe) są uniwersalne i dotyczyć winny – jeśli się je ma stosować – wszystkich ludzi. O ile pamiętam, nikt u nas wtedy nie protestował przeciwko interwencji saudyjskiej w sąsiednim, maleńkim emiracie i nikt nie ujmował się za ofiarami w Bahrajnie. Nikt nie nakładał też (ani nie postulował) jakichkolwiek sankcji na królestwo Saudów.
A Saudowie to megatalibowie w sferze politycznej (z tytułu petrodolarowych zasobów), w wymiarze mentalnym (to tu znajdują się dwa najświętsze miejsca dla wyznawców islamu – Mekka i Medyna – a mufti urzędujący w Mekce jest osobistością i autorytetem w świecie muzułmańskim, niczym papież dla katolików), sponsor wszelkiego islamizmu i terroryzmu islamistycznego na świecie.
Pokazywanie więc tego przykładu jako pozytywnej kompilacji wartości Zachodu z kulturą Orientu zakrawa na kpinę. Reżim saudyjski jest o wiele bardziej obmierzły i opresyjny niż Husajna czy Kadafiego (o Rosji Putina nie wspominając).
Dowodzą tego choćby formy kar (amputacja kończyn, kara śmierci poprzez ścięcie mieczem) oraz istnienie kilku formacji paramilitarnych (m.in. policji religijnej), zakaz budowy świątyń innych wyznań niż islam oraz prześladowania tych wspólnot, które kultywują nieislamskie tradycje (i to muszą być ryty wg wahhabickich zasad). Konwersje np. na chrześcijaństwo karane są śmiercią.
Czy to jest przykład pozytywnego sprzężenia wartości zachodnich z inną tradycją?
Jeszcze raz potwierdza się szlagwort wszechwładnego swego czasu w USA szefa FBI Edgara Hoovera: „To sk…, ale nasz sk….”. To określenie, jak dotąd, dobrze oddaje zasady, jakimi rządzi się polityka i geopolityka.
Jeszcze jedna uwaga w tej materii. Podstawą praw człowieka, demokracji i wolności jest m.in. stosunek do kary śmierci. Tu Europa wyprzedza zdecydowanie resztę świata. Czołówkę krajów, gdzie wykonuje się tę haniebną dla człowieczeństwa karę stanowią Chiny, Iran, Arabia Saudyjska i … USA. Przypomnieć jedynie wypada, że w Rosji od 1994 roku obowiązuje zawieszenie tej kary (sądy nie wydają wyroku pozbawienia podsądnego życia). Warto o tym mówić, aby raz jeszcze pokazać wielosektorowość świata i błędność patrzenia na wszelkie zjawiska w perspektywie zero-jedynkowej.
Ważenie śmierci
Śmierć ludzi jest zawsze dramatem, zwłaszcza w takich okolicznościach jak w czasie zajść lutowych na Majdanie. Śmierć jednego człowieka jest zawsze śmiercią całego świata. Ale znając rzetelność rodzimych funkcjonariuszy medialnych (vide Kraśko, Pałkiewicz et consortes), niezrównoważonych emocjonalnie i nawiedzonych rusofobów, trzeba mieć wielki dystans do ich przekazów, a komentarzy przede wszystkim.
Czy masowa śmierć na Majdanie jest czymś innym niż śmierć tzw. separatystów w Odessie w płomieniach budynku Centrali Związku Zawodowych? A życie berkutowców poległych na Majdanie? Czy nad ciałami bośniackich Serbów zamordowanych przez islamistyczne bojówki Nasera Orićia podczas rajdów w noc poprzedzającą Petrovdan (1993) nie trzeba pochylać się równie głęboko jak nad 8 tysiącami grobów w Srebrenicy (jest ich w rzeczywistości 3,5 tysiąca)?
Majdan dziś (i wszystko co z nim związane, zwłaszcza tragedia poprzedzająca dymisję i ucieczkę z Kijowa Janukowycza) jest jak Raczak w Kosowie w 1999 roku. Miało tam być zamordowanych przez Serbów i pochowanych kilkadziesiąt osób narodowości albańskiej. Dziś wychodzi, iż to najprawdopodobniej sama UCK pomordowanych swoich przeciwników zakopała w Raczaku, zrzucając potem (rola „cynglowanych” mediów!) winę na Serbię, która miała fatalną opinię w całym tzw. cywilizowanym świecie.
Podobnie było ze śmiercią (ok. 30 osób) członków klanu Jasharich w 1998 r.– zginęli m.in. Gomza i Adem oraz kilkoro dzieci i kobiet – bohaterów Kosowa i Albanii. Dziś wiadomo, iż wysadzali oni obiekty państwowe (m.in. ropociąg w Serbii) i atakowali urzędy serbskie. Byli więc terrorystami w świetle nomenklatury przyjętej dziś (także w świetle enuncjacji dochodzących z polskich elit, a opisujących sytuację na wschodzie Ukrainy).
Wtedy powszechne oburzenie ludzi mediów i polityków wywołał szturm spec oddziałów serbskich na plemienną siedzibę klanu Jasharich i bestialstwo funkcjonariuszy tych sił.
Obecnie prominentny polski europarlamentarzysta Jacek Saryusz-Wolski, reprezentujący formację liberalną, postępową, twierdzi publicznie, iż ukraińskie władze mają prawo użyć wszelkich możliwych sił i środków dla stłumienia irredenty na wschodzie kraju.
Gdy mówi się o takich akcjach i ofiarach wśród cywilów, warto przypomnieć atak sił FBI za pierwszej kadencji Billa Clintona na farmę w Waco (Teksas), gdzie swą siedzibę uwiła chrześcijańska sekta Branch Davidians Davida Koresha, charyzmatycznego guru i profety. Zginęło wówczas (1993) ok. 100 osób (część spaliła się, została spalona?). Czy towarzyszył temu rwetes i krytyka, że demokracja (i to autentyczna, bo amerykańska) zabija swoich obywateli? Że specjalne oddziały strzelają do ludzi, zabijając kobiety i dzieci?
Państwo to także zorganizowana przemoc społeczeństwa, jako naczelnej, najwyższej wspólnoty nad jednostką czy mniejszymi grupami.
Ukraińska czkawka
Na koniec taka refleksja: to, co dzieje się na Ukrainie, będzie odbijać się zachodniej cywilizacji czkawką długo (a w Polsce – hiperdługo). Świadczy bowiem o tym, iż w głęboko podzielonym kulturowo, religijnie, językowo, społeczeństwie, (gdzie rozejm i równowaga są niezwykle kruche i niestabilne), część może narzucić swoje racje ogółowi. Może się w tym celu posłużyć religią, tradycją i innymi wartościami, które w danym społeczeństwie są różne i antagonizują.
Nie zdziwię się więc, gdy młodzi, radykalni muzułmanie w Paryżu, Londynie, Marsylii, Antwerpii, Amsterdamie czy Kolonii - wzorem Majdanu - za jakiś czas opanują część któregoś z tych miast i będą żądać np. wprowadzenia szarii jako prawa państwowego.
Z uzasadnieniem, że wybory są nieważne, a parlament nam się nie podoba.
Przykład Majdanu będzie zaraźliwy i ta zaraza grozi nie Moskwie – jak się wielu nad Wisłą wydaje (i jak by chciało), ale przede wszystkim Zachodowi. Islamiści w Europie już są – nie tylko na Bałkanach, ale i w sercu Zachodu. Ze swoją argumentacją, ze swoim obliczem, a przede wszystkim – z jasnym przesłaniem i petrodolarami (niebagatelnym motywem w dobie kryzysu ekonomicznego i coraz powszechniejszego wykluczenia).
Pod koniec lat 80., kiedy zimna wojna dobiegała kresu, Samuel Huntington usłyszał z ust Georgija Arbatowa, doradcy ówczesnego I Sekretarza KPZR, znamienne słowa: „Robimy wam straszną krzywdę – pozbawiamy was wroga”. Huntington na kanwie tej wypowiedzi podkreśla w swoim wiekopomnym dziele, iż zdaniem wielu psychologów, zarówno jednostki jak i grupy ludzi określają własną tożsamość i definiują swój byt przede wszystkim w kategoriach walki z rzeczywistym (lub wyimaginowanym) wrogiem.
Czy jednak przy tej przy tej okazji można permanentnie mówić, opowiadać, zapewniać, pouczać Innego o tzw. prawach człowieka, zaletach naszej demokracji, a nade wszystko – prawić z poziomu wysokiego C o wolności odmienianej przez różne przypadki i ubranej w iskrzące wzniosłością slogany?
I czy taka wolność, bez pozostałych dwóch elementów nieodłącznych Oświeceniu, czyli bez braterstwa (fraternite), a przede wszystkim bez równości (egalite), zastosowana w praktyce i nie okadzana ideologicznymi i medialnymi dymami, ma jakiekolwiek znaczenie? Czy może być drogowskazem, wzorcem, ideałem?
Radosław Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2661
Klimat intelektualnej debaty, atmosferę linczu medialnego, jaką wytworzono - zarówno podczas rozpadu Jugosławii (zwłaszcza starć w Bośni i Chorwacji), jak i secesji Kosowa (obwiniając Serbów o wszelkie zbrodnie i uznając ich za sprawców tych krwawych zajść) - dziś jest także obecny w opisie wydarzeń na Ukrainie (wcześniej – na Krymie).
Oferowanie odbiorcom prostych paradygmatów, opartych najczęściej na Wańkowiczowskim chciejstwie, ignorancji i elementarnej niewiedzy z dziedzin takich jak: kulturoznawstwo, religioznawstwo i dzieje religii, historia, antropologia, etnologia itd., to prosta droga do propagandowego zamieszania, pospolitych kłamstw i politycznej głupoty.
Wszystko to – podawane przez gros polskich mediów – sprawia wrażenie, iż nastaje Armagedon, że siły ciemności mają się już, już zetrzeć z mocami dobra, że szatan realnie istnieje i przybrał postać Prezydenta Rosji (a może całej Federacji Rosyjskiej).
A świadczy to tylko o tym, iż rusofobia kwitnie i przybiera realne kształty. Utwierdza się i realizuje w praktyce.
Retoryka temu wszystkiemu towarzysząca jest jak zawsze pompatyczna, bombastyczna, a jej „tragizm” bardziej przypomina farsę i komedię. Wszystko jest podlane sosem wolności, demokracji, swobód, kulawego (bo niepełnego i skierowanego przeciwko Innemu) braterstwa, ślepego wyzwolenia (czyli przyjęcia naszej wiary).
Totalne zakłamanie
Polski mainstream nagradza tytułem „Człowiek Roku” Michaiła Chodorkowskiego, uznawanego za więźnia sumienia Władimira Putina. To jawny afront wobec osoby rosyjskiego Prezydenta. Dopuszczalny w politycznym krajobrazie pluralistycznego świata idei. Jednak drugi wymiar tej nominacji, wymiar moralno-etyczny, wyraźnie skrzeczy nieszczerością, faryzejstwem, cynizmem, intelektualną korupcją i obłudą.
Nikt nie zaprzecza – ale o tym fałszywie i zarazem wstydliwie w Warszawie się nie wspomina – że Człowiek Roku 2014 jednak jest malwersantem, do majątku doszedł w sposób nieuczciwy (jak lwia część oligarchów na terenie byłego Związku Radzieckiego), a przede wszystkim – jest oszustem podatkowym. Te fakty nie podlegają żadnej dyskusji czy negacji (dyskutować można nad standardami jurydycznymi, w jakich przebiegał jego proces oraz nad wymiarem wyroku).
Czy taka jednostka może być Człowiekiem Roku 2014? Czy stanowić winna wzór do naśladowania, mieć powód do chodzenia w glorii sławy i do admiracji? Czy jest godna peanów na swoją cześć?
***
Po ucieczce Prezydenta Wiktora Janukowycza do Rosji polskie media pokazywały jego posiadłość. Klimat wokół majątku, do jakiego on doszedł (i jego rodzina) i przepychu, jakim się otaczał stworzony przez polski mainstream był wyjątkowo pejoratywny (i słusznie). Kleptokracja, a w ogóle złodziejstwo w każdym wymiarze, to rzecz wysoce naganna. Czy zatem uznanie Chodorkowskiego za więźnia sumienia może stanowić o jakimkolwiek wyróżnieniu (nie mówiąc o tym, jakim go obdarował polski mainstream) i zacierać niemoralność defraudacji potężnych sum pieniężnych?
Ale czy kraj tolerujący tajne więzienia obcego mocarstwa na swym terytorium – gdyż prawo owego imperium, uchodzącego za krynicę tzw. praw człowieka nie pozwala nikogo więzić bez sądu, bez adwokata, a nade wszystko torturować – ma jakiekolwiek moralne i polityczne prawo, aby komukolwiek wypominać brak poszanowania tych zasad jako uniwersalnych i nadrzędnych w cywilizowanym świecie? Czy ma prawo kreować się na promotora wartości Oświecenia, Zachodu, wartości, jakimi są postęp, wolność i demokracja?
Zwłaszcza, że cała elita polityczna tego kraju – od lewicy do prawicy – jest „umoczona” w proceder umożliwiania obcemu mocarstwu dokonywania takich niecnych czynów na swoim terenie i tuszowanie tych faktów przed opinią międzynarodową. Superhipokryzja, totalne zakłamanie, megaoszustwo.
Ten kraj to Polska, zwana III RP. Użyczenie obiektów na terytorium tego kraju Amerykanom do torturowania i więzienia (bez sądu) ludzi posądzonych może i o najcięższe zbrodnie, wyklucza całą elitę tego państwa z jakichkolwiek dysput (o krytyce innych podmiotów prawa międzynarodowego nie wspominając) w przedmiocie praw człowieka, przestrzegania wolności obywatelskich, demokracji czy moralności. W tych wymiarach ten akt poddania imperium jest równoznaczny z wymiarem etycznym uczestniczenia PRL w radzieckiej inwazji na Czechosłowację (podobnie ma się rzecz z interwencją, czytaj - najazdem na Irak). Oba fakty są moralnie i etycznie nie do zaakceptowania i tak samo podlegać muszą druzgocącej krytyce z płaszczyzny prawa międzynarodowego.
Kilka pytań
Na koniec za brytyjskim publicystą Guardiana, Neilem Clarkiem*, znawcą Wschodu Europy, pragnę postawiać jeszcze kilka pytań, przywołując dylematy, jakie trawić muszą każdego inteligentnego i samodzielnie myślącego Europejczyka (www.darkmoon.me) w kontekście konfliktu na Ukrainie i jego prezentacji w mediach. (w Polsce te pytania muszą brzmieć szczególnie ostro i budzić krytycyzm wobec tzw. IV władzy).
Gdy kilka tygodni temu przejmowano budynki administracji rządowej czy samorządowej na Ukrainie – pyta Clark - było to rzeczą dobrą. Zachodni (i polscy) liderzy polityczni i komentatorzy medialni mówili, że jego sprawcy „demonstrowali za demokracją”, a amerykański rząd ostrzegł władze ukraińskie przeciwko użyciu siły wobec tych „prodemokratycznych demonstrantów”, mimo iż jak pokazywały zdjęcia, niektórzy z nich byli neonazistami, rzucali koktajlami Mołotowa (i czym popadło) w policję, rozbijali pomniki i podpalali budynki. Teraz, kilka tygodni później, mówi się, że ludzie zajmujący budynki rządowe na Ukrainie nie są „prodemokratycznymi”, a „terrorystami”, albo „bojówkarzami”.
Dlaczego przejmowanie budynków rządowych na Ukrainie było dobre w styczniu, a jest złe w kwietniu i maju? Dlaczego w styczniu nie do przyjęcia było używanie przez władze siły przeciwko demonstrantom, a dziś jest to do przyjęcia?
***
Demonstrantów antyrządowych na Ukrainie w czasie zimy odwiedziło kilku prominentnych polityków zachodnich, łącznie z amerykańskim senatorem Johnem McCainem i Victorią Nuland z Departamentu Stanu, która rozdawała tam ciastka. Ale gdy w ostatnich tygodniach odbyły się ogromne demonstracje antyrządowe w wielu krajach Europy Zachodniej, nie dostały takiego wsparcia - ani ze strony takich postaci, ani elitarnych komentatorów zachodnich mediów. Ci demonstranci nie dostali też żadnych ciastek od oficjeli z amerykańskiego Departamentu Stanu. Postrzeganie procesów społecznych w opcji zero-jedynkowej to kompromitacja polityka. Każdego.
***
Kilka tygodni temu można było obejrzeć wywiad z amerykańskim sekretarzem stanu Johnem Kerry, który powiedział: „Nie najeżdża się na inny kraj pod fałszywym pretekstem, by upomnieć się o swoje interesy”. Ale przypominam sobie, że Ameryka zrobiła to właśnie więcej niż raz w ciągu ostatnich 20 lat.
***
Czy źle zapamiętałem opinię, że „Irak ma broń masowego rażenia”? Czy w 2002 roku i na początku 2003 śniło mi się, kiedy politycy i sługusy neokonów codziennie występowali w TV, by powiedzieć nam, plebsowi, że musimy iść na wojnę z Irakiem, bo zagrażał nam śmiertelny arsenał Saddama?
Dlaczego demokratyczne głosowanie na Krymie o tym, czy dołączyć do Rosji, określa się gorszym niż brutalna, mordercza inwazja na Irak – inwazja która doprowadziła do śmierci około 1 000 000 ludzi?
***
Bardzo poważnie wyglądający zachodni politycy i „eksperci” medialni mówili nam również, że referendum krymskie było nieważne, bo odbyło się pod „okupacją militarną”. Ale oglądałem pokazywane nam wybory w Afganistanie, pod okupacją militarną, które wiodący liderzy zachodni, tacy jak szef NATO Anders Fogh Rasmussen, chwalili jako „historyczny moment dla Afganistanu” i wielki sukces „demokracji”. Dlaczego odrzucono krymskie głosowanie, a świętowano afgańskie?
***
Kłopot mam też z Syrią. Mówiło się i nadal mówi, że radykalne islamskie grupy terrorystyczne stanowią największe zagrożenie dla naszego pokoju, bezpieczeństwa i naszego „sposobu życia” na Zachodzie. A Al-Kaidę i inne takie grupy trzeba zniszczyć: że musieliśmy toczyć z nimi nieustanną „wojnę z terrorem”. Ale w Syrii nasi liderzy stanęli po stronie takich radykalnych grup w wojnie ze świeckim rządem, który respektuje prawa mniejszości religijnych, łącznie z chrześcijanami.
Kiedy bomby Al-Kaidy i ich sojuszników wybuchają w Syrii i giną niewinni ludzie, nie ma żadnego potępienia ze strony naszych liderów: ich jedyne potępienie odnosiło się do świeckiego rządu syryjskiego, który zwalcza radykalnych islamistów, a który nasi liderzy i komentatorzy elitarnych mediów rozpaczliwie chcą obalić.
***
Są jeszcze prawa gejów. Mówi się nam, że Rosja jest bardzo złym i zacofanym krajem, bo uchwaliła prawo przeciwko promowaniu homoseksualizmu wśród nieletnich. A nasi liderzy, którzy zbojkotowali Zimową Olimpiadę w Soczi z powodu tego prawa, odwiedzają kraje w Zatoce Perskiej, gdzie homoseksualistów można wsadzać do więzienia, a nawet skazywać na karę śmierci i czule obejmują ich władców, nie wspominając nawet tam o prawach gejów.
Z pewnością więzienie czy egzekucja gejów są dużo gorsze, niż prawo zakazujące promowania homoseksualizmu wśród nieletnich? Dlaczego, skoro naprawdę niepokoją ich prawa gejów, nasi liderzy atakują Rosję, a nie kraje wsadzające do więzienia czy dokonujące egzekucji gejów?
***
Artykuły w wielu dziennikach mówią nam, że węgierska ultra nacjonalistyczna partia Jobbik jest bardzo zła i że jej rosnące znaczenie jest niepokojace, mimo że nawet nie ma jej w rządzie. Ale neonaziści i ultra nacjonaliści zajmują stanowiska w nowym rządzie ukraińskim, który nasi liderzy na Zachodzie entuzjastycznie wspierają, a neonaziści i skrajna prawica odegrały kluczową rolę w obaleniu w lutym demokratycznie wybranego ukraińskiego rządu, „rewolucji” dopingowanej przez Zachód.
Dlaczego ultra nacjonaliści i grupy skrajnie prawicowe na Węgrzech są nieakceptowane, a bardzo akceptowalne na Ukrainie?
***
Mówi się nam, że Rosja jest agresywną, imperialistyczną potęgą, i że niepokój NATO to sprzeciw wobec rosyjskiego „zagrożenia”. Ale któregoś dnia spojrzałem na mapę i choć zobaczyłem wiele krajów położonych blisko Rosji (i graniczących z nią) - członków kierowanego przez Amerykę NATO (którego członkowie w ostatnich 15 latach zaatakowali i zbombardowali wiele krajów), to nie widziałem żadnych krajów leżących blisko Ameryki, które są członkami rosyjskiego sojuszu militarnego, ani żadnych rosyjskich baz wojskowych, czy rakiet ulokowanych w obcych krajach blisko Ameryki. Ale mówi się nam, że to Rosja jest „agresywna”.
Rosję, zagrożoną przez zwiększającą się liczbę baz amerykańskich i NATO, oskarża się o „agresywność”, ale jak czułaby się Ameryka, gdyby otaczały ją rosyjskie i chińskie bazy?
Fałszywa szczęśliwość, czyli kto tu jest uczciwszy?
Tytan wizerunku amerykańskiej demokracji, Abraham Lincoln, miał powiedzieć na temat istoty polityki: „Jeśli złapałeś słonia za tylną nogę, a on próbuje się wyrwać, lepiej mu na to pozwolić”. Pragmatyzm to makiawelizm czy po prostu realizm?
Ale polskie elity, wmawiając społeczeństwu po raz któryś w historii, że najważniejsze są idealistyczne, irracjonalne, podbudowane mitycznym pojmowaniem honoru i narodu tzw. wartości, znów prowadzić chcą je na manowce. A wiadomo od zawsze – nie tylko z powiedzenia Szwejka – iż zwycięzcą moralnym zawsze jest ten, komu przeciwnik przetrąci nogę…
Powie ktoś: jaki ten człowiek, prezentujący takie poglądy na węzłowy problem europejski, musi być nieszczęśliwy, jaki samotny, jak wyalienowany ze wspólnoty, ze społeczeństwa, z otoczenia. Bo gdy wszyscy w koło mówią, śpiewają, krzyczą, piszą, przekonują w tonacji innej, niźli jego myśli, niźli jego świadomość, aniżeli jego mentalność i wyznawane wartości, samotność musi doskwierać szczególnie boleśnie.
To jest chyba właśnie poczucie getta, jakiego doświadczali przez wieki Żydzi w chrześcijańskiej Europie. To jest klasyczny przykład symbolicznej przemocy zbiorowej. Zwłaszcza, kiedy w przedmiocie polityki, spraw społecznych, religijności (jako takiej), historii i jej interpretacji różnice między tą jednostką, a resztą mainstreamowo zarysowanej wspólnoty (a chyba też i resztą faktycznego, realnego społeczeństwa znad Wisły, Bugu i Odry) dzieli kolosalna przepaść.
Ale (za Aldousem Huxleyem) warto powiedzieć i zająć postawę, z której wynika iż lepiej „być nieszczęśliwym, niż pozostawać w stanie fałszywej szczęśliwości, w jakiej tu się żyje”.
I co to są w takim razie tzw. wartości, i kto jest w tym wszystkim uczciwszy?
Radosław S. Czarnecki
*http://www.darkmoon.me/2014/who-are-the-puppet-masters-by-neil-clark/
polskie tłumaczenie - http://www.geopolityka.org/komentarze/neil-clark-kto-porusza-marionetkami
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 4534
Jakość demokracji europejskich budzi coraz większe zniesmaczenie resztek nieupolitycznionych elit, a tak zwani prości ludzie z jednej strony dość powszechnie krytykują nieuczciwość, niekompetencję i degenerację elit politycznych, z drugiej jednak strony ciągle przedłużają im mandat.
Solidarność polityków stworzyła beznadziejną sytuację, w której każdy wybór jest nieistotny, bo i opcje, i kandydaci różnią się niewiele, a współpracują bardziej z rzekomymi konkurentami niż z elektoratem, który postrzegają jako łatwą do otumanienia tłuszczę.
Dziesięciolecia pokoju i poszerzającej się współpracy europejskiej obniżyły ciśnienie selekcyjne w polityce do zaniedbywalnego poziomu.
Degeneracja władz nieustannie rośnie i wielu myśli, że dłużej nie może już postępować - czy to z racji rosnącej dysfukcjonalności oraz kosztów władzy, czy z powodu społecznego odrzucenia. Pogląd ten po bliższym rozpoznaniu okazuje się raczej złudzeniem. Wewnętrzna ewolucja europejskiej demokracji może być interpretowana jako proces logiczny, naturalny oraz dość stabilny. Może postępować jeszcze bardzo długo, przynajmniej póki zewnętrzne zaburzenia są słabe i nieistotne. Naturalna konsekwencja demokracji, autokracja, jest chyba jeszcze dość odległa. /.../
Przywłaszczenie państwa
Demokratyczne państwo nie ma szczególnych zabezpieczeń chroniących przed przechwytywaniem urządzeń publicznych przez różne grupy interesu, a jest na takie przechwycenie szczególnie podatne. Powstają wskutek tego rakowate regulacje i patologiczne instytucje zabezpieczające interesy wąskich grup, a obciążające ogół. Poszczególne kawałki państwa zaczynają służyć różnym grupom interesu w sposób nieskoordynowany, nieracjonalny i zawsze kosztowny.
Polega to na tym, że jakaś grupa, na przykład kilku uczonych od astrologii, odwołując się oczywiście do dobra publicznego i żywotnych interesów państwa, przeforsowuje prawo, zgodnie z którym każdy pracownik musi mieć sporządzany corocznie horoskop, który uchroni i jego, i pracodawcę, rodzinę, i całe przecież państwo przed skutkami wypadków przy pracy, których to wypadków dzięki horoskopowi będzie można w większości uniknąć. W uzasadnieniu ustawy przedstawiana jest oczywiście skala występujących dotychczas wypadków, szacowane ich koszty społeczne oraz obiecywane korzyści wynikające powszechnego astrologicznego zabezpieczenia pracy.
Dla zagwarantowania jakości tego zabezpieczenia autorzy pomysłu proponują zwykle utworzenie nowego urzędu, który oczywiście sami obsadzą albo też wskazują istniejącą i kontrolowaną przez siebie izbę lub cech czy inną organizację, która dbać będzie o tę jakość. Instytucja ta będzie pasożytować na astrologach - pobierając od nich opłaty za prawo wykonywania zawodu, na pracownikach i pracodawcach - zmuszając ich do finansowania horoskopów i na kontrolerach państwowych - dokładając im pracy przy nowych kontrolach.
Faktyczne korzyści osiągane przez pomysłodawców, w tym wypadku opłaty astrologów za certyfikację, stanowią zazwyczaj mały procent całych kosztów społecznych, które są nie mniejsze niż sumaryczna cena sporządzanych co rok horoskopów. Tańsza dla państwa byłaby dożywotnia lub nawet dziedziczna renta dla zmyślnych autorów prawa w wysokości dwukrotnych czy nawet pięciokrotnych korzyści, jakie mogliby osiągnąć z certyfikacji - taki haracz za powstrzymanie się od inicjatywy prawodawczej. Innowatorów jest jednak wielu, a opłacanie przez państwo haraczu jest trudne do uzasadnienia, jakoś łatwiej się zgodzić na obowiązkowe szkolenia BHP, badania lekarskie, przeglądy kominiarskie, strażackie, audyty finansowe, społeczne czy ekologiczne, inspekcje, kontrole itp.
Powstawaniu i trwałości patologicznych urządzeń społecznych bardzo sprzyja zabobon profesjonalizmu, zgodnie z którym specjalista, dajmy na to - lekarz jest bardziej kompetentny i właściwy do kształtowania ustroju państwa w zakresie zdrowia niż pacjenci. No to kształtuje, tyle że mając na względzie bardziej potrzeby własne niż pacjentów, czemu i trudno się dziwić.
Mamy w konsekwencji szpitale i przychodnie dla lekarzy, szkoły dla nauczycieli, uczelnie dla uczonych, urzędy dla urzędników, drogi dla drogowców, gazety dla dziennikarzy, rolnictwo dla rolników, prawo dla prawników, rachunkowość dla księgowych, a przy okazji sejm dla posłów i rząd dla ministrów. Ustrój ten oczywiście w małym stopniu służy szeregowym specjalistom czy biurokratom, oni są tylko armią, którą elity ich zawodów prowadzą na bój z innymi elitami o wielkość kawałka państwa do podziału. Przegrani są także oni, nie tylko ich klienci. Są zresztą najczęściej nieświadomymi uczestnikami pasożytnictwa lub podlegają ogłupiającej indoktrynacji w ramach tak zwanej etyki zawodowej.
Trudno już wskazać w państwie obszary niezainfekowane. Tym bardziej trudno znaleźć centrum, które widziałoby całość i jakoś harmonizowało partykularyzmy. Całość jest widoczna, i to rzadko, w finansach publicznych, w których koszty pasożytnictwa są wprawdzie dobrze ukryte, ale suma ich skutków się w końcu ujawnia jako deficyt budżetowy. Drugi obszar, w którym objawy choroby są wyraźne, to spadek jakości życia społeczeństwa, a zwłaszcza jego zamożności, przebijający przez makijaż wskaźników statystycznych.
Pasożytnicze elity mało interesują się państwem i zazwyczaj nie dostrzegają całości jego spraw. To stwarza jakąś nadzieję na przyszłość - że zawłaszczone przez nie państwo stanie się tak kosztowne i dysfunkcjonalne, iż będzie musiało albo się otrząsnąć z pasożytów, albo zginąć, a w obliczu takiej perspektywy władza staje się zwykle głucha na argumenty tak zwanych środowisk oraz retorykę elit.
Rachunki publiczne
Państwo funkcjonuje kosztem swych obywateli, obciążając ich podatkami i różnymi obowiązkami. Państwo efektywne z niewielkich obciążeń może uzyskiwać znaczny efekt, państwo nieefektywne - odwrotnie: może pozbawiać poddanych wszystkiego nie osiągając nic. Dramatycznym przykładem niesprawności współczesnego państwa jest system podatkowy, opierający się na progresywnym podatku dochodowym, wielopoziomowym VAT i powszechnych podatkach majątkowych. Jest to system niezwykle kosztowny, gdyż wymaga wszechobecnej ewidencji wszelkich zdarzeń gospodarczych i wielu zdarzeń społecznych, a także składników majątkowych oraz utrzymywania rozbudowanego aparatu kontroli i przymusu.
Gigantyczne koszty tych ewidencji i komplikacja formuł podatkowych ustawiają wysoko minimalny poziom stawek podatkowych, przy których dochody państwa są niezerowe; suma płaconych wtedy podatków wyznacza koszt systemu podatkowego. Ponieważ rachunki publiczne prowadzone są w sposób nie ujawniający takich kosztów, można je tylko odgadywać. Znane oszacowania wskazują zazwyczaj na poziom kosztów w wysokości około 2/3, co oznacza, że do budżetu dociera zaledwie trzecia część środków, o które system fiskalny zubaża społeczeństwo.
Wynikałoby z tego, że nieefektywność państwa jest dwukrotnie droższa niż jego zachłanność. Z czego to wynika? Ano właśnie z tego, że zazwyczaj nikt nie dostrzega i nie jest w stanie harmonizować całości finansów publicznych, a jeśli ktoś już jest do tego zdolny, to demokracja i tak czyni każdą większą reformę niewykonalną. Bo jeśli byłaby klarowna i jednorazowa, naruszałaby zbyt wiele interesów naraz i nie sposób byłoby uzyskać dla niej większość w parlamencie. Z kolei gdyby reformę wprowadzać skrycie i stopniowo, rozgrywając z księgowymi i twórcami ograniczenie przywilejów rolników, a potem z rolnikami i księgowymi - przywilejów twórców, taki proces musiałby trwać wiele kadencji, zbyt wiele, aby utrzymać ciągłość reform.
Praktycznie za każdym przepisem stoi jakaś grupa, która go lansuje z egoistycznych pobudek - uświadomionych lub nie, wszak wystarczy tylko, że narzuca swój punkt widzenia na kawałek państwa i że swój interes rozumie lepiej niż interes innych. Prawie każdego przepisu ktoś będzie bronić. I znajdzie dowolnie dużo czasu i sił, aby zniechęcić reformatora do naruszania status quo. Przepis nie broniony jest prawdopodobnie nieszkodliwy, a niestety tylko taki łatwo zmienić.
Oszacowana na 1/3 wydajność systemu fiskalnego nie oddaje w pełni skali dramatu. Społeczeństwo obciąża również wiele przepisów niefiskalnych, też mających znaczne konsekwencje finansowe, które już trudno policzyć, a rachunki publiczne w ogóle ich nie dostrzegają. Zwykły znak objazdu, wydłużający drogę miliona samochodów o dwa kilometry, niesie konsekwencje ekonomiczne, gdyż zmusza kierowców do ponoszenia większych kosztów, przede wszystkim paliwa. Mało który przepis nie wywołuje kosztów społecznych. A przepisów przybywa w zastraszającym tempie - wiele tysięcy stron rocznie. I za prawie każdym stoi czyjś interes. Prawie każda ustawa służy zawłaszczeniu jakiegoś kawałka państwa. A ze względu na konieczność obudowy w państwowotwórcze fasady oraz niezbędne kompromisy i koalicje, a także przez zwykłą niezborność umysłową twórców, ustawa musi wielokrotnie bardziej zubożyć społeczeństwo niż wzbogaca wprowadzającą ją grupę interesu.
2/3 wydaje się minimalnym oszacowaniem skali pasożytnictwa i nieudolności elit współczesnej demokracji; faktyczny poziom jest zapewne wyższy. Różne kraje utrzymują to obciążenie albo przerzucając je na inne państwa w ramach gry politycznej i gospodarczej, albo zadłużając się. Zadłużenie obejmuje odległą przeszłość, kiedy by je spłacić sprzedaje się dorobek poprzednich pokoleń, i coraz dalszą przyszłość, kiedy ich spłatą trzeba obciążyć kolejne generacje. Ponieważ jednak suma długów i wierzytelności musi ze swej natury wynosić globalnie zero, zawsze możliwa będzie powszechna kompensacja zadłużenia, ale to chyba dopiero po większych wstrząsach i raczej w sytuacji, kiedy demokracja wyczerpie swój cykl i w większości krajów zapanują dyktatury czy co najmniej prawa stanu wyjątkowego.
W skrajnym przypadku całkowicie wydajnego systemu fiskalnego społeczeństwo mogłoby ponosić dwukrotnie niższe obciążenie podatkowe, a do państwa docierałoby i tak o połowę więcej niż teraz pieniędzy. Czy taki system jest możliwy? Oczywiście. Wystarczyłoby utrzymać w rękach państwa naturalny monopol na energię i jej nośniki, i pozwolić mu finansować wszystkie swe działania dochodami z nich. Ceny energii wzrosłyby kilkakrotnie, ale pozostałe ceny spadłyby mniej więcej o połowę. Koszty takiego systemu są praktycznie zerowe, bo fiskusa zastąpiliby dzisiejsi księgowi firm energetycznych.
Kto by na tym stracił? Przejściowo wielu urzędników, księgowych, prawników, doradców podatkowych, kontrolerów, profesorów, publicystów, ludzi z szarej strefy, mafii, policji, sądownictwa, więziennictwa itp. Ale przecież ich potencjał mógłby być włączany do wielu pożytecznych przedsięwzięć, służących gospodarce i jakości życia, a w okresie przejściowym, sięgającym nawet dziesięcioleci, bardziej opłacałoby się wypłacać im odszkodowania w wysokości obecnych dochodów w zamian za pozbawienie swobody psucia państwa.
Wprowadzenie systemu efektywnego jest prawdopodobnie niemożliwe w warunkach demokracji, gdyż trudno go oprawić w retorykę sprawiedliwości społecznej. Taka retoryka, choćby prymitywna i fałszywa, okazuje się w demokracji konieczna. Jakże łatwo jest namówić lokatorów na zwiększenie obciążenia podatkowego kamiecznikom, a jak trudno im wytłumaczyć, że obciążenie to i tak do nich wróci w czynszach, prawda?
Plebs czcigodny
Jest naturalne, że politycy, których mandat pochodzi z wyboru, muszą kochać lud. Manifestacją tego są kampanie wyborcze, w których kandydaci demonstrują szczere uwielbienie dla plebsu: to on ich przecież obdarza władzą, zamożnością, nietykalnością i innymi sympatycznymi koncesjami. A że plebs jest nie tylko źródłem władzy, ale równocześnie jej ofiarą i żywicielem, wybrani są przepełnieni wdzięcznością, i okazują ją przy każdej oficjalnej okazji.
Zwykle plebs słabo rozumie, że jest grabiony, nękany czy oszukiwany przez tych samych ludzi, którym daje mandat, bo przecież go daje ku własnemu uszczęśliwieniu, a nie pognębieniu. Miłość władzy jest natomiast dobrze dostrzegalna. Plebs jest chwalony, czarowany, otaczany troską, naśladowany, politycy prześcigają się w odczytywaniu jego myśli, słowem: plebs jest wielki.
Któż by pozostał długo normalny, doświadczając bezwarunkowej i powszechnej akceptacji każdej wypowiedzianej bzdury, nieomylności i potęgi, swojej centralnej roli w systemie władzy i porządku świata? Otoczony rojem sługusów, pochlebców i wielbicieli, plebs ponosi wielkie szkody psychiczne i w miarę rozwoju demokracji musi się stawać coraz głupszy i coraz bardziej zepsuty.
Poświęcenie, powściągliwość, prymat dobra wspólnego - to cnoty obywatelskie spotykane tylko w młodej demokracji; w fazie dojrzałej są wypierane nawet z mitologii jako postawy naiwne i zbędne. Demoralizacja obejmuje i rządzących, i rządzonych. Jedni i drudzy są współodpowiedzialni za schyłek demokracji, choć kary ponoszą różne.
Ogłupiały lud powierza coraz więcej swoich spraw tym, którzy potrafią mu więcej obiecać. Ponieważ obietnice zwykle znacznie przewyższają możliwości ludu, osobista aktywność staje się nieefektywna i plebs coraz szerzej popada w bezczynność. Coraz więcej spraw wymaga zaangażowania władzy i władza coraz więcej ich na siebie bierze, nie bacząc na sensowność czy wykonalność. W miarę postępów demokracji, lud się nieuchronnie atomizuje i apatyzuje, a jego infantylność staje się pożywką dla rozmaitych demagogów, cudotwórców, a z czasem dyktatorów. Naturalną konsekwencją demokracji staje się autokracja, i nastaje ona również z woli wszechmocnego plebsu.
Marek Chlebuś
Więcej - http://www.chlebus.eco.pl/POWERS/Demokracja.htm