Politologia (el)
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 8337
Z dr. Andrzejem Zybałą z Collegium Civitas i KSAP rozmawia Krystyna Hanyga
- Polityki publiczne to dziedzina wiedzy w Polsce dość nowa i niekoniecznie kojarzona z nauką, choć nauka powinna im towarzyszyć na każdym etapie, poczynając od definiowania problemów, przez budowanie alternatywnych koncepcji ich rozwiązań aż po badania strategiczne…
Czy naukowcy są zainteresowani, czy doceniają te nowe, bardzo zróżnicowane pola badawcze?
- Wiosną 2011 roku minister nauki i szkolnictwa wyższego włączył naukę o polityce publicznej do grona oficjalnych dyscyplin nauk społecznych. Wiem, że w wielu uczelniach zaczęto zastanawiać się nad sposobem wprowadzenia nowej dyscypliny jako kierunku kształcenia. Problemem jest oczywiście przygotowanie kadr i materiałów dydaktycznych. Obawiam się trochę, że niektórzy akademicy będą chcieli zbyt pospiesznie i tanim kosztem dopasować się do nowej dziedziny wiedzy, tworząc nową ofertę dydaktyczną.
Obiektywnie rzecz biorąc, nie jest łatwo pokonać dystans do krajów, które rozwijają polityki od dziesięcioleci. Do tej pory mamy niewiele opracowań dotyczących polskich polityk publicznych. W zasadzie łatwiej jest analizować zachodnie polityki publiczne, w wielu krajach są one bowiem w klarowny sposób wyjaśnianie, zarówno przez ekspertów rządowych, jak i niezależnych specjalistów, czy akademików.
W Polsce akademicy są przyzwyczajeni do dość tradycyjnych analiz. Dotyczą one głównie aspektów prawnych czy finansowych polityk publicznych. W tym zakresie nauka jest dobrze rozwinięta. Natomiast typowe dla polityk publicznych badania muszą być dopiero rozwijane. Przede wszystkim przedmiotem zainteresowania badawczego powinno być to, jak wygląda proces formułowania polityk, przebieg procesu deliberacji, gromadzenie wiedzy eksperckiej. Potrzebna jest analiza interesariuszy polityk, ich upozycjonowanie i przetarg wzajemnych interesów.
Dużym, ważnym kompleksem analiz powinna być sfera implementacji polityk publicznych, narzędzia implementacji, ich dopasowanie do celów. Kluczowe są oczywiście analizy ewaluacyjne, które wskazują na pewne związki przyczynowo-skutkowe występujące w działaniach publicznych.
Moje nadzieje budzi fakt, że w kilku uczelniach w Krakowie i Warszawie, działają już ośrodki analityczne zajmujące się badaniami polityk publicznych i ich ewaluacją. W obrębie administracji publicznej w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego są departamenty mające duży dorobek w zakresie polityk strategicznych i ewaluacji. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości ma także dorobek w zakresie ewaluacji.
- Zaplecze naukowe i eksperckie powinny tworzyć instytuty PAN oraz zakłady na wyższych uczelniach. Tam jest spory potencjał do wykorzystania.
- One z pewnością chętnie włączyłyby się w badania na szerszą skalę, ale problem polega na tym, że sektor publiczny nie zgłasza wielkiego zapotrzebowania na analizy i badania. Weźmy za przykład politykę zdrowia, gdzie zapowiada się ostatnio duże zmiany w strukturze instytucjonalnej, organizacyjnej, wykonywania tej polityki. Pewne propozycje zostały już upublicznione. Niestety, jak wiem, nie zgłaszano zapotrzebowania na wiedzę ekspercką. Nie organizowano przetargów na ekspertyzy, które by pokazywały istotne aspekty funkcjonowania systemu, które byłyby przydatne przy projektowaniu nowych działań.
Potencjalnie polityki publiczne są szansą dla polityków i reformatorów. Celem tej dyscypliny jest bowiem właśnie wyjaśnianie rzeczywistości. W jej obrębie próbujemy badać, jak naprawdę wygląda sytuacja, jakie działają mechanizmy w danej polityce i jak one przekładają się na możliwość osiągania zamierzonych rezultatów. Polityki publiczne zapewniają potencjalnie wszechstronną analizę, a nie tylko odniesienie się do kwestii legislacyjnych, czy finansowych oraz budżetowych.
Błędem naszych reformatorów w różnych politykach jest to, że wciąż opierają się na bardzo ograniczonych analizach, a także na zbyt wąsko rozumianych narzędziach implementacji swoich pomysłów. Odwołują się głównie do narzędzi legislacyjnych, które są najbardziej inwazyjnym sposobem działania publicznego. Natomiast trzeba stosować również miękkie narzędzia, które polegają na informowaniu, edukowaniu obywateli, inspirowaniu do tworzenia dobrych rezultatów. Przepisy prawa wyrażają tylko pewną intencję, jak coś powinno funkcjonować. Wiadomo jednak, że życie jest znacznie bogatsze. Interesariusze polityk tworzą często alternatywne normy.
- Jak można zdefiniować istotę polityk publicznych, czym one się różnią od tradycyjnych polityk państwa w jakichś dziedzinach?
- Łatwo nam zrozumieć pojęcie polityki partyjnej, w domyśle walki partii politycznych, natomiast gorzej jest z polityką publiczną. Nie jest to dla nas pojęcie z języka codziennego. Nie istnieje wśród polskich naukowców konsensus, jak ją definiować. Pierwszy odruch jest więc taki, by odwołać się do definicji stosowanych w krajach anglosaskich. Tam termin „polityka publiczna”, będący tłumaczeniem słowa policy (policy-making, public policy), oznacza zracjonalizowany sposób działania publicznego oparty na uzgodnionych zasadach i regułach. Część akademików definiuje polityki po prostu jako to, co robi rząd, chociaż to nie oznacza, że polityki publiczne to tylko działania państwa. Są to wszystkie działania, które dotyczą celów publicznych. B. Guy Peters dostrzega trzy dziedziny, w których ma miejsce uprawianie polityki publicznej: pomysły na rozwiązywanie problemów, programy i produkty działań publicznych, a także rezultaty działań i ich wpływ na społeczeństwo. W Polsce J. Górniak i S. Mazur zaproponowali ciekawą definicję. Ich zdaniem polityka partyjna obejmuje proces podejmowania decyzji, a polityka publiczna – treści tych decyzji.
Polityki publiczne jako odrębna dziedzina wiedzy powstała w USA w oparciu o anglosaskie tradycje pragmatyzmu i empiryzmu, zaangażowania obywateli we współzarządzanie. W tym rozumieniu działania publiczne są silnie uspołecznione, powstają w procesie deliberacji oraz przetargu interesów. Rolą władzy jest tworzenie sytuacji, aby każda grupa społeczna miała szanse przedstawić swój punkt widzenia i swoje interesy. Dzięki temu może zarysować się pewien konsensus. Władza ma go zbalansować z różnymi wymiarami funkcjonowania państwa - długoterminowymi interesami społeczeństwa jako całości, dobrem publicznym, dobrem środowiska naturalnego itp.
- Daleko nam do standardów zachodnich, gdzie pewne mechanizmy działań publicznych mają swoją tradycję, są uporządkowane. Skoro jesteśmy na początku drogi, gdzie mamy szukać wzorców, które by pomogły stworzyć model, odpowiadający polskim realiom - biorąc pod uwagę kontekst społeczny, kulturowy, naszą mentalność?
- Polityki publiczne są dziełem tradycji anglosaskiej. Natomiast my jesteśmy kulturowo i mentalnie dość odlegli od niej. Nasze umysły są inaczej sformatowane, mamy inne przyzwyczajenia i doświadczenia. Nie mamy, jak w krajach zachodnich, silnej tradycji kartezjańskiej, czyli skłonności do prowadzenia zobiektywizowanej analizy. Widać to na przykładzie, jak reagujemy jako społeczeństwo na problemy. Można na dwa sposoby: poprzez analizę problemu, który się wyłonił, albo fatalistycznie – typu: co ma być, to będzie. Jesteśmy w tej drugiej grupie. Do tego istnieje głęboka tradycja swarów, nieprzejednania, zaciętości. Widać to do dziś.
Nie znaczy to jednak, że pewnych elementów nie jesteśmy w stanie adaptować. Z tradycji anglosaskiej powinniśmy sobie przyswajać jak najszybciej umiejętności analizy i konfrontowania różnych racji i argumentów. Jeśli z tym sobie nie poradzimy, to nie poradzimy sobie w ogóle z politykami. Natomiast szansą jest obecność wśród krajów, które lepiej sobie radzą z racjonalnym działaniem w politykach. Obecnie łatwo o informacje, o pozyskiwanie doświadczeń innych. Ale, jak głosi przysłowie, możemy konia doprowadzić do wodopoju, ale nie zmusimy go, aby pił z niego.
Polscy urzędnicy, którzy często spotykają się z urzędnikami unijnymi, z innych krajów widzą, jak oni są przygotowani w różnych szczegółowych zagadnieniach, wszystko mają w małym palcu. Nasz urzędnik wraca w polskie realia, które wcale go nie mobilizują do analizy, poszerzania wiedzy, dzielenia się nią. Administracja funkcjonuje w sposób bardzo tradycyjny. W jej strukturach dominują mechanizmy hierarchicznego podporządkowania. Deliberacja, analiza jest ostatnią rzeczą, którą podejmują urzędnicy jakby sami z siebie. Tak jest zorganizowany system. Widoczne są wysiłki na rzecz jego modernizacji, ale rezultat wciąż jest trudny do przewidzenia. Na pewno administracja zbyt wolno adaptuje się do świata, w którym analiza jest podstawą racjonalnego działania.
W sensie organizacji państwa, pewnej mentalności jesteśmy bliżej tradycji francuskiej. Jednak Francuzi pokonali szereg swoich dawnych ograniczeń, chociażby w zakresie analizy. Tam też obywatele jakby instynktownie uważali, że państwo jest od tego, aby reagować na problemy. W ostatnich latach zmieniało się to, nastąpił rozwój społeczeństwa obywatelskiego, różnych niezależnych podmiotów eksperckich, którym administracja chętnie zleca badania. Mają system komitetów doradczych, skupiających wszystkie najważniejsze podmioty związane z analizowanym problemem. Są one powoływane, gdy władza podejmuje jakieś większe reformy.
W Polsce wciąż mamy problemy z wyjaśnianiem działań publicznych. Proces ich tworzenia pełen jest białych plam. Gdy ministerstwa zabierają się do projektowania działań w ramach określonej polityki, nie postępują według wysokich standardów, znanych w innych krajach unijnych. Np. w Wielkiej Brytanii publikowana jest najpierw zielona księga, w której pokazują wagę problemu do rozwiązania, jego konsekwencje, zagrożenia, szanse itp. Od tego zaczyna się deliberacja. Później są kolejne stadia formułowania polityki - gromadzenie adekwatnej wiedzy, przetarg interesów interesariuszy, przygotowywanie narzędzi działania, dopasowywanie ich, określanie kryteriów przyszłej oceny działań.
- Jakie są najsłabsze ogniwa i bariery w procesie tworzenia i realizacji polityk publicznych w Polsce?
- Barier jest bardzo dużo. Moim zdaniem, przede wszystkim nie doceniamy złożoności problemów publicznych. U nas uważa się często, że jest jakiś jeden mechanizm, jedna decyzja czy jedno lekarstwo na cały duży, złożony problem. Weźmy na przykład reformę w systemie zdrowia. Jedni uważali, że problemem jest zły sposób finansowania, inni, że model organizacyjny i wszyscy twierdzili, że tylko ich rozwiązania uzdrowią system. Tymczasem, jeśli chce się działać skutecznie, w wielu politykach trzeba mieć kompleksowy pakiet różnych działań, które się zazębiają i tworzą wewnętrzną synergię owocującą coraz lepszą jakością. Szczególnie w przypadku takich polityk jak zdrowie czy edukacja, kluczowe są „działania miękkie”, odwołujące się do perswazji, które mobilizują interesariuszy do wytwarzania usług coraz wyższej jakości. Nauczyciele, czy personel medyczny mogą działać dobrze z punktu widzenia obywateli, jeśli funkcjonują w środowisku dobrze skonstruowanych bodźców, ekonomicznych i społecznych. Natomiast nie da się ich zmusić odgórnymi działaniami do świadczenia wysokiej jakości usług.
Ministrowi nie uda się już zapanować nad złożonością polityk w tradycyjny sposób, czyli w oparciu o kontrolę realizowaną za pomocą przepisów odgórnego prawa. Dlatego powinien starać się panować nad interfejsem czyli miejscami, gdzie zbiegają się najważniejsze procesy i sprzężenia. Kluczowe są te procesy, które tworzą systemy bodźców w środowisku, w którym funkcjonują aktorzy polityk. Minister ma je stale badać, aby być pewnym, że aktorzy mają dobre warunki do dostarczania obywatelom usług publicznych o wysokiej jakości.
- Pojawia się coraz więcej problemów zbiorowych, które powinny stać się przedmiotem polityk publicznych i stają się one coraz bardziej skomplikowane. Wynikają z globalizacji, przemian cywilizacyjnych, kryzysu. W Polsce dochodzą także nierozwiązane problemy pozostałe w spadku po transformacji. W jakich dziedzinach szczególnie potrzebne są polityki publiczne, jakie kryteria decydują o hierarchii ważności poszczególnych polityk?
- Polityki publiczne pełnią z zasady rolę bardzo praktyczną. Jest to bowiem dyscyplina specjalnie stworzona, aby dostarczać odpowiedzi na pytania zrodzone w procesie funkcjonowania życia zbiorowego. Ma też nam pomóc w takim uformowaniu życia zbiorowego, aby było znośne, a czasami nawet przyjemne. Najważniejsze polityki publiczne powstają tam, gdzie są najpoważniejsze problemy. A więc te, które najbardziej osłabiają rozwój kraju, pogarszają naszą pozycję konkurencyjną na świecie, pogarszają jakość naszego codziennego życia. Za olbrzymi problem uznaję również to wszystko, co zmniejsza naszą zdolność do systemowego, zracjonalizowanego działania. Ciekawą kategorią problemów są problemy systemowe, a więc te, które tworzą całościowe zagrożenia - demograficzne, zarządcze, środowiskowe, edukacyjne (dopasowanie naszych kwalifikacji cywilizacyjnych do potrzeb obecnego czasu).
Tradycyjnie ważna jest - jak w każdym kraju - polityka gospodarcza. To sfera odpowiadająca za stabilność, konkurencyjność, innowacyjność ekonomiczną. Decyduje ona o tym, czy jesteśmy w stanie wygrywać rywalizację z innymi państwami o dochód pochodzący z globalnego rynku. Dzięki niemu można finansować różne usługi publiczne. Z drugiej strony, ważnych jest wiele polityk horyzontalnych, chociażby polityka demograficzna. W tej chwili sytuacja jeszcze nie jest dramatyczna, ale prognozy pokazują, że będziemy jako społeczeństwo kurczyć się i w związku z tym olbrzymie znaczenie będzie miał problem polityki rodzinnej, dzietności. Istotna jest polityka spójności społecznej. Jej celem jest spowodowanie, aby wszyscy obywatele mieli określone szanse na dobre życie, oraz aby nierówności społeczne nie przekroczyły określonych wielkości.
Kluczowa jest także polityka zarządzania publicznego. Ma ona miejsce wokół problemu naszej zdolności do samo-rządzenia, do osiągania sterowności wobec problemów publicznych. Chodzi o to, aby mieć potencjał ludzki i organizacyjny do aktywnego rozwiązywania wyłaniających się problemów. Nie możemy godzić się z fatalizmem, który oparty jest na jest bierności, poczuciu niemocy. Musimy mieć sprawną administrację, która radzi sobie nie tylko z obsługiwaniem obywateli w okienku, ale z bardzo złożonymi problemami. Powinna umieć analizować najbardziej złożone problemy, chociażby wyzwania demograficzne czy epidemiologiczne i prowadzić wyprzedzające działania wspólnie z różnymi grupami społecznymi.
- Czy w politykach publicznych zawsze powinny być uwzględniane konsekwencje społeczne podejmowanych decyzji i działań? Po reformach Balcerowicza w Polakach pozostał pewien niepokój...
- Rzeczywiście, w latach 90. cały profil polityki transformacji był silnie skoncentrowany na problemach gospodarczych. Dopasowywano parametry naszej gospodarki do wzorców zachodnich gospodarek, ale jednocześnie popełniono mnóstwo błędów w zakresie rozwiązań problemów społecznych. Doprowadzono chociażby do wielkiej dezaktywizacji milionów ludzi. Lekką ręką przydzielano różne formy wcześniejszych emerytur, czy łatwych rent.
Wciąż nie doceniamy wielu problemów społecznych. Nie mamy dojrzałej polityki społecznej w rozumieniu zachodnim. Mamy tylko politykę pomocy społecznej, natomiast w niewielkim stopniu prowadzimy działania reintegracyjne ludzi, którzy są w warunkach zagrożenia marginalizacją. Tracimy tym samym potencjał ludzki. Nie panujemy nad mechanizmami wykluczenia społecznego.
Być może polityka publiczna pomoże nam w przyszłości wypracować kompleksowe spojrzenie na wiele problemów i wyzwań. Jest nadzieja, że będziemy widzieć nie tylko problemy bezpośrednio ekonomiczne, ale i ich daleko idące uwarunkowania społeczne, jakkolwiek dużo też zależy od naszej wrażliwości na te kwestie.
- Czy można podać przykłady pozytywnych rozwiązań, udanych, spójnych, polityk publicznych w Polsce?
- Nie mam takich jednoznacznych przykładów, które by można podawać za wzór. W Polsce działamy ze zmiennym szczęściem. Słabo rozpoznajemy problemy, a sposób ich rozwiązywania często jest zawodny. Tradycyjnie, o czym już mówiliśmy, próbuje się je rozwiązywać poprzez tworzenie legislacji. Ale po uchwaleniu ustaw często nie jest monitorowane to, czy rozwiązania prawne są dopasowane do wymogów efektywności. Nie wiadomo, jakie są rezultaty. Zresztą, nawet jeśli bada się rezultaty, to zwykle i tak nie są przedmiotem jakiegoś żywego zainteresowania.
Jest np. program Solidarność pokoleń, to są działania na rzecz pracujących 50+. Przyjęto cały szereg wskaźników, które mają pozwolić na określenie rezultatów. Te rezultaty można poznać z opracowań ministerstwa pracy, ale nigdy nie widziałem dyskusji na ten temat – czy były dobre, właściwe, czy można było osiągnąć lepsze. Mogłyby zainteresować się tym jakieś instytucje eksperckie, które w oparciu o swój budżet zanalizowałyby działania publiczne poszczególnych resortów. Oni jednak nie odczuwają motywacji i najczęściej nie mają pieniędzy, a ministerstwo z kolei nie zleca ekspertyz niezależnym ośrodkom. To jest taki model działania, w którym wszystko jest niejasne, nieczytelne, niekoherentne. Może to się zmieni, kiedy dyscyplina zostanie rozwinięta i wypracowany warsztat badawczy.
- Należy mieć nadzieję, że powstanie takie zaplecze eksperckie, gotowe do podejmowania badań, analiz w różnych sprawach?
- Eksperci są, ale główny powód leży po stronie rządzących i sposobu działania administracji publicznej. Mamy zetatyzowany sposób funkcjonowania zarówno sfery deliberacji, jak i sfery, w której powstają analizy polityk publicznych. Szeroko rozumiane analizy eksperckie są najczęściej wykonywane przez instytucje publiczne, albo bezpośrednio za ich pieniądze.
Najlepiej byłoby, gdyby istniały silne instytuty z własnymi dużymi budżetami i wykonywały ekspertyzy w ramach własnej działalności. Byłyby niezależne od władzy. Obecnie w Polsce nie ma praktycznie niezależnych badań w ważnych sprawach. Wystarczy spojrzeć na politykę gospodarczą, zdrowia czy edukacji. Najważniejsze badania prowadzą albo instytucje państwowe, albo instytucje podporządkowane im finansowo. Taki zetatyzowany system nie daje nam szans rozwojowych. Jeśli nie ma mechanizmu cyrkulacji niezależnych opinii i ocen, rodzi to poważne zagrożenia. Mnożymy bowiem ryzyko porażki w politykach. Jeśli decydent nie ma szans usłyszenia niezależnej opinii, nie będzie miał szans poprawienia jakości swojego działania.
- Dlaczego deliberacja nam nie wychodzi?
- Deliberacja wymaga poczucia wolności, niezależności od różnych ośrodków władzy, czy to rządowej, czy samorządowej. Tymczasem politycy lubią uzależniać od siebie i publicznych pieniędzy. Mają skłonność do budowania różnych hierarchicznych struktur zależności, aby zapewnić sobie przywilej posiadania ostatniego słowa.
Po prostu, dławimy wolność wypowiedzi wszędzie tam, gdzie jest to jeszcze możliwe. Jesteśmy społeczeństwem, które ma jeszcze problemy z różnieniem się, z różnorodnością, uznaniem złożoności. Boimy się odmienności opinii. Badania prof. J. Hryniewicza pokazują, że nasze instytucje są tak zorganizowane, aby minimalizować odmienności. Stykanie się z nimi wywołuje bowiem nieprzyjemne odczucia, zwłaszcza wśród kadr kierowniczych.
- Jakie znaczenie mają polityki publiczne dla usprawnienia funkcjonowania państwa i zaspokajania potrzeb społecznych?
- Polityka publiczna jako dyscyplina zbudowana na wzorcach anglosaskich jest sferą analizy i budowania metod efektywnego działania. Przynosi to wiele szans, ale nie są one automatyczne. Nie chciałbym tworzyć iluzji, że samo wyłonienie tej dyscypliny dramatycznie coś zmieni. Na razie mamy otwarcie pewnej drogi i uruchomienie długiego procesu.
Polityki publiczne ze swoją tradycją tworzą dobre ramy intelektualne, aby móc głęboko zrozumieć mechanizmy dzisiejszego życia zbiorowego. Wchodzimy w erę, która będzie wymagała coraz więcej analizy i budowania zracjonalizowanych wzorców działań w oparciu o nią. Max Weber już na początku zeszłego wieku głosił, że cywilizacja to taka stalowa klatka, wymuszająca zobiektywizowane myślenie i poszukiwanie coraz bardziej racjonalnych form organizacyjnych funkcjonowania państwa, które pozwalają na rozwiązywanie piętrzących się problemów zbiorowych. Dziś można powiedzieć, że przetrwają te państwa, które będą w najwyższym stopniu sprawne organizacyjnie i pełne zaangażowania swoich obywateli. Kiedyś suwerenność traciły państwa słabe militarnie, obecnie suwerenność tracą te, które nie potrafią sobie poradzić z stabilnością ekonomiczną, konkurencyjnością, innowacyjnością czy problemami środowiskowymi.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 725
Na temat Rosji wydano już tyle negatywnych sądów wartościujących, że trudno obecnie znaleźć jakieś pozytywne słowa, które oddawałyby prawdę o tym państwie, o jego aspiracjach rozwojowych, o jego realnym wpływie na stosunki międzynarodowe. Przypisywanie prezydentowi Władimirowi Putinowi żądzy odbudowy imperium, dążeń do nowego podziału świata na strefy wpływów, tęsknoty za „nową Jałtą”, nienawiści do Zachodu itd. jest na porządku dziennym. Nikt praktycznie nie zastanawia się, czy są to wnioski płynące z rzetelnych analiz interesów egzystencjalnych Rosji, czy też są pochodną powszechnie propagowanej dezinformacji, a nawet typowej dla rusofobicznej propagandy dyfamacji.
Paradoksalnie, pochodną rusofobii stał się osobliwy rusocentryzm. Nie ma dnia, aby nie wskazywano na zagrożenia ze strony Rosji i Putina. Zachód widać, nie ma innych zmartwień, tylko to, czy Rosja rozpocznie nową wojnę o Ukrainę, czy nie. Szkoda, że nie pamięta się o tzw. wojnach Zachodu, choćby o klęsce i blamażu wojsk amerykańskich w Iraku, w Libii, Syrii, Jemenie, a ostatnio w Afganistanie oraz pozostawieniu milionów niewinnych ludzi na pastwę religijnych ekstremistów. Jakoś nie słychać w polskich mediach o nieszczęściach spowodowanych islamizacją tego państwa i o własnym udziale w tej haniebnej katastrofie humanitarnej. Mało kto pamięta, co jest pierwotną przyczyną masowych ucieczek ludzi z obróconych w perzynę państw, którzy dotarli także do polskiej granicy. Jak widać wszystko można zrelatywizować i przejaskrawiać. A także doskonale kamuflować, jak choćby dokonującą się na naszych oczach grabież Ukrainy przez obcy kapitał pod płaszczykiem walki o jej demokratyzację i wyzwolenie spod wpływów okrutnego dyktatora i autokraty z Kremla.
Dawno temu przyjęto, a potwierdził to pod koniec XX stulecia w swoich wywodach amerykański politolog Samuel Huntington, że Rosja nie należy do cywilizacji europejskiej. Że kroczy odrębną drogą i tym samym jest skazana na nieuchronny konflikt z cywilizacją Zachodu. Że nienawidzi jego wartości i wzorów zachowań. W ten sposób zostały ukształtowane wrogie wizerunki, które są oparte na negatywnych nastawieniach, uprzedzeniach i stereotypach. Reszty dopełnia codzienna propaganda i bezmyślna paplanina rusofobicznych polityków, nierozumiejących istoty „wielkiej geopolitycznej gry” między potęgami Zachodu i Wschodu, Morza i Lądu.
Sporo w tej materii namieszał Zbigniew Brzeziński, który przekonywał, że eurazjatycka „wielka szachownica” po klęsce ZSRR w „zimnej wojnie” naturalnie otwiera się na ekspansję zachodniej, a ściślej amerykańskiej cywilizacji. Absurdalnym zjawiskiem stało się przy tym przyjmowanie jednostronnej optyki, że ekspansja Zachodu na obszary poradzieckie jest zjawiskiem naturalnym, wręcz misyjnym, ale zdecydowana obrona przed tą ekspansją ze strony Rosji jest automatycznie kojarzona z odbudową jej imperialnej potęgi. Pojawia się tu jakaś nie do końca uświadamiana przez krytyków Rosji asymetria, niezgodna przecież z regułami promowanej przez stulecia przez mocarstwa zachodnie, zwłaszcza Francję i Anglosasów, polityki balance of power (równoważenia sił).
Zabić Innego
Większość analityków ulega ideologicznej modzie, aby Rosję traktować jako państwo zagrażające międzynarodowemu pokojowi i ustalonemu pod dyktatem Stanów Zjednoczonych po „zimnej wojnie” hegemonicznemu ładowi międzynarodowemu. Mało kto wnika w naturę argumentacji tego państwa, szczególnie wymownie i dobitnie wyrażaną przez rosyjskiego prezydenta, który – co by nie powiedzieć – imponuje nie tylko długością czasu trwania u władzy, ale także logiką wywodu i siłą perswazji. Warto zastanowić się, jakie inne państwo o statusie mocarstwowym ma takiego przywódcę, który przez okres całego pokolenia kształtuje świadomość swoich obywateli i konsekwentnie oddziałuje na opinię międzynarodową. Państwa Zachodu mogą oczywiście zasłaniać się demokratycznym przestrzeganiem kadencyjności swoich przywódców, ale poza tym nie mogą – być może z wyjątkiem Angeli Merkel – pochwalić się długofalowym wpływem silnej osobowości przywódców na kształtowanie wzorów ładu dyplomatycznego. Nie mogą też przyznać, że dysponują jakąś spójną koncepcją układania się z Rosją w imię dobrze pojętego ładu, w którym ważniejsze są wartości koegzystencjalne – współpraca, pokój i zachowanie stanu posiadania każdej ze stron, niż burzenie tego, co stanowi podstawę funkcjonowania geopolitycznej równowagi sił.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Zachód gremialnie odmawia Rosji prawa do obrony jej racji. Jak pisał w książce Quo vadis, Rosjo? Rüdiger von Fritsch, b. ambasador niemiecki w Rosji, „każdy kieruje się swoją prawdą, nie słucha drugiego lub nie próbuje go zrozumieć” (s. 20). Rozumienie nie musi od razu oznaczać akceptacji, ale może przyczynić się do znalezienia punktów zbieżnych. Tymczasem od czasu wojny na Ukrainie i zajęcia przez Rosję Krymu praktycznie we wszystkich środowiskach na Zachodzie – od politycznych i medialnych po analityczne i akademickie – zaczęto przypisywać Rosji, a zwłaszcza osobiście Władimirowi Putinowi wyłącznie złe i agresywne zamiary, bez uwzględniania uwarunkowań i związków przyczynowo-skutkowych jego działań. Bez zauważenia nawet śladu winy pogorszenia stosunków z nim po swojej stronie.
Mało kto zastanawiał się też nad alternatywą relacji Zachodu z Rosją. Niejednemu śni się jakaś wizja wielkiej wojny czy zbrojnego rozprawienia się z Putinem i jego kamratami na Kremlu, ale w praktyce każdy zdaje sobie sprawę, że wszelka zbrojna konfrontacja przyniesie zgubę każdej ze stron.
Mamy więc do czynienia z paradoksalnym, by nie powiedzieć wprost – schizofrenicznym traktowaniem Rosji: wszyscy niemal twierdzą, że jest ona największym złem, bez którego jednak nie można żyć. Międzynarodowy system bezpieczeństwa, mający wiele słabości i mankamentów, jest więc nie do pomyślenia bez Rosji. „Bez Rosji się nie da. (…) Pozostaje cienka granica pomiędzy oskarżeniem i odmową dialogu z jednej, a pomijającą zasady czystą polityką interesów drugiej strony” – to kwintesencja wywodu dzisiejszego prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera, gdy był ministrem spraw zagranicznych.
To prawda, że Rosja nie ułatwia nikomu swoim dumnym zachowaniem, by zostać zrozumianym. Ale też niewiele uczyniono w kręgach politycznych Zachodu, by wyjść jej naprzeciw, zwłaszcza w trudnych latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. Obecnie widać wyraźnie, że mocarstwa zachodnie bynajmniej nie dążyły do włączenia jej w system partnerskich układów. Wykorzystały jej słabość do umocnienia swoich przewag. Nikt chyba nie ma co do tego wątpliwości, patrząc na skutki faktycznego „okrążania” Rosji. Brakuje odwagi i uczciwości, by się do tego przyznać.
Sztuką jest w dzisiejszych czasach, aby nie ulec rusofobii i trwać na stanowisku, że tak jak Zachód, tak i Rosja ma swoje racje. Warto zastanowić się, dlaczego Stany Zjednoczone mają swoje „uprawnione” interesy i domagają się w różnych częściach globu ich respektowania. Czy wynika to z potęgi amerykańskiej, czy także narzuconej od czasów „zimnej wojny” ideologicznej narracji? Ponieważ inne potęgi także pretendują do „uprawnionych” interesów i respektu dla siebie, mamy do czynienia z dramatycznym wyzwaniem wobec Zachodu i kruszeniem się podstaw narzuconej przez mocarstwo hegemoniczne logiki.
Zamiast dialogu - inwektywy
Jak dotąd, największy sprzeciw budzi wezwanie Putina do określenia granic zachodniej ekspansji na Wschód. W dużej mierze z inicjatywy rosyjskiego prezydenta, a nawet pod jego presją otwarte zostały fora dyplomatyczne w formacie dwu- i wielostronnym, które mogłyby doprowadzić do wypracowania jakiegoś modus vivendi w sprawach bezpieczeństwa, czy raczej identyfikacji źródeł zagrożenia stron. Innej alternatywy nie ma, nawet gdy zewsząd słychać histeryczne głosy o szykowaniu się Rosji do wojny.
Rosjanie są mistrzami gry dyplomatycznej. Dla celów taktycznych stawiają ekstremalne warunki wyjściowe, pozostawiając jednocześnie drugą stronę w niepewności co do własnych celów i zamiarów. Zachód wielokrotnie nabierał się na te chwyty i obecnie także widać sporo irytacji, histerii i paniki.
Najciekawsze jest to, że wszyscy niemal chcą z uporem dowieść, że już wkrótce Rosjanie dokonają inwazji na Ukrainę, a Zachód szykuje dużo ostrzejsze niż dotąd sankcje. Ileż komentarzy wygłoszono na temat czegoś, co nie zaistniało, zamiast poszukiwania drogi do wspólnego rozwiązania problemu, którego istota sprowadza się do załamania zaufania w stosunkach między największymi mocarstwami jądrowymi. Można oczywiście sprowadzać rangę Rosji do „mocarstwa lokalnego”, jak to kiedyś uczynił Barack Obama, można też Putina nazwać „zabójcą”, jak Joe Biden, ale nie zmienia to stanu rzeczy, w którym Rosja jako jedyne mocarstwo może w sferze wojskowej zagrozić Ameryce.
Warto się zastanowić, czy inwektywy i obelgi pod adresem Rosjan świadczą o sile i roztropności Zachodu, czy raczej o jego słabości i spadającej wiarygodności przywództwa USA. Wbrew temu, co się mówi, Rosja nie grozi wojną, ale wojnę antycypują wszyscy jej oponenci, oczekując samospełniającej się przepowiedni. Chcą znowu daleko idących sankcji, które pogrążą nie tylko Rosję, ale i Zachód w coraz większych kryzysach. Zdrowy rozsądek nakazuje walczyć o „wspólną wygraną”, opartą na dyplomatycznym dialogu, a nie „przeciągać linę” na zasadzie „kto kogo”. Wytrawni dyplomaci dobrze wiedzą, że „warunkiem konstruktywnego współdziałania w trudnych okolicznościach jest akceptowanie przez obydwie strony przynajmniej faktu, że w pewnych określonych kwestiach nie osiągnie się wspólnego stanowiska” (von Fritsch, s. 141).
Logika imperiów
Rosja przechodzi ciągle transformację swojej tożsamości. W ciągu trzech dekad istnienia od rozpadu ZSRR nie pogodziła się z utratą statusu globalnego mocarstwa. Jej przywództwo polityczne próbuje stworzyć alternatywną wizję ładu międzynarodowego, w której odzyska ona rolę współdecydującą. Chce to uczynić poprzez afiliacje z innymi mocarstwami „wschodzącymi”, zwłaszcza z Chinami i Indiami, które uznają potrzebę przeciwważenia zachodniej supremacji w systemie międzynarodowym. Powrót Rosji do gry mocarstwowej ma więc charakter wielowymiarowy. W wymiarze globalnym jest gotowa przeciwstawić się hegemonii amerykańskiej, w wymiarach regionalnych z kolei wykazuje zdolność do budowania partnerskich relacji, opartych na współpracy i współdziałaniu, które pomogą kolektywnie przeciwważyć Zachód. Istota zagrożeń z jej strony tkwi w tym, że może w tych rolach okazać się skuteczna.
W odniesieniu do ładu pozimnowojennego Rosja wyraźnie kładzie nacisk na przywiązanie do tradycyjnych zasad prawa międzynarodowego, negując wszelkie formy interwencjonizmu (także pod egidą ONZ), czy ideologicznej misyjności, mającej na celu promocję zachodniej demokracji i liberalnej wizji praw człowieka. Przeciwstawia tym wartościom poszanowanie suwerenności państw i nieingerencji w sprawy wewnętrzne. Swoje ingerencje w sprawy wewnętrzne Gruzji, Syrii czy Ukrainy tłumaczy oczywiście zobowiązaniami traktatowymi, bądź koniecznością reakcji na wcześniejsze prowokacje i zagrożenia dla żywotnych interesów. Jest w tym jak widać sporo obłudy i dwuznaczności. Tym bardziej, że sama wytyka państwom zachodnim stosowanie podwójnych standardów w ocenie suwerennej równości państw. W sumie widać wyraźnie, że „wielkim” ciągle wolno więcej, kosztem państw „małych” i „słabych”.
Zachód dzięki umiejętnej propagandzie nie lubi pokazywać swojego ekspansjonistycznego oblicza czy to na półkuli zachodniej, czy w Afryce, ale bardzo chętnie obnaża dawny interwencjonizm radziecki czy krwawe wojny na obszarze poradzieckim. W istocie mamy do czynienia z tą samą logiką mocarstwowej hegemonii i podporządkowania. Rosja nie widzi zatem powodu, aby tłumaczyć się ze swoich naruszeń prawa międzynarodowego, gdy Stanom Zjednoczonym wybacza się nawet największe uchybienia w jego przestrzeganiu.
Rosja upomina się też o powrót do tradycyjnych zasad regulujących stabilność w stosunkach międzynarodowych. Chodzi o respektowanie zasady równowagi systemowej oraz uznanie odpowiedzialności mocarstw za regiony, które mają żywotne znaczenie w ich strategiach bezpieczeństwa. Komentatorzy sprowadzają ten postulat do odbudowy stref wpływów, gdy naprawdę bardziej jej chodzi o strefy wzajemnych interesów i odpowiedzialności.
Takie kategorie są znane w stosunkach międzynarodowych od czasów starożytnych i nie powinny wywoływać szczególnego zdziwienia. Przecież Zachód – tak USA, jak i Unia Europejska – także opierają swoje strategie międzynarodowe na tych pojęciach. Nadają im jednak pozytywne i atrakcyjne brzmienie „wspólnoty interesów” i „promocji wartości”, a nie „maskowania” uzależnień czy „drenowania” cudzej własności.
Problem protekcji dla państw poradzieckich ze strony NATO i Unii Europejskiej nie budziłby może większych obaw Rosji, gdyby nie był kamuflażem dla ekspansji neoliberalnej wizji świata, przejmowania inicjatywy w sferze gospodarczej przez wielkie korporacje i podporządkowania nowych obszarów wojskowo-przemysłowym interesom Zachodu. Rosjanie ze względu na bogate doświadczenie mają prawo do swoich obaw i strachu przed taką formą protekcji. Zresztą nie tylko Rosjanie. Polska pod rządami PiS jest najlepszym przykładem tego, jak po latach entuzjastycznej „westernizacji” zaczyna się odwrót w stronę „suwerennego” pojmowania interesów i wartości.
Celem pokój, nie konflikt
W prawie międzynarodowym znane są przypadki umów, które są zawierane na korzyść lub na szkodę trzeciego. Rosja z pewnością nie ma prawa weta wobec umów negocjowanych między Ukrainą a państwami zachodnimi, w tym organizacją bezpieczeństwa, jaką jest Pakt Północnoatlantycki. Ma jednak prawo ze względów geopolitycznych wyrażać obawy o skutki takich porozumień dla jej interesów. Roztropność i mądrość zatem nakazują, tak w odniesieniu do Zachodu, jak i rządzących w Kijowie, aby wziąć pod uwagę i rozwagę interesy rosyjskie. Inaczej bowiem może się okazać, że zwiększanie bezpieczeństwa jednej strony przyczyni się do wzrostu zagrożenia drugiej, a w efekcie do załamania stabilności ładu międzynarodowego.
Czy na Zachodzie doprawdy nie przeprowadza się analiz i przewidywań pod tym kątem? Czy rozbudowane studia strategiczne nie uczą poszukiwania oprócz wojny rozwiązań komplementarnych w imię celu najwyższego, jakim jest pokój a nie konflikt? Czy członkostwo w NATO państw słabych, skonfliktowanych z sąsiadami i zdezintegrowanych terytorialnie naprawdę zwiększa bezpieczeństwo sojuszu? A może jest to tylko pretekst dla innych celów?
Racjonalnym rozwiązaniem wydaje się objęcie „stref wrażliwych” wspólnym patronażem, zastosowanie koncepcji „odsunięcia” czy „wyłączenia” skonfliktowanych stron przynajmniej na jakiś czas (disengagement). Natychmiast pojawiają się w tym kontekście skojarzenia o groźbie „finlandyzacji” obszarów przejściowych. Zamiast jednak reagować emocjonalnie, może rzeczywiście warto przywrócić znaczenie takim rozwiązaniom, jak strefy neutralne i zneutralizowane. Postulował to zresztą Henry Kissinger już po zajęciu Krymu w stosunku do Ukrainy, ale go wyśmiano.
Bogate doświadczenie stosunków międzynarodowych uczy, że w hierarchicznym układzie sił należy poszukiwać rozmaitych sprawdzonych form równoważenia sprzecznych interesów rywalizujących o dominację stron. Rosja poszukuje porozumienia nie tyle w sprawie wspólnego zarządzania systemem wzajemnej współpracy, ile w sprawie ograniczenia eskalacji wzajemnej wrogości. Aż dziw bierze, że większość komentatorów nie chce dostrzec w jej propozycjach szansy na przebudowę klimatu konfrontacji w atmosferę odprężenia.
Trzeba przypomnieć sobie czasy przesilenia w stosunkach radziecko-amerykańskich podczas kryzysu rakietowego na Kubie w 1962 roku, aby cokolwiek zrozumieć z logiki możliwego odwracania napięć. Wydawałoby się, że kolejne porażki w wojnach interwencyjnych nauczą amerykańskich decydentów szacunku dla wielostronnych uzgodnień, poszukiwania konsensusu, z wykorzystaniem negocjacji.
Potrzebna jest przede wszystkim wrażliwość na odmienność kulturową i cywilizacyjną uczestników stosunków międzynarodowych. Plurilog czy multilog, a więc wielostronne rozmowy są możliwe pod warunkiem samoograniczenia i własnej powściągliwości, z zastosowaniem stylu rzeczowego, który propagują sami Amerykanie. Jego podstawowymi zasadami są: oddzielanie ludzi od problemu, koncentracja na interesach, a nie na celach, umiejętność poszukiwania wielu możliwości rozwiązania problemu, niosących ze sobą korzyści dla wszystkich, wreszcie oparcie negocjacji na obiektywnych kryteriach, z odniesieniem do powszechnie akceptowanych norm i równych praw dla stron negocjujących. Problematyce tej poświęcono rozległą literaturę, zatem warto byłoby obecnie wykorzystać wiedzę podręcznikową w celach praktycznych.
Dzieje się jednak tak od wieków, że strony muszą najpierw nawzajem rozpoznać swoje interesy, a czynią to bardzo nieufnie, podejrzliwie i ostrożnie, obawiając się rozmaitych pułapek zastawionych przez oponenta. W przypadku rokowań amerykańsko-rosyjskich czeka nas zatem długa droga, przeplatana rozmaitymi złowrogimi pomrukami i „pobrzękiwaniem rakietami”. Zbyt długo trwało rozniecanie wysokich napięć po każdej ze stron, żeby teraz szybko udało się wzajemne relacje sprowadzić do poziomu normalności i zgody. Najważniejsza jest wola kontynuacji rozmów, choćby – jak mawiał kardynał de Richelieu – nie było z tego doraźnego pożytku, ani nie była jeszcze widoczna przyszła korzyść.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: red.
- Odsłon: 4517
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 2024
Wiele wskazuje na to, że starcie rosyjsko-amerykańskie nie może skończyć się szybkim pokojowym kompromisem, gdyż oznaczałoby to zanegowanie pretensji hegemonicznych każdej ze stron.
Taka specyficzna wojna (zwana sieciową, hybrydową, by proxy, itp.) będzie prawdopodobnie toczyć się długie lata, jeśli żadne z mocarstw nie popełni błędu dalszej eskalacji.
Rosja będzie z uporem upominać się o swoje prawo do artykułowania i obrony własnych interesów. Będzie bronić aktywnej obecności w przestrzeni poradzieckiej, którą tradycyjnie uważa za strefę „uprzywilejowanych interesów”. Starcie z USA stało się nieuniknione, gdy Amerykanie przekroczyli „czerwoną linię”, oznaczającą naruszenie wyłączności Rosji do operowania w tej przestrzeni.
Koszty nieprzyjaznych kroków wobec Rosji nie zniechęcą jej kierownictwa politycznego do prowadzenia zdecydowanej polityki, mającej na celu utrzymanie przewag w przestrzeni poradzieckiej. Definiując swoje żywotne interesy, zakreśla ona granice przybliżania się do niej zachodnich instytucji bezpieczeństwa i integracji. Choć budzi to irytację polityków zachodnich, nie może być przez nich lekceważone.
Rosja, zajmując Krym przeciwstawiła się Zachodowi; dowiodła, że znowu jest w stanie sprostać mocarstwowym wyzwaniom. Jej Realpolitik sprowadza się obecnie do kalkulacji ryzyka dalszej eskalacji konfliktu. Choć Rosja nie jest w stanie pokonać Zachodu pod względem militarnym, ani przeciwważyć pod względem ekonomicznym, potrafi jednak stanąć na przeszkodzie aspiracjom geopolitycznym innych potęg. Ma też, podobnie jak i Stany Zjednoczone, świadomość tego, że użycie broni jądrowej w ewentualnej konfrontacji zbrojnej między nimi nie ma sensu. Dlatego obie strony muszą liczyć na bilansowanie zasobów konwencjonalnych.
Niebagatelne znaczenie ma mobilizacja sojuszników i ich możliwości. Szacuje się na podstawie prostej arytmetyki rozkładu głosów w ONZ, że państwa znajdujące się wraz z Rosją w pewnej opozycji wobec USA kontrolują obecnie blisko 60% globalnego PKB, mają ponad 2/3 ludności Ziemi i obejmują ponad ¾ jej powierzchni. Dynamika rozwojowa państw należących do Grupy BRICS może być zagrożeniem dla wpływów zachodnich w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej. To daje do myślenia kręgom rządzącym w USA i Unii Europejskiej.
Rosja Putina odrzuca idealistyczne wizje zbliżenia się do Zachodu, a może raczej rezygnuje ze złudzeń, jakie w różnych kręgach politycznych występowały od czasu „nowego myślenia” i idei „wspólnego europejskiego domu” epoki Gorbaczowa. Podważając uniwersalizm wartości zachodnich, Rosja postawiła na obronę własnej drogi rozwoju. Sprzeciwia się także stosowaniu instrumentów presji zewnętrznej na jej reformy ustrojowe, uznając je za przejaw ingerencji w sprawy wewnętrzne. Zarzuca Zachodowi nierówne traktowanie, choćby w porównaniu z Chinami, które nie wywołują po stronie zachodniej tylu krytyk, a przecież na nie zasługują, jeśli chodzi choćby o przestrzeganie praw człowieka.
Świat Zachodu, stosując sankcje przeciwko Rosji, cieszy się ze spadku kursu rubla, załamania cen ropy naftowej, topnienia rezerw walutowych i kurczenia się gospodarki rosyjskiej do poziomu Meksyku. Modne są scenariusze katastroficzne, oczekiwania na rozpad Rosji, albo przynajmniej takie jej osłabienie, aby przestała ona się liczyć w gronie wielkich potęg. Mało który ośrodek analityczny, zajmujący się Rosją i poradzieckim Wschodem, stara się pokazywać alternatywne drogi rozwoju sytuacji na Wschodzie, na przykład w postaci sprzymierzenia Rosji z Chinami, czy też stworzenia systemu gospodarki, opartego na juanie i rublu, które mogą zagrozić Zachodowi.
Rachuby te nie uwzględniają rzeczywistego potencjału Rosji, tkwiącego nie tylko w jej zasobach surowcowych i przyroście dochodu narodowego. Nie biorą pod uwagę tego, co stanowi pewną siłę inercji oraz ryzyka, jakie pociąga za sobą ewentualny krach gospodarki rosyjskiej.
Nikt nie wie, czy Zachód sam nie stanie się wówczas obszarem wstrząsów, które mogą doprowadzić także do osłabienia jego gospodarki.
Ponadto nie zwraca się uwagi na skalę desperacji i determinacji rosyjskiego państwa, a także społeczeństwa w obronie swoich racji. To wszystko powoduje, że geopolityka tak łatwo nie ulega kalkulacjom ekonomicznym. Może się także okazać, że wbrew oczekiwaniom różnych zachodnich liberałów, rosyjski kryzys gospodarki wcale nie doprowadzi do zmiany politycznego przywództwa w Rosji.
W ramach wojny psychologicznej i informacyjnej z Rosją modne jest obrażanie i dezawuowanie rosyjskiego przywódcy. Twierdzi się, że Władimir Putin nie jest żadnym wielkim strategiem, a jedynie reaguje na bieżące i doraźne wydarzenia. W sprawie zajęcia Krymu nie było żadnego „wielkiego planu”. Po prostu zrodziła się szczególna okazja, a Rosja ją po prostu skrzętnie wykorzystała. Nie można więc odmówić Putinowi skuteczności.
Przypisywanie rosyjskiemu przywódcy cech demonicznych wynika raczej ze słabości strony zachodniej, która nie miała ani dobrego rozeznania w sprawach ukraińskich (nikt na przykład nie przewidział „zerowej” determinacji żołnierzy ukraińskich na rzecz obrony zajmowanego terytorium), ani nie rozumie współczesnych Rosjan. Nienawiść wobec Putina wynika być może z bezsilności wobec jego determinacji, a także niemocy wobec narastania silnych tendencji antyzachodnich w Rosji.
Obecnie można już zaobserwować wśród pewnej części polityków zachodnich wypowiadanie się w duchu Realpolitik. Ponieważ oficjalnie nie wypada się wyłamywać z antyrosyjskiego frontu, zatem czynią to przede wszystkim byli wysocy funkcjonariusze państwowi, bądź funkcjonariusze niższych rang. Na przykład Gerhard Schroeder (kanclerz RFN w latach 1998-2005 ) i Valéry Giscard d’Estaing (prezydent Francji w latach 1974-1981) uważają, że Rosja ma większe prawa do Krymu niż Ukraina, ponieważ to Rosja, a nie Ukraina, wywalczyła Krym z rąk Turków.
Aneksja Krymu była niewątpliwie naruszeniem prawa międzynarodowego, ale była też oparta na przesłankach wolicjonalnych ludności krymskiej. Do aneksji doszło drogą faktów dokonanych, które mają charakter normatywny. (Fakty dokonane są najczęściej rezultatem polityki siły. Zajęcie jakiegoś terytorium poparte wolą ludności je zamieszkującej daje podstawę do aneksji czy inkorporacji, choć prawo międzynarodowe nie uznaje tych aktów za legalne.
Fakty dokonane mogą jednak przybrać charakter normatywny poprzez decyzję wyrażoną w formie traktatowej ex post lub poprzez milczącą akceptację. Mamy wtenczas do czynienia z uznaniem zmian, jak w przypadku podmiotowości quasi-państw poprzez consuetudo). W dzisiejszych okolicznościach powrót Krymu do Ukrainy jest nieprawdopodobny, stąd politycy zachodni, którzy niewiele zrobili dla zażegnania konfliktu na Ukrainie muszą poradzić sobie z tym problemem.
Polska wobec rosyjskiej Realpolitik Bagaż doświadczeń historycznych, przede wszystkim ekspansja państwa rosyjskiego kosztem państwa polskiego wpływa na podtrzymywanie wizerunku groźnego ciągle imperializmu rosyjskiego. Uważa się za prawdę kanoniczną, że Rosja dąży do odwetu za przegraną w „zimnej wojnie”, odbudowując swoją pozycję mocarstwową przynajmniej na obszarze dawnej imperialnej dominacji.
Polska nie raz w historii traciła okazje do zbudowania silnej pozycji na Wschodzie. Do najbardziej znanych należy zmarnowanie dziejowej szansy przez Zygmunta III Wazę. Być może, gdyby król polski zaakceptował koronację Władysława Wazy w obrządku prawosławnym, zamiast Rosji zaistniałoby światowe, słowiańskie imperium Rzeczypospolitej – Polski, Litwy i Wszechrusi.
Są to oczywiście dywagacje oparte na historii alternatywnej. Tymczasem w polskiej historiografii obowiązuje niepodważalna teza, że to Rosja dążyła do rozszerzania swoich wpływów na zachód kosztem Polski. Pomija się świadomie inną tezę, że polska ekspansja na wschód także miała charakter imperialistyczny, zaś zawojowanie dotyczyło obcych etnicznie ziem.
Andrzej Drawicz lubił posługiwać się historią alternatywną. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby to Polacy (książę Józef Poniatowski) zasiedli jako zwycięzcy na Kremlu, a nie Rosjanie w Belwederze (cesarzewicz Konstanty Romanow). To układ sił zdecydował w pewnym momencie, że słabnąca Rzeczpospolita uległa potędze rosyjskiej. Nie było w tym żadnego zrządzenia losu ani kary boskiej. Upadek państwa polskiego pociągnął za sobą fale represji i kolejne tragedie.
W rezultacie ukształtowały się asymetryczne wizje i narracje historii obu narodów: jedna występującego z pozycji siły i wielkoimperialnej przewagi kata, i druga – jako ofiary. Zrodzona na tym tle mentalna asymetria nie pozwala krytycznie spojrzeć na udział każdej ze stron w doprowadzeniu do takiego stanu stosunków, jaki występuje obecnie. Jak na razie, dorobek Grup ds. trudnych w tym względzie nie jest imponujący. Jeśli nie nastąpi złamanie istniejącej dotąd i nieźle się trzymającej filozofii obwiniania drugiej strony za wszystko co złe we wzajemnych stosunkach, to do niczego te Grupy nie dojdą.
Polska ma do czynienia z mocarstwową Rosją i ten stan rzeczy budzi w elitach rządzących najwięcej oporu. Powstaje bowiem pytanie, czy pogodzić się z takim statusem Rosji, czy też próbować go podważyć i zmienić. Ponieważ Polska nie ma żadnych środków, aby zrealizować ten drugi wariant, stąd nie pozostaje nic innego jak zaakceptować istniejący stosunek sił i szukać modus vivendi w stosunkach z Rosją.
Realpolitik dyktuje warunki porozumień nie między tymi, których by się chciało widzieć za stołem rokowań, lecz z tymi, którzy aktualnie tam zasiadają. Polskie marzenia, aby Rosja bez Putina była rozmówczynią Zachodu, świadczą o braku zrozumienia istniejących realiów.
Deficyt myśli geopolitycznej
Polska cierpi na deficyt własnej myśli geopolitycznej, nie potrafi wykreować takich koncepcji, które byłyby zgodne z pierwiastkami narodowej tradycji i mądrości, a jednocześnie odpowiadały współczesnym okolicznościom i wyzwaniom.
Na tle konfrontacji między Zachodem a Rosją, Polska może wygrać tylko wtedy, gdy włączy się do współpracy transeuropejskiej i euroatlantyckiej na linii USA – UE – Rosja - Chiny w formie plurilogu (termin użyty przez Ursulę Caser, ekspertkę OBWE z Portugalii, podczas spotkania Projektu Koordynacyjnego w sprawach Ukrainy w Odessie w grudniu 2014), czyli mądrego udziału w komunikacji wielostronnej. „Jagiellońskie” koncepcje i wizje Międzymorza o wydźwięku antyrosyjskim powinny ustąpić pragmatycznej strategii państwa zarabiającego na tranzycie, pośredniczącego przede wszystkim w transporcie, komunikacji i obrocie towarami między Wschodem a Zachodem.
Wybór strategii amerykańskiej stawia tymczasem Polskę w pozycji państwa frontowego, realizującego interesy plutokracji amerykańskiej w konfrontacji z Rosją, prowadzącego politykę wbrew obu potężnym sąsiadom na wschodzie i zachodzie, nierozumiejącego sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej, a co gorsza - prowadzącego politykę niezgodną z własnym interesem narodowym.
Realpolitik pozwala politykom na usprawiedliwianie wyższymi racjami, przede wszystkim zmitologizowaną „racją stanu”, bądź „stanem wyższej konieczności”, zachowań dwuznacznych pod względem moralnym, a niekiedy także sprzecznych z obowiązującym prawem.
W Polsce do najsłynniejszych tego rodzaju zdarzeń ostatnich lat należy usprawiedliwianie zgody na więzienia CIA w Polsce. Zgoda ta była nielegalna, a na dodatek dała przyzwolenie na stosowanie tortur. Poza odosobnionymi głosami krytyki oficjalnej polityki władz (Józef Pinior, Adam Bodnar) nie było głosów sprzeciwu. Milczały przede wszystkim ośrodki zawodowo zajmujące się ochroną praw człowieka, nie mówiąc o kościołach.
Czyżby oznaczało to, że polskie społeczeństwo, a zwłaszcza jego elity przywódcze, w sposób bezrefleksyjny poddają się interpretacji racji stanu jako wyrazu stanu wyższej konieczności, a zatem akceptują Realpolitik? Ale w imię jakich wartości? Czy solidarność w każdej sprawie i za każdą cenę ze Stanami Zjednoczonymi nie jest aby zwyczajnym nadużyciem zaufania polskiego społeczeństwa?
A może nie jest to kwestia żadnej Realpolitik, a jedynie dowód polskiej naiwności i serwilizmu władz? Może społeczeństwo polskie jest zbyt mocno zindoktrynowane i nie ma szans na racjonalizację polityki?
To zjawisko indoktrynacji i antyracjonalizmu wyraźnie uwidoczniło się w kontekście wojny na Ukrainie. Jakże łatwo ludzie dali się omamić zadufanym w sobie amatorom, mieniącym się mężami stanu, którzy walkę z Rosją uznali za najważniejszy priorytet państwa, nawet wbrew polskiemu interesowi narodowemu.
Polską polityką rządzą dwa niebezpieczne mity: jeden o „wieczystych” gwarancjach ze strony Zachodu, drugi zaś o konieczności rywalizacyjnie nastawionej polityki wobec dwóch wielkich sąsiadów. Żadne lekcje z historii nie są przydatne dla zrozumienia tej oczywistej prawdy, że nie warto „przyjaciół szukać daleko, a wrogów blisko”.
Upowszechnianie tezy o Polsce jako „amerykańskim klinie” wbitym między Rosję i Niemcy służy jednak takiej właśnie mitologizacji. USA wykorzystują trudne położenie geopolityczne Polski i grają na polskich fobiach sąsiedzkich, co otwiera im drogę do realizacji w tym regionie świata własnych interesów strategicznych.
Wszelkie natomiast pomysły na odgrywanie przez Polskę przy pomocy Waszyngtonu roli mocarstwa regionalnego mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Taka rola nie jest przecież wynikiem wyłącznie własnych aspiracji i zewnętrznej protekcji, ale w wymiarze realizacyjnym stanowi rezultat rzeczywistego znaczenia politycznego i możliwości ekonomicznych.
Polska nie jest w stanie samodzielnie wpływać na bieg zdarzeń i procesów międzynarodowych ani wobec sąsiadów, ani ugrupowań regionalnych, trudno zatem znaleźć odpowiednią skalę, na której owa ranga mocarstwowa mogłaby zostać wyraźnie oznaczona. Ponadto warto pamiętać, że wszystkie role międzynarodowe państw, wynikające z czyjejś protekcji nie mają szans na legitymizację w szerszym środowisku międzynarodowym, bo nie są wiarygodne.
Wyznaczanie przez Stany Zjednoczone Polski na lidera regionalnego nie spotyka się z entuzjazmem jej najbliższego sąsiedztwa. Nie budzi też uznania wśród „starych” członków UE. Ponadto zgoda na rolę przywódcy regionalnego z nadania Ameryki oznaczać musi ograniczenie autonomii decyzyjnej.
Już teraz zaobserwować można niepokojące zjawisko braku artykulacji własnych interesów i bezkrytyczne przyjmowanie interpretacji amerykańskich, na przykład w kwestii autoryzacji i legitymizowania przez Radę Bezpieczeństwa ONZ akcji zbrojnych w stosunkach międzynarodowych czy lekceważenia prawa międzynarodowego.
Brakuje też odpowiedzi na pytanie, w jakich dziedzinach interesy narodowe są zgodne, a w jakich rozbieżne (bo przecież niekoniecznie sprzeczne) z interesami hegemonicznego mocarstwa amerykańskiego. Podobnej diagnozy brak jest w odniesieniu do państw UE, co wcale nie wzmacnia argumentacji prounijnej.
Od elit politycznych Polski można byłoby zatem oczekiwać większej śmiałości w akcentowaniu rangi interesów własnych, odwagi w umiejętnym dystansowaniu się wobec koncepcji nieodpowiadających polskiemu widzeniu świata, nawet gdy są one zgłaszane przez najbliższych i największych sojuszników. Z przyjacielskich i sojuszniczych związków Polski ze Stanami Zjednoczonymi nie wynika żaden imperatyw przytakiwania każdemu posunięciu Waszyngtonu.
Pora na samokrytykę
Pora spojrzeć samokrytycznie na kompleksy niedowartościowania i niczym nieuzasadnioną potrzebę akceptacji własnej wielkości. Zdolność do krytycznego postrzegania rzeczywistości nie musi przecież oznaczać dyskwalifikacji w oczach drugiej strony. Przeciwnie, może podnosić rangę współuczestnictwa w wypracowywaniu racjonalnych rozwiązań.
Polska powinna działać z innymi europejskimi sojusznikami USA, nie zaś silić się na pozycję prymusa zawsze gorliwie odczytującego sugestie mentora.
Uległość wobec silniejszego świadczy raczej o bezsilności, a nie sile, o pasywności i reaktywności, a nie kreatywności i inicjatywności, jest dowodem swoistej „samosatelizacji”, nawet gdy to skojarzenie niepotrzebnie nasuwa na myśl zupełnie inne czasy i kierunki geopolityczne.
W stosunkach polsko-rosyjskich utrzymuje się wysoki poziom deficytu zaufania, który ogranicza kontakty i perspektywy normalizacji. Problem Rosji tkwi w dogmatyzacji zachowań, podczas gdy jej partnerów, w tym Polski, nie stać z kolei na większą empatię i wyjście naprzeciw oczekiwaniom Rosji w dziele jej przebudowy, ale nie tyle na modłę zachodnią, ile w stronę własnej specyfiki.
W polskiej polityce wschodniej zabrakło wielkiej, przemyślanej wizji politycznej, o uniwersalnym charakterze, z której nawet po latach mogłyby korzystać kolejne generacje polityków. Wizje muszą uwzględniać realia, gdyż inaczej stają się nieskuteczne.
Polska niepotrzebnie ustawiła się na linii frontu między zachodnimi demokracjami a wschodnimi autorytaryzmami. Ze względu na swoją geopolitykę, czyli położenie względem wielkich potęg na wschodzie i na zachodzie Polska mogła wybrać drogę łącznika, łagodzącego nowy ideologiczny podział.
Tymczasem opowiedziała się jednoznacznie po jednej ze stron, co natychmiast skonfliktowało ją z Rosją. Do tego doszła martyrologiczno-heroistyczna interpretacja historii, wykorzystywanej w polityce, co skończyło się obciążeniem syndromem katyńskim całego procesu normalizacji.
Polscy politycy widzą aktywne role Polski tylko pod kątem pogorszenia stosunków z Rosją. Nikt nie kreuje scenariuszy pozytywnych, nie szuka możliwości układania się. Po prostu przyjmuje się jako aksjomat tezę, że z Rosją dogadać się nie można i żadna normalizacja nie wchodzi w grę.
Dominuje kompleks niewiary we własne możliwości i przeświadczenie, że nie ma innych sposobów działania. Krzysztof Szczerski uważa na przykład, że „jeśliby Putin zaczął robić rzeczy, które zaczną być postrzegane jako konfrontacyjne, na przykład wokół Syrii i Iranu, to mogłyby one stać się katalizatorem ewentualnych zmian w układzie sił międzynarodowych. Wtedy wzrosłoby znaczenie Europy Środkowej i Polski jako buforów czy sojuszników niezbędnych w moderowaniu ruchów Kremla”.
Późniejsze wobec tej wypowiedzi wydarzenia wokół Ukrainy pozwoliły na aktywizację Polski na kierunku wschodnim, ale jak dotąd nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów.
Polską stronę cechuje niebywała megalomania, jeśli chodzi o analizę rosyjskich intencji. Otóż wszelkie polityczne działanie Rosji wobec Polski przyjmowane jest jako wynik jakichś przemyślanych decyzji, gdy tymczasem wiele zdarzeń nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek spójną i wyrafinowaną strategią. To raczej polska strona prowokuje Rosjan do wysokiego mniemania o sobie.
Polacy też z uporem podkreślają, że Rosjanie narzucają im warunki jako słabszej stronie. Strona polska wykazuje niewiele inicjatywności, a jeśli czyni to strona rosyjska, to natychmiast spotyka się z zarzutem, że Rosjanie narzucają Polakom swoje warunki.
Złym doradcą jest arogancja moralna i ignorowanie racji drugiej strony. Gdy putinowska Rosja w oczach Zachodu staje się znowu groźnym państwem, a Zachód napiera na rozszerzanie swoich wpływów na obszarze poradzieckim, to nie ma innej metody, jak tylko rozpoznanie wzajemnych interesów i poszukiwanie możliwości pogodzenia zwaśnionych stron. Jeśli bowiem „partie wojny” zaczynają rządzić polityką, to jest pewne, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla pokoju.
Od polityków zachodnich i polityków polskich należy oczekiwać większego i skuteczniejszego zaangażowania na rzecz pokojowego rozwiązania konfliktu na Ukrainie, a nie podżegania do realizacji siłowego scenariusza na wschodnich rubieżach tego państwa.
Mobilizacja wojenna i dozbrajanie wojsk kijowskich przez Zachód, w tym przez Polskę, nie może skończyć się inaczej, jak tylko katastrofą na wielką skalę. Czas więc przywołać jastrzębi wojennych do porządku i otworzyć agendę dyplomatyczną, w której znajdzie się przy dobrej woli stron miejsce na kompromis.
Pożądane jest „wczucie się” w punkt widzenia drugiej strony, aby przy dobrej woli przyznać jej choć trochę racji. Zachód powinien wykazać się większą inicjatywnością na rzecz mediacji w konflikcie ukraińskim. Sam bowiem znajduje się wobec wyzwań i śmiertelnych zagrożeń ze strony fanatycznego terroryzmu islamskiego.
Kto wie, czy wkrótce cała Północ nie będzie musiała skonsolidować się w konfrontacji z agresywnym Południem i napływem kolejnych fal uchodźców. Bez udziału wschodniej części kontynentu eurazjatyckiego trudno będzie o skuteczność w walce z dżihadystami spod sztandaru Proroka.
* * *
Warunkiem poprawy stosunków Rosji z Zachodem jest przede wszystkim akceptacja przez każdą ze stron takiej Ukrainy, której rząd byłby przyjazny wobec Zachodu, ale nie byłby wrogo usposobiony wobec Rosji. Ludność Ukrainy musi mieć wpływ na decyzję o wstąpieniu czy pozostaniu poza UE. To warunek zgody społecznej, będący u podstaw utrzymania Ukrainy w dotychczasowym kształcie.
Natomiast ze względu na interesy bezpieczeństwa strategicznego Ukraina musi pozostać poza strukturami NATO. Jest to wymóg Realpolitik nie tylko Rosji, ale także innych potęg, na przykład Chin.
Kwestia aneksji Krymu z czasem zejdzie na dalszy plan, gdyż jego powrót do Ukrainy w przewidywalnej perspektywie jest raczej mało prawdopodobny. Zachód będzie powtarzał pewne rytualne zaklęcia o nieuznawaniu aneksji, ale z czasem przyjmie to de facto do wiadomości.
Po dotychczasowych doświadczeniach ze skutecznością (czy też raczej nieskutecznością) sankcji Zachód ma świadomość konieczności podtrzymywania różnych kontaktów z Rosją w ramach polityki „otwartych drzwi” (keeping the door open policy). To daje szanse na zaniechanie konfrontacji na rzecz przywrócenia współpracy, tak potrzebnej całej północnej hemisferze.
Stanisław Bieleń
Część pierwszą - Realpolitik, czyli o nowej konfrontacji Rosji z Zachodem (1)zamieściliśmy w numerze SN 2/16
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.