Humanistyka el
- Autor: Katarzyna Janiak
- Odsłon: 6447
Artykuł jest spojrzeniem na konflikt w Jugosławii z 1999 roku przez pryzmat burzenia mitu kosowskiego (na podstawie tekstów „Gazety Wyborczej").
Każdy naród w pewnych okresach swego istnienia odwołuje się do mitów z przeszłości, także Serbowie, którzy sięgają do mitu kosowskiego. Związany ze średniowieczną bitwą, stał się on niezaprzeczalnym symbolem serbskiego narodu. Wydarzenia z roku 1389 szybko zostały przekute w legendę, do której dodawano wciąż nowe elementy.
Bez znajomości historii mitu, który już przeniknął do kultury masowej, nie sposób zrozumieć dzisiejszej rzeczywistości w Serbii i stosunku Serbów do Kosowa. Aby usankcjonować swoje prawo do tego miejsca, sięgają oni do wydarzeń bardzo odległych. To właśnie na tym terenie znajdowały się średniowieczne stolice ich państwa, tam w 1389 r. rozegrała się bitwa, która stała się symbolem upadku kraju.
Podczas wydarzeń w Kosowie w 2008 r., kiedy prowincja oderwała się od Serbii, uwidocznił się mitologiczno-symboliczny sposób postrzegania rzeczywistości. Mit związany z bitwą na Kosowym Polu stał się symbolem upadku państwa, a rok 1389 symbolem klęski, która zapoczątkowała długie lata osmańskiej niewoli.
O Kosowie, jako serbskiej Jerozolimie, pisze w swoich esejach Ivan Čolović. Według serbskiego etnologa, ostatnimi czasy mówi się w Serbii bardzo dużo o świętościach narodowych. Obok języka serbskiego, który stał się przedmiotem prawdziwego kultu, taką świętością jest właśnie Kosowo. Fundamentem narodu i strażnikiem tożsamości narodowej jest serbska cerkiew narodowa a serbskie monastery znajdujące się między innymi w Kosowie są symbolem wielkiej świętości.
Według Čolovića, naród serbski odgrywa rolę bohatera tragicznego; przechodzi najcięższe próby, spada na niego całe możliwe zło. Kiedy kończyła się wojna w Kosowie, Milošević przypisał zasługi za jej rezultat Narodowi i Naród ogłosił bohaterem. On jedynie podzielił jego los.
Kosowo pozostaje obszarem ducha narodu serbskiego, bez względu na to czy jego terytorium będzie znajdowało się w państwie serbskim i czy będą tam Serbowie. Według Čolovicia, od czasu wojny w Kosowie w 1999 roku, walkę o serbskie tereny etniczne prowadzi się wyłącznie jako walkę o Kulturkampf, bój o zachowanie i umocnienie serbskiej przestrzeni duchowej. Bomby spadające na Belgrad miały na celu złamać ducha narodu serbskiego. Konstatuje, że według wielu intelektualistów serbskich to właśnie Serbowie w tej wojnie byli ofiarą Europy.
Z kolei polski historyk Marek Waldenberg zalicza atak na Jugosławię do kilku najważniejszych wydarzeń w powojennej historii naszego kontynentu. Według uczonego, było to jedno z najfatalniejszych wydarzeń w Europie po II wojnie światowej.
O wojnie propagandowej wymierzonej przeciwko Serbii pisze Waldenberg w swojej książce „ Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki", porównując demonizowanie Serbów z kampanią antysemicką lat 30. Według niego, powielanie informacji o serbskich barbarzyństwach dokonywanych na ludności muzułmańskiej miało skłonić opinię publiczną do tego, by rządy państw zachodnich podjęły decyzję o zaangażowaniu zbrojnym w konflikt. Konflikt z roku 1999 w Kosowie to kolejne następstwo rozpadu (według M. Waldenberga - rozbicia) Jugosławii.
Prasa w służbie NATO
Zastanawiające jest, w jaki sposób w prasie polskiej został przedstawiony atak NATO na Jugosławię i trwającą prawie trzy miesiące wojnę, która stała się jednym z etapów rozprawienia się z mitem Kosowa, jako kolebki serbskiej państwowości. Nie jest moim zamiarem przedstawienie genezy konfliktu, militarnego przebiegu operacji wojskowej, czy skutków wojny, a jedynie ukazanie, z jakimi informacjami - ograniczając się tylko do jednego tytułu prasowego - polski czytelnik miał styczność w czasie trwania wojny. Oparcie się na jednym tytule pisma codziennego, jakim jest „Gazeta Wyborcza", w przypadku tego tekstu jest zabiegiem celowym - wysoki nakład dziennika w miesiącach marzec-czerwiec 1999 r. uplasował go na pierwszym miejscu wśród polskich gazet codziennych. 24 marca ub. r. minęła 10 rocznica rozpoczęcia nalotów NATO na Jugosławię. W „Gazecie Wyborczej" ukazała się jedynie krótka notatka nawiązująca do wydarzeń z 1999 r. Dotyczyła ona decyzji Hiszpanii o wycofaniu wojsk z Kosowa. Madryt uznał, że powody, dla których Hiszpanie znaleźli się w tym miejscu dziesięć lat temu, przestały istnieć.
W marcu 1999 r. Sojusz Północnoatlantycki, którego członkiem od niedawna była także Polska, rozpoczął atak na suwerenne państwo Półwyspu Bałkańskiego. W prasie, zarówno europejskiej jak i światowej, pojawiły się liczne komentarze, dotyczące tego pierwszego w powojennej Europie konfliktu zbrojnego, w który zaangażowały się wojska NATO. Naloty stały się faktem medialnym.
Już pierwszego dnia nalotów pisano, że atak jest skutkiem odrzucenia przez Jugosławię traktatu pokojowego dla Kosowa zaproponowanego przez Zachód oraz braku zgody na rozmieszczenie na terytorium kraju misji pokojowej NATO.
Sekretarz generalny sojuszu Javier Solana oświadczył, że wojna nie jest wymierzona przeciwko narodowi jugosłowiańskiemu, ale przeciw polityce represji prowadzonej przez władze kraju. Zadecydował o niej ówczesny prezydent USA - Bill Clinton. W przemówieniu, jakie wygłosił w przeddzień ataku mówił: „Jeśli teraz nie zrobimy nic, Milošević zrozumie to jako licencję na dalsze zabijanie".
Amerykański prezydent opisywał wówczas sytuację w Kosowie, mówiąc o dramacie Albańczyków, a jako źródło konfliktów podał próbę zdobycia przez Miloševicia dominacji w całej byłej Jugosławii. Przekonywał, że interwencja zbrojna jest niezbędna po to m.in., by zapobiec katastrofie humanitarnej w Kosowie i rozprzestrzenieniu się konfliktu na inne kraje regionu. Zresztą terminy „katastrofa humanitarna" oraz „interwencja humanitarna" pojawiały się w prasie często.
W przemówieniu, które wygłosił Clinton na dzień przed atakiem uzasadniał, że źródłem antagonizmów jest tak naprawdę próba dominacji Miloševicia w byłej Jugosławii i jeśli NATO nie zaangażuje się militarnie, zginie jeszcze więcej ludzi. Powielając stereotypy, twierdził, że XX wiek to historia rzezi, które miały swój początek w Europie, tak jak pierwsza wojna światowa, która zaczęła się na Bałkanach.
Argument, że wrogiem nie jest naród, ale Milošević, był podnoszony zresztą na łamach prasy, w mediach i oficjalnych wypowiedziach polityków wielokrotnie. Pojawiły się głosy, że atak sprowokował sam przywódca Jugosławii, który wcześniej dopuścił się czystki etnicznej w Kosowie. Odosobnione były wypowiedzi takie jak ta - eksperta ds. brytyjskiego bezpieczeństwa: /.../ NATO usprawiedliwia operację lotniczą jako konieczną, by uniknąć katastrofy humanitarnej. W rzeczywistości największa katastrofa humanitarna nastąpi właśnie po rozpoczęciu ataków.
Wojna przeciwko narodowi
Naloty poparła większość członków sojuszu oraz państw Unii Europejskiej. Polskie MSZ wezwało władze Jugosławii do wycofania armii i zaprzestania operacji wojskowych w Kosowie. Jeszcze w połowie kwietnia „Gazeta" opublikowała wyniki sondażu Demoskopu, według którego interwencję NATO popierało ponad 60% Polaków. Według Centrum Badania Opinii Publicznej, po dwóch miesiącach bombardowań już tylko niespełna połowa badanych uważała interwencję NATO za słuszną.
Pierwsze bomby spadły na Jugosławię 24 marca 1999 r. Decydujący głos w kwestii postępowania NATO na Bałkanach miały Stany Zjednoczone i Niemcy - najwięksi rzecznicy interwencji zbrojnej. Z militarnego punktu widzenia, wojna stała się operacją lotnictwa amerykańskiego, którego siły były zdecydowanie najliczniejsze w stosunku do pozostałych sojuszników. Bombardowania, które trwały ponad 70 dni, prowadzono najpierw w Kosowie, później także na całym terytorium Jugosławii. Niszczono infrastrukturę: drogi, mosty, rafinerię, zbombardowano budynek telewizji RTS w Belgradzie, w wyniku czego śmierć poniosły osoby cywilne. Bomby spadały również na miejscowości, które nie miały żadnego strategicznego znaczenia, a straty w ludności cywilnej były określane w prasie jako „skutki uboczne" działań wojennych.
Sojusz nastawiony był na wojnę błyskawiczną, kilkudniową.
Bombardowania były prowadzone z wysokości 5 km, co było wynikiem przyjęcia przez NATO koncepcji „zero śmiertelnych ofiar" wśród własnych żołnierzy. Sprawą nadrzędną, poza unikaniem jakichkolwiek strat własnych, miało było ograniczenie skutków nalotów do precyzyjnie dobranych celów. Jak donoszono w kolejnych relacjach prasowych, nie uchroniło to przed zbombardowaniem ambasady Chin. Z upływem czasu zaczęto jednak pisać, że jeśli sojusz chce tę wojnę wygrać, musi zacząć operację lądową.
W obronie Albańczyków
„Wyborcza" szeroko rozpisywała się o odwetach Serbów na Albańczykach za natowskie bombardowania. Bardzo dużą część gazeta poświęciła dramatowi kosowskich uchodźców. Na łamach dziennika można było nie tylko przeczytać reportaże o tysiącach wygnanych przez Serbów kosowskich Albańczyków, ale także zobaczyć ich fotografie. Na początku kwietnia grupa pierwszych uciekinierów z Kosowa przyleciała do Polski, co również zostało odnotowane przez „Gazetę Wyborczą". Nierzadko epatowano drastycznymi obrazami wojny. Pojawiały się informacje o odkryciu masowych grobów w miejscowościach Raak, Goden, Gjakov, w których oddziały serbskie miały dokonać masakr na ludności albańskiej.
Prasa informowała także o chybionych NATO-wskich nalotach, które nie trafiały w cel, lecz w ludność cywilną, np. w pociągi pasażerskie. Gazeta pisała na przykład o zbombardowaniu przez sojusz konwoju albańskich uchodźców z Kosowa. Wyrazy ubolewania i żalu za śmierć niewinnych ludzi wyrażali przedstawiciele NATO, jednak według nich incydent - bo tak to było przedstawiane - nie mógł stać się powodem zmiany strategii sojuszu. Prawo do pomyłek przyznał organizacji gen. Wesley Clark - głównodowodzący NATO w Europie.
Dziennik cytował także krótkie wypowiedzi czołowych europejskich polityków, którzy śmiercią cywilów obarczyli Jugosławię, w szczególności zaś Miloševicia, który jak podkreślano doprowadził do wypędzenia z domów setek tysięcy Albańczyków. Wraz z trwającymi nalotami pojawiały się kolejne doniesienia o pomyłkowych bombardowaniach kolejnych konwojów z uchodźcami.
O sytuacji w Jugosławii, demonstracjach przeciwko nalotom, o tym, że lepiej przegrać wojnę uzyskując pomoc gospodarczą dla kraju, mówił w wywiadzie udzielonym gazecie publicysta belgradzkiego dziennika „Vreme" - Stojan Cerović.
O interwencji NATO jako działaniach szkodliwych pisano sporadycznie. Jednak nawet wtedy, gdy twierdzono, że atak jest sprzeczny z Kartą Narodów Zjednoczonych, zaznaczano, że jest on usprawiedliwiony sytuacją w Kosowie.
Zdecydowanie inne stanowisko zaprezentowano w wypowiedzi konsula ambasady Federacyjnej Republiki Jugosławii w Warszawie - Vlastimira Djuricianina, który mówił o konieczności obrony swojej ojczyzny przed agresją oraz o potrzebie natychmiastowego przerwania nalotów.
Dyplomata wypowiadał się m.in. na temat złej woli w przekazywaniu przez media informacji o stanie faktycznym sytuacji w Kosowie, o przekłamaniach związanych w przedstawianiu negocjacji w Rambouillet. Według konsula, konferencja ta została zorganizowana, żeby pokazać światu, że to Serbowie torpedują pokojowe porozumienia. Zaznaczył, że z bombardowanego Kosowa uciekają nie tylko Albańczycy, o których pisze prasa, ale także Serbowie i przedstawiciele innych narodowości.
Naloty na Jugosławię stały się pretekstem do podejmowania kwestii dotyczących przyszłości NATO i możliwości prowadzenia operacji wojskowych poza swoimi granicami w obronie praw człowieka. Wskazano główne zadania, do których zaliczono obronę swoich członków przed zewnętrzną agresją oraz zapewnienie stabilizacji w regionie euroatlantyckim.
Umowy polityków
Z biegiem czasu zaczęły pojawiać się informacje odnoszące się do wspólnego planu Zachodu i Rosji dla Kosowa, który powstał na szczycie państw G7 i Rosji . Słowiańskie mocarstwo potępiające wcześniej naloty, wyraziło zgodę na stacjonowanie międzynarodowych sił w prowincji. Donoszono przy tej okazji o rozmowach poświęconych przyszłości Kosowa, które zostały podjęte przez negocjatorów USA i Rosji. W rozwiązaniu konfliktu pomóc miało embargo na dostawy paliw i ropy naftowej nałożone przez Unię Europejską.
Szerokim echem odbiła się w prasie informacja o nakazie aresztowania Slobodana Miloševicia, wydanym przez Międzynarodowy Trybunał w Hadze, oskarżającym prezydenta o zbrodnie wojenne w Kosowie. Dość szybko po tym fakcie pojawiły się wiadomości, że Belgrad jest gotowy przyjąć plan pokojowy opracowany przez Grupę G-8. Według przedstawionej koncepcji, do Kosowa wprowadzono by, za zgodą ONZ, międzynarodowe „siły cywilne i bezpieczeństwa", a wycofano by wojska jugosłowiańskie. Za główny postulat obrano powrót uchodźców oraz autonomię dla prowincji. Nie było natomiast żadnej wzmianki o usunięciu Miloševicia.
Z początkiem czerwca dziennik poinformował o możliwości zakończenia nalotów, a tym samym przyjęciu przez Belgrad warunków zakończenia wojny. NATO nie przerywało jednak bombardowań, które miały zostać wstrzymane dopiero po wycofaniu wojsk jugosłowiańskich z Kosowa. Ponadto Belgrad zadeklarował możliwość powrotu uchodźców, szeroką autonomię dla prowincji oraz zaakceptował obecność sił pokojowych sojuszu w Kosowie.
10 czerwca 1999 r. o godz. 15 sekretarz generalny NATO Javier Solana odczytał w Brukseli oświadczenie o zawieszeniu przez NATO nalotów na Jugosławię . „Gazeta Wyborcza" od pierwszych dni nalotów stała na stanowisku, że bombardowania są złem koniecznym, za które odpowiedzialność ponosi serbski przywódca. Emocjonalne podejście do konfliktu było szczególnie widoczne, gdy pisano o uchodźcach z Kosowa. Odnosiło się przy tym wrażenie, że ofiarami tej wojny byli tylko kosowscy Albańczycy. Nawet jeśli pisano o nieumyślnie zabitych serbskich cywilach, to winą za taki stan rzeczy obarczano wyłącznie Miloševicia, który według gazety do wojny doprowadził.
Skończyła się wojna, która z czasem przynieść miała Kosowu niepodległość i nowy rozdział w stosunkach serbsko-albańskich. Zakończył się tym samym jeden z etapów wymazywania serbskiego mitu kosowskiego, związanego z przestrzenią terytorialną Kosowa, mitu, który przez lata niewoli osmańskiej pozwalał Serbom utrzymać ich świadomość narodową.
Katarzyna Janiak
autorka jest doktorantką Instytutu Slawistyki PAN
Pełny tekst z przypisami - http://www.ispan.waw.pl/images/adeptus/adeptus_janiak.pdf
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1522
Polityczne napięcie między USA / NATO / UE (czyli najogólniej - Zachodem lub cywilizacją euroatlantycką) a Rosją sięgnęły niespotykanych od dziesięcioleci poziomów. Ale ten spór polityczny – jak przedstawia się go dziś w mediach głównego nurtu za ochoczo nakreślanymi przez polityków ramami tych kontrowersji – to tylko tło.
Argumenty o bezpieczeństwie jednych – ale i drugich – to doskonałe pole dla ukrycia zasadniczych problemów. Źródła i geneza tych antynomii leżą głęboko w kulturze (a przez to i w mentalności i doświadczeniach historycznych) Wschodu i Zachodu sięgających dawnych dziejów Europy. Można bez błędu stwierdzić, iż owo rozchodzenie się rozpoczęte zostało w chwili śmierci imperatora Teodozjusza I Wielkiego (395 r.). Lecz praktycznie II tysiąclecie naszej ery jest już wypełnione wydarzeniami, które są starciem Wschodu i Zachodu na Starym Kontynencie. Różne krucjaty z Zachodu na Wschód były przedsiębrane. Oczywiście pod różnymi hasłami, z różnymi uzasadnieniami, powodowanymi różnymi celami oraz realizowanych w różnorakiej formie. Zależne to wszystko było od epoki, „ducha jej czasów” (za Heglem), mentalności wówczas panującej (choć zawsze przyświecał tym działaniom podbój, kolonizacja, a tym samym – poszerzenie swych możliwości eksploatacji i zysków).
Przyjmijcie moją religię, inaczej ruszę na was całą potęgą
Magnus VII Eriksson (król Szwecji, Norwegii i Danii -
wg rad św. Brygidy Szwedzkiej)
Rozumieć nie znaczy popierać. Rozumieć to znaczy często być po stronie pokoju i opowiedzieć się przeciwko swoim fobiom i uprzedzeniom. Albert Einstein dodawał przy tej okazji, że zrozumienie jest najlepszą gwarancją pokoju. Ale zrozumienie, nie admiracja czy kult, nie są równoznaczne z poddaństwem, niewolą, przyjęciem wartości jednej strony. Podkreślam – wartości, bo zazwyczaj spory: religijne, polityczne, społeczne etc. dotyczyły i dotyczą kultury, a w niej najważniejsze są właśnie wartości. One bowiem budują oraz określają tożsamości i pamięć. Należy je rozpatrywać w wielu aspektach, przede wszystkim socjologicznym, etnologicznym, politycznym i aksjologicznym.
Zaczęło się od krucjat
Dla stosunków Zachodu i Wschodu Europy zasadniczą, moim zdaniem, jest cezura roku 1204: czwarta wyprawa krzyżowa zdobywa i rujnuje Konstantynopol, składając de facto do grobu Bizancjum, naturalnego kontynuatora kultury i tradycji rzymsko-hellenistycznej. Co prawda, Cesarstwo Wschodniorzymskie jeszcze się odrodziło po kilkudziesięciu latach zachodniej okupacji, ale był to jedynie lichy cień poprzedniej świetności z czasów Herakliusza, Justyniana, Leona III, obu Bazylich (I i II), Jana Tzimiskesa czy Aleksego I Komnena.
Z drugiej strony, IV krucjata zdobywająca, rujnująca i upokarzająca (z racji wyuzdania i religijnej misyjności krzyżowców) Bizantyjczyków vel Greków (jak się wówczas określało wyznawców wschodniego chrześcijaństwa) wykopała na stulecia przepaść między Wschodem a Zachodem. Dla krzyżowców z Zachodu – tak też było podczas zdobycia w 1099 roku Jerozolimy przez I krucjatę – owładniętych poczuciem nawracania i kulturowo-religijnej wyższości, misji, zabicie wszystkich nie rzymskich katolików (w tym chrześcijan wschodnich) było absolutną powinnością.
To m.in. dlatego, w czasie poprzedzającym pielgrzymkę Jana Pawła II do Grecji (1999) wielce szanowana i darzona admiracją w świecie prawosławnym wspólnota mnichów z Góry Athos wydała oświadczenie przypominające zbrodnie papistów popełnione na wschodnich chrześcijanach, ich wielowiekowe upokorzenie i traktowanie „z góry”, jako materiał „do nawróceń”. Mnisi żądali przeprosin i ukorzenia się głowy Kościoła katolickiego za te zbrodnie, za deptanie godności chrześcijan (tylko innej obediencji), za profanacje i hańbę sprowadzaną na prawosławnych Wschodnich Europejczyków. Bo te zadry tkwią mimo setek lat w ich pamięci. Często podświadomie. Zdobycie i złupienie Konstantynopola, ówczesnej stolicy Imperium kontynuującego tradycje antycznego Rzymu, należącego do największych metropolii w obszarze śródziemnomorskim i na Bliskim Wschodzie, było osnową wezwania napisanego przez mnichów z góry Athos do Jana Pawła II.
No więc dlaczego, jeśli my, Polacy, potrafimy pamiętać i podnosić do dzisiejszego dnia krzywdy uczynione nam w przeszłości przez wschodniego (i zachodniego także) sąsiada, nie możemy zrozumieć braku zaufania, dystansu i podejrzliwości tkwiących w podświadomości wschodnioeuropejskich spadkobierców Rzymu (czyli prawosławnych ze Wschodu Europy) wobec niecnych zamiarów Zachodu? Słusznie czy nie - to nieistotne w tej mierze, po prostu tak jest: Moskwa /imperium carów/ ZSRR/ Rosja/ tak dziś uważa. I nie tylko ona – np. Serbowie również, czy rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy.
Wiele faktów przyswojonych przez narody z ich historii opartych jest na mitach i legendach. I funkcjonuje jako prawdy obowiązujące. Szczególnie, kiedy nie poddało się ich dogłębnej i autentycznej (nie political correctness) dekonstrukcji i demitologizacji. Mówię o mentalności i stemplu postawionym na kulturze przez religię.
Bo to właśnie m.in. chrześcijaństwo ze swą „misją” i „wybraniem” wpisało się na wieki w kulturę plemion germańskich, jakie zasiedliły tereny Imperium Romanum i z czasem utworzyły samodzielne, narodowe struktury państwowe. Cały Zachód ze swoją kulturą tworzoną na tej bazie uskuteczniał cywilizacyjną misję, będącą bądź to krucjatami, bądź to kolonizacyjnymi podbojami, bądź to neokolonialnym wyzyskiem. Wszystko to jest echem starotestamentowej idei narodu wybranego przez Boga, rozciągniętej z czasem na całość wspólnoty chrześcijańskiej. Na całe chrześcijaństwo zachodnio-europejskie. Naród wybrany swe wartości i zasady musi siłą rzeczy uważać za najlepsze i najcnotliwsze. Bez względu na czas i historyczną chwilę.
Kolonizowanie chrześcijan wschodnich
Ofensywa Zachodu w przedmiocie kultury i równoznacznego z tym podboju oraz hegemonii – bo tak trzeba nazywać krucjaty rozpoczęte w I wieku II tysiąclecia n.e. w historii Europy – to nie tylko dzieje wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej czy rekonkwista na Półwyspie Iberyjskim. W czasie wypraw krzyżowych zachodnie rycerstwo z błogosławieństwem papieży, biskupów, wielmoży (którzy często czynnie uczestniczyli w tym haniebnym, nie nazywanym dziś po imieniu, procederze pierwszej epoki kolonizacji pod hasłami wówczas religijnymi) skutecznie mordowało i grabiło chrześcijan wschodnich i ich dobra.
Ale to też długotrwały proces permanentnych ataków na wschodnie i północne wybrzeża Morza Bałtyckiego (rejon Zatoki Fińskiej, dzisiejsza Pribałtyka, ujścia rzek Ług i Newa, okolice jeziora Ładoga, przez które wiodły stare wodne szlaki na północ, do Laponii czy na Półwysep Kolski, wykorzystywane przez Rusów). Powstałe w końcu I tysiąclecia na dzisiejszych obszarach zachodniej Rosji republiki miejskie – Psków, Iżew, Jamburg (dzisiejszy Kingisepp), Stara Ładoga, Izborsk, Biełoziersk, a przede wszystkim mający największe znaczenie Nowogród Wielki – przez XIII i XIV stulecie skutecznie i często ofensywnie opierały się temu naporowi i próbom kolonizacji terenów traktowanych jako miejsca ich interesów i wpływów.
Koalicje tych miejskich republik, wspomagane zawsze najemnikami czy wolontariuszami z głębi wschodniej Europy walczyły zarówno z klasycznymi krucjatami krzyżowymi, odbywanymi zazwyczaj pod sztandarami królów Szwecji (zjednoczonej wtedy z Danią i Norwegią, kolonizującą tereny dzisiejszej Finlandii), jak i z ekspansją państw zakonnych.
Te obszary od dekad stanowiły dla Rusów ze wspomnianych republik miejsca wypraw po skóry, solone ryby czy futra, którymi to towarami handlowali z hanzeatyckimi miastami położonymi na wybrzeżu Bałtyku i Morza Północnego. Na tej bazie właśnie Hanza wyrosła na głównego pośrednika pomiędzy Wschodem i Północą a Zachodem Europy, dostarczając dobra niedostępne w Anglii, Norwegii, Danii, Niemczech, Flandrii (kraje typowo rolnicze, lecz sukcesywnie się bogacące). Zależało jej więc na spokoju i w miarę niezakłóconym handlu na Bałtyku i w jego okolicach. Dlatego o jej względy zabiegały zarówno ruskie republiki miejskie jak i król Szwecji.
Król szwedzki próbował w czasie swych wypraw na Wschód nakładać sankcje na te miasta Hanzy, które mimo jego edyktów prowadziły wymianę handlową z Nowogrodem i innymi republikami ruskimi. Miał w tym swój interes: podbój tych regionów zapewnił by mu monopol w wymianie z Hanzą i tym samym określone zyski. Podobieństwo do współczesnej sytuacji w relacjach Zachód – Wschód jest nader zbliżone.
Nawracanie prawosławnych
Podbój i kolonizacja, a przez to włączenie tych regionów poprzez katolicyzację i podporządkowanie jurydyczne Uppsali (wówczas siedziba królów szwedzkich), a także papiestwu, rozszerzało wpływy królów Szwecji, a przez to eliminowało konkurentów w handlu (i zyskach) z Hanzą. W Uppsali znajdowała się również siedziba arcybiskupstwa (od 1164 r.), a hierarcha ów był głównym przedstawicielem papieża w Skandynawii. Czasy był takie, iż hasło „nawrócenia na jedyną prawdziwą wiarę” schizmatyków i heretyków – a za takich uznawało się wyznawców prawosławia orientujących się na Konstantynopol i nie uznających prymatu Rzymu - było chwytliwe i niezwykle nośne w ówczesnym świecie zachodnim. Zyskiwało się błogosławieństwo i uznanie krucjaty za rzecz świętą, Rzym partycypował w kosztach wyprawy, uczestnicy uzyskiwali „odpust zupełny”, a przy okazji można było z takiej wyprawy przywieść określone łupy, albo i otrzymać – na Wschodzie – jakieś ziemskie nadanie. Stąd właśnie wziął się cytat będący mottem niniejszego materiału, a wydany jako list-posłanie Magnusa Erikssona do patrycjatu Nowogrodu Wielkiego.
Drugą, równoległą jakoby odnogę działalności krucjatowej Zachodu wobec republik miejskich Rusi prowadziły wspomniane już zakony rycerskie – Krzyżacy i Kawalerowie Mieczowi – usadowione nad południowym i wschodnim wybrzeżu Bałtyku (od Gdańska po Rewel - dzisiejszy Tallin), blokujące ujścia rzek: Wisły, Niemna, Dźwiny (dzisiejsza Pribałtyka). Egzemplifikacją tego starcia jest słynna – przedstawiana w historiografii rosyjskiej (a przedtem – radzieckiej) jako epokowe znaczenie starcia Rosji z Zachodem, a które to wydarzenie zobrazował w filmie-epopei pt. Aleksander Newski Siergiej Eisenstein (1938 r.) – bitwa na Jeziorze Pejpus (Czudzkim).
Lodowe pobojowisko – inna nazwa tego starcia – miało miejsce 05.04.1242. Wojska nowogrodzkie wzmocnione siłami ze Wschodu (m.in. Litwini i Tatarzy), dowodzone przez księcia Aleksandra Newskiego, zadały druzgocącą klęskę połączonym wojskom obu zakonów rycerskich, wzmocnionych knechtami z Estonii i biskupstwa w Rydze. Głównym dowodzonym był biskup Dorpatu - Herman I. Gdy załamał się pod ciężkozbrojnymi lód, a oni byli już przyparci do stromego brzegu jeziora, w rzezi (sporo też się potopiło) zginęło ponad 500 rycerzy stanowiących kwiat obu zakonów. Piesi wojowie z Estonii zostali wycięci do nogi.
Ta klęska zakończyła na wiek ofensywę Zachodu – ze strony niemieckiej i zachodnio-europejskiej (rycerstwo z Flandrii i płn. Francji licznie wspomagało oba zakony, zwłaszcza podczas krucjat przeciwko Litwinom, Żmudzinom czy Rusom) - i tamtejszego katolicyzmu na tereny prawosławnej Rosji. Potem, w wieku XIV, kontynuację tego procesu podejmują Szwedzi, lecz w rejonie obecnej granicy Finlandii i Rosji.
Wcześniej Aleksander, książę Nowogrodu, rozbił w bitwie nad rzeką Newą (w okolicach dzisiejszego Petersburga) nadciągającą od strony Finlandii armię szwedzką pod wodzą jarla Birgera Magnussona (1240 r.). Stąd zyskał właśnie przydomek – Newski.
Ruś i religia
Trzeba dodać, iż nazwa Ruś i Rusowie ma wielowymiarowe znaczenie. Określa się nim wschodnich Słowian i Europejczyków. „Ruotsi” to w języku ugrofińskim wojownik. W staronordyckim wybrzeże oznacza się jako „roslag”. Po grecku rzeka Wołga to Rhos (i tak Helleni nazywali Rusów). W VIII i IX w. infiltracja wschodniej Europy przez Skandynawów – zwłaszcza z terenów dzisiejszej Szwecji – zwanych Waregami, gdzie wiodącym plemieniem mieli być Rusi, wytworzyła elitę i zaczątki mieszczaństwa wspomnianych republik. Kijów – ówczesne centrum wschodniej Europy – staje się wareskim Könugardem, gdzie zwozi się daniny z całej słowiańszczyzny oraz niewolników, a potem odprawia się Dnieprem, dalej przez Morze Czarne do Konstantynopola. Przez pewien czas bezpośrednią ochronę cesarza Bizancjum – niczym pretoria imperatora w Rzymie – stanowiła tzw. gwardia wareska. Stąd w niektórych środowiskach sądzi się, iż etymologia słowa „Słowianie” pochodzi właśnie od wareskiego Sklave - niewolnik.
Założyciel ruskiej dynastii Rurykowiczów miał ponoć również wareskie pochodzenie. Na ironię i chichot historii więc zakrawa fakt, iż cała Ruś, wspomniane republiki miejskie pozostające w sojuszu z Nowogrodem Wielkim, mające wspólne korzenie genealogiczne z mieszkańcami Skandynawii, ostatecznie poprzez religijny podział Cesarstwa Rzymskiego i historię, stanęła na nieprzekraczalnych zdaje się antynomiach kulturowych, mających źródła w religii. I ten rozłam pogłębiał się przez całe 1000-lecie od 1054 r., kiedy to formalnie Konstantynopol i Rzym, rzucając na siebie wzajemne klątwy, poszły swymi drogami. Przede wszystkim - jak to widzimy współcześnie - w kulturze. Stempel na ostatecznym rozejściu się postawiło wspomniane wydarzenie z roku 1204. Kłania się „długie trwanie” według Braudela w klasycznym wymiarze.
Podczas panowania księcia Jarosława Mądrego Rurykowicza (1019-1054), kiedy stolicą Rusi był Kijów - lecz największym i centralnym miastem pozostawał Nowogród Wielki - rozwijają się intensywnie miasta na Rusi, gdzie rozkwita bujnie kultura chrześcijańska (głównie piśmiennictwo w języku starocerkiewnym). Wtedy to sprowadzono na Ruś ostatnią drużynę wareską ze Skandynawii. Odrębność Rusów władających Słowianami szybko wówczas zanika, a tkanką spajającą obie społeczności w jeden lud staje się prawosławie nicujące całość tamtejszej wspólnoty, owe społeczeństwo. Nie bez znaczenia jest tu rola Konstantynopola, cywilizacji bizantyjskiej górującej wówczas zdecydowanie nad tym, co niósł sobą Zachód. Tradycja, myśl, kultura hellenistyczna schroniły się właśnie w tym, co rozumiemy pod terminem Bizancjum. Nie dziwi więc, iż przepych rytuałów, ale także poziom kultury we wszystkich wymiarach mocno wpływały na tworzenie nowej, wschodniochrześcijańskiej tożsamości Rusów. Oprócz kultury tworzyła się też specyficzna duchowość, która potem żyła już własnym, samonapędzającym się (zależnym od czynników lokalnych) rytmem.
Święta wojna
Cały ruch krucjatowy o genezie kulturowej, (a za tym idą mentalne, polityczne, społeczne, fantazmatyczne często różnice), zderzający Zachód ze Wschodem trwają cały czas w dziejach drugiego tysiąclecia, a także w XXI wieku. To szersze zjawisko mogące być traktowane jako ekspansja kultury (cywilizacji) Zachodu rozpoczęta właśnie motywami religijnymi: misyjnością.
To właśnie marsz na Wschód ruchu cysterskiego rozpoczął kulturowo-cywilizacyjną ofensywę w tym kierunku. Potem w ten nurt wpisała się idea świętej wojny niosąca obsesje, podziały i nieusuwalną antynomię kultur Wschodu i Zachodu. Kolonizacja i podbój, zwłaszcza gdy dodatkowo dochodzą rany i upokorzenia utrwalone w najskrytszych zakamarkach ludzkiej tożsamości (np. w kulturowo-religijnych wartościach), zostawiają trwałe ślady w świadomości społeczeństw.
Krucjaty północne skierowane przeciwko Rusom (i nie chodzi tu o wspomniany handel, wpływy, interesy czy zyski – choć to one zawsze leżą u źródeł takich działań - lecz o pamięć zbiorową pozostającą właśnie owym „długim trwaniem”) pod sztandarami Chrystusa i krzyżem według rzymskiego chrześcijaństwa są tak właśnie traktowane. Zwłaszcza, kiedy znaczenie i rola kultury rośnie w obliczu deprecjacji współczesnych materialnych wartości niesionych przez ideał homo oeconomicusa utożsamiany z człowiekiem Zachodu. Nie musi to być obraz prawdziwy czy adekwatny do istniejącej sytuacji, ale liczy się konotacja i skojarzenia.
Wspomniane sztandary i symbole, które były egzemplifikacją epoki krucjat, doskonale mogą być zastępowane (i tak też mogą być odbierane) innymi, odpowiednimi do czasów i potrzeb, symbolami, uzasadnieniami, retoryką. Czasy zimnej wojny przyniosły krucjatę antykomunistyczną (a w zasadzie antysocjalistyczną, gdyż tego komunizmu po 1956 roku w całym obozie promoskiewskim nie było). I taką też narrację, ale i odbiór na Wschodzie.
Dziś, gdy zimna wojna ponoć dobiegła końca, Rosjanie i Rosja mogą czuć znów opresję w krokach polityczno-militarnych podejmowanych przez Zachód. Czy ta bojaźń i poczucie presji jest adekwatna – nie oceniam. Mówię o ewentualnych źródłach i „długim trwaniu”. Zwłaszcza, iż po 1991 roku Rosja, która miała być częścią cywilizacji zachodniej i co jej obiecywano, właśnie w wyniku określonych działań, którym wiele państw Zachodnich sekundowało, stanęła na granicy rozpadu i państwowo-etnicznej dekompozycji.
Wiele milionów Rosjan (czy ludzi utożsamiających się z ZSRR, radzieckością i rosyjskością), mieszkających na terenach poradzieckich od wieków (jeszcze z okresu imperium carów) pozostało poza jej granicami i podlega dziś prześladowaniom oraz uporczywej derusyfikacji czy stygmatyzacji. Na to zwraca uwagę Komisja Wenecka (a czego w Polsce się uporczywie nie zauważa). M.in. dotyczy to ustawodawstwa ukraińskiego i stworzenia instytucji tzw. językowego ombudsmana i prawa o „koriennych jazykach”.
Podobnie ma się sytuacja w północnym Kazachstanie czy w rejonach zamieszkałych przez Gagauzów w Mołdowie. To też spowodowało w jakiejś części parasecesję Naddnieprza, Osetii Południowej czy Abchazji po rozpadzie ZSRR i rozwój późniejszych wypadków w tych regionach. Podobna sytuacja ma miejsce w krajach Unii Europejskiej - na Łotwie i w Estonii, choć żywioł rosyjski w oparciu o potężny prywatny i państwowy kapitał powoli odwraca – zresztą także w oparciu o inne, naturalne procesy – swoje pozycje w poradzieckich krajach nadbałtyckich. Tym samym zmienia się też powoli sytuacja rosyjskojęzycznej mniejszości w przestrzeni akceptacji ich kultury i tożsamości.
Kolejne wersje Drang nach Osten
Wielu rosyjskich komentatorów i analityków ciągle powtarza, iż Zachód owe krucjaty kontynuuje cały czas. Uważa się np. wojny krymskie za formę krucjaty przeciwko Rosji ze strony Osmanów, Anglików i koalicji ich wspomagającej. Także Wielka Wojna Ojczyźniana – jak nazywa się część II wojny światowej toczonej po 1941 r. (atak III Rzeszy na ZSRR) jest według nich formą krucjaty, gdyż kontyngenty atakujące ZSRR miały charakter wielonarodowy (oczywiście ze zdecydowaną przewagą sił niemieckich, ale uczestniczyli w nim Belgowie – Legion Waloński Degrelle’a - Włosi, Węgrzy, Rumuni).
Także cała otoczka współczesnej idei „demokratyzacji Rosji” jest przez wiele środowisk na Wschodzie Europy odbierana jako kolejna wersja idei, trwającego do wieków ruchu krucjatowego. To ich zdaniem kolejna wersja „Drang nach Osten”, (którego nie można wyłącznie kojarzyć z planem „Barbarossa”), tylko w innych warunkach i pod innymi hasłami. Jak zawsze olbrzymie tereny Rosji (przede wszystkim Syberii) stanowią dla transnarodowego kapitału zachodniego - głównie chodzi o koncerny amerykańskie - łakomy kąsek dla kolonizacji i peryferyzacji konkurentów. Tu – narodowego kapitału opartego o rosnące w siłę państwo rosyjskie.
Można zapytać, dlaczego czują się zagrożeni? Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Warto jednak, zanim ogłasza się modne i niby powszechne tezy, zapoznać się z argumentacją interlokutora. Wysłuchać i zreflektować się, czy może w tych obiekcjach nie tkwi źdźbło racji. I powrócić do sokratejskiej maksymy: zacznij od siebie.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2002
Antropopresja jest pojęciem bardzo młodym. Upowszechniło się ono w ostatnich 30 latach. Potocznie oznacza wszelkie oddziaływanie człowieka na środowisko. Zazwyczaj jego wydźwięk jest pejoratywny i kojarzy się z degradacją przyrody.
Współcześni uczeni są dość zgodni, że antropopresja została zapoczątkowana wraz z pierwszymi dokonaniami cywilizacji. Spór między nimi dotyczy jedynie kwestii, czy o antropopresji można mówić również w odniesieniu do czasów, gdy gatunek ludzki niczym nie wyróżniał się z otoczenia i nic nie wskazywało na jego przyszłą dominację.
Mit Arkadii
Dość długo panowało przekonanie, że pierwotne grupy łowiecko-zbierackie w harmonijny sposób współistniały z innymi gatunkami. Były niezbyt liczne i ze środowiska brały jedynie to, co było im niezbędne do przeżycia. Tak również czynią zwierzęta. Zresztą w minionych epokach człowiek niejednokrotnie sam padał ofiarą dzikich bestii, stanowiąc dla nich pożywienie.
Można więc przyjąć, ze początkowo istniał pewien stan równowagi. Wydaje się jednak, że nie trwała ona zbyt długo. Kiedy mówimy o pierwszych ludziach, mamy najczęściej na myśli istoty, które opanowały przynajmniej niektóre technologie produkcji narzędzi, a więc uzyskały nad zwierzętami wyraźną przewagę. Ponadto silnie rozwinięty mózg, binokularne widzenie i dwunożny typ lokomocji pozwalały na sprawne poruszanie się w różnych środowiskach, budowanie pułapek na potencjalne ofiary i skuteczne zabijanie. Presja człowieka na otaczającą przyrodę nie ograniczała się zresztą tylko do zaspakajania głodu. Mniej więcej od dolnego paleolitu wznosił on prymitywne schronienia, a umiejętność wyrabiania coraz doskonalszych narzędzi skutkowała pozyskiwaniem i przetwarzaniem coraz większej liczby surowców.
Prawdziwym skokiem jakościowym w rozwoju człowieka była rewolucja neolityczna pomiędzy VIII a V tys. p.n.e. Porzucił on wówczas swój dawny koczowniczy tryb życia, zaczął wznosić trwałe osady, podjął trud uprawy ziemi i rozpoczął hodowlę zwierząt na wielką skalę. Środowisko doznało wówczas pierwszego wielkiego uszczerbku- ofiarą neolitycznych rolników stały się lasy, które karczowano, aby uzyskać pola pod uprawę. Ta sytuacja stała się groźna, gdy ludzka populacja zaczęła gwałtownie wzrastać.
Na przełomie XVIII i XIX wieku angielski ekonomista Thomas Robert Malthus stwierdził, że ilość żywności rośnie w postępie arytmetycznym, a liczba ludności - w geometrycznym. Oznaczało to, że nadmierny przyrost naturalny musi doprowadzić do powszechnego głodu. Jednak wielu myślicieli Oświecenia miało odmienny pogląd na kondycję ludzkiego gatunku.
Francuz Jean-Jacques Rousseau głosił pochwałę życia zgodnego z naturą, przy czym rozumiał je podobnie, jak twórcy antycznych sielanek - w wiejskim zaciszu, z dala od zgiełku wielkich miast i „dobrodziejstw cywilizacji”. Tym samym przyczynił się do utrwalenia jednego z najbardziej fałszywych mitów, potocznie określanego jako mit Arkadii. Przez wiele lat po Rousseau ludzie ulegali złudzeniu, że życie na łonie natury jest lepsze i jedynie ludy pierwotne w puszczach Ameryki, Afryki czy Australii są w stanie jeszcze je prowadzić. Jednak stopniowe odkrywanie tajemnic owych zagadkowych ludów ukazywało światu ponurą prawdę o „sprawiedliwych dzikich”.
To właśnie oni, a nie kto inny, zniszczyli lasy na Wyspie Wielkanocnej, wytrzebili ptaki Moa w Nowej Zelandii, czy leniwce olbrzymie na preriach Ameryki Południowej. I uporali się z tym, zanim pierwszy Europejczyk postawił stopę na ich ziemi. Mówiąc zatem o odpowiedzialności za stopniową degradację naszej planety nie wolno zapominać, że udział w tym mają wszyscy. Tyle, że w różnym stopniu.
Mit postępu
Za twórców nauki często uważa się Greków. Wprawdzie mędrcy istnieli przed nimi, ale począwszy od Talesa to właśnie oni zaczęli tworzyć rozmaite teorie i podjęli trud opisu cudu natury. Greków cechowała ciekawość świata i chęć udoskonalania wszelkich nowinek technicznych, których w większości byli twórcami. Ich dziełem były wielkie machiny poruszane wodą, a Heron z Aleksandrii opracował nawet projekt turbiny parowej. O ile inne ludy cechował technologiczny konserwatyzm, Grecy, a później Rzymianie, stali się prawdziwymi wyznawcami idei postępu. Można zaryzykować twierdzenie, ze jedyną siłą, która powstrzymywała ich przed zrewolucjonizowaniem świata byli niewolnicy- darmowa siła robocza.
Upadek świata antycznego nie zahamował postępu.
Średniowiecze przejęło wiele innowacji technicznych, jak młyny, czy żarna mechaniczne, choć w powszechnej opinii utarło się uważać je za czasy „ciemnoty”. Ideolodzy średniowiecza dość dosłownie rozumieli biblijne przyzwolenie, „aby zaludnili Ziemię i uczynili ją sobie poddaną” i nie przejmowali się zbytnio środowiskiem. W dodatku, w odróżnieniu od starożytnych, nie przejmowali się również higieną. Miasta średniowieczne wyczuwano z dużych odległości, bowiem miejskie ścieki płynęły poboczami ulic rowami kloacznymi, których nikt nawet nie zakrywał. Ponadto ciasna zabudowa miast sprzyjała pożarom i epidemiom, więc dość prędko stały się one siedliskiem chorób, które błyskawicznie przenosiły się na prowincję. Tylko w latach 1348-52 epidemia dżumy, popularnie zwanej „czarną śmiercią” pochłonęła trzecią część całej ludności Europy.
Choć dostrzegano zagrożenia płynące z brudnej wody i obawiano się „morowego” powietrza, nikt nie traktował tego jako konsekwencji cywilizacji.
Idea postępu technicznego odżyła w epoce renesansu, a następnie w oświeceniu, które zapoczątkowało rewolucję techniczną. Pojawiły się wielkie fabryki, huty dymiące kominami, a miasta zaludniły się milionami ludzi. Stłoczeni w ciasnych dzielnicach nędzy, umierali tak, jak w średniowieczu. Postęp oznaczał wprawdzie korzyści, ale jednocześnie spadek wartości życia ludzkiego. Wysoka śmiertelność nie miała zresztą wielkiego wpływu na ograniczenie przyrostu naturalnego. Dzieci rodziło się coraz więcej, tyle, że wiele z nich przychodziło na świat martwych.
Wiek XIX okazał się wiekiem wojen. Pozytywiści, którzy w drugiej połowie tegoż stulecia stworzyli nowożytną wersję idei postępu, doszli do wniosku, że wiek XX będzie wiekiem pokoju, a nauka rozwiąże wszystkie bolączki ludzkości. Tak się jednak nie stało. Wiek XX przyniósł najstraszliwsze w dziejach wojny. Wojna okazała się jednak motorem postępu.
W ciągu 55 lat, pomiędzy 1914 a 1969, człowiek dokonał największego skoku technologicznego w dziejach. Od pierwszych samolotów i powolnych samochodów doszedł do bomby atomowej i lądowania na Księżycu. Jednocześnie poczynił ogromny krok naprzód w dziedzinie przekazu informacji - od pierwszych aparatów Marconiego do prototypów komputerów.
Pomimo ogromnej liczby ofiar, jakie pochłonęły i nadal pochłaniają wojny, liczba ludności tylko w ostatnim stuleciu wzrosła 4-krotnie: z ok. 2 mld w roku 1917 do przeszło 7 mld w 2017. Eksplozji demograficznej towarzyszyła eksplozja przemysłowa i coraz większa intensyfikacja rolnictwa, opartego na sztucznym nawożeniu.
Jeśli doliczyć do tego wycinanie największych skupisk leśnych, to za kilkadziesiąt lat grozi nam wyjałowienie wielkich obszarów w Ameryce Południowej, Afryce i Azji Południowo-Wschodniej.
Głód, energia i woda
Rewolucja informatyczna i powstanie globalnej wioski wcale nie usunęły najważniejszych problemów cywilizacyjnych. Wprawdzie „zimna wojna” pozornie zakończyła się w latach 90., ale napięcia polityczne między Wschodem, a Zachodem cały czas dają znać o sobie na linii Rosja - Zachód (np. sprawa wschodniej Ukrainy i aneksja Krymu), czy Chiny - Zachód (kwestia statusu Morza Południowochińskiego, konflikt chińsko- indyjski o Pendżab i Kaszmir), nie mówiąc o niesnaskach pomiędzy wielkimi mocarstwami (spór Chin z Rosją o wielkie połacie terenów położonych na północ od Amuru).
Jedna piąta ludności świata cierpi z powodu niedożywienia (prawdziwą skalę głodu można jedynie oszacować, gdyż z krajów tzw. trzeciego świata nie mamy pełnych danych, nawet tych zawartych w raportach FAO czy WHO). Bogata północ, czyli Europa Zachodnia, USA, Kanada i Japonia wprawdzie udzielają im pomocy, ale po pierwsze - niewystarczającej, a po drugie - za słabo skoordynowanej w skali globalnej. Ciągle bowiem przeważa interes polityczny i walka o dominację na świecie.
Głód z kolei sprzyja epidemiom, które w każdej chwili mogą wymknąć się spod kontroli i z pierwotnych ognisk w Afryce czy Azji dotrzeć w błyskawicznym tempie do innych kontynentów. Tak było z wirusem HIV, opisanym w 1981 roku, który w ciągu niespełna dekady pojawił się na całym świecie i po dziś dzień nie ma na niego skutecznego lekarstwa.
Niepojącym zjawiskiem są choroby, o których mówiło się tylko w kontekście historycznym, a ich widmo pojawiło znów w wielu miejscach, w których nikt się tego nie spodziewał. Tak samo jest z wirusem ebola, ptasiej grypy i wielu innymi, które wprawdzie są kojarzone z „gorszym światem”, ale nikt nie gwarantuje, że nie pojawią się gdzie indziej. Przykładem może być epidemia cholery na Ukrainie w latach 90.
Kolejnym problemem jest energia. W 1973 roku wojna Yom Kippur i kryzys bliskowschodni stały się złowrogim zwiastunem tego, co może nastąpić. Gwałtowana podwyżka cen ropy naftowej, na której oparta jest nadal lwia część energetyki, dotknęła nawet takie giganty jak USA czy Wielką Brytanię. A więc kraje, które system reglamentacji benzyny znały jedynie z czasów II wojny światowej.
Tu też nie ma spójnej polityki ogólnoświatowej i najwięksi gracze, USA, Chiny, Rosja, Japonia oraz trzon UE (Niemcy i Francja) prowadzą własną politykę w tej dziedzinie.
Podobnie jest z emisją substancji szkodliwych do atmosfery czy zatruwaniem wód. I na nic zdają się konferencje ekologiczne w Rio de Janeiro (Szczyt Ziemi w 1992), Kioto (1997) czy Warszawie (2013), skoro najwięksi truciciele - USA i Chiny - nie przyjmują do wiadomości narzuconych terminów ograniczenia emisji dwutlenku węgla, związków azotu, siarki, fenoli czy wielu innych…
Poza energią atomową, która mogłaby zastąpić węgiel, ropę naftową i gaz ziemny, nie ma, niestety, innych, alternatywnych źródeł energii, gdyż hydroelektrownie, elektrownie wiatrowe czy słoneczne nie są w stanie zaspokoić dzisiejszego zapotrzebowania na prąd i ciepło.
Jako przykład mogą posłużyć kolektory słoneczne. Aby mogły przejąć funkcję tradycyjnych elektrowni, trzeba byłoby nimi pokryć całą Afrykę, a więc 30 mln km2.
Z kolei atom nie zawsze da się okiełznać, czego dowiodły, niezbyt częste, ale zawsze groźne awarie w elektrowniach jądrowych, jak w Czarnobylu w 1986 czy w 2011 w Japonii, w Fukushimie.
Pozostaje także ciągle otwarty problem niedoboru wody. Wiele obszarów Azji czy Afryki ma ujemny bilans wodny i mimo wprowadzanych ograniczeń jej brak jest bardzo odczuwany przez zamieszkującą te kontynenty ludność.
Jako przykład może posłużyć Etiopia, która cierpi każdego roku z powodu suszy. Jej spalone słońcem płaskowyże przecina wprawdzie Nil Błękitny, główne źródło zasilania Nilu, ale brak zbiornika retencyjnego i wielkiej hydroelektrowni nie pozwala mieszkańcom tego kraju na korzystanie z zasobów tej rzeki. Projekt takiej inwestycji istnieje od lat i pewnie sponsorzy by się znaleźli, ale stanowczo sprzeciwia się temu Egipt, który straciłby podstawowe źródło zasilania swego odcinka Nilu i sztucznego zbiornika Jeziora Nasera z Wysoką Tamą Asuańską. Takich zapalnych miejsc na świecie, w których może wybuchnąć wojna o wodę jest znacznie więcej.
Antropopresja, czy autodestrukcja?
Od przeszło 20 lat naukowcy biją na alarm, że dalszy rozwój świata w obranym kierunku może zagrozić naszej egzystencji. W 1969 roku sekretarz generalny ONZ U Thant opublikował raport, w którym stwierdził, że zniszczenie środowiska naturalnego stało się przyczyną światowego kryzysu.
Przytoczone fakty na temat zanieczyszczeń, dewastacji gleb i lasów wstrząsnęły światową opinią, ale w niewielkim stopniu wpłynęły na poprawę sytuacji.
W 1974 dwaj chemicy z Kalifornii, Sherwood Rowland i Mario Molina, ogłosili wyniki swych badań na temat wpływu freonów na ozon znajdujący się w atmosferze. Niedługo potem zaczęły się pojawiać doniesienia o dziurze ozonowej, która może mieć dramatyczne skutki dla organizmów na Ziemi.
Jednocześnie badacze zaczęli alarmować w związku ze stale zwiększającą się emisją dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie się atmosfery. Tak zwany efekt cieplarniany może doprowadzić do trwałych zmian warunków klimatycznych na Ziemi i spowodować trudne do przewidzenia skutki.
Katastroficzne wizje ukazują np. roztopienie się lądolodów i zalanie nizinnych części kontynentów. Zamiast pól i lasów Ziemię pokryją pustynie i suche stepy, a głód pojawi się również w krajach zamożnych.
Poważne zagrożenia niesie energetyka jądrowa. W przypadku radioaktywnego wycieku skażenie terenu spowoduje niepowetowane straty środowiskowe i przyczyni się do śmierci milionów ludzi.
I „hit” ostatnich lat - cyberterroryzm, który może sparaliżować każdą gospodarkę, od systemu bankowego i zautomatyzowanych elektrowni, aż po wojskowe urządzenia obsługi broni masowego rażenia. Nie tak dawno, w 2001 i 2009, awaria komputerowego systemu zarządzania ogromnej hydroelektrowni Itaipu na Paranie w Brazylii pozbawiła prądu kilkadziesiąt milionów ludzi. A uległy jej tylko przeciążone linie przesyłowe i instalacja zabezpieczająca, która po zerwaniu linii wysokiego napięcia automatycznie wyłączyła generatory prądu.
Prognozy demograficzne przewidują, że jeśli liczba urodzin nie zostanie ograniczona to w drugiej połowie XXI wieku nasza populacja przekroczy 11 miliardów. A jeśli dodać do tego wzrost liczby samochodów, fabryk, nawozów wyrzucanych rokrocznie na pola i wyczerpywanie się kolejnych naturalnych złóż ropy naftowej, węgla i gazu, przy wzroście zapotrzebowania na nie, trudno patrzeć z optymizmem w przyszłość.
Leszek Stundis
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 5102
Jakie znaczenie mają studia nad zwierzętami dla badań nad kulturą? Ten temat został podjęty w Instytucie Badań Literackich PAN. Celem realizowanego projektu badawczego jest „wprowadzenie do badań nad kulturą w Polsce transdyscyplinarnych studiów nad zwierzętami, pokazanie zwierząt jako wpływowych aktorów, szczególnie w polskiej humanistyce, w której wciąż dominuje zainteresowanie człowiekiem”.
Z kierownikiem projektu, Anną Barcz, doktorantką w IBL, rozmawia Krystyna Hanyga.
- Studia nad zwierzętami, ich wyobrażeniem w literaturze i sztukach wizualnych, ich relacjami z człowiekiem mają już sporą tradycję przede wszystkim w krajach anglosaskich. W Polsce to dopiero początek? W naszym krajobrazie kulturowym zwierzęta przecież zawsze zajmowały ważne miejsce.
- Nigdy jednak nie było to formułowane jako pewien prąd, który może coś wnieść do humanistyki. Motyw zwierzęcia nie jest to temat, który pojawił się nagle, tylko na gruncie wielu rozgałęzionych ścieżek myślenia. Zwierzęta zawsze były bliskie człowiekowi i dużo o nich mówiono nawet przyjmując model opozycyjny, kiedy definiowano człowieczeństwo przez zaprzeczenie wobec zwierzęcości. I na zasadzie antynomii, w wielu ważnych dziełach humanistycznych można było zobaczyć fascynację stworzeniami zwierzęcymi.
W Europie Zachodniej, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także we Francji, w Niemczech, poza tym w Stanach Zjednoczonych, studia nad zwierzętami wcześniej stały się nurtem, który wszedł do akademii, do kursów dla studentów, ponieważ w tych krajach był już zakorzeniony model interdyscyplinarności. Uzbrojeni w wiedzę o zwierzętach z perspektywy nauk przyrodniczych i także społecznych możemy zadać nowe pytania ważne dla humanistyki. Studia interdyscyplinarne nad zwierzętami rozwinęły się przede wszystkim w związku z postawieniem pewnych kwestii etycznych, które Peter Singer upowszechnił na całym świecie: czy człowiek może bez żadnych konsekwencji zadawać cierpienie zwierzętom? I ten problem stał się również przedmiotem zainteresowania literatury i sztuki.
W Ameryce wygląda to trochę inaczej, tam przyroda była bardziej obecna czy wręcz wrośnięta w myślenie humanistyczne. Można powiedzieć, że rozwój studiów nad zwierzętami wypłynął z romantyzmu Emersona i Thoreau, gdzie człowiek był zawsze bliżej przyrody; ona była bardziej znacząca niż w Europie. U nas myśl racjonalna przeszkodziła w widzeniu przyrody jako żywiołu zmysłowego i nieokiełznanego. Tam została dowartościowana i potraktowana mistycznie. Nie można zaprzeczyć, że była idealizowana, bo na przykład nie widać całego okrucieństwa, o którym później pisała Annie Dillard zauważając, że zwierzęta zostały oddzielone od całego myślenia o przyrodzie.
- Pod koniec XX wieku europejska humanistyka zmodyfikowała poglądy na relacje między ludźmi a środowiskiem naturalnym, odrzucając antropomorfizm i akcentując potrzebę szerszego, całościowego spojrzenia na otaczający nas świat.
- Zwierzęta zostały wyodrębnione jednak dlatego, że są tak bliskie człowiekowi, dawniej wykorzystywane jako motywy, symbole, często służyły do obrazowania jak najbardziej ludzkich cech. Dzisiaj w większym stopniu są pośrednikami między nami a przyrodą. Oczywiście, nie twierdzi się tego w kontekście najprostszych organizmów, w humanistyce zwierzęta to są najczęściej ssaki albo ptaki, te, które rzeczywiście towarzyszą człowiekowi i z którymi nawiązuje on relacje. Świat przyrody przeżywa zresztą kryzys oddzielenia od kultury ludzkiej, od stechnicyzowanej cywilizacji. Mam wrażenie, że odnowa tych więzi jest palącą potrzebą i w zwierzęciu – w nas i poza nami - z którym próbujemy się komunikować, możemy właśnie odnaleźć ogniwo łączące nas ze światem przyrody, od którego tak oddaliliśmy się.
- Co studia nad zwierzętami wnoszą do teorii literatury, sztuki, krytyki literackiej, do rozumienia dzieł?
- Wniosły przede wszystkim nowych bohaterów, których do tej pory nie było, bo zwierzęta były antropomorfizowane, były lustrem dla ludzkich cech. Teraz pojawiają się na innych zasadach i mają inny status. Reprezentują same siebie. Mogą być fantastycznie skonstruowane i niewiele przypominać zwierzęta żyjące na ziemi, dają jednak możliwość odniesienia, czy nawet przeniesienia w inny od ludzkiego świat. Jeśli chodzi o krytykę, może bardziej o teorię literatury, widać subtelny powrót do realizmu. Kiedy Julia Hartwig opisuje krowę, to rzeczywiście może to być krowa, którą obserwowała i zobaczyła akurat to zwierzę inaczej niż pokazuje je kultura masowa. Oczywiście, język poetycki pozwala na takie indywidualizowanie doświadczenia. Istotne jest jednak to, że są to nowi bohaterowie, nie-ludzcy, którzy reprezentują samych siebie.
- W literaturze pięknej widać zmiany w przedstawieniu zwierząt. W kulturze masowej, w filmach, serialach ciągle operuje się stereotypami, także związanymi z płcią, które przysłaniają to nowe spojrzenie na relacje człowieka ze światem zwierząt. Najprostszy przykład: pies zawsze jest przyjacielem mężczyzny. Dla kobiet rezerwuje się pieski-zabawki, puszyste kotki…
- Zobaczenie stereotypu to często początek zmiany myślenia. Jeśli ktoś zda sobie sprawę, ze na zwierzę projektuje się ludzkie cechy, to też bardzo istotne. Pokazuje zresztą, jak bardzo zdominowaliśmy te samodzielne skądinąd stworzenia. W kulturze zawsze natrafiamy na pewne stereotypy związane też z płcią. Z męskością kojarzy się kultura łowiecka. Jest świetna powieść Józefa Weyssenhoffa Soból i panna, perełka literatury łowieckiej. Kobiety są tam na drugim planie, najważniejszym towarzyszem pana jest pies i między nimi istnieje bardzo silny emocjonalny związek. Zwykle było tak, że mężczyźni polowali, zabijali, a psy im towarzyszyły, tu język emocji pokazuje, że jest to historia niezwykłej przyjaźni.
Innym przykładem jest opowiadanie Tomasza Manna Pan i pies, zapewne autobiograficzne, o relacji mężczyzny z wyżłem, też psem myśliwskim. Mann opisuje szczegółowo ich przyjaźń, koncentrując się na tym, co jest męskie w ich wspólnych wędrówkach i rozmowach. Zgadzam się, można podjąć pewne kwestie związane ze stereotypami płciowymi, ale warto też wskazać, co je podważa: jak emocje, które niepotrzebnie oddziela się od męskości.
Są jednak w literaturze także i inne świadectwa burzenia tego obrazu. Można się odwołać do znanego eseju Jacquesa Derridy L’Animal que donc je suis, bardzo ważnego dla studiów nad zwierzętami. Tam jest mężczyzna i kotka.- I bardzo sugestywna interpretacja spojrzenia zwierzęcia.
- Myślę, że kiedy zwierzęta są adresatami emocji, to wręcz wzbogaca męskość. Franz Kafka, który był postacią neurotyczną, przypominającą naszego Bruno Schulza, nie mogącego nawiązać trwałego związku z kobietą, napisał opowiadanie Dociekania psa, w którym oddał głos psu, pokazując go w postaci wyobcowanego, bardzo samotnego stworzenia.
Zastanawia, dlaczego Kafka stworzył taki tekst. Ze zdjęć wiemy, że w czasach studenckich miał owczarka niemieckiego, z którym był bardzo związany. W opowiadaniach Schulza pojawia się Nemrod, mężczyzna czule obserwuje szczeniaka. Tego rodzaju wątki nie były wcześniej odkrywane i podkreślane, dominował obraz myśliwych reprezentujących mocne męskie podmioty. Studia nad zwierzętami w tej nowej odsłonie pozwalają odnaleźć takie wątki jako alternatywę dla stereotypów.
- Jak ewoluowało postrzeganie zwierząt, ich roli w społecznościach ludzkich, w kulturze? Co jest istotą tych zmian, na które duży wpływ wywarły jednak ruchy wyzwolenia zwierząt?
- W kulturze jesteśmy moderatorami zmian, tu łatwiej coś zmienić niż w rzeczywistości pozatekstowej. Kultura, w wydaniu elitarnym, jest w awangardzie w stosunku do tego, co nie zmieniło się w świecie laboratoriów, cyrków, zoo, w przestrzeniach często nieetycznego, instrumentalnego i okrutnego traktowania zwierząt.
Obrońcy zwierząt działają w pewnych określonych ramach prawnych. Nie spotyka się w Polsce tzw. eko-terrorystów zwierzęcych jak na przykład w Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej, którzy podejmują bardzo radykalne, wbrew prawu, działania. Warto więc odwołać się do książki Olgi Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych, gdzie taka postawa jest usankcjonowana i postawić sobie pytanie, dlaczego.
Aktywiści są często zapraszani na różne debaty, ale oni rzadko angażują się w pracę teoretyczną. Powstaje nawet projekt utworzenia humanistycznych studiów nad zwierzętami, odpowiednika interdyscyplinarnych studiów funkcjonujących w ośrodkach angloamerykańskich. Te organizacje nie skorzystały z zaproszenia, wolą działać niż prowadzić intelektualną debatę, chociaż z takiego zderzenia poglądów też może wyniknąć coś ciekawego.
Mnie bardzo interesuje to, co się dzieje poza światem tekstu, bo dzięki temu zmieniają się perspektywy; pomaga to zakorzenić się w realnych problemach. Szczególnie, że dzięki tekstom mamy pewne narzędzia krytyczne, żeby zmieniać też sposób myślenia, bez tego nie zaczniemy działać. Mam nadzieję, że pewne kroki, które zostały podjęte właśnie pod wpływem zmian w myśleniu o zwierzętach, sprawią, że chociaż przemysł będzie bardziej etyczny, że więcej ludzi będzie wiedziało, jak drastyczny jest ubój rytualny, o którym teraz tyle się dyskutuje. Ale ubój rytualny czy rzeźnia, to niewielka różnica, wciąż zabijamy zwierzęta, które odczuwają stres i cierpią.
- Trzeba mieć nadzieję, że studia nad zwierzętami będą miały istotne znaczenie nie tylko dla badań nad kulturą, ale podnosząc kwestie etyczne przyczynią się także do poprawy losu zwierząt, do podmiotowego ich traktowania, jak każe zresztą ustawa.
- Etyka relacji człowieka ze zwierzętami to jest najważniejsze uzasadnienie dla tych studiów. Rozwinęły się też po różnego rodzaju przełomach w humanistyce, po ważnych i konstruktywnych krytykach, jak postkolonializm, feminizm, są następnym etapem, kiedy humanistyka wstawia się za słabszym, innym, za kimś, kto został zdominowany przez ludzką kulturę.
Można tez postawić pytanie, co to zmienia w samej humanistyce, poza tym kontekstem etycznym i zaangażowaniem w różne realne problemy. Uważam, że wiele zmienia, pojawili się ci nowi bohaterowie, używa się pojęcia posthumanistyka.
Dotąd humanistyka stawiała w centrum człowieka, w przekonaniu, że jest on pewnego rodzaju nieusuwalnym podmiotem – ja ekspresyjnym swojego świata. W tej chwili można krytycznie na to spojrzeć, studia nad zwierzętami mówią, że w centrum nie jest już wcale ten podmiot ludzki, ale ważniejsze są relacje z innymi, którzy nie są ludźmi. Oczywiście, jeśli ktoś uparcie twierdzi, że ma to też pozytywne skutki dla tradycyjnie rozumianej humanistyki, to też dobrze, bo dzięki tym zwierzętom stajemy się lepsi w wymiarze etycznym, kulturowym.
- Kto uczestniczy w projekcie, w studiach nad zwierzętami?
- Projekt jest prowadzony w Instytucie Badań Literackich, aczkolwiek najważniejszym współpracownikiem jest Instytut Sztuki PAN i doktoryzująca się tam pani Dorota Łagodzka.
Towarzystwo sztuki wizualnej i literatury wydaje mi się bardzo trafne, ponieważ pewne kwestie i zmiany, często bardzo awangardowe w postrzeganiu zwierząt, można zaobserwować na przykładzie literatury, ale także sztuki. Przez język sztuki pewne rzeczy szybciej trafiają do wyobraźni, zanim się je przeczyta, mogą też być świetną ilustracją dla języka literackiego.
Tak więc w ramach tego projektu powstaje również mały projekt zorganizowania wystawy, żeby pokazać tych bohaterów zwierzęcych w nowej odsłonie. Pomysł wystawy narodził się przy okazji innego ciekawego wydarzenia, które miało miejsce w zeszłym roku w Paryżu – była to wystawa poświęcona zwierzętom, od czasów najdawniejszych do współczesności, a zwierzęta pojawiały się tam na obrazach, w rzeźbach bez towarzystwa ludzi. Ta wystawa, zatytułowana Piękne zwierzęta, pokazała, że jest to wielki temat nie tylko w literaturze, ale właśnie w sztuce: zwierzęta samodzielne, które nie są zwierciadłem dla człowieka, ale mogą reprezentować same siebie.
- Ta konferencja pokaże, jak wiele osób interesuje się w Polsce tym tematem i jak ciekawe rzeczy robią, pomoże w nawiązaniu kontaktów. Marzy mi się także zinstytucjonalizowanie tego w małej, początkowo skromnej formie. Wiem, że jest zainteresowanie ze strony na przykład prof. Jerzego Axera z Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych, żeby włączyć studia nad zwierzętami w nurt humanistyki w Polsce i dać możliwość również studentom brania udziału w kursach akademickich.
Projekty są, tylko wciąż brakuje osób, które mogłyby to poprowadzić, bo większość zajmowała się tymi problemami tylko na marginesie swojej głównej pracy naukowej. Tak jak Tadeusz Różewicz wśród wielu swoich wierszy napisał utwór poświęcony świnkom, które uciekły z rzeźni i jeszcze inne wiersze podnoszące pewne kwestie moralne w relacji człowiek-zwierzę. Ci, którzy omawiają twórczość Różewicza, nie uważają tych wierszy za najważniejsze, ale jednak je dostrzegają. U Wisławy Szymborskiej tę wrażliwość też zauważano i wielokrotnie omawiano wiersz W pustym pokoju. Teraz wielkim zadaniem jest wprowadzenie kontekstów zwierzęcych do krytyki literatury na zasadzie tematu, który jest ważny.
- Czy kiedyś dowiemy się, jak świat zwierząt postrzega ludzi?
- To pytanie bardzo eksperymentalne, ale odniosłabym się tu do nauk empirycznych. Bardzo dużo wiemy o zwierzętach dzięki etologii, psychologii, dzięki naprawdę daleko posuniętym badaniom nad językiem. Wiemy, że przynajmniej te najwyższe ssaki, na przykład człekokształtne, czy delfiny, przejawiają wiele cech, które świadczą o tym, że są w stanie być osobami.
Tylko w tym naukowym dyskursie trzeba pamiętać o zmianie, która nastąpiła w naukach empirycznych i która przekłada się również na humanistykę, że musimy zacząć myśleć o zwierzętach jako o pewnych jednostkach, indywidualnościach (o gorylicy Koko, papudze Alex, owczarku border collie Rico), że nie chodzi o wszystkie zwierzęta.
I wracając do pytania – wiemy, że one chcą się z nami komunikować, najczęściej wiemy to jednak ze środowiska sztucznie wytworzonego, z laboratorium, nawet najbardziej przyjaznego. Myślę tu o badaniach Sue Savage-Rumbaugh, która zresztą niedługo będzie w Polsce (w maju we Wrocławiu), ale też w ogóle o innym nastawieniu człowieka, że zwierzę może chcieć się z nim komunikować. W latach 60. ubiegłego wieku zmieniły to postrzeganie właśnie kobiety, które pracowały w środowisku naturalnym naczelnych – jak Jane Goodall, Dian Fossey czy Birute Galdikas, które zaczęły indywidualizować osobniki i nadawać im osobne imiona. Podobnie Savage-Rumbaugh, która podpisuje swoje prace razem z małpami z gatunku bonobo jako współautorkami.
Te badaczki zrewolucjonizowały naukę i odpryski tego są jak najbardziej do podjęcia w humanistyce. Jeżeli jednak mówimy o dosłownej komunikacji, to musielibyśmy dać tym zwierzętom narzędzia ludzkie, możliwość nauczenia się naszego języka, inaczej trudno będzie, na poziomie komunikacji właściwej tym gatunkom, uzyskać jakąś wiedzę dla nas. Tutaj wciąż pewnego rodzaju łącznikiem jest sztuczność, którą wnosi człowiek za pośrednictwem medium języka. Innej możliwości nie mamy.