Politologia (el)
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2584
Granice z punktu widzenia europejskiej, narodowo-etnocentrycznej, często postimperialnej i kulturowej wyniosłości, egoizmu i eurocentryzmu, są pojęciem ze sfery science fiction. Zmieniane były, są i będą. Tylko o tym polskie (a i europejskie) elity nie chcą wiedzieć i mówić.
Jugosławia, Związek Radziecki, Niemcy, Serbia / Kosowo, Sudan / Sudan Płd., Indonezja / Timor Wsch., Gruzja / Abchazja / Osetia Płd., Palestyna – Gaza / Zach. Brzeg Jordanu, Somalia / Puntland / Somaliland, Mali / Azawad, Mołdawia / Naddniestrze, Afganistan, Libia / Cyrenajka, Etiopia / Erytrea, Irak (strefy wyznaniowe), Syria (analogiczna sytuacja z Irakiem), Azerbejdżan / Górny Karabach, Bośnia i Hercegowina (i jej trzy części składowe) itd., itp.
Powyższa wyliczanka pokazuje nie tyle formalne rozbicie państw, co sytuację, gdzie często ów podział funkcjonuje jedynie w sposób mityczno-enigmatyczny, a uznawany jest przez tzw. społeczność międzynarodową. To często kraje egzystujące na zasadzie czarnych dziur (istniejących formalnie tylko na mapach): bezprawia, mafii, piractwa, siedziby międzynarodowego terroryzmu, przemytu ludzi, broni, narkotyków (dystrybucji i produkcji), pralni brudnych pieniędzy, etc.
Nie mówmy więc, że granice są niezmienne, gdy wszystko wokoło się niesłychanie szybko, coraz szybciej, zmienia. Media chwalą ten świat w ciągłym pośpiechu i biegu, uważając ów stan za naturalny. Ten ruch, zamęt, nieład, chaos uważane są za immanentną cechę XXI w. – tyle, że z wyłączeniem granic.
Trzeba dopiero hekatomby (np. w byłej Jugosławii czy Sudanie), aby tzw. wspólnota międzynarodowa wydała decyzje: tak - podzielcie się, zmieńcie granice, rozejdźcie się wedle kryteriów, którymi gardzimy.
Owe kryteria – religia, język, etniczność, a co za tym idzie: kultura i systemy wartości, które stanowiły w XIX i XX w. o dyspersji Europy na małe kraje (a proces ów jeszcze się nie skończył), regiony, gminy, itd. i wyznaczały granice – zostały po upadku Muru Berlińskiego uznane przez mainstream za niebyłe, niedzisiejsze, odłożone do lamusa wraz z „końcem historii” (wg Fukuyamy).
Krym i Kosowo
Tuż pod bokiem Półwyspu Krymskiego, za jego granicą (cieśnina Kercz ma 4 km szerokości, ma tam powstać most łączący Krym/Kercz z Rosją kontynentalną) znajdują się tereny etniczne krymskiej społeczności, z którymi ona identyfikuje się mentalnie i kulturowo – o języku i religii nie wspominając.
Kosowo graniczące z Albanią było również od lat narażone na infiltrację zarówno ludzi, jak i idei, pieniędzy, broni, itd. Granica przebiegająca w górach, podczas agonii Jugosławii, była bowiem „ażurowa” i niestrzeżona - tak, jak współczesna granica Rosji i Ukrainy.
Uzbrojeni ludzie przekraczający granicę rosyjsko-ukraińską są „niedobrzy” i inspirowani przez Rosję oraz rząd rosyjski, natomiast powstańcy i bojownicy UCK, dekadę temu otrzymujący wsparcie od albańskiej diaspory (zwłaszcza z Niemiec i USA), a przede wszystkim – zza granicy, od ziomków Albanii właściwej – byli trendy, godni wywyższenia i admiracji.
Warto przypomnieć, iż referendum na Krymie (16.03.14) ma taki sam wymiar jak ogłoszone i przeprowadzone jeszcze przez tzw. umiarkowanych Kosowian pod przewodnictwem Rugovy w końcu lat 90. XX w. wybory głowy państwa kosowskiego (mimo ostrego sprzeciwu i prób jego unicestwienia przez Belgrad). Wtedy z ust polskiego mainstreamu padały uzasadnienia dla secesji Kosowa, że „oto naród chce wolności i samodzielności”, a referendum i jego wynik najlepiej to pokazują.
Jeśli w Kosowie przyzwalano na taki rozwój sytuacji, to czemu Krymianom się odmawia?
A jak w świetle stwierdzeń naszego, polskiego ministra spraw zagranicznych, że „referendum na Krymie odbyło się pod lufami karabinów i dlatego nie może być uznane” ma się uznanie kolejnych wyborów (tym razem prezydenckich) w Afganistanie, odbytych podczas interwencji (vel faktycznej okupacji kraju przez siły Zachodu i trwającej tam cały czas wojny domowej) za legalne, demokratyczne i niosące krajowi postęp?
Czy terror psychiczny i naciski lokalnych społeczności albańskich nie miały miejsca podczas kosowskiego referendum? Na kpinę w tym kontekście zakrawa fakt, że wyniki afgańskich wyborów (i to nie w pełni faktyczne) znane są dopiero w ponad miesiąc po zasadniczym głosowaniu.
Oczywiście, można powiedzieć, że Kosowianie z Prisztiny i Wysokiego Deczane sami z siebie, bez żadnej pomocy i „poddzierżki” zewnętrznych sił powstali, a Krymianie są tylko i wyłącznie inspirowani przez niedobrego Putina i jego ekipę (vel – przez Rosję).
O inspiracji i „poddzierżce” zuchów z UCK przez Al-Kaidę i siły światowego dżihadu oraz islamizmu (Osama bin Laden osobiście był w Albanii 3–4 razy, przywożąc środki finansowe w ….. walizce dla mudżahedinów z UCK) polscy głosiciele wolności, demokracji i swobody dziwnie wtedy milczeli, a dziś akurat ostro krzyczą o mieszaniu się Rosji w sprawy Ukrainy.
Sprawa gwarancji granic Ukrainy przez mocarstwa nuklearne w 1992 roku przy okazji denuklearyzacji Kijowa wymaga tylko drobnego uzupełnienia. Otóż granice Jugosławii też OBWE potwierdzała, a secesji Kosowa - autonomicznego regionu w ramach Serbii, nie żadnej republiki związkowej jak Chorwacja, Bośnia, Czarnogóra, itd. (choć sam rozpad kraju – jednego z pierwszych sygnatariuszy ONZ i członka koalicji antyhitlerowskiej - był już w jakimś sensie ewenementem i niebezpiecznym przypadkiem) - w żaden sposób nie można było (i nie można po dziś dzień) uzasadnić z tego tytułu. Tak więc – ciszej nad tą trumną.
Kosowo wychodzi bokiem, a ten kij zawsze ma dwa końce. I bije nie tylko tych, których byśmy chcieli (w tych przypadkach miloszewiczowską Serbię czy putinowską Rosję). Bo – zgodnie z cytowanym wyżej Spinozą - warto pamiętać, że „dążymy do czegoś, chcemy, pragniemy, pożądamy czegoś nie dlatego, że uważamy to za dobre, lecz przeciwnie – dlatego poczytujemy to za dobre, że do tego dążymy, tego chcemy, tego pożądamy”.
Arabia Saudyjska
Arabię Saudyjską podaje się w Polsce jako pozytywny przykład łączenia tradycji i wartości Zachodu (technologii) z tradycją Orientu, czyli innej cywilizacji i kultury. Królestwo Saudów jest najbliższym sojusznikiem Zachodu (zwłaszcza USA) na Bliskim Wschodzie, wypróbowanym partnerem i strategicznym (od dekad) wspólnikiem wielu politycznych i biznesowych przedsięwzięć.
W kontekście sytuacji na Krymie i wokół Ukrainy warto przypomnieć, że ponad dwa lata temu, gdy w sąsiednim Bahrajnie (Bahrajn dla królestwa Saudów to jak Krym dla Moskwy, rządzi tam dynastia sunnicka, spokrewniona z Saudami, ale reprezentująca mniejszość społeczeństwa, bo większość, ok. ¾, to szyici) wybuchła miejscowa wersja arabskiej wiosny – wojska saudyjskie oraz oddziały paramilitarne milicji religijnych (jakich pełno w królestwie Saudyjczyków) wkroczyły do Bahrajnu, tłumiąc protesty szyitów. Zginęło wtedy ponad 200 osób, kilkaset trafiło do więzień (kilku z nich zmarło w wyniku tortur i nieludzkich warunków – protestowała tylko Human Rights Watch i Amnesty International).
I niech tylko nikt nie mówi, że to przecież nie Europa… Prawa człowieka czy wartości Zachodu (w zasadzie –oświeceniowe) są uniwersalne i dotyczyć winny – jeśli się je ma stosować – wszystkich ludzi. O ile pamiętam, nikt u nas wtedy nie protestował przeciwko interwencji saudyjskiej w sąsiednim, maleńkim emiracie i nikt nie ujmował się za ofiarami w Bahrajnie. Nikt nie nakładał też (ani nie postulował) jakichkolwiek sankcji na królestwo Saudów.
A Saudowie to megatalibowie w sferze politycznej (z tytułu petrodolarowych zasobów), w wymiarze mentalnym (to tu znajdują się dwa najświętsze miejsca dla wyznawców islamu – Mekka i Medyna – a mufti urzędujący w Mekce jest osobistością i autorytetem w świecie muzułmańskim, niczym papież dla katolików), sponsor wszelkiego islamizmu i terroryzmu islamistycznego na świecie.
Pokazywanie więc tego przykładu jako pozytywnej kompilacji wartości Zachodu z kulturą Orientu zakrawa na kpinę. Reżim saudyjski jest o wiele bardziej obmierzły i opresyjny niż Husajna czy Kadafiego (o Rosji Putina nie wspominając).
Dowodzą tego choćby formy kar (amputacja kończyn, kara śmierci poprzez ścięcie mieczem) oraz istnienie kilku formacji paramilitarnych (m.in. policji religijnej), zakaz budowy świątyń innych wyznań niż islam oraz prześladowania tych wspólnot, które kultywują nieislamskie tradycje (i to muszą być ryty wg wahhabickich zasad). Konwersje np. na chrześcijaństwo karane są śmiercią.
Czy to jest przykład pozytywnego sprzężenia wartości zachodnich z inną tradycją?
Jeszcze raz potwierdza się szlagwort wszechwładnego swego czasu w USA szefa FBI Edgara Hoovera: „To sk…, ale nasz sk….”. To określenie, jak dotąd, dobrze oddaje zasady, jakimi rządzi się polityka i geopolityka.
Jeszcze jedna uwaga w tej materii. Podstawą praw człowieka, demokracji i wolności jest m.in. stosunek do kary śmierci. Tu Europa wyprzedza zdecydowanie resztę świata. Czołówkę krajów, gdzie wykonuje się tę haniebną dla człowieczeństwa karę stanowią Chiny, Iran, Arabia Saudyjska i … USA. Przypomnieć jedynie wypada, że w Rosji od 1994 roku obowiązuje zawieszenie tej kary (sądy nie wydają wyroku pozbawienia podsądnego życia). Warto o tym mówić, aby raz jeszcze pokazać wielosektorowość świata i błędność patrzenia na wszelkie zjawiska w perspektywie zero-jedynkowej.
Ważenie śmierci
Śmierć ludzi jest zawsze dramatem, zwłaszcza w takich okolicznościach jak w czasie zajść lutowych na Majdanie. Śmierć jednego człowieka jest zawsze śmiercią całego świata. Ale znając rzetelność rodzimych funkcjonariuszy medialnych (vide Kraśko, Pałkiewicz et consortes), niezrównoważonych emocjonalnie i nawiedzonych rusofobów, trzeba mieć wielki dystans do ich przekazów, a komentarzy przede wszystkim.
Czy masowa śmierć na Majdanie jest czymś innym niż śmierć tzw. separatystów w Odessie w płomieniach budynku Centrali Związku Zawodowych? A życie berkutowców poległych na Majdanie? Czy nad ciałami bośniackich Serbów zamordowanych przez islamistyczne bojówki Nasera Orićia podczas rajdów w noc poprzedzającą Petrovdan (1993) nie trzeba pochylać się równie głęboko jak nad 8 tysiącami grobów w Srebrenicy (jest ich w rzeczywistości 3,5 tysiąca)?
Majdan dziś (i wszystko co z nim związane, zwłaszcza tragedia poprzedzająca dymisję i ucieczkę z Kijowa Janukowycza) jest jak Raczak w Kosowie w 1999 roku. Miało tam być zamordowanych przez Serbów i pochowanych kilkadziesiąt osób narodowości albańskiej. Dziś wychodzi, iż to najprawdopodobniej sama UCK pomordowanych swoich przeciwników zakopała w Raczaku, zrzucając potem (rola „cynglowanych” mediów!) winę na Serbię, która miała fatalną opinię w całym tzw. cywilizowanym świecie.
Podobnie było ze śmiercią (ok. 30 osób) członków klanu Jasharich w 1998 r.– zginęli m.in. Gomza i Adem oraz kilkoro dzieci i kobiet – bohaterów Kosowa i Albanii. Dziś wiadomo, iż wysadzali oni obiekty państwowe (m.in. ropociąg w Serbii) i atakowali urzędy serbskie. Byli więc terrorystami w świetle nomenklatury przyjętej dziś (także w świetle enuncjacji dochodzących z polskich elit, a opisujących sytuację na wschodzie Ukrainy).
Wtedy powszechne oburzenie ludzi mediów i polityków wywołał szturm spec oddziałów serbskich na plemienną siedzibę klanu Jasharich i bestialstwo funkcjonariuszy tych sił.
Obecnie prominentny polski europarlamentarzysta Jacek Saryusz-Wolski, reprezentujący formację liberalną, postępową, twierdzi publicznie, iż ukraińskie władze mają prawo użyć wszelkich możliwych sił i środków dla stłumienia irredenty na wschodzie kraju.
Gdy mówi się o takich akcjach i ofiarach wśród cywilów, warto przypomnieć atak sił FBI za pierwszej kadencji Billa Clintona na farmę w Waco (Teksas), gdzie swą siedzibę uwiła chrześcijańska sekta Branch Davidians Davida Koresha, charyzmatycznego guru i profety. Zginęło wówczas (1993) ok. 100 osób (część spaliła się, została spalona?). Czy towarzyszył temu rwetes i krytyka, że demokracja (i to autentyczna, bo amerykańska) zabija swoich obywateli? Że specjalne oddziały strzelają do ludzi, zabijając kobiety i dzieci?
Państwo to także zorganizowana przemoc społeczeństwa, jako naczelnej, najwyższej wspólnoty nad jednostką czy mniejszymi grupami.
Ukraińska czkawka
Na koniec taka refleksja: to, co dzieje się na Ukrainie, będzie odbijać się zachodniej cywilizacji czkawką długo (a w Polsce – hiperdługo). Świadczy bowiem o tym, iż w głęboko podzielonym kulturowo, religijnie, językowo, społeczeństwie, (gdzie rozejm i równowaga są niezwykle kruche i niestabilne), część może narzucić swoje racje ogółowi. Może się w tym celu posłużyć religią, tradycją i innymi wartościami, które w danym społeczeństwie są różne i antagonizują.
Nie zdziwię się więc, gdy młodzi, radykalni muzułmanie w Paryżu, Londynie, Marsylii, Antwerpii, Amsterdamie czy Kolonii - wzorem Majdanu - za jakiś czas opanują część któregoś z tych miast i będą żądać np. wprowadzenia szarii jako prawa państwowego.
Z uzasadnieniem, że wybory są nieważne, a parlament nam się nie podoba.
Przykład Majdanu będzie zaraźliwy i ta zaraza grozi nie Moskwie – jak się wielu nad Wisłą wydaje (i jak by chciało), ale przede wszystkim Zachodowi. Islamiści w Europie już są – nie tylko na Bałkanach, ale i w sercu Zachodu. Ze swoją argumentacją, ze swoim obliczem, a przede wszystkim – z jasnym przesłaniem i petrodolarami (niebagatelnym motywem w dobie kryzysu ekonomicznego i coraz powszechniejszego wykluczenia).
Pod koniec lat 80., kiedy zimna wojna dobiegała kresu, Samuel Huntington usłyszał z ust Georgija Arbatowa, doradcy ówczesnego I Sekretarza KPZR, znamienne słowa: „Robimy wam straszną krzywdę – pozbawiamy was wroga”. Huntington na kanwie tej wypowiedzi podkreśla w swoim wiekopomnym dziele, iż zdaniem wielu psychologów, zarówno jednostki jak i grupy ludzi określają własną tożsamość i definiują swój byt przede wszystkim w kategoriach walki z rzeczywistym (lub wyimaginowanym) wrogiem.
Czy jednak przy tej przy tej okazji można permanentnie mówić, opowiadać, zapewniać, pouczać Innego o tzw. prawach człowieka, zaletach naszej demokracji, a nade wszystko – prawić z poziomu wysokiego C o wolności odmienianej przez różne przypadki i ubranej w iskrzące wzniosłością slogany?
I czy taka wolność, bez pozostałych dwóch elementów nieodłącznych Oświeceniu, czyli bez braterstwa (fraternite), a przede wszystkim bez równości (egalite), zastosowana w praktyce i nie okadzana ideologicznymi i medialnymi dymami, ma jakiekolwiek znaczenie? Czy może być drogowskazem, wzorcem, ideałem?
Radosław Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2366
Klimat intelektualnej debaty, atmosferę linczu medialnego, jaką wytworzono - zarówno podczas rozpadu Jugosławii (zwłaszcza starć w Bośni i Chorwacji), jak i secesji Kosowa (obwiniając Serbów o wszelkie zbrodnie i uznając ich za sprawców tych krwawych zajść) - dziś jest także obecny w opisie wydarzeń na Ukrainie (wcześniej – na Krymie).
Oferowanie odbiorcom prostych paradygmatów, opartych najczęściej na Wańkowiczowskim chciejstwie, ignorancji i elementarnej niewiedzy z dziedzin takich jak: kulturoznawstwo, religioznawstwo i dzieje religii, historia, antropologia, etnologia itd., to prosta droga do propagandowego zamieszania, pospolitych kłamstw i politycznej głupoty.
Wszystko to – podawane przez gros polskich mediów – sprawia wrażenie, iż nastaje Armagedon, że siły ciemności mają się już, już zetrzeć z mocami dobra, że szatan realnie istnieje i przybrał postać Prezydenta Rosji (a może całej Federacji Rosyjskiej).
A świadczy to tylko o tym, iż rusofobia kwitnie i przybiera realne kształty. Utwierdza się i realizuje w praktyce.
Retoryka temu wszystkiemu towarzysząca jest jak zawsze pompatyczna, bombastyczna, a jej „tragizm” bardziej przypomina farsę i komedię. Wszystko jest podlane sosem wolności, demokracji, swobód, kulawego (bo niepełnego i skierowanego przeciwko Innemu) braterstwa, ślepego wyzwolenia (czyli przyjęcia naszej wiary).
Totalne zakłamanie
Polski mainstream nagradza tytułem „Człowiek Roku” Michaiła Chodorkowskiego, uznawanego za więźnia sumienia Władimira Putina. To jawny afront wobec osoby rosyjskiego Prezydenta. Dopuszczalny w politycznym krajobrazie pluralistycznego świata idei. Jednak drugi wymiar tej nominacji, wymiar moralno-etyczny, wyraźnie skrzeczy nieszczerością, faryzejstwem, cynizmem, intelektualną korupcją i obłudą.
Nikt nie zaprzecza – ale o tym fałszywie i zarazem wstydliwie w Warszawie się nie wspomina – że Człowiek Roku 2014 jednak jest malwersantem, do majątku doszedł w sposób nieuczciwy (jak lwia część oligarchów na terenie byłego Związku Radzieckiego), a przede wszystkim – jest oszustem podatkowym. Te fakty nie podlegają żadnej dyskusji czy negacji (dyskutować można nad standardami jurydycznymi, w jakich przebiegał jego proces oraz nad wymiarem wyroku).
Czy taka jednostka może być Człowiekiem Roku 2014? Czy stanowić winna wzór do naśladowania, mieć powód do chodzenia w glorii sławy i do admiracji? Czy jest godna peanów na swoją cześć?
***
Po ucieczce Prezydenta Wiktora Janukowycza do Rosji polskie media pokazywały jego posiadłość. Klimat wokół majątku, do jakiego on doszedł (i jego rodzina) i przepychu, jakim się otaczał stworzony przez polski mainstream był wyjątkowo pejoratywny (i słusznie). Kleptokracja, a w ogóle złodziejstwo w każdym wymiarze, to rzecz wysoce naganna. Czy zatem uznanie Chodorkowskiego za więźnia sumienia może stanowić o jakimkolwiek wyróżnieniu (nie mówiąc o tym, jakim go obdarował polski mainstream) i zacierać niemoralność defraudacji potężnych sum pieniężnych?
Ale czy kraj tolerujący tajne więzienia obcego mocarstwa na swym terytorium – gdyż prawo owego imperium, uchodzącego za krynicę tzw. praw człowieka nie pozwala nikogo więzić bez sądu, bez adwokata, a nade wszystko torturować – ma jakiekolwiek moralne i polityczne prawo, aby komukolwiek wypominać brak poszanowania tych zasad jako uniwersalnych i nadrzędnych w cywilizowanym świecie? Czy ma prawo kreować się na promotora wartości Oświecenia, Zachodu, wartości, jakimi są postęp, wolność i demokracja?
Zwłaszcza, że cała elita polityczna tego kraju – od lewicy do prawicy – jest „umoczona” w proceder umożliwiania obcemu mocarstwu dokonywania takich niecnych czynów na swoim terenie i tuszowanie tych faktów przed opinią międzynarodową. Superhipokryzja, totalne zakłamanie, megaoszustwo.
Ten kraj to Polska, zwana III RP. Użyczenie obiektów na terytorium tego kraju Amerykanom do torturowania i więzienia (bez sądu) ludzi posądzonych może i o najcięższe zbrodnie, wyklucza całą elitę tego państwa z jakichkolwiek dysput (o krytyce innych podmiotów prawa międzynarodowego nie wspominając) w przedmiocie praw człowieka, przestrzegania wolności obywatelskich, demokracji czy moralności. W tych wymiarach ten akt poddania imperium jest równoznaczny z wymiarem etycznym uczestniczenia PRL w radzieckiej inwazji na Czechosłowację (podobnie ma się rzecz z interwencją, czytaj - najazdem na Irak). Oba fakty są moralnie i etycznie nie do zaakceptowania i tak samo podlegać muszą druzgocącej krytyce z płaszczyzny prawa międzynarodowego.
Kilka pytań
Na koniec za brytyjskim publicystą Guardiana, Neilem Clarkiem*, znawcą Wschodu Europy, pragnę postawiać jeszcze kilka pytań, przywołując dylematy, jakie trawić muszą każdego inteligentnego i samodzielnie myślącego Europejczyka (www.darkmoon.me) w kontekście konfliktu na Ukrainie i jego prezentacji w mediach. (w Polsce te pytania muszą brzmieć szczególnie ostro i budzić krytycyzm wobec tzw. IV władzy).
Gdy kilka tygodni temu przejmowano budynki administracji rządowej czy samorządowej na Ukrainie – pyta Clark - było to rzeczą dobrą. Zachodni (i polscy) liderzy polityczni i komentatorzy medialni mówili, że jego sprawcy „demonstrowali za demokracją”, a amerykański rząd ostrzegł władze ukraińskie przeciwko użyciu siły wobec tych „prodemokratycznych demonstrantów”, mimo iż jak pokazywały zdjęcia, niektórzy z nich byli neonazistami, rzucali koktajlami Mołotowa (i czym popadło) w policję, rozbijali pomniki i podpalali budynki. Teraz, kilka tygodni później, mówi się, że ludzie zajmujący budynki rządowe na Ukrainie nie są „prodemokratycznymi”, a „terrorystami”, albo „bojówkarzami”.
Dlaczego przejmowanie budynków rządowych na Ukrainie było dobre w styczniu, a jest złe w kwietniu i maju? Dlaczego w styczniu nie do przyjęcia było używanie przez władze siły przeciwko demonstrantom, a dziś jest to do przyjęcia?
***
Demonstrantów antyrządowych na Ukrainie w czasie zimy odwiedziło kilku prominentnych polityków zachodnich, łącznie z amerykańskim senatorem Johnem McCainem i Victorią Nuland z Departamentu Stanu, która rozdawała tam ciastka. Ale gdy w ostatnich tygodniach odbyły się ogromne demonstracje antyrządowe w wielu krajach Europy Zachodniej, nie dostały takiego wsparcia - ani ze strony takich postaci, ani elitarnych komentatorów zachodnich mediów. Ci demonstranci nie dostali też żadnych ciastek od oficjeli z amerykańskiego Departamentu Stanu. Postrzeganie procesów społecznych w opcji zero-jedynkowej to kompromitacja polityka. Każdego.
***
Kilka tygodni temu można było obejrzeć wywiad z amerykańskim sekretarzem stanu Johnem Kerry, który powiedział: „Nie najeżdża się na inny kraj pod fałszywym pretekstem, by upomnieć się o swoje interesy”. Ale przypominam sobie, że Ameryka zrobiła to właśnie więcej niż raz w ciągu ostatnich 20 lat.
***
Czy źle zapamiętałem opinię, że „Irak ma broń masowego rażenia”? Czy w 2002 roku i na początku 2003 śniło mi się, kiedy politycy i sługusy neokonów codziennie występowali w TV, by powiedzieć nam, plebsowi, że musimy iść na wojnę z Irakiem, bo zagrażał nam śmiertelny arsenał Saddama?
Dlaczego demokratyczne głosowanie na Krymie o tym, czy dołączyć do Rosji, określa się gorszym niż brutalna, mordercza inwazja na Irak – inwazja która doprowadziła do śmierci około 1 000 000 ludzi?
***
Bardzo poważnie wyglądający zachodni politycy i „eksperci” medialni mówili nam również, że referendum krymskie było nieważne, bo odbyło się pod „okupacją militarną”. Ale oglądałem pokazywane nam wybory w Afganistanie, pod okupacją militarną, które wiodący liderzy zachodni, tacy jak szef NATO Anders Fogh Rasmussen, chwalili jako „historyczny moment dla Afganistanu” i wielki sukces „demokracji”. Dlaczego odrzucono krymskie głosowanie, a świętowano afgańskie?
***
Kłopot mam też z Syrią. Mówiło się i nadal mówi, że radykalne islamskie grupy terrorystyczne stanowią największe zagrożenie dla naszego pokoju, bezpieczeństwa i naszego „sposobu życia” na Zachodzie. A Al-Kaidę i inne takie grupy trzeba zniszczyć: że musieliśmy toczyć z nimi nieustanną „wojnę z terrorem”. Ale w Syrii nasi liderzy stanęli po stronie takich radykalnych grup w wojnie ze świeckim rządem, który respektuje prawa mniejszości religijnych, łącznie z chrześcijanami.
Kiedy bomby Al-Kaidy i ich sojuszników wybuchają w Syrii i giną niewinni ludzie, nie ma żadnego potępienia ze strony naszych liderów: ich jedyne potępienie odnosiło się do świeckiego rządu syryjskiego, który zwalcza radykalnych islamistów, a który nasi liderzy i komentatorzy elitarnych mediów rozpaczliwie chcą obalić.
***
Są jeszcze prawa gejów. Mówi się nam, że Rosja jest bardzo złym i zacofanym krajem, bo uchwaliła prawo przeciwko promowaniu homoseksualizmu wśród nieletnich. A nasi liderzy, którzy zbojkotowali Zimową Olimpiadę w Soczi z powodu tego prawa, odwiedzają kraje w Zatoce Perskiej, gdzie homoseksualistów można wsadzać do więzienia, a nawet skazywać na karę śmierci i czule obejmują ich władców, nie wspominając nawet tam o prawach gejów.
Z pewnością więzienie czy egzekucja gejów są dużo gorsze, niż prawo zakazujące promowania homoseksualizmu wśród nieletnich? Dlaczego, skoro naprawdę niepokoją ich prawa gejów, nasi liderzy atakują Rosję, a nie kraje wsadzające do więzienia czy dokonujące egzekucji gejów?
***
Artykuły w wielu dziennikach mówią nam, że węgierska ultra nacjonalistyczna partia Jobbik jest bardzo zła i że jej rosnące znaczenie jest niepokojace, mimo że nawet nie ma jej w rządzie. Ale neonaziści i ultra nacjonaliści zajmują stanowiska w nowym rządzie ukraińskim, który nasi liderzy na Zachodzie entuzjastycznie wspierają, a neonaziści i skrajna prawica odegrały kluczową rolę w obaleniu w lutym demokratycznie wybranego ukraińskiego rządu, „rewolucji” dopingowanej przez Zachód.
Dlaczego ultra nacjonaliści i grupy skrajnie prawicowe na Węgrzech są nieakceptowane, a bardzo akceptowalne na Ukrainie?
***
Mówi się nam, że Rosja jest agresywną, imperialistyczną potęgą, i że niepokój NATO to sprzeciw wobec rosyjskiego „zagrożenia”. Ale któregoś dnia spojrzałem na mapę i choć zobaczyłem wiele krajów położonych blisko Rosji (i graniczących z nią) - członków kierowanego przez Amerykę NATO (którego członkowie w ostatnich 15 latach zaatakowali i zbombardowali wiele krajów), to nie widziałem żadnych krajów leżących blisko Ameryki, które są członkami rosyjskiego sojuszu militarnego, ani żadnych rosyjskich baz wojskowych, czy rakiet ulokowanych w obcych krajach blisko Ameryki. Ale mówi się nam, że to Rosja jest „agresywna”.
Rosję, zagrożoną przez zwiększającą się liczbę baz amerykańskich i NATO, oskarża się o „agresywność”, ale jak czułaby się Ameryka, gdyby otaczały ją rosyjskie i chińskie bazy?
Fałszywa szczęśliwość, czyli kto tu jest uczciwszy?
Tytan wizerunku amerykańskiej demokracji, Abraham Lincoln, miał powiedzieć na temat istoty polityki: „Jeśli złapałeś słonia za tylną nogę, a on próbuje się wyrwać, lepiej mu na to pozwolić”. Pragmatyzm to makiawelizm czy po prostu realizm?
Ale polskie elity, wmawiając społeczeństwu po raz któryś w historii, że najważniejsze są idealistyczne, irracjonalne, podbudowane mitycznym pojmowaniem honoru i narodu tzw. wartości, znów prowadzić chcą je na manowce. A wiadomo od zawsze – nie tylko z powiedzenia Szwejka – iż zwycięzcą moralnym zawsze jest ten, komu przeciwnik przetrąci nogę…
Powie ktoś: jaki ten człowiek, prezentujący takie poglądy na węzłowy problem europejski, musi być nieszczęśliwy, jaki samotny, jak wyalienowany ze wspólnoty, ze społeczeństwa, z otoczenia. Bo gdy wszyscy w koło mówią, śpiewają, krzyczą, piszą, przekonują w tonacji innej, niźli jego myśli, niźli jego świadomość, aniżeli jego mentalność i wyznawane wartości, samotność musi doskwierać szczególnie boleśnie.
To jest chyba właśnie poczucie getta, jakiego doświadczali przez wieki Żydzi w chrześcijańskiej Europie. To jest klasyczny przykład symbolicznej przemocy zbiorowej. Zwłaszcza, kiedy w przedmiocie polityki, spraw społecznych, religijności (jako takiej), historii i jej interpretacji różnice między tą jednostką, a resztą mainstreamowo zarysowanej wspólnoty (a chyba też i resztą faktycznego, realnego społeczeństwa znad Wisły, Bugu i Odry) dzieli kolosalna przepaść.
Ale (za Aldousem Huxleyem) warto powiedzieć i zająć postawę, z której wynika iż lepiej „być nieszczęśliwym, niż pozostawać w stanie fałszywej szczęśliwości, w jakiej tu się żyje”.
I co to są w takim razie tzw. wartości, i kto jest w tym wszystkim uczciwszy?
Radosław S. Czarnecki
*http://www.darkmoon.me/2014/who-are-the-puppet-masters-by-neil-clark/
polskie tłumaczenie - http://www.geopolityka.org/komentarze/neil-clark-kto-porusza-marionetkami
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 4224
Jakość demokracji europejskich budzi coraz większe zniesmaczenie resztek nieupolitycznionych elit, a tak zwani prości ludzie z jednej strony dość powszechnie krytykują nieuczciwość, niekompetencję i degenerację elit politycznych, z drugiej jednak strony ciągle przedłużają im mandat.
Solidarność polityków stworzyła beznadziejną sytuację, w której każdy wybór jest nieistotny, bo i opcje, i kandydaci różnią się niewiele, a współpracują bardziej z rzekomymi konkurentami niż z elektoratem, który postrzegają jako łatwą do otumanienia tłuszczę.
Dziesięciolecia pokoju i poszerzającej się współpracy europejskiej obniżyły ciśnienie selekcyjne w polityce do zaniedbywalnego poziomu.
Degeneracja władz nieustannie rośnie i wielu myśli, że dłużej nie może już postępować - czy to z racji rosnącej dysfukcjonalności oraz kosztów władzy, czy z powodu społecznego odrzucenia. Pogląd ten po bliższym rozpoznaniu okazuje się raczej złudzeniem. Wewnętrzna ewolucja europejskiej demokracji może być interpretowana jako proces logiczny, naturalny oraz dość stabilny. Może postępować jeszcze bardzo długo, przynajmniej póki zewnętrzne zaburzenia są słabe i nieistotne. Naturalna konsekwencja demokracji, autokracja, jest chyba jeszcze dość odległa. /.../
Przywłaszczenie państwa
Demokratyczne państwo nie ma szczególnych zabezpieczeń chroniących przed przechwytywaniem urządzeń publicznych przez różne grupy interesu, a jest na takie przechwycenie szczególnie podatne. Powstają wskutek tego rakowate regulacje i patologiczne instytucje zabezpieczające interesy wąskich grup, a obciążające ogół. Poszczególne kawałki państwa zaczynają służyć różnym grupom interesu w sposób nieskoordynowany, nieracjonalny i zawsze kosztowny.
Polega to na tym, że jakaś grupa, na przykład kilku uczonych od astrologii, odwołując się oczywiście do dobra publicznego i żywotnych interesów państwa, przeforsowuje prawo, zgodnie z którym każdy pracownik musi mieć sporządzany corocznie horoskop, który uchroni i jego, i pracodawcę, rodzinę, i całe przecież państwo przed skutkami wypadków przy pracy, których to wypadków dzięki horoskopowi będzie można w większości uniknąć. W uzasadnieniu ustawy przedstawiana jest oczywiście skala występujących dotychczas wypadków, szacowane ich koszty społeczne oraz obiecywane korzyści wynikające powszechnego astrologicznego zabezpieczenia pracy.
Dla zagwarantowania jakości tego zabezpieczenia autorzy pomysłu proponują zwykle utworzenie nowego urzędu, który oczywiście sami obsadzą albo też wskazują istniejącą i kontrolowaną przez siebie izbę lub cech czy inną organizację, która dbać będzie o tę jakość. Instytucja ta będzie pasożytować na astrologach - pobierając od nich opłaty za prawo wykonywania zawodu, na pracownikach i pracodawcach - zmuszając ich do finansowania horoskopów i na kontrolerach państwowych - dokładając im pracy przy nowych kontrolach.
Faktyczne korzyści osiągane przez pomysłodawców, w tym wypadku opłaty astrologów za certyfikację, stanowią zazwyczaj mały procent całych kosztów społecznych, które są nie mniejsze niż sumaryczna cena sporządzanych co rok horoskopów. Tańsza dla państwa byłaby dożywotnia lub nawet dziedziczna renta dla zmyślnych autorów prawa w wysokości dwukrotnych czy nawet pięciokrotnych korzyści, jakie mogliby osiągnąć z certyfikacji - taki haracz za powstrzymanie się od inicjatywy prawodawczej. Innowatorów jest jednak wielu, a opłacanie przez państwo haraczu jest trudne do uzasadnienia, jakoś łatwiej się zgodzić na obowiązkowe szkolenia BHP, badania lekarskie, przeglądy kominiarskie, strażackie, audyty finansowe, społeczne czy ekologiczne, inspekcje, kontrole itp.
Powstawaniu i trwałości patologicznych urządzeń społecznych bardzo sprzyja zabobon profesjonalizmu, zgodnie z którym specjalista, dajmy na to - lekarz jest bardziej kompetentny i właściwy do kształtowania ustroju państwa w zakresie zdrowia niż pacjenci. No to kształtuje, tyle że mając na względzie bardziej potrzeby własne niż pacjentów, czemu i trudno się dziwić.
Mamy w konsekwencji szpitale i przychodnie dla lekarzy, szkoły dla nauczycieli, uczelnie dla uczonych, urzędy dla urzędników, drogi dla drogowców, gazety dla dziennikarzy, rolnictwo dla rolników, prawo dla prawników, rachunkowość dla księgowych, a przy okazji sejm dla posłów i rząd dla ministrów. Ustrój ten oczywiście w małym stopniu służy szeregowym specjalistom czy biurokratom, oni są tylko armią, którą elity ich zawodów prowadzą na bój z innymi elitami o wielkość kawałka państwa do podziału. Przegrani są także oni, nie tylko ich klienci. Są zresztą najczęściej nieświadomymi uczestnikami pasożytnictwa lub podlegają ogłupiającej indoktrynacji w ramach tak zwanej etyki zawodowej.
Trudno już wskazać w państwie obszary niezainfekowane. Tym bardziej trudno znaleźć centrum, które widziałoby całość i jakoś harmonizowało partykularyzmy. Całość jest widoczna, i to rzadko, w finansach publicznych, w których koszty pasożytnictwa są wprawdzie dobrze ukryte, ale suma ich skutków się w końcu ujawnia jako deficyt budżetowy. Drugi obszar, w którym objawy choroby są wyraźne, to spadek jakości życia społeczeństwa, a zwłaszcza jego zamożności, przebijający przez makijaż wskaźników statystycznych.
Pasożytnicze elity mało interesują się państwem i zazwyczaj nie dostrzegają całości jego spraw. To stwarza jakąś nadzieję na przyszłość - że zawłaszczone przez nie państwo stanie się tak kosztowne i dysfunkcjonalne, iż będzie musiało albo się otrząsnąć z pasożytów, albo zginąć, a w obliczu takiej perspektywy władza staje się zwykle głucha na argumenty tak zwanych środowisk oraz retorykę elit.
Rachunki publiczne
Państwo funkcjonuje kosztem swych obywateli, obciążając ich podatkami i różnymi obowiązkami. Państwo efektywne z niewielkich obciążeń może uzyskiwać znaczny efekt, państwo nieefektywne - odwrotnie: może pozbawiać poddanych wszystkiego nie osiągając nic. Dramatycznym przykładem niesprawności współczesnego państwa jest system podatkowy, opierający się na progresywnym podatku dochodowym, wielopoziomowym VAT i powszechnych podatkach majątkowych. Jest to system niezwykle kosztowny, gdyż wymaga wszechobecnej ewidencji wszelkich zdarzeń gospodarczych i wielu zdarzeń społecznych, a także składników majątkowych oraz utrzymywania rozbudowanego aparatu kontroli i przymusu.
Gigantyczne koszty tych ewidencji i komplikacja formuł podatkowych ustawiają wysoko minimalny poziom stawek podatkowych, przy których dochody państwa są niezerowe; suma płaconych wtedy podatków wyznacza koszt systemu podatkowego. Ponieważ rachunki publiczne prowadzone są w sposób nie ujawniający takich kosztów, można je tylko odgadywać. Znane oszacowania wskazują zazwyczaj na poziom kosztów w wysokości około 2/3, co oznacza, że do budżetu dociera zaledwie trzecia część środków, o które system fiskalny zubaża społeczeństwo.
Wynikałoby z tego, że nieefektywność państwa jest dwukrotnie droższa niż jego zachłanność. Z czego to wynika? Ano właśnie z tego, że zazwyczaj nikt nie dostrzega i nie jest w stanie harmonizować całości finansów publicznych, a jeśli ktoś już jest do tego zdolny, to demokracja i tak czyni każdą większą reformę niewykonalną. Bo jeśli byłaby klarowna i jednorazowa, naruszałaby zbyt wiele interesów naraz i nie sposób byłoby uzyskać dla niej większość w parlamencie. Z kolei gdyby reformę wprowadzać skrycie i stopniowo, rozgrywając z księgowymi i twórcami ograniczenie przywilejów rolników, a potem z rolnikami i księgowymi - przywilejów twórców, taki proces musiałby trwać wiele kadencji, zbyt wiele, aby utrzymać ciągłość reform.
Praktycznie za każdym przepisem stoi jakaś grupa, która go lansuje z egoistycznych pobudek - uświadomionych lub nie, wszak wystarczy tylko, że narzuca swój punkt widzenia na kawałek państwa i że swój interes rozumie lepiej niż interes innych. Prawie każdego przepisu ktoś będzie bronić. I znajdzie dowolnie dużo czasu i sił, aby zniechęcić reformatora do naruszania status quo. Przepis nie broniony jest prawdopodobnie nieszkodliwy, a niestety tylko taki łatwo zmienić.
Oszacowana na 1/3 wydajność systemu fiskalnego nie oddaje w pełni skali dramatu. Społeczeństwo obciąża również wiele przepisów niefiskalnych, też mających znaczne konsekwencje finansowe, które już trudno policzyć, a rachunki publiczne w ogóle ich nie dostrzegają. Zwykły znak objazdu, wydłużający drogę miliona samochodów o dwa kilometry, niesie konsekwencje ekonomiczne, gdyż zmusza kierowców do ponoszenia większych kosztów, przede wszystkim paliwa. Mało który przepis nie wywołuje kosztów społecznych. A przepisów przybywa w zastraszającym tempie - wiele tysięcy stron rocznie. I za prawie każdym stoi czyjś interes. Prawie każda ustawa służy zawłaszczeniu jakiegoś kawałka państwa. A ze względu na konieczność obudowy w państwowotwórcze fasady oraz niezbędne kompromisy i koalicje, a także przez zwykłą niezborność umysłową twórców, ustawa musi wielokrotnie bardziej zubożyć społeczeństwo niż wzbogaca wprowadzającą ją grupę interesu.
2/3 wydaje się minimalnym oszacowaniem skali pasożytnictwa i nieudolności elit współczesnej demokracji; faktyczny poziom jest zapewne wyższy. Różne kraje utrzymują to obciążenie albo przerzucając je na inne państwa w ramach gry politycznej i gospodarczej, albo zadłużając się. Zadłużenie obejmuje odległą przeszłość, kiedy by je spłacić sprzedaje się dorobek poprzednich pokoleń, i coraz dalszą przyszłość, kiedy ich spłatą trzeba obciążyć kolejne generacje. Ponieważ jednak suma długów i wierzytelności musi ze swej natury wynosić globalnie zero, zawsze możliwa będzie powszechna kompensacja zadłużenia, ale to chyba dopiero po większych wstrząsach i raczej w sytuacji, kiedy demokracja wyczerpie swój cykl i w większości krajów zapanują dyktatury czy co najmniej prawa stanu wyjątkowego.
W skrajnym przypadku całkowicie wydajnego systemu fiskalnego społeczeństwo mogłoby ponosić dwukrotnie niższe obciążenie podatkowe, a do państwa docierałoby i tak o połowę więcej niż teraz pieniędzy. Czy taki system jest możliwy? Oczywiście. Wystarczyłoby utrzymać w rękach państwa naturalny monopol na energię i jej nośniki, i pozwolić mu finansować wszystkie swe działania dochodami z nich. Ceny energii wzrosłyby kilkakrotnie, ale pozostałe ceny spadłyby mniej więcej o połowę. Koszty takiego systemu są praktycznie zerowe, bo fiskusa zastąpiliby dzisiejsi księgowi firm energetycznych.
Kto by na tym stracił? Przejściowo wielu urzędników, księgowych, prawników, doradców podatkowych, kontrolerów, profesorów, publicystów, ludzi z szarej strefy, mafii, policji, sądownictwa, więziennictwa itp. Ale przecież ich potencjał mógłby być włączany do wielu pożytecznych przedsięwzięć, służących gospodarce i jakości życia, a w okresie przejściowym, sięgającym nawet dziesięcioleci, bardziej opłacałoby się wypłacać im odszkodowania w wysokości obecnych dochodów w zamian za pozbawienie swobody psucia państwa.
Wprowadzenie systemu efektywnego jest prawdopodobnie niemożliwe w warunkach demokracji, gdyż trudno go oprawić w retorykę sprawiedliwości społecznej. Taka retoryka, choćby prymitywna i fałszywa, okazuje się w demokracji konieczna. Jakże łatwo jest namówić lokatorów na zwiększenie obciążenia podatkowego kamiecznikom, a jak trudno im wytłumaczyć, że obciążenie to i tak do nich wróci w czynszach, prawda?
Plebs czcigodny
Jest naturalne, że politycy, których mandat pochodzi z wyboru, muszą kochać lud. Manifestacją tego są kampanie wyborcze, w których kandydaci demonstrują szczere uwielbienie dla plebsu: to on ich przecież obdarza władzą, zamożnością, nietykalnością i innymi sympatycznymi koncesjami. A że plebs jest nie tylko źródłem władzy, ale równocześnie jej ofiarą i żywicielem, wybrani są przepełnieni wdzięcznością, i okazują ją przy każdej oficjalnej okazji.
Zwykle plebs słabo rozumie, że jest grabiony, nękany czy oszukiwany przez tych samych ludzi, którym daje mandat, bo przecież go daje ku własnemu uszczęśliwieniu, a nie pognębieniu. Miłość władzy jest natomiast dobrze dostrzegalna. Plebs jest chwalony, czarowany, otaczany troską, naśladowany, politycy prześcigają się w odczytywaniu jego myśli, słowem: plebs jest wielki.
Któż by pozostał długo normalny, doświadczając bezwarunkowej i powszechnej akceptacji każdej wypowiedzianej bzdury, nieomylności i potęgi, swojej centralnej roli w systemie władzy i porządku świata? Otoczony rojem sługusów, pochlebców i wielbicieli, plebs ponosi wielkie szkody psychiczne i w miarę rozwoju demokracji musi się stawać coraz głupszy i coraz bardziej zepsuty.
Poświęcenie, powściągliwość, prymat dobra wspólnego - to cnoty obywatelskie spotykane tylko w młodej demokracji; w fazie dojrzałej są wypierane nawet z mitologii jako postawy naiwne i zbędne. Demoralizacja obejmuje i rządzących, i rządzonych. Jedni i drudzy są współodpowiedzialni za schyłek demokracji, choć kary ponoszą różne.
Ogłupiały lud powierza coraz więcej swoich spraw tym, którzy potrafią mu więcej obiecać. Ponieważ obietnice zwykle znacznie przewyższają możliwości ludu, osobista aktywność staje się nieefektywna i plebs coraz szerzej popada w bezczynność. Coraz więcej spraw wymaga zaangażowania władzy i władza coraz więcej ich na siebie bierze, nie bacząc na sensowność czy wykonalność. W miarę postępów demokracji, lud się nieuchronnie atomizuje i apatyzuje, a jego infantylność staje się pożywką dla rozmaitych demagogów, cudotwórców, a z czasem dyktatorów. Naturalną konsekwencją demokracji staje się autokracja, i nastaje ona również z woli wszechmocnego plebsu.
Marek Chlebuś
Więcej - http://www.chlebus.eco.pl/POWERS/Demokracja.htm
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 640
Kanadyjska pisarka Margaret Atwood zauważyła kiedyś, że do wojen dochodzi wtedy, gdy ci, co je rozpoczynają, są przekonani, że zwyciężą. Nasilająca się w polskim dyskursie publicznym retoryka prowojenna wskazuje na absurdalne wzmożenie w kontekście cytowanej wypowiedzi. Dzieje się tak, jakby polskim decydentom marzyła się zwycięska wojenka, dająca im tytuł do sławy, tyle że jest to ryzykowne stąpanie we mgle, w ciemnościach i na dodatek nad przepaścią. Każda bowiem wojna w polskich warunkach jest obecnie niewyobrażalna, jeśli chodzi o jej ewentualne koszty i straty. W kontekście historycznych tragedii jest także absolutnie niemoralna i irracjonalna w arsenale środków układania się z innymi państwami.
Poszukiwanie i wskazywanie Rosji jako realnego wroga przybiera charakter propagandowy i doktrynalny, a opinię publiczną od dłuższego czasu media głównego nurtu przygotowują na starcie z agresorem. Do Rosji Putina dołączyła ostatnio Białoruś Łukaszenki. Nie wystarczą już tajne narady gabinetowe w gronie pseudospecjalistów od strategii wojennej. W sposób otwarty na konferencjach prasowych pobrzękuje się magicznymi liczbami, a to o radykalnym zwiększeniu liczebności armii, a to o nowych zakupach broni, przeważnie u zachodniego sojusznika, bo na własny przemysł zbrojeniowy nikt spośród rządzących nie ma pomysłu jak go zmodernizować i wykorzystać, także pod względem gospodarczym. Opary absurdu towarzyszą kolejnym pomysłom na utrzymanie oporu wobec napastnika do czasu nadejścia pomocy ze strony gwarantowanych sojuszników.
Nietrudno w tym klimacie o ironiczne analogie do września 1939 roku i przekonania, że „nie oddamy nawet guzika” (Edward Rydz-Śmigły). Sojusze znaczą znowu tyle, co papier, na którym zapisano zobowiązania o udzieleniu pomocy. Nikt przecież dotąd nie sprawdził wiarygodności pomocy sojuszniczej w ramach NATO, podobnie jak trudno jest przewidzieć – choćby po doświadczeniach afgańskich - czy amerykańscy marines chcieliby „umierać za Gdańsk”. Zwłaszcza, że sojusz północnoatlantycki opiera się na wspólnocie wartości i zanim zaczniemy czytać artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego o obowiązku udzielenia napadniętemu państwu solidarnej pomocy, trzeba przeczytać ze zrozumieniem preambułę i wcześniejsze jego artykuły. To one decydują, czy ta pomoc nadejdzie, czy też sojusznicy się zawahają i zaniechają wsparcia.
Za, a nawet przeciw
Trwający od kilkudziesięciu lat „długi pokój” (John Gaddis), choć przeplatany rozmaitymi konfliktami zbrojnymi (niektóre z nich nazywa się nawet wojnami), jest możliwy do utrzymania, bowiem pośród polityków i strategów wielkich potęg, zwłaszcza tych z potencjałem jądrowym, zwyciężyło przekonanie, że jakakolwiek wojna między nimi z użyciem broni masowej zagłady doprowadziłaby do unicestwienia całej planety. Ronald Reagan i Michaił Gorbaczow zgodzili się kiedyś, że wojny jądrowej nie można wygrać i nigdy nie wolno jej prowadzić.
Wielka wojna, przypominająca minione wojny światowe, przestała być ultima ratio polityki, nie jest ani koniecznością, ani pożądanym skutecznym sposobem załatwiania sporów rodzących się na tle sprzecznych interesów. Te udaje się rozwiązywać na drodze żmudnego dialogu, poufnych konsultacji i skomplikowanych negocjacji, z wykorzystaniem wielu platform i instytucji międzynarodowych. Ludzkość dokonała pod tym względem ogromnego postępu, rezygnując stopniowo z sięgania po przemoc na rzecz ucywilizowania stosunków politycznych, w których pokój stał się – mimo militaryzacji – wartością nadrzędną.
Jest w tym podejściu sporo dwoistości, bowiem państwa demonstrują najczęściej chorobliwą schizofrenię, którą najlepiej wyraża starorzymski paradoks: si vis pacem, para bellum. Polscy politycy z upodobaniem godnym lepszej sprawy i mądrości bezkrytycznie powtarzają ten slogan, który pokazuje ich obłudę. Chcą pokoju, ale szykują wojnę. Bo choć wojna kojarzy się z potwornościami, to jednak może być konieczna i szlachetna. Poświęcenie w obronie ojczyzny, a zwłaszcza ofiara krwi kolejnych pokoleń, to w polskiej filozofii romantycznej wartość nadrzędna. Ale i absurdalna, bo przecież miarą patriotyzmu we współczesnym świecie nie jest umieranie młodych ludzi „za ojczyznę”, lecz oddawanie wszystkich ich umiejętności w celu powiększania dobra wspólnego.
Miarą odwagi rządzących jest sprostanie wyzwaniom i zagrożeniom, jakie tworzą obecnie dysproporcje rozwojowe w skali świata, zniszczenie środowiska naturalnego, kryzys migracyjny i energetyczny. Wysiłek trzeba więc kierować na kolektywne rozwiązania, które zapobiegną degradacji planety. Tymczasem zdaniem polskich polityków lepiej inwestować w militarne mało przydatne gadżety niż w służbę zdrowia, edukację czy naukę. Lepiej też na granicach postawić mury, płoty i zapory, niż udzielić potrzebującym przybyszom rudymentarnej pomocy.
Współczesne państwo PiS stacza się z częścią popierającego go elektoratu do roli skansenu, gdzie deficyt realizmu politycznego zastępują rozmaite mamidła, świadczące o katastrofalnym stanie wiedzy o współczesnym świecie, zaczadzeniu mitami i poczuciem megalomanii rządzących. Co szczególnie osobliwe, podatni na strach ludzie stają się zakładnikami wojowniczego myślenia polityków, mimo że przyszłe wojny - nawet gdy będą prowadzone na innych poziomach technologii niż wszystkie dotychczasowe – zawsze będą przypominać konkretną, krwawą i wiele mówiącą przeszłość. Czy rzeczywiście Polacy w młodym pokoleniu są masowo gotowi do ponoszenia ofiar i akceptowania strat? Trudno przewidzieć takie sytuacje, gdyż zależą one od decyzji, które jeszcze nie zostały podjęte. Błędne rozumienie teraźniejszości może jednak doprowadzić do katastrofy w przyszłości. Trzeba robić wszystko, żeby do takiej sytuacji nie dopuścić.
Choroba bellizmu
Anachronizmem w dzisiejszych czasach jest myślenie w kategoriach wojny z jakimkolwiek państwem, a tym bardziej z Rosją. Taka wojna pociągnęłaby bowiem w otchłań całą Europę, a może i cały świat. Wszelkie analogie z poprzednimi wojnami nie są do niczego przydatne. Zważywszy na konkurencyjność potencjału wojskowego Rosji nawet w zestawieniu z potęgą amerykańską wszelkie dywagacje o skutecznym odstraszaniu jej przez Polskę tracą sens. Miejsce zbrojeń powinna więc zająć mądra dyplomacja, skuteczna komunikacja oraz racjonalne przewartościowanie nastawienia Polski tak do swoich sojuszników na czele z Niemcami, jak i swoich oponentów, na czele z Rosją. Jaki sens miałaby wojna Polski z kimkolwiek choćby w kontekście programów liczących się sił politycznych, które stawiają na skracanie dystansów cywilizacyjnych wobec Zachodu, a więc powiększanie dobrostanu, a nie jego utratę czy narażanie na zniszczenie w potencjalnym konflikcie?
Polacy mogą wygrać wojnę z samymi sobą, jeśli pozbędą się zewnątrzsterownych polityków, działających na szkodę państwa polskiego. O polityce zagranicznej i obronnej państwa musi decydować orientacja na bezwzględnie pokojowe zaspokajanie interesów, a nie na prowokowanie z kimkolwiek konfrontacji zbrojnych. Czas przestać stosować kryteria etyczne, a nawet estetyczne w ocenie swoich sąsiadów. Czas przewartościować także swój status międzynarodowy w hierarchii międzynarodowej, pojąć, co oznacza brak globalnej perspektywy państwa średniej rangi oraz ocenić realną wiarygodność swoich sojuszników, także tego największego zza oceanu.
Polska nie odgrywa żadnej znaczącej roli ani w ugrupowaniu integracyjnym Unii Europejskiej, do której ma sporo pretensji, ani w strategii Stanów Zjednoczonych, które traktują Polskę instrumentalnie i plasują jako narzędzie, a nie podmiot w realizacji swoich interesów wobec Rosji i poradzieckiego Wschodu. W kontekście tych postulatów polskie elity rządzące wydają się tkwić na mocno wyobcowanych pozycjach w porównaniu do rządów innych państw, choćby pozostałych uczestników Grupy Wyszehradzkiej. Cierpią na jakąś osobliwą chorobę bellizmu – kultu wojny, traktowanego jako element anachronicznego etosu rycerskiego, całkowicie nieprzystającego do realnej pozycji współczesnego państwa. Jest to fałszywa poza społeczna, która bardziej służy mobilizacji zmanipulowanego elektoratu, niż lokowaniu Polski pośród narodów i państw „miłujących pokój”, jak głosi Karta Narodów Zjednoczonych.
W geopolityce każdego państwa zawsze na plan pierwszy wysuwa się sąsiedztwo. Stosunek sił z najbliższymi sąsiadami decyduje o możliwościach sprzymierzania się na zasadzie równoważenia czy przeciwważenia potencjałów. Najgorszy wariant sąsiedztwa występuje wtedy, kiedy dwaj silniejsi sąsiedzi mogą sprzymierzyć się ze sobą i zagrozić egzystencji słabszego. To klasyczny przykład historycznego osaczenia Polski, położonej między Niemcami a Rosją.
Obecnie po raz pierwszy w dziejach sytuacja jest o niebo lepsza. Wprawdzie ciągle istnieje potencjał dla zbudowania sojuszu niemiecko-rosyjskiego, ale Niemcy po raz pierwszy są w zespole państw, które łączy z Polską sojusz obronny i wspólnota integracyjna, zatem istnieje naturalna tendencja do przeciwważenia potęgi rosyjskiej wraz z NATO i Unią Europejską. To z tymi ugrupowaniami Polska musi mieć jak najlepsze relacje, aby czuć się bezpiecznie, a nie gotować się do wojny, której nikt z sojuszników nie poprze.
Doktryna obronna czy wojenna?
Poszukując nowych kierunków myślenia na temat współczesnego świata, polska doktryna obronna powinna obficie korzystać z dorobku poprzednich pokoleń, niezależnie od formacji ustrojowej. W II RP Polacy zaproponowali na forum Ligi Narodów projekt „rozbrojenia moralnego”, a w PRL najsłynniejszy był plan Rapackiego o utworzeniu strefy bezatomowej w Europie Środkowej. Projekt ów rozsławił Polskę, a inne państwa, np. Finlandia, potraktowały go jako wzór dla pomysłu na strefę bezatomową wokół siebie. Szerokim echem odbiła się także idea o wychowaniu społeczeństw w duchu pokoju, którą ONZ przyjęła jako podstawę deklaracji w 1978 roku. Z takim dorobkiem w sferze ideowej i koncepcyjnej niejedno państwo byłoby dumne ze swojej inicjatywności w promowaniu szlachetnych wartości pokoju, rozbrojenia i humanitaryzmu.
Co więc stało się z dzisiejszym państwem Polaków, że im dalej od II wojny światowej – wbrew natrętnym celebrom rocznic niemieckiej i sowieckiej napaści – zapomina ono o jej tragicznych skutkach? Dlaczego społeczeństwo polskie, dziedziczące rozmaite traumy wojenne nie potrafi odrzucić wojowniczych polityków, którzy dla przykrycia wszelkich niepowodzeń i klęsk moralnych szykują kolejne krucjaty? Dlaczego wreszcie najbardziej wyposażeni w narzędzia analizy i porównań historycznych badacze, edukatorzy, dziennikarze i wszelkiej miary intelektualiści nie tworzą skutecznego lobbingu na rzecz propokojowych dążeń? Skąd bierze się ich pseudoobiektywny „neutralizm”, który w istocie oznacza nie tylko zobojętnienie wobec najżywotniejszych kwestii dla państw i społeczeństw, ale także zwyczajny oportunizm i koniunkturalizm.
W epoce „zimnej wojny” wyśmiewano rozmaite ruchy pacyfistyczne, twierdzono, że „polityka siły” nie ma alternatywy, bo inaczej świat pogrążyłby się w nuklearnym Armagedonie. Ale dlaczego dzisiaj, gdy zniknęły powody do rywalizacji międzyblokowej i w praktyce żadne wielkie mocarstwo nie ma ekspansywnej ideologii, wiele środowisk nie występuje przeciw odradzaniu się tendencji prowojennych?
Bez przeciwdziałań na poziomie społecznym rządzący nie wyjdą z pułapki permanentnego konfliktu z Rosją, bo stał się on siłą napędzającą ich zdolność mobilizacyjną w budowaniu wewnętrznej pozycji politycznej i ról międzynarodowych. Odwoływanie się do rosyjskiej agresywności służy zacieśnianiu nierównoprawnego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, a konfrontacja z reżimem Łukaszenki uwiarygadnia Polskę jako gorliwego strażnika cywilizacji zachodniej i szczelności granic Unii Europejskiej.
To, że od kilkudziesięciu lat udało się uniknąć wojny między wielkimi mocarstwami wcale nie oznacza, że taka sytuacja będzie trwać wiecznie. Aby nie zwiększać ryzyka wybuchu wojny, wszyscy odpowiedzialni politycy powinni kłaść nacisk na doktryny o charakterze defensywnym, a nie zaczepnym. Tym bardziej mniejsze i słabsze państwa nie powinny deklarować budowy systemów obronnych przez gromadzenie broni ofensywnej tak, jak to czyni Polska. Wprawdzie wielki protektor zza oceanu nie rezygnuje z „dyplomacji kanonierek”, czy to wokół Tajwanu przeciw Chinom, czy na Bałtyku i Morzu Czarnym przeciw Rosji, ale to nie oznacza, aby takie państwa jak Polska musiały ulegać fascynacji udziałem w nowych wojnach i „ekspedycjach karnych”. Każde nieroztropne posunięcie może doprowadzić do desperackiego zderzenia, którego skutki okażą się nieobliczalne. Cyniczni gracze i buńczuczni politycy powinni zrozumieć, że żadna wojna, choćby najbardziej sprawiedliwa, nie jest lepsza od najbardziej parszywego pokoju.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.