Politologia (el)
- Autor: al
- Odsłon: 4777
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2201
Nie jest łatwo badać problematykę polskiej pamięci historycznej w dzisiejszych uwarunkowaniach politycznych. Naukowe interpretacje tego zjawiska nie są pozbawione aspektu wartościującego, a wiele publikacji ma wyraźny kontekst polityczny, by nie powiedzieć partyjny. Wielu polskich intelektualistów wcale nie kryje się ze swoimi sympatiami czy antypatiami politycznymi, co rzutuje negatywnie na ich obiektywizm i wiarygodność badawczą.
Przy wielu okazjach ujawnia się mizeria intelektualna, brak wiedzy,
kwalifikacji moralnych i merytorycznych, ale także brak dobrej woli w ocenie realiów rosyjskich. Uderza przede wszystkim przypisywanie Rosjanom „apologii przeszłości dyktatorsko-reformatorskiej i przeszłości czarnosecinnej, przeszłości prawosławno-słowianofilskiej i przeszłości bolszewicko- stalinowskiej” (A. Michnik, Polityka historyczna, wariant rosyjski, „Gazeta Wyborcza”, 28.09.06).
A przecież w Rosji istnieją różne warianty myślenia o historii. Poza tym nie ma ona innej historii i nie dokona jej rewizji na zasadzie całkowitego odrzucenia, gdyż to oznaczałoby irracjonalne zaprzeczenie własnej tożsamości. Takie oczekiwania wobec niej świadczą raczej o naiwnym i utopijnym myśleniu oczekujących, albo o świadomym manipulowaniu opinią publiczną.
Niestety, badacze historii współczesnej odegrali negatywną rolę w budowaniu pamięci historycznej. Nie dokonali rekonstrukcji polskiej historii z punktu widzenia nauki, lecz kolejny raz zajęli miejsce obrońców doktryny politycznej, dopasowując się do oczekiwań władzy.
Pamięć historyczna została poddana ideologizacji. Doświadczenie jednostkowe i zbiorowe zostało podporządkowane narzuconej przez polityków narracji. W odniesieniu do historii najnowszej górę bierze – co widać choćby po kulcie żołnierzy wyklętych – narracja insurekcyjna i romantyczna, patetyczna i egzaltowana, odwołująca się do kultu śmierci pozbawionej sensu. W kontekście pamięci historycznej wypromowano slogan „polityki historycznej”, mający charakter „wytrychu”, którym posługują się politycy i propagandyści.
Hasło wylansowane w 2005 r. w programie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości od początku miało bardzo instrumentalny charakter. Nie odnosiło się do naukowej refleksji nad historią, lecz raczej do jej interpretacji, przydatnej w budowaniu wizerunku partii i w umacnianiu jej linii politycznej. Chodziło o zweryfikowanie historii ostatnich dekad na swoją korzyść, przemodelowanie świadomości historycznej społeczeństwa tak, aby zdobyć poklask i poparcie dla określonego programu politycznego. Tzw. polityka historyczna weszła w ten sposób do instrumentarium polityczno-ideologicznego partii politycznych, stała
się elementem marketingu politycznego, przejęta przez media masowe stała się inspiracją dla programów informacyjnych i narzędziem propagandy. Jej cechą stała się selektywność poznawcza, patrzenie na przeszłość w sposób wybiórczy i dobierający zdarzenia na potrzeby konkretnej koncepcji politycznej.
Jest powszechnie przyjęte, że historia stanowi punkt wyjścia do działania
politycznego. „Jednak skuteczność tego działania – pisze Krzysztof Zamorski („Nostalgia i wzniosłość a refleksja krytyczna o dziejach”)– zależy od koncepcji historii, która leży u jego podstaw. Działania z natury rzeczy skierowanego na przyszłość. Jeśli jako punkt wyjścia przyjmiemy nostalgiczną wizję przeszłości, wyprowadzone z takiej historii wskazówki do działania politycznego narażone są na ograniczoną obserwację pola działania.
Jeśli zaś za podstawę przyjmiemy krytyczną wizję dziejów, obserwacja
pola przyszłego działania i możliwych jego skutków zwiększa się znacząco.
Rzecz jednak w tym, że zwolennicy »polityki historycznej« w Polsce zazwyczaj pozostają pod silnym wpływem historii nostalgicznej, będącej wytworem i reprezentowanej głównie przez historiografię tradycyjną”.
Koncepcja historii nostalgicznej negatywnie wpływa na sposób myślenia o przeszłości i jej opis. Przede wszystkim nawiązuje do zadanego kiedyś przez obcych bólu, wyrządzonych krzywd, cierpienia i poświęceń, a jednocześnie satysfakcji ze złożonej ofiary. Skuteczne uprawianie polityki z wykorzystaniem historii ma sens jedynie wtedy, gdy tzw. polityka historyczna stanie się źródłem analiz możliwych zagrożeń, próbą oceny szans na sukces konkretnych decyzji, nie zaś ideologią i próbą narzucania innym własnej wizji świata.
Martyrologia i heroizm
Elity polityczne Polski nie potrafią wykorzystać bogatego i złożonego doświadczenia historycznego w relacjach z Rosją inaczej, jak tylko w celu konfrontacyjnym. Polityka, niesłusznie i niepotrzebnie nazywana historyczną, jest demonizowana, opiera się na emocjonalnym wartościowaniu, co niewiele ma wspólnego ze sztuką racjonalnego osiągania celów. Ma ona przede wszystkim rywalizacyjny charakter, jest sztuką walki, dzielenia wszystkich na wrogów i przyjaciół, szerzeniem jednostronnej wizji Polski jako skrzywdzonej ofiary XX-wiecznych totalitaryzmów.
Polscy politycy uciekają od innych odmian politycznego działania: akomodacyjnego, konsensualnego czy kooperacyjnego. Nie potrafią przestawić polskiej świadomości politycznej na wyzwania przyszłości, nie umieją dokonać rzetelnej i odważnej weryfikacji możliwości, które są stosunkowo skromne, jeśli chodzi o aktywność międzynarodową.
W tym kontekście nie mają racji ci badacze polskiej i rosyjskiej pamięci
historycznej, którzy przypisują polskim decydentom silne przywiązanie
do tradycji liberalnej, a decydentom rosyjskim – do tradycji realistycznej.
Owszem, Polska przez wiele lat rzeczywiście polegała na instytucjach międzynarodowych, broniąc ładu normatywnego i instytucjonalnego, opartego na wartościach zachodnich. Istotą tych wartości jest sztuka budowania porozumień, oparta na gotowości brania pod uwagę odmiennych punktów widzenia o różnym stopniu złożoności, czyli na osiąganiu kompromisu.
Kompromis uznaje się za zasadę wspólnego dochodzenia do prawdy, co
oznacza, że żaden z partnerów nie zmusza drugiego do bezwzględnego podporządkowania się swoim poglądom i przekonaniom. Wręcz przeciwnie, pozostawia drugiej stronie niezależność w definiowaniu swoich racji. Istotą relacji jest „wczuwanie się” w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę słuszności. Partnerzy gotowi do dialogu są tym samym gotowi prawdę drugiego partnera uczynić częścią swojej prawdy.
Zdolność do pójścia na kompromis jest często warunkowana przez stosunek sił między stronami. Państwa zajmują postawy nieustępliwe w wielu sprawach, co może być wynikiem poczucia przewag i wynikającego z nich lekceważenia oponenta oraz niedoceniania jego determinacji.
Na przykład, w Rosji panuje przekonanie, że postawy kompromisowe i koncyliacyjne są mniej skuteczne i opłacalne niż postawy bezkompromisowe. Wyrazy dobrej woli i wspaniałomyślności mogą być potraktowane przez drugą stronę jako oznaka słabości, uległości czy podstępu.
W przypadku słabszej Polski ma ona w porównaniu z Rosją bardziej ograniczone pole manewru. Powoduje to wzrost determinacji
na rzecz obrony swoich racji. Ponadto, zamiast odwołania się do praktycznych celów (co jest typowe dla etosu kupieckiego), Polacy odwołują się do dumy i godności (do etosu rycerskiego). Stąd nastawienia kompromisowe uchodzą za „nierycerskie” i „niehonorowe”. Nawet, gdy kompromis może być uznawany za efekt nadmiernej ustępliwości, jest jednak zawsze z pragmatycznego punktu widzenia lepszym rozwiązaniem niż klęska, choćby nawet najbardziej „rycerska” i „honorowa”.
Polska nie jest w stanie pogodzić się z istniejącą asymetryczną współzależnością (a nawet zależnością od Rosji, zwłaszcza w sferze energetycznej) i jako słabsza strona relacji traktuje tę asymetrię nie jako wyzwanie, ale jako śmiertelne zagrożenie. Nawołuje więc swoich zachodnich sojuszników do „wojowania z Rosją”. Gdzie tu miejsce na postawy kompromisowe, zgodne z tradycją liberalną?
Zdaniem Bronisława Łagowskiego, w Polsce koegzystują ze sobą doskonale dwie na pozór sprzeczne tradycje – martyrologiczna i heroistyczna. Wykraczają one poza pamięć historyczną, dostarczając kryteriów słuszności w polityce, zwłaszcza zagranicznej. „Martyrologia narodowa pobudza wieczną urazę do narodów sąsiednich, które kiedyś wykorzystały swoją przewagę, by nas sobie podporządkować, i rzekomo tylko czekają na okazję, żeby to powtórzyć.
Mitologia heroistyczna z kolei każe państwu demonstrować przede
wszystkim ‘odwagę’ w stosunku do innych państw, każe wysuwać roszczenia do ich ‘solidarności’, czyli obsługiwania polskich interesów, wreszcie żądać, by podporządkowały się one polskim wyobrażeniom o historii”.
W innym miejscu tenże autor jeszcze dosadniej przedstawił istotę heroistycznej koncepcji państwa, pisząc: „odwołuje się ono do cnoty odwagi, ale ta odwaga jest oderwana od okoliczności. Klęski narodowe są idealizowane z powodu odwagi, jaką wykazali zabici, trzeba mieć odwagę lądowania we mgle, trzeba zachęcać sojuszników do polityki wojowniczej, wiedząc, że własny kraj stałby się pierwszą ofiarą wymiany ciosów rakietowych. Trzeba wyszukiwać powody do wrogości wobec innych narodów, rytualizować doznane krzywdy, żeby je zachować w pamięci na wieki i odnawiać w sobie uczucia mściwości niezbędne w utrzymywaniu gotowości do wojny”.
Spór toczy się nie o fakty czy prawdę historyczną (to slogan). Idzie raczej o różne wizje, wyobrażenia, które częściej mają charakter wizualny i audialny, niż refleksyjno-intelektualny.
Stosunek do pamięci historycznej jest wynikiem „traum i wiktymizacji,
lat niewoli, dominującej roli Kościoła z jego nauką o uwznioślającej roli cierpienia, a także niskiego czynnika realnej skolaryzacji”.
Deformacje w pojmowaniu interesu narodowego
Dzisiejsza Europa jest bardziej zdominowana przez pamięć niż przez historię. Pamięć jest kwestią indywidualnych rejestrów z przeszłości, każdy ma swoją i trudno o niej dyskutować czy też przekonywać się nawzajem. O historii można dyskutować, spierać się co do jej wersji, pamięć pozostaje jednostkowa, niepowtarzalna. „Zjednoczona Europa nie wymaga wspólnej narracji historycznej – bo taka jest nierealna – ale rozumienia historii” (Timothy Snyder, Zakładnicy pamięci, GW, 28-29.03.09).
Ponadto, Zachód żyje przyszłością, ulega kosmopolityzacji, podczas gdy Wschód Europy pogrążony jest w przeszłości.
Na tym tle świat polskiej polityki nawiązuje do tradycji nasyconej treściami ksenofobicznymi. Interes narodowy jest definiowany w kategoriach egoistycznych, jako konieczność walki z historycznymi wrogami, którzy czyhają na polską niepodległość i suwerenność.
Jedynie patriotyczne elity polityczne (definicja patriotyzmu zależy od nich samych) są świadome istoty interesu narodowego. Wszyscy wątpiący czy krytykujący je za uzurpatorskie zapędy zasługują na pogardę, albo na anatemę.
Jest to nawiązanie do tradycji, która nakazuje wpajanie narodowi kolektywnej świadomości, budowanie wyłącznej lojalności wobec własnego narodowego państwa, a raczej jego władz. Konsekwencją tego podejścia są rozmaite skłonności cenzorskie, aby przeciwstawiać się wszelkiej krytyce, która kolidowałaby z tak pojętym interesem narodowym.
W Polsce mamy do czynienia z wielością zbiorowych pamięci, a tzw. polityka historyczna państwa w formie ofensywnej ma tę wielość delegalizować i uniformizować. Stworzenie jednolitej, wspólnej „całemu narodowi” pamięci historycznej jest obiektywnie niemożliwe, gdyż różne są losy i doświadczenia historyczne Polaków, zróżnicowana jest wiedza na temat historii i podzielone są narracje historyczne.
Gdyby zastosować modną obecnie w socjologii analizę dyskursów, to okaże się, że w Polsce mamy do czynienia z kilkoma rodzajami pamięci historycznej w odniesieniu do stosunków polsko-rosyjskich, a to na poziomie programów i decyzji politycznych partii i organów władzy państwowej, na poziomie medialnym, na poziomie akademickim i edukacyjnym oraz na poziomie wspólnot religijnych. Jest wreszcie pamięć potoczna.
Zwłaszcza na poziomie politycznym i medialnym, ale chyba i edukacyjnym dokonuje się w polskiej przestrzeni publicznej stygmatyzacja pamięci historycznej wobec Rosjan. Proces ten oznacza naznaczanie, piętnowanie, przypisywanie negatywnych etykiet, odrzucanie czy niszczenie wizerunku.
Działania te mają charakter intencjonalny i metodyczny, zorganizowany
i celowy, oparty na pewnej polityce, dlatego można orzec, że są prowadzone z namysłem i premedytacją. Nie można jednak wskazać jednej instytucji, która koordynowałaby tę politykę. Wiele działań ma charakter reaktywny stereotypów Sowietów na współczesną Rosję.
Strach przed Rosją
Stygmatyzacja Rosji jako wroga jest pochodną przeczulenia na tle rosyjskiej potęgi, jej zaborczych intencji i ekspansji imperialnej. Strach przed Rosją stanowi obecnie ważne narzędzie podsycania napięcia, ale i deprecjonowania jej roli mocarstwowej.
Stygmatyzowanie oznacza utrwalanie w zbiorowej świadomości i pamięci
tego, co najgorsze w odniesieniu do Rosjan. Nie ma w tym procesie miejsca na wybaczenie, zapomnienie, czy świadomą amnezję.
W stosunku do Rosjan – państwa i jego polityków – trwa ciągłe przypominanie niechlubnych wydarzeń ze stosunków wzajemnych z jednoczesnym przemilczaniem epizodów niewygodnych, demonizowanie roli sprawczej w historii i współcześnie, kreowanie klimatu „odwiecznej” wrogości. Szczególną rolę odgrywa w tym względzie propaganda nastawiona na wskazywanie historycznego wroga, który nie przestaje grozić i szkodzić Polsce.
Negatywne spojrzenie na dzisiejszą Rosję jest obciążone antyrosyjskim dyskursem ukształtowanym jeszcze w dobie romantyzmu, pod zaborami, w czasie zrywów powstańczych. Ta insurekcyjna skaza na polskiej pamięci historycznej determinuje „kultywowanie megalomańskiej heroicznej wizji dziejów” z Rosją jako „spadkobiercą wszelkiego zła” i sprawczynią wszelkich krzywd, jakich Polacy doznawali od czasów carskich.
Lekceważenie i ośmieszanie to typowe elementy retoryki stosowanej przeciw Rosji. Wiąże się z tym poczucie wyższości wobec kultury i cywilizacji rosyjskiej. Warto zauważyć, że często osoby deprecjonujące dorobek cywilizacyjny Rosji mają nikłe pojęcie o bogactwie dziedzictwa historycznego wielkiego narodu rosyjskiego, ale także narodów tworzących olbrzymi konglomerat postimperialny.
Antyrosyjskość zlewa się z antysowietyzmem, co z kolei ma związek
z delegalizacją PRL, jako państwa satelickiego, „będącego sowieckim zaborem”. Związek Radziecki, a raczej Związek Sowiecki (mimo, że w dokumentach prawnomiędzynarodowych takiej nazwy nie używano) w tym
ujęciu był tak samo zbrodniczy (o ile nie bardziej), jak hitlerowskie Niemcy.
Stawianie znaku równości między komunizmem a nazizmem jest z jednej strony wynikiem ślepoty poznawczej i lenistwa intelektualnego, a z drugiej – świadomej ideologizacji. Nie ulega wątpliwości, że oba totalitaryzmy miały zbrodniczy charakter, ale jak zauważył Władysław Markiewicz, kierowały się całkowicie rozbieżnymi racjami etyczno-intelektualnymi i motywami praktyczno - politycznymi – do tego stopnia, że powszechnie uznawano je za skrajnie przeciwstawne. „To przekonanie o nieprzezwyciężalnej wrogości żywili przede wszystkim przywódcy i zwolennicy każdego z tych ruchów”(Dwa okresy PRL. Rozmowa z prof. Władysławem Markiewiczem, „Przegląd”, 14.03.10).
II wojna światowa w powszechnie obowiązującej narracji była starciem
dwóch totalitaryzmów, z których oba były antypolskie. Tak jak symbolem
zbrodni hitlerowskich stał się Auschwitz, tak symbolem zbrodni sowieckich
jest Katyń. O ile jednak dla hitlerowskiego nazizmu celem było fizyczne
unicestwienie wrogich ras, ludobójstwo zapoczątkowane i w zasadzie zrealizowane w stosunku do europejskich Żydów i Romów, a planowane także wobec Słowian, przede wszystkim Polaków i Rosjan, o tyle stalinowski reżim był nastawiony na likwidację wrogów wewnętrznych; dlatego najliczniejszymi jego ofiarami byli obywatele ZSRR, w pierwszej kolejności kamraci Stalina ze wspólnej ekipy bolszewickiej.
Zideologizowane ujęcia historii pomijają fakt, że gdyby III Rzesza nie została pokonana, zapewne Niemcy zrealizowaliby plan wyniszczenia polskiego społeczeństwa. Skoncentrowanie uwagi historyków i polityków w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku na represjach sowieckich spowodowało odsunięcie w cień zbrodni niemieckich, jakby mniej zasługujących na pamięć, a w każdym razie nieporuszających już
w tym samym stopniu sumień i wyobraźni jak zbrodnie Sowietów. Jak pisał Paweł Machcewicz, w takim ujęciu nie liczą się fakty, ale idee i interpretacje. Pod ich wpływem znikła różnica między eksterminacyjną polityką III Rzeszy, zagrażającą biologicznemu istnieniu narodu a terrorem sowieckim i komunistycznym, dotykającym setek tysięcy ludzi, ale po zakończeniu wojny niegrożącym już wyniszczeniem polskiego społeczeństwa, a nawet jego elit.
Stanisław Bieleń
Jest to pierwsza część eseju Autora nt. stosunków polsko-rosyjskich, jaki ukazał się w książce „Pamięć i polityka historyczna w stosunkach polsko-rosyjskich” pod redakcją naukową prof. prof. Stanisława Bielenia i Andrzeja Skrzypka.
Drugą część eseju zamieścimy w numerze następnym SN.
Wszystkie wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1631
Żyjemy w czasach anemokracji. Greckie słowo anemos (wiatr) przydaje się dla wyjaśnienia istoty dzisiejszych zachowań politycznych. Rzucanie słów na wiatr, pustosłowie, czcza gadanina i fałszywe obietnice wyborcze – wszystko to pokazuje, na jakim poziomie toczy się debata, spór czy dyskurs polityczny.
Slogany i frazesy zastępują realne programy polityczne. Nikt nie przywiązuje wagi do spierania się o pryncypia i wartości, nie liczy się logika wywodów i autentyczne znaczenie terminów, do lamusa odeszło myślenie przyczynowo-skutkowe. Wiedzę fachową i ekspercką zastąpiły „prawdy objawione” i wymyślone na potrzeby chwili.
Żenujący poziom intelektualny, a nawet językowy wielu kandydatów prawie nikogo nie zaskakuje i nie dziwi. Autorytety naukowe, niezależnie od dyscypliny, ulegają na naszych oczach erozji i świadomej deprecjacji.
Zanik dziennikarskiej rzetelności kompensuje zwykła demagogia, manipulacja oraz brak profesjonalizmu i bezwstyd, wyrażające się w chwytliwych i bzdurnych nagłówkach, pomówieniach, insynuacjach, kłamstwach i zniesławieniach.
Najgorsze jednak jest to, że partie pretendujące do rządzenia wielomilionowym społeczeństwem licytują się nawzajem, wpadając w pułapki demagogicznych argumentów, aby w imię zanegowania programów politycznych konkurentów, dezawuować przy okazji zdobycze współczesnej wiedzy naukowej.
Nastąpiło pomieszanie celów i środków, nie wiadomo co jest strategią, a co taktyką postępowania politycznego. Liczą się osobiste, egoistyczne kaprysy i zachcianki, emocje dominują nad rozumem, a polityczni bossowie w praktyce nie wiedzą, dokąd prowadzą swoje społeczeństwa i państwa w dłuższej perspektywie.
Nikt nie pyta o kwalifikacje do rządzenia i kompetencje, które powinny być podstawą legitymizacji współczesnych elit politycznych. Usłużni eksperci i serwilistyczni doradcy potrafią uzasadnić i usprawiedliwić każdy absurd i każde fałszerstwo.
Kampanie wyborcze przybierają charakter karnawałowych festynów, a ich mottem jest hasło przypominające antyczne panem et circenses, schlebiające tanim gustom i tandetnym publicznym rozrywkom, a także hojnemu rozdawnictwu. Pobudza to do udziału w wyborach tę część społeczeństwa, która nie jest ani dobrze wyedukowana, ani wyrobiona politycznie. Gdyby przeprowadzić wśród tych obywateli egzamin z zasad demokracji, czy choćby podstaw konstytucji, to okazałoby się, że jedynie znikomy ułamek procenta poradziłby sobie z prawidłowymi odpowiedziami. Wszak tu nie o wiedzę chodzi.
Anemokracja wyraża się w zniszczeniu standardów przyzwoitości w polityce. Każdy obecnie może pretendować do roli reprezentanta suwerena, nie mając ku temu ani kwalifikacji merytorycznych, ani moralnych. Wybory mają zresztą charakter fasadowy i rytualny. O wyborze decyduje bowiem wola prezesów i miejsce na liście komitetu wyborczego, a nie oferta kandydata.
Trwa prosta reprodukcja elit, oparta na powiązaniach koteryjnych, partyjno-oligarchicznych i lobbingowych. Skutkuje ona niską jakością kadr zarządzających i administrujących państwem. W konsekwencji postępuje biurokratyzacja aparatu państwowego, który staje się wyobcowanym instrumentem dominacji państwa nad obywatelami.
Kampanie wyborcze mają charakter widowiskowy, często kiczowaty, pretensjonalny, acz merytorycznie powierzchowny. Nie wywołują żadnej dyskusji, która w żywotnych sprawach dla społeczeństwa i państwa prowadziłaby do jakiegokolwiek konsensusu. Domniemany konsensus, czyli brak sprzeciwu dotyczy natomiast takich spraw, wokół których praktycznie się nie dyskutuje, na przykład bezapelacyjnego zagrożenia ze strony Rosji (wszystko jedno czy realnego, czy wyimaginowanego), albo kosztownego sojuszu militarnego z Ameryką (który nie wiadomo, jakie przyniesie konsekwencje).
Cynicy i ludzie wyrachowani skrywają się za słusznymi postulatami zagwarantowania bezpieczeństwa, nie zważając ani na koszty materialne, ani na konsekwencje jednostronnych uzależnień od amerykańskiego hegemona.
Manipulacje służą cynicznemu odwracaniu uwagi społeczeństwa od spraw naprawdę ważnych. Sprzyjają rozbudzeniu plemiennych instynktów solidarnej wspólnoty, której zagrażają wyimaginowane niebezpieczeństwa. Prawdziwymi (np. rzeczywistym stanem finansów publicznych, zanieczyszczeniem środowiska, negatywnymi skutkami monokultury węglowej i ocieplenia klimatycznego, deficytem wody, pustynnieniem gleb, załamaniem opieki zdrowotnej, itd.) nikt nie zawraca sobie głowy. Padają natomiast obietnice, nawet konkretne daty rozwiązania tych problemów, ale z rzeczywistością nie ma to nic wspólnego.
Państwo to wspólna sprawa
W Polsce brakuje przede wszystkim mechanizmów państwowych oddzielonych od bieżącej walki politycznej. Polska kultura polityczna nie przyjęła wzorów zachodnich, związanych zwłaszcza z apolitycznością biurokracji państwowej (służby cywilnej) i jej służebnością wobec interesów państwa, a nie koterii politycznych. Nasze wzory przypominają rozwiązania wschodnich reżimów, od których werbalnie chcielibyśmy być jak najdalej. W praktyce jednak występuje silna „azjatyzacja” kultury politycznej. Brakuje polityk instytucjonalnych, które byłyby przekazywane kolejnym ekipom rządzącym, niezależnie od ich ideowej proweniencji. Byłyby również w stanie mobilizować energię społeczną dla realizacji celów korzystnych dla całego państwa.
Rząd finansuje z pieniędzy publicznych kampanię wyborczą. Funduje dodatkowe obciążenia dla przedsiębiorców, obiecując podwyżki najniższego wynagrodzenia. Jak za czasów „realnego socjalizmu” rządzący próbują dekretować podział bogactwa społecznego, zmierzając do obiecywanego dobrobytu na skróty.
Nie od dzisiaj wiadomo, że wpuszczanie pieniądza na rynek generuje inflację. Wystarczy przyjrzeć się wpływowi 500+ na koszt zakupu koszyka podstawowych produktów. Wielu ekonomistów nazywa to niefrasobliwym majstrowaniem przy gospodarce. Uderza przy tym niesymetryczne i nierówne traktowanie przedsiębiorców rodzimych w stosunku do zagranicznych gigantów i korporacji międzynarodowych.
Zwolnienia z podatku, dotacje i subwencje są na porządku dziennym, ale nie dotyczą one narodowej sfery gospodarki. Podobne zjawisko preferowania i inwestowania w obce gałęzie przemysłu odnosi się do zamówień dotyczących uzbrojenia armii. Państwo jest bezwzględne i opresyjne wobec słabych politycznie i ekonomicznie, ale miękkie i wyrozumiałe wobec potentatów – krajowej oligarchii i zagranicznych ośrodków władzy i kapitału.
Populizm i ciągoty autorytarne idą ze sobą w parze. Rządzący traktują państwo jak prywatną korporację. Czują się jej właścicielami i nie ukrywają, że należy im się odpowiedni zysk. Koncentracja władzy w ręku najwyższych funkcjonariuszy państwowych i brak kontroli prowadzą do rozkwitu rozmaitych patologii. Następuje przesuwanie ośrodków decyzyjnych do ciał nieformalnych i pozakonstytucyjnych. Podporządkowanie władzy wymiaru sprawiedliwości i kontroli, służb specjalnych i policji wzmaga bezkarność i arogancję, które to zjawiska są typowe dla reżimów dyktatorskich i nepotycznych.
Z wnikliwej obserwacji wynika, że kandydaci wygłaszający płomienne zapewnienia, tak naprawdę gardzą elektoratem, uznając – jak mawiano już w XVIII wieku – że „lud jest naiwny i głupi”. Źródła pogardy dla zwykłych ludzi sięgają postszlacheckiego dziedzictwa, ale także nomenklatury komunistycznej.
Elity współczesne nie dokonały takich przewartościowań w swoich wzorach zachowań, aby naprawdę szanować ludzką godność, upowszechniać kulturę dialogu i porozumienia opartego na kompromisie (wystarczy przywołać żenujące potraktowanie strajkujących nauczycieli czy osób niepełnosprawnych). Z wyborczych obietnic nikt przecież naprawdę nikogo nie rozlicza, a po zwycięskich wyborach można znowu zapomnieć o jakichkolwiek ograniczeniach, wynikających z prawa, a tym bardziej z moralności.
Historia – broń obosieczna
Historia stała się polem bitwy, a osławiona „polityka historyczna” rządzących nie tylko pochłania olbrzymie środki publiczne, ale także poprzez manipulowanie narracją historyczną buduje kolejne źródła polaryzacji politycznej społeczeństwa.
Na temat mitologizacji i zakłamywania historii pod kątem bieżących celów politycznych napisano wiele tomów, ale na nieczytającej i leniwej myślowo części elektoratu nie robi to żadnego wrażenia. Kogo obchodzi weryfikacja fałszerstw historycznych, jeśli dla wielu ludzi ważniejsze są populistyczne i schlebiające gustom prostego ludu obietnice wyborcze? Brak refleksji krytycznej wobec własnej historii powoduje przywiązanie Polaków do czarno-białych schematów, irracjonalnego heroizmu i bezsensownych ofiar. Duża w tym wina wadliwej edukacji historycznej. Wygląda na to, że rządzącym zależy na wyborcach bezmyślnych i posłusznych, zewnątrzsterownych i przekonanych – jak w dawnych wiekach – o jakiejś nadzwyczajnej misji i preponderancji kulturowej w skali Europy i świata.
Mimo że od 1989 roku mijają trzy dekady, to punktem odniesienia w debacie politycznej jest ciągle okres Polski Ludowej. Wypowiedzi polityków na ten temat rażą jednak swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania części historii. Zapomina się świadomie o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Polska stanowiła państwo satelickie Moskwy, ale dla wszystkich na Wschodzie i Zachodzie było rzeczą oczywistą, że jej powojenna zachodnia granica, wytyczona z woli i przy determinacji Stalina, została uznana dzięki ZSRR.
Po upadku komunistycznego imperium polskie rządy zapomniały o tych gwarancjach, ciesząc się zarówno z historycznej klęski Niemiec, jak i rozpadu państwa radzieckiego.
Drażnienie obu sąsiadujących z Polską mocarstw pretensjami historycznymi nie sprzyja jednak dzisiejszej stabilności geopolitycznej. Unia Europejska nie przyjęła na siebie żadnych zobowiązań dotyczących geopolityki, a ta, jak wiadomo, jest funkcją zmiennych układów sił. Jeśli Rosja stanie się kiedyś rzeczywistym partnerem zachodnich potęg, interesy Polski zostaną kolejny raz złożone na ołtarzu wielkomocarstwowych stosunków. Kto wątpi, że historia lubi się powtarzać, ten jest naiwnym idealistą.
Rządzący i kandydaci do rządzenia przypisują sobie monopol na patriotyzm i wyjątkowe dziejowe posłannictwo. Wszystkim, którzy mają odmienne zdanie na temat pojmowania rzeczywistości politycznej, bądź interpretacji wydarzeń historycznych, odmawiają racji. Ba, wprost przypisują działanie na szkodę, zdradę ideałów i zaprzaństwo. Temu służy obwinianie poprzednich ekip rządowych, włącznie z groźbą postawienia ich liderów przed najwyższymi trybunałami. Posługują się przy tym magicznym zaklęciem „racji stanu”, która jest osobliwie pojmowana wyłącznie jako synonim dobra, gdy tymczasem racja stanu, zawiera w sobie wszystkie dobre i złe strony władzy.
Jeśli racja stanu utożsamiana jest z racją rządzących, a ci postępują niekoniecznie mądrze i etycznie, to okazuje się, że w imię tej mglistej kategorii popełniano nieraz w historii okrutne zbrodnie.
Nowoczesne państwa nie sięgają już do tej anachronicznej legitymacji, usprawiedliwiającej wszelkie, także błędne i niesprawiedliwe decyzje. Demokratyczna legitymizacja władzy publicznej nakazuje posługiwać się kategorią interesu społecznego w jego różnych wymiarach – podmiotowych i przedmiotowych. Narodowy wymiar interesu jest powszechnie rozumiany jako wartość odpowiadająca ogółowi społeczeństwa, narodowi obywatelskiemu, a nie jakiejś uprzywilejowanej grupie ludzi sprawujących władzę. Dzisiejsze rządy są legitymizowane w wyborach powszechnych i dzięki poparciu obywateli mają mandat do sprawowania władzy wyłącznie w ich imieniu i interesie, a nie interesie własnym!
W polskiej anemokracji występuje rażąca selektywność i rozdwojenie jaźni w pojmowaniu tożsamości. Owszem, Polska ma być europejska w dostępie do wszelkich apanaży, ale daleka od „eksperymentów kulturowych czy obyczajowych”. Unika się dyskusji na temat potencjału innowacyjnego Europy, ile i jak moglibyśmy się nauczyć od narodów mających cywilizacyjne przewagi nad nami. Nikt nie podnosi problemu edukacji społeczeństwa, jak osiągnąć nie tylko poziom materialny istniejący w Niemczech, czy szerzej w Unii Europejskiej, ale także jak zbudować wysoką kulturę polityczną i obywatelską, stworzyć podobne gusta i aspiracje.
Państwo dobrobytu to nie tylko pełna kiesa i rozpasana konsumpcja, to przede wszystkim zmiany mentalne w kierunku demokracji uczestniczącej i sprawiedliwej redystrybucji bogactwa społecznego, a także odpowiedzialności za wspólnotę, od lokalnej począwszy, na globalnej kończąc.
Nikt z rządzących nie zastanawia się nad tym, jak nowoczesną polskość wpisać w szerszy kontekst europejski. Przeciwnie, rządzących Polską interesuje to, jakie trwałe bariery zbudować, by polskość zakonserwować w prowincjonalnym zaścianku, w narodowym egoizmie i uprzedzeniach do innych. Sięganie do haseł nacjonalistycznych i ksenofobicznych to typowe metody budowania syndromu oblężonej twierdzy. Sprzyja temu instrumentalizacja Kościoła i upolitycznienie religii katolickiej.
W sprawach polityki zagranicznej elity polityczne nie potrafiły wykreować oryginalnej myśli politycznej, sięgając do mitomanii własnej wielkości, albo do koncepcji historycznie przebrzmiałych (od idei Międzymorza, poprzez pomysły Jerzego Giedroycia, po ideę jagiellońską). Elity polityczne są wyobcowane i coraz bardziej izolowane, a przez to narażone na rozmaite upokorzenia. Te upokorzenia mogą być udziałem nie tylko konkretnych osób, ale także państwa i jego autorytetu. Nie stworzono profesjonalnego aparatu służby zagranicznej, ani niezależnych ośrodków analitycznych i eksperckich, które byłyby w stanie pokazać prawdziwy obraz sytuacji. Z tych wszystkich powodów występuje dezorientacja w rozpoznawaniu trendów w polityce międzynarodowej i przemian zachodzących w poszczególnych państwach.
Geopolityka kompleksów
Z obserwacji procesów ekonomicznych wynika, że system międzynarodowy znalazł się w trudnym momencie, kiedy załamuje się przewaga cywilizacyjna Zachodu, podważa się przywództwo Stanów Zjednoczonych, a wyłania się globalny kapitalizm wielobiegunowy, póki co bez naczelnego hegemona. Słabnąca pozycja USA skłania je do podejmowania chaotycznych, awanturniczych działań i do militarnego angażowania się w różnych rejonach świata.
Rywalizacja o utrzymanie dotychczasowych i walka o nowe strefy wpływów prowadzi do ożywienia wyścigu zbrojeń, który może doprowadzić do nieobliczalnego starcia.
USA poniosły porażki w Afganistanie, Iraku, Libii i w Syrii, doprowadzając te państwa do ruiny. Celem odwrócenia uwagi od tych porażek kreują nowe źródła zagrożeń (np. Iran), a wielu polityków na świecie daje się omamić tej propagandzie. Tworzy się klimat nowej „zimnej wojny”, aby uzasadniać dążenia militarystów amerykańskich do wypróbowania kolejnych generacji broni, na której produkcję nakłady są większe niż za czasów istnienia radzieckiego „imperium zła”.
Na takim tle Polsce wmawia się, że jest ciągle ofiarą rosyjskiego imperializmu, zatem powinna wchodzić w takie powiązania z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi, aby odsuwać od siebie jak najdalej rosyjskie zagrożenie.
Tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Dzisiejsza Rosja nie jest dawnym Związkiem Radzieckim. Postawy polskich polityków wobec Rosji są oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji, pchającej Polskę w ramiona Ameryki, stawiającej ją w pozycji największego wroga Rosji, a być może także „zapalnika” konfliktu globalnego.
Militarystyczna i agresywna geostrategia amerykańska czyni z Polski państwo frontowe w konfrontacji z Rosją. Mało kto dostrzega paradoks, że im więcej amerykańskiej obecności wojskowej na obszarze Polski, tym będzie ona bardziej zagrożona, a mniej bezpieczna.
Paradoks baz amerykańskich (wszystko jedno pod jaką nazwą) polega właśnie na tym, że zamiast ochrony przed atakiem z zewnątrz, będą one taki atak prowokować. Jest przecież dość oczywiste, że system zbrojeń amerykańskich w Polsce staje się elementem strategii ofensywnej i uderzeniowej na Rosję. Gdy ta zareaguje swoim zdecydowanym sprzeciwem, możemy mieć do czynienia z „polskim kryzysem rakietowym”, przypominającym odległe czasy kryzysu karaibskiego 1962 roku.
Pośród polskich elit politycznych istnieje przekonanie, że im większe będzie zaangażowanie Waszyngtonu w sprawy regionu, tym silniejsze będą motywacje kolejnych administracji amerykańskich do poświęceń w obronie tej części świata. Pomija się w tym kontekście wielostronną strategię Stanów Zjednoczonych, które prowadzą grę na wielu globalnych azymutach i w imię swoich egoistycznych interesów uprawiają politykę dynamiczną, pełną przewartościowań i zwrotów w duchu Realpolitik. Wbrew temu, co się sądzi w Warszawie, w odniesieniu do Rosji dzisiejsze sprzeczności interesów państw Zachodu, w tym USA, nie mają charakteru antagonistycznego. Mimo doraźnie zarządzanych wobec Rosji sankcji, jej stosunki dyplomatyczne z Zachodem mają charakter otwarty i nie pozbawiony elementów współpracy. Tymczasem Polska przyjmując pryncypialne antyrosyjskie stanowisko wyklucza siebie z wszystkich możliwych „formatów” dialogu.
Przyjęcie tezy o śmiertelnym zagrożeniu dla interesów egzystencjalnych Polski ze strony Rosji służy kręgom politycznym – tak obozu rządzącego, jak i szerokiej opozycji – do podejmowania bądź promowania inwestycji kosztownych, a nawet szkodliwych (np. w zakresie uzbrojenia czy zakupu drogiego gazu amerykańskiego). Stanowi kamuflaż dla rosnących uzależnień od decydentów zewnętrznych i rozmaitych grup interesu, a także pretekst do zamykania ust krytykom obranego kursu w polityce.
Mamy do czynienia ze zjawiskiem nachalnej sekurytyzacji, czyli budowania wiedzy o pewnych podmiotach czy zdarzeniach jako wyjątkowo groźnych zagrożeniach. Ich urzędowe i medialne definicje nie podlegają dyskusji. Są wyłączone z debaty publicznej, mimo że dotyczą spraw o strategicznym znaczeniu dla państwa i kolejnych pokoleń obywateli.
Co jakiś czas wybuchają spory o podział środków publicznych, zwłaszcza na tle kolizji między potrzebami pogodzenia bezpieczeństwa socjalnego (safety) z bezpieczeństwem rozumianym jako obrona przed zagrożeniami (security). Można obawiać się, że ze względu na konfliktową alokację publicznych środków dojdzie w przewidywalnej przyszłości do poważnego kryzysu społecznego. Brakuje na ten temat jawnych i rzetelnych ekspertyz, opartych na bezstronności i fachowości.
Doświadczenia ostatnich lat dobitnie pokazują, że dotychczasowa manifestacyjnie proamerykańska polityka Polski nie przynosi pożądanych efektów. Jest wyrazem słabości i politycznej dezorientacji, wynikającej z braku zręczności i niezrozumienia mechanizmów gry rozmaitych sił za oceanem.
Wycofanie się ze zmian w ustawie o IPN pod presją środowisk żydowskich z Ameryki i Izraela, a także w wyniku nacisków samego Waszyngtonu dowodzi, że w godzinie jakiejkolwiek, nawet dość banalnej próby, związek Polski z USA przybiera skrajnie trudny charakter, a „parasol ochronny” staje się wątpliwy. Widać przy tym wyraźnie, że bezpieczeństwa nie można kupić raz na zawsze i że ma ono swoją cenę wcale niepolegającą na kosztach kupowanych w USA samolotów i rakiet, czy gotowości bojowej amerykańskich żołnierzy, stacjonujących na polskiej ziemi. Istota gwarancji sprowadza się do woli respektowania statusu państwa polskiego, poważania jego autorytetu. Jeśli brakuje tych wartości, stajemy się państwem niepoważnym i marginalizowanym, wobec którego wszelkie, nawet najmniej eleganckie wolty są dopuszczalne i możliwe.
Przypadek Polski pokazuje, że słabszym państwom o wiele trudniej przychodzi realizacja rozmaitych zamierzeń wbrew interesom silniejszych graczy. Dlatego tak ważne jest mądre skorelowanie własnych wizji ładu międzynarodowego z pomysłami i wyobrażeniami państw o uznanym statusie, które mają szansę realizacji. W tym kontekście potrzebne jest uczestnictwo w rozmaitych grupach kontaktowych, inicjujących, konsultacyjnych, sterujących, zarządzających i decyzyjnych, przede wszystkim w ramach największego ugrupowania integracyjnego, jakim jest Unia Europejska.
Dzięki dobremu przygotowaniu i wyspecjalizowaniu się w określonych obszarach czy zagadnieniach, Polska ma szansę na wypracowanie interesującej oferty międzynarodowej. Warunkiem podstawowym jest jednak wyzbycie się etnocentryzmu i egocentryzmu rządzących.
Politycy w państwie demokratycznym zmieniają się u władzy dzięki alternacji sił politycznych, a państwo, które stawia na trwałe zaangażowanie i demonstruje wolę uczestnictwa w rozwiązywaniu trudnych problemów zdobywa nie tylko coraz większy szacunek, ale wpływa także na kształtowanie wzorów zachowań i reguł gry w środowisku międzynarodowym.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2660
Z prof. Ryszardem Ziębą, kierownikiem Zakładu Historii i Teorii Stosunków Międzynarodowych w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, jakie są przyczyny najgorszych chyba w historii powojennej stosunków Polski z Rosją, skoro nasze państwa nie są w stanie wojny?
Pojawiła się jakaś nowa doktryna w polityce zagranicznej?
Ktoś nam zlecił zagrać taką rolę? Może to kompleksy i skutek urazów historycznych?
A może słabość intelektualna polskiej dyplomacji, która nie umie ułożyć stosunków Polski z Rosją?
Bo trudno pojąć, dlaczego w ciągu 25 lat te relacje nabrały tak wrogiego charakteru.
- - Przyczyn jest znacznie więcej, do istotnych należą te historyczne, z czasów zaboru rosyjskiego, przegranych powstań narodowych, zsyłek polskich patriotów na Syberię, wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, agresji ZSRR na Polskę w 1939 roku, związane z powojenną zmianą granic i zafundowaniem nam przez Stalina ustroju „realnego socjalizmu”.
Polskie elity przesiedlone ze wschodu miały i mają poczucie wyższości wobec Rosjan i innych ludów wschodnich. Ono powoduje, że nie umiemy sformułować realistycznej polityki wobec Rosji, ani innych państw położonych na wschodzie Europy.
Wskutek tego, nasza polityka jest oparta na resentymentach, urazach historycznych, emocjach, a nie interesach.
Z tego też powodu dopiero w 2000 r. rząd sformułował pierwszy program polityki wschodniej – nb. niedobry, bo wyrażający nasze życzenia i opierający się na przekonaniu, że skoro jesteśmy w NATO i negocjujemy wejście do UE, to Rosja będzie się nas bać. Z tej megalomanii wynikają same porażki. Żadnemu rządowi nie udało się nic wskórać w stosunkach z Rosją, nie zbudował też pozytywnego programu rozwijania współpracy dwustronnej. Bo jak się nie ma nic do powiedzenia, to się mówi o przeszłości, o tym, co było, zgłasza się różne pretensje.
- Ale jest jeszcze jedna sprawa: o ile przez dziesiątki lat po wojnie Polacy rozumieli Rosjan, wiedzieli jak z nimi rozmawiać, tak po 89 r. tych umiejętności w ekipach solidarnościowych zabrakło. Przede wszystkim zanikła znajomość języka rosyjskiego, który postanowiono wytępić z przestrzeni publicznej, a przede wszystkim z edukacji. Po drugie – w dobrym tonie była nieznajomość mapy i historii narodów wschodnich, ich mentalności. To chyba świadczy o infantylizacji polityki zagranicznej Polski.
- Bo politykę robią kombatanci z dawnej opozycji demokratycznej i niedemokratycznej. Pokolenie, które doszło do władzy w 89 r. i latach późniejszych to byli inteligenci, często dobrze wykształceni, ale nie znający Wschodu. I byli przekonani, że na wszystkim się znają, więc robili tę politykę bez wyczucia, nie kierując się żadnym interesem.
- To znaczy, że nie mamy kadr do prowadzenia polityki zagranicznej?
- Niestety, nie mamy w kręgach decyzyjnych, a trochę lepiej jest w wykonawczym aparacie administracyjnym. Zresztą w polityce zagranicznej nigdy nie było dobrze z kadrami. W PRL, na placówki zagraniczne wysyłano za karę tych, którzy „podpadli” w aparacie partyjnym. Obecnie jest odwrotnie – praca w służbie dyplomatycznej jest nagrodą za zasługi w walce z komunizmem, za „spanie na styropianie”. I niektórzy z tak mianowanych do dzisiaj myślą, że Rosja jest ostoją komunizmu, bo do Rosji nie jeżdżą i nie wiedzą, że tam jest kapitalizm i to dziki, z wielkimi dysproporcjami. Oni mają w głowie kalkę z epoki minionej i mentalnie ciągle walczą z komunizmem. W Polsce brakuje koncepcji polityki wschodniej, a tam, gdzie nie ma idei królują upiory, emocje.
- W Komitecie Prognoz PAN od dawna podkreśla się, że brakuje u nas ośrodka myśli strategicznej, jeśli chodzi o rozwój państwa. A jak to jest w polityce zagranicznej?
- Tu jest najgorzej. Pierwszy dokument o charakterze strategicznym w polityce zagranicznej został przyjęty przez rząd w marcu 2012 roku, a był przygotowany z perspektywą wdrażania w życie tylko w ciągu czterech lat. Dodatkowo, strategia ta została pomieszana ze strategią naszej aktywności w UE, więc wyszło nie wiadomo co. Jest w nim mnóstwo życzeń, różnych – nawet słusznych ale nieuporządkowanych myśli. A czym jest strategia? To sposób osiągania celów przy użyciu adekwatnych do tego środków i metod. Jak nie ma celów, to jak określić środki prowadzące do nich?
- Może w tak nieprzewidywalnym świecie nie można określić celów?
- Można, tylko trzeba to umieć zrobić. Poza min. Krzysztofem Skubiszewskim, kolejni ministrowie spraw zagranicznych byli z przypadku. Np. min. Geremek wyspecjalizowany w historii średniowiecza we Francji, a nie w polityce zagranicznej, szybciej mówił niż myślał. Jak mógł odnosić sukcesy? Ten resort był łupem politycznym. W 2007 r., kiedy rząd PiS wyznaczył na min. spraw zagranicznych Annę Fotygę, prezes PiS oświadczył: „wzięliśmy MSZ”. Czyli to był łup.
- A co wynika z tej strategii?
- Nic. Jest w niej parę sloganów, ale nie ma wyspecyfikowanych celów. Polityka zagraniczna musi mieć cele nie tylko krótkookresowe, ale i średniookresowe, tak jak to jest w USA, Niemczech, Francji. Tymczasem u nas tego nie było i nie ma. W związku z tym rządzący mają dużą dowolność w określaniu celów bieżących i w reagowaniu na wydarzenia. Kiedyś prof. Remigiusz Bierzanek mówił, że politykę to prowadzą duże państwa, jak USA, ZSRR, Wielka Brytania, Francja, Niemcy RFN, a innym się tylko wydaje, że prowadzą. I ja myślę, że naszym politykom wydaje się, że to, co robią, to polityka zagraniczna.
- Bo może uważamy, że w razie czego, to i tak Unia Europejska lub USA nas uratuje...
- Kiedy zrealizowaliśmy nasze podstawowe cele strategiczne z 89 r., czyli wstąpienie do NATO i UE, to nasi politycy przestali już myśleć o strategii. W dodatku nasza polityka stała się bezalternatywna.
- Skoro tej strategii tak długo nie było i de facto nie ma, to może wynika to z jakichś dylematów trudnych do rozwiązania?
- Na początku lat 90. były takie dylematy, gdyż nie było przychylnej atmosfery dla naszych zabiegów o przystąpienie do struktur zachodnich. Nie było wiadomo, czy te struktury rozszerzą się na Wschód czy nie. Ale kiedy przystąpiliśmy do NATO i UE, to jakbyśmy stracili azymut. Podczas sesji na UW upamiętniającej 20-lecie transformacji w Polsce, zapytałem Tadeusza Mazowieckiego o aktualne cele polityki zagranicznej Polski. Usłyszałem, że najważniejsze już osiągnęliśmy, a teraz należy się zająć sprawami drobnymi, np. „sprzątaniem lasów”... Ta mało poważna odpowiedź jednak coś mówi: nasze miejsce jest w Unii, dbajmy o tę Unię, starajmy się kreować politykę unijną, a nie o niej tylko decydować.
- Zgoda, ale np. pojawia się bardzo dotkliwe dla nas embargo na nasze produkty rolne do Rosji, co skutkuje m.in. niezadowoleniem rolników i określonym wynikiem wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Czy tu nie miejsce dla aktywnej roli polityki zagranicznej Polski?
- Na wyniki tych wyborów wpłynęło wiele spraw, ale istotnie rolnicy i mieszkańcy wsi zostali zapomniani przez obecny układ rządzący i to od wielu lat. Rzeczywiście, inicjowanie przez Polskę sankcji nakładanych przez Unię Europejską i USA na Rosję, odbiło się rykoszetem – to my zapłaciliśmy najwyższą tego cenę.
- Ale to było wiadomo od początku i w środowiskach naukowych krytykowane. Wiadomo było, jak taka polityka się dla nas skończy.
- Ale to jest polski romantyzm – dla nas ważne są rzeczy wielkie, a lekceważone małe. Tymczasem dla ludzi pracujących w rolnictwie liczy się każdy grosz.
- To nie są rzeczy małe, bo mówi się o stracie w PKB wielkości ok. 1%.
- Nawet więcej – tylko eksport produktów rolnych spadł o ponad 15%. To nie są więc małe straty, ale dla kogoś, kto stracił pewny zysk i musi spłacać jeszcze kredyt to jest katastrofa. Jednak trudno oczekiwać od elit politycznych, które w większości, na czele z premierem i prezydentem, są historykami, że będą się zajmować gospodarką. Co np. Donald Tusk jako premier zrobił dla naszej gospodarki? Jaki program rozwoju w tej dziedzinie powstał? Paradoksalnie, doceniono go w Europie i powierzono stanowisko szefa Rady Europejskiej… Czyli tzw. czysta polityka przeważa nad interesami.
- Skoro nie mamy żadnej strategii i liczymy na to, że Unia za nas wszystko załatwi, to może się okazać, że koszty tego dla gospodarki są ogromne. Czy zatem powinniśmy prowadzić wojnę z Rosją?
- Rzeczywiście, prowadzimy propagandę wojenną – momentami była to wręcz histeria wywołana przez część polityków, a uprawiana przez media. Wojna ma sens wówczas – jak pisał Clausewitz – jeśli ma wytyczony cel, bo wojna jest narzędziem robienia polityki. Ale jaki jest nasz cel wobec Rosji? Tego nie określono.
Jeśli w strategii bezpieczeństwa, jaką prezydent Komorowski podpisał w początku listopada w 2014 r., mówi się, że zachowanie Rosji stwarza zagrożenie militarne dla Polski (a takie stwierdzenie pojawia się po raz pierwszy po 90 r. w dokumencie programowym), to należy zapytać, czy są np. jakieś spory terytorialne między Polską a Rosją? Otóż nie ma zasadniczych spraw spornych, które dotyczyłyby naszego bezpieczeństwa narodowego.
Ale myśmy się wdali w wielką politykę, bo nasi politycy – choć są tak proamerykańscy – nie znają jednego ważnego amerykańskiego powiedzenia: „nie boksuj powyżej swojej wagi”. A my boksujemy jak mocarstwo. Wypowiedzi panów: Tuska, Sikorskiego, Schetyny są żenujące. Przecież nikt nie chce wojny z Rosją – może poza rządem ukraińskim – ale nasi politycy zachowywali i zachowują się tak, jakby chcieli.
- To może wynikać z uporczywego podtrzymywania tzw. mitu Giedroycia, chyba w dzisiejszym świecie już nieaktualnego...To ciąg dalszy naszego romantyzmu?
- Trochę tak, bo koncepcja Giedroycia i Mieroszewskiego została wymyślona w latach 70. i ogłoszona na łamach paryskiej „Kultury” jako reakcja na sytuację, jaka wytworzyła się po zakończeniu II wojny. Z jednej strony, Giedroyć opowiadał się za uznaniem pewnych realiów, a przede wszystkim tego, że za naszą wschodnią granicą są narody, z którymi winniśmy się porozumieć, pomimo trudnej historii. Zwłaszcza z Ukraińcami, Litwinami i Białorusinami.
Ta koncepcja oznacza również przyjęcie założenia antyrosyjskiego, gdyż jeśli będzie wzmocniona niepodległość tych państw, to Rosja nie będzie w stanie prowadzić polityki wielkomocarstwowej. To napisał wprost na początku lat 90. Zbigniew Brzeziński na łamach „Foreign Affairs”: jeśli Ukraina będzie niepodległa, to Rosja nie będzie imperialna.
Poglądy te rozwijał Jan Nowak-Jeziorański po powrocie do Polski, pisząc w 2005 r., że racja stanu RP, jako państwa o orientacji atlantyckiej oznacza, że gdyby kiedykolwiek w przyszłości nasi wschodni sąsiedzi znów znaleźli się w orbicie wpływów Rosji, oznaczałoby to odrodzenie imperializmu rosyjskiego. „Rosja, pozbawiona nadziei na odzyskanie tego, co straciła w Europie Środkowej i Wschodniej i pogodzona ostatecznie ze swoimi granicami, przestanie być zagrożeniem a stanie się zdolna do odbudowy i wewnętrznej poprawy warunków materialnych ludności”. Taką to troską Jan Nowak-Jeziorański… otaczał ludność Rosji.
- Ale ta doktryna jest już chyba mocno nieświeża – świat poszedł naprzód i to nie tylko poprzez rozwój neoliberalizmu, który w latach 70. dopiero się tworzył, ale przede wszystkim poprzez zmianę cywilizacji na cyfrową, globalizację ...
- Ta doktryna opiera się na założeniu, że Rosja nie jest częścią Europy, że to jest jakiś twór azjatycki, wręcz mongolski, jak niektórzy piszą. W związku z tym, my powinniśmy Rosję odpychać od Europy, a buforem ma być Ukraina. Tyle, że ostatnio politycy nasi i amerykańscy poszli dalej – już bufor im nie wystarczał, postanowili Ukrainę przyciągnąć do Zachodu. A Rosja powiedziała na to: nie. I to spowodowało ten konflikt, który ma charakter geopolityczny.
- Konflikt konfliktem, ale my uważamy, że Rosję trzeba zniszczyć, że Rosja i Rosjanie nie mają prawa istnieć na Ziemi. Dziwne, bo nie godziliśmy się na takie traktowanie nas przez III Rzeszę…
- To koło historii...ale na szczęście nie wszyscy w Polsce tak myślą.
- Ale mamy ludzi wykształconych, upłynęło wiele lat, w pokoju, mamy marginalną granicę z Rosją. Jakie interesy muszą mieć elity polityczne państwa, rozpętując taką nienawiść?
- Nobilituje pani polską klasę polityczną nazywając ją elitą. Jak pokazują ujawnione taśmy z ich rozmów, to raczej margines społeczeństwa, a nie elity. My nie powinniśmy patrzeć tak lokalnie na to, co się dzieje na Wschodzie, na Ukrainie. Trzeba spojrzeć szerzej. Rosja staje się coraz mocniejsza, prezydent Putin uporządkował państwo po Jelcynie, a w 2007 r. upomniał się o należne Rosji miejsce, czyli współdecydowanie o losach świata. Zdaniem przedstawicieli teorii realizmu politycznego, Rosja ma prawo do tego, podobnie jak USA i inne państwa.
Naszym politykom się wydaje, że my realizujemy jakąś ideę amerykańską, podczas gdy Amerykanie już się wycofują, już o Ukrainie piszą krytycznie, a my na tym źle wychodzimy. Powstaje bowiem nowa sytuacja. Na świecie wyrosły nowe potęgi, np. grupa BRICS, więc jest pytanie, czy lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli będziemy współdziałać z Rosją, żeby konkurować skutecznie z potężnymi gospodarkami tych państw, czy odpychając Rosję? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć politycy i stratedzy. Czy nasi to zrobią – wątpliwe, bo u nas nie ma myślenia strategicznego.
- Twierdzi pan, że potrzebny jest przełom psychologiczny w polityce zagranicznej wobec Rosji.
- Tak, trzeba bowiem odejść od idei Giedroycia, gdyż świat się zmienił, staje się bardziej powiązany, współzależny. Dziś nie można patrzeć kategoriami geopolityki XIX w.
Głównymi zwolennikami odpychania Rosji nie jest UE, ale USA, które nie mogą się zaadoptować do zmieniającego się świata. Tracą pozycję hegemona, rosną im nowi konkurenci i starają się Rosję osłabić przede wszystkim ekonomicznie. Poza tym USA poniosły szereg prestiżowych porażek: w Iraku, Libii, Afganistanie, w związku z sytuacją w Syrii czy polityką programu atomowego Iranu. Teraz prowadzone są negocjacje z UE w sprawie TTIP. Co byłoby, gdyby UE takie porozumienie zawarła z Rosją? A taka strefa z Rosją – mimo prowadzonych rozmów w sprawie TTIP z USA – jest też możliwa, choć to nie jest w interesie USA. Zarówno Niemcy jak i Francuzi chcą współpracy UE z Rosją.
W Polsce jesteśmy na innym etapie myślenia politycznego. Odzyskaliśmy suwerenność i nasi politycy muszą się nią nacieszyć. Oni są nadal „pijani wolnością”. Jednak opowiadanie dzisiaj przez polityków solidarnościowych, że oni walczyli za wolność i demokrację młodych ludzi nic już nie obchodzi.
Polscy politycy preferują wizję zmieniającego się świata wg reguł klasycznej teorii realizmu politycznego. Ten przestarzały wzór nie pozwala na nowe otwarcie w polityce wschodniej, w której zamiast racjonalności i scenariuszowego myślenia dominuje nadal nieadekwatny obraz: wróg-przyjaciel. Bo na jakiej podstawie mamy prawo twierdzić, że Rosja ma zamiar zaatakować Polskę? A to słyszałem od czołowych polskich polityków. Skąd oni to wiedzą? Nie ma na to dowodów. Rosja szukała porozumienia z Polską, ale bez rezultatu.
Polska ma za granicą fatalną opinię, jako kraj rusofobiczny, podżegający do konfliktu na Ukrainie. Nasi politycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną zachowują się jak amatorzy.
- Czy zatem polscy politycy rozumieją dzisiejszy świat?
- Myślę, że nie wszyscy. Trzeba powiedzieć, że prezydent Komorowski chyba trochę rozumie, gdyż to on ustanowił partnerstwo strategiczne z Chinami, co jest dużym osiągnięciem na tle dotychczasowych, złych stosunków, potępiania latami chińskiego reżimu. Były też dobre pociągnięcia premiera Tuska np. wobec Nigerii. My uważamy, że jesteśmy forpocztą NATO i specjalnym gubernatorem NATO na Europę Środkową i Wschodnią. Ale to się nam tylko wydaje. Tak samo, jak Lechowi Kaczyńskiemu się wydawało, że jesteśmy liderem Europy Środkowej i Wschodniej, i jak politykom PO i PiS się nadal tak wydaje. Ale lider musi być wybrany, nie mianowany przez samego siebie.
- Prof. Kołodko powiedział ostatnio, że aby zmienić relacje z Rosją trzeba teraz trzech pokoleń.
- Może mniej, bo jak obserwuję młodzież studencką, to ona nie jest antyrosyjska. Młodzi nie mają przekonania, że „Putin ma gębę bandyty” – a tak mawiał m.in. były szef polskiej dyplomacji, premier, człowiek wykształcony. To pokazuje, że poczucie wyższości wobec Wschodu i uniżoności wobec Zachodu – choć jest w nas mocno zakorzenione – może z czasem zaniknie. Trzeba wymiany elit, przejęcia władzy w kraju przez nową generację polityków, którzy wolni od mitu specjalnego posłannictwa w promowaniu demokracji na Wschodzie, zdefiniują nasze interesy państwowo-narodowe, a to im wskaże drogę do zracjonalizowania i spragmatyzowania naszej polityki zagranicznej, w tym wobec naszego dużego sąsiada, Rosji. Nie będzie to jednak łatwe, bo Rosja to trudny partner, dysponujący znacznie większymi atutami niż Polska.
Dziękuję za rozmowę.