Ochrona środowiska
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2914
Do 21 października w krakowskim Muzeum Etnograficznym można oglądać wystawę „dzieło-działka”.
Przez trzy lata Muzeum Etnograficzne w Krakowie prowadziło projekt poznawczy poświęcony zjawisku ogródków działkowych – "dzieło-działka” mający na celu antropologiczne ujęcie świata ogródków działkowych.
Badania były prowadzone w Krakowie, Katowicach i we Wrocławiu, w okresie od kwietnia do listopada 2009 r., częściowo w 2010 roku. Ponad 20-osobowy zespół badawczy, korzystając z narzędzi etnograficznych, z zakresu antropologii wizualnej i etnobotaniki regularnie spotykał się z działkowcami z kilkunastu ogrodów, a swoje refleksje z badań publikuje na blogu www.dzielodzialka.eu
Jednym z efektów tego projektu jest intrygujący portret działkowców w fotografiach Aleksandra Duraja (część zdjęć została nagrodzona w prestiżowym konkursie Kiyosato Museum of Photographic Arts w Japonii).
Na wystawie można posłuchać opowieści działkowców, przeczytać fragmenty materiałów z badań terenowych i zobaczyć przedmioty z tworzonej przez MEK kolekcji poświęconej ogródkom działkowym. Biletem wstępu na wystawę jest torebka z tajemniczymi nasionami.
Podsumowaniem badań jest także publikacja, w której zawarto zarówno historyczny kontekst narodzin idei działki, jak i kwestie prawne dotyczące własności ziemi i nierównej walki, jaką działkowcy toczą z silniejszymi deweloperami, refleksje na temat roli i rodzajów roślin uprawianych na działce (oraz tego, co o nich myślą i mówią sami działkowcy), zagadnienia działkowej wynalazczości oraz inspiracji, jaką czerpią z działek artyści, aż po kwestie czysto egzystencjalne, związane z pamięcią, obecnością, samotnością, upływem czasu.
Od 2 czerwca odbywają się także warsztaty etnobotaniczne – jest to spotkanie z roślinami w ich kulturowych aspektach.
Przez cały czas trwania wystawy będą się odbywać spotkania (oprowadzania autorskie), na których można będzie posłuchać opowieści o działkach i spacery po ogrodach działkowych. Organizatorzy wystawy zachęcają do uczestnictwa w debatach, warsztatach i działaniach ogrodniczej partyzantki.
O wydarzeniach towarzyszących finałowi projektu "dzieło-działka" można znaleźććbieżącee informacje na stronie www.etnomuzeum.eu, na blogu "dzieło-działka i na fanpage'u MEK na Facebooku.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2318
Z przerażeniem oglądałam smutną, z góry przegraną walkę orangutana z buldożerem. Potworna maszyna niszczy jego dom, niebezpiecznie machając olbrzymim ramieniem w stronę zwierzęcia, jakby grożąc mu palcem. Orangutan jest zdezorientowany, ale nie cofa się przed maszyną wycinającą kolejne drzewa, nawet jeśli miałby stracić życie. To przejmujące wideo zostało nagrane w 2013 roku na wyspie Borneo i udostępnione przez International Animal Rescue dopiero w 2018 roku. Orangutan został w ostatniej chwili uratowany i przetransportowany w bezpieczne miejsce. Bezpieczne, ale obce.
Jego dom przestał istnieć.
Czym jest olej palmowy?
Przedstawiona wyżej historia porusza tym bardziej, że orangutany są naszymi bliskimi krewnymi. Te niezwykle inteligentne naczelne są gatunkiem krytycznie zagrożonym – szacuje się, że na Borneo pozostało jedynie 45-70 tysięcy, a na Sumatrze tylko 7 tysięcy osobników! Zmniejszanie się populacji wynika ze wzmożonej wycinki i wypalania lasów, w których żyją, nawet na terenach parków narodowych, oficjalnie wyłączonych z tego typu niszczycielskich działań. Głównym powodem opisanej wyżej sytuacji okazuje się między innymi pozyskanie oleju palmowego.
Czysty olej palmowy, uzyskany z miąższu (lub rzadziej z pestek) owoców olejowca gwinejskiego (Elaeis guineensis), zwanego popularnie palmą olejową, jest bardzo wartościowym, bogatym w witaminy i składniki odżywcze produktem. Zawiera m.in. fitosterole, koenzym Q oraz witaminę K, fosfolipidy, flawonoidy. W przemyśle spożywczym wykorzystywana jest jednak tylko jego utwardzona wersja. Nieoczyszczony, ciemnopomarańczowy olej palmowy w procesie rafinacji traci nie tylko kolor, ale również beta-karoten i sporą część witaminy E. W trakcie oczyszczania dochodzi również do powstania niekorzystnych związków, takich jak estry kwasów tłuszczowych glicydolu oraz 3-monochloropropan-1,2-diolu (3-MCPD). Już same ich nazwy brzmią zniechęcająco.
Utwardzony olej palmowy ma stałą konsystencję, jest odporny na działanie wysokich temperatur i zapewnia produktom długi okres przydatności do spożycia, dzięki dużej zawartości nasyconych kwasów tłuszczowych, które nie jełczeją. Do tego jego produkcja jest tania i bardzo wydajna, co zapewnia niską cenę i większą popularność wśród konsumentów. Dlatego obecnie olej palmowy stanowi aż 40% ogólnoświatowej produkcji tłuszczów roślinnych.
Dla zdrowia – olej ten olej!
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zaleca ograniczenie w diecie nasyconych kwasów tłuszczowych, gdyż ich duże spożycie podnosi poziom tzw. złego cholesterolu (lipoproteiny niskiej gęstości, LDL) we krwi, przyczyniając się do rozwoju chorób układu krążenia (z powodu których odnotowuje się najwyższą śmiertelność w Polsce) oraz zwiększając ryzyko wystąpienia cukrzycy typu II (insulinooporności).
Najwyższą zawartością tłuszczów nienasyconych cechują się kolejno: olej kokosowy, masło i olej palmowy. Dodawanie oleju palmowego do wielu produktów spożywczych sprawia, że często nieświadomie spożywamy za dużo niewskazanych tłuszczów. Co więcej, używanie produktów z olejem palmowym do smażenia powoduje jego utlenianie i wytworzenie się szkodliwych dla zdrowia produktów.
W 2016 roku Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności stwierdził, że olej palmowy zawiera najwyższe wśród tłuszczów roślinnych stężenia szkodliwych i potencjalnie rakotwórczych chloropochodnych, które są wynikiem rafinacji.
Aby uniknąć spożywania oleju palmowego, warto uważnie czytać etykiety. Nie zawsze łatwo go zidentyfikować, bo czasem ukrywa się pod pojęciami „olej roślinny”, „tłuszcz roślinny” czy „tłuszcz roślinny utwardzany”. A szukać należy go już prawie wszędzie – w ulubionych orzeszkach, chipsach, margarynach i maśle czekoladowym. Okazuje się bowiem, że 2 łyżeczki najpopularniejszego masła czekoladowego zawierają aż 22 gramy tłuszczów nienasyconych! To dwukrotnie więcej niż w 2 łyżeczkach masła! Smakuje wybornie, ale nasze serce na pewno nam podziękuje, jeśli ograniczymy spożycie tego smakołyku.
Zanim trafi na stół
Olejowiec gwinejski pochodzi z Afryki, ale większość plantacji znajduje się w Azji Południowo-Wschodniej. Indonezja i Malezja łącznie pokrywają ponad 85% światowego zapotrzebowania na olej palmowy, co skutkuje olbrzymimi zniszczeniami lasów deszczowych. Z 1 hektara plantacji palm można pozyskać dziesięciokrotnie więcej oleju niż z upraw innych roślin oleistych. Organizacja Narodów Zjednoczonych oszacowała, że jeśli obecne tempo produkcji oleju palmowego utrzyma się, to do 2022 roku zniszczonych zostanie 98% lasów Borneo i Sumatry.
Wycinanie lasów pod plantacje i osuszanie mokradeł prowadzi do wzrostu emisji dwutlenku węgla, częstszych pożarów i powodzi oraz wymierania populacji żyjących tam zwierząt. Przyznać jednak należy, że to właśnie produkcja oleju napędza rozwój gospodarczy w Azji Południowo-Wschodniej i zapewnia pracę lokalnej ludności.
Unia Europejska jest drugim największym konsumentem oleju palmowego na świecie. Parlament Europejski podjął decyzję o zaprzestaniu wykorzystania tego surowca w biopaliwach do 2021 roku i certyfikacji oleju wwożonego na teren Wspólnoty. Czy te działania coś zmienią? Rosnąca liczba ludności gwarantuje, że plantacje olejowca gwinejskiego będą miały się coraz lepiej, jako że tylko olej palmowy wydaje się obecnie sprostać wyższemu zapotrzebowaniu na energię i żywność. Sugeruje się, że dostępność gruntów zdegradowanych, pozbawionych lasów jest już na tyle duża, że produkcja oleju mogłaby być prowadzona już bez dalszych wylesień. Nie należy jednak zapominać, że wybierając produkty nie zawierające tego surowca konsumenci kształtują popyt, zmniejszając zapotrzebowanie na olej palmowy.
Joanna Stojak
Dr Joanna Stojak jest pracownikiem naukowym w Instytucie Biologii Ssaków PAN w Białowieży
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4165
- Tu trzeba zacząć od istoty ochrony przyrody. Jeżeli rozumieć naukę, jako zbiór racjonalnych zasad, które pozwalają nam poruszać się w zmieniającym się świecie, to naukowe argumenty za ochroną przyrody ograniczą się do niezbędnych dla zdrowia elementów: czyste powietrze i czysta woda o określonym składzie chemicznym, zdrowa żywność uprawiana w sposób nie niszczący gleby, wody i powietrza. Do tego, dla bardziej wymagających, dokładamy argumenty rzeczowe - że dla jakości życia potrzebne jest nam też piękno, wrażenie estetyczne, i dodajemy do listy wymagań parki, zieleńce i ogrody z wybranymi roślinami i zwierzętami.
I tutaj właściwie kończą się twarde argumenty naukowe - cała reszta jest nadmiarem, lub jak kto woli - bałaganem, albo różnorodnością.
Wiadomo już, że spośród kilku milionów gatunków istniejących na Ziemi (wciąż nie wiemy ile ich jest) ogromna większość może wyginąć bez widocznego skutku dla człowieka. Znane są bardzo proste, stabilne i wydajne ekosystemy oparte na kilku gatunkach, nie sprawdziła się zapożyczona z cybernetyki teoria, że im więcej gatunków, tym bardziej trwały jest ekosystem.
Kolejny kłopot to fakt, że te najważniejsze dla człowieka gatunki to mikroorganizmy - one kontrolują stan atmosfery (regulacja tlenu, dwutlenku węgla, etc.), stan wody i gleby. Mimo, że są takie ważne, praktycznie nie sposób ich kontrolować, chronić czy wpływać na ich zachowanie, a w dodatku nie budzą najmniejszego zainteresowania podatników (którzy muszą ochronę przyrody finansować).
Ale istnieją ważniejsze niż naukowe powody do ochrony przyrody - w tym Arktyki. Zauważył je już w XIX w. filozof amerykański John Muir, który stwierdził, że człowiek potrzebuje "dzikiej przyrody", potrzebuje obszaru, który pozostanie niezmieniony, żeby można było co jakiś czas zajrzeć przez uchylone drzwi jak wygląda świat bez nas. W epoce najbardziej dzikiej gorączki osadniczej i przemysłowej Muir przekonał rząd i społeczeństwo do wydzielenia wielkich obszarów pięknego krajobrazu, gdzie nie wolno nikomu się osiedlać i tak powstały pierwsze parki narodowe.
W Europie większość parków narodowych, to parodia idei Muira, to po prostu podmiejskie ogródki. Oczywiście, że są potrzebne i trzeba je utrzymać i chronić - lepsze to niż nic. Powodem tego śmiesznego rozmiaru jest gęstość zaludnienia i uprzemysłowienia Europy – idea "dzikiej przyrody" przyszła do nas z USA za późno, kiedy nie było już dla jej realizacji miejsca.
Tu właśnie dochodzimy do sprawy Arktyki. To ostatni w Europie obszar, gdzie można zobaczyć wielką przestrzeń bez śladu człowieka. Wielu ludzi, znacznie więcej niż sądzi się powszechnie, potrzebuje opisanej przez Muira świadomości istnienia dzikiej przyrody. Nie chodzi tu o survivalowców, czy fanatyków podróżowania, którzy chcą sami zobaczyć i dotknąć każdego ciekawego miejsca. Większość z nas (jak wynika z badań socjologicznych w USA) chce po prostu wiedzieć, że jest taki obszar, gdzie przyroda nie została zmieniona i zniszczona, choć pewnie nigdy w życiu nie wybiorą się tam osobiście.
Arktyka jest wprawdzie młodym ekosystemem (nie więcej niż kilka milionów lat, w porównaniu z Antarktyką - ponad 35 milionów lat), ale zdążyła wykształcić unikalny krajobraz i specyficzny ekosystem oparty na niewielu, często bardzo licznych, gatunkach. Niedźwiedź polarny - największy lądowy drapieżnik - jest gatunkiem tak młodym (oddzielił się od brunatnego około 700 tys. lat temu), że potrafi krzyżować się ze swym najbliższym krewniakiem - grizzly.
Brak ochrony Arktyki i tempo zmian klimatu w tym obszarze spowodują, że ekosystem Oceanu Atlantyckiego rozszerzy się do Bieguna Północnego, co nie będzie żadną katastrofą - a wielu użytkowników będzie zadowolonych, bo prawdopodobnie łatwiej będzie łowić ryby na dalekiej Północy.
Zabraknie nam jednak ikonicznego krajobrazu, zwierząt, które zna każde dziecko i świadomości, że mamy wciąż, tam daleko, Wielką Dziką Krainę.
Praktycznie da się chronić wybrane obszary Arktyki - co już się zresztą dzieje - np. Północna Grenlandia (tam lód utrzyma się najdłużej), czy masowo odwiedzany przez turystów Spitsbergen. Archipelagi rosyjskiej Arktyki, gdzie koncentrują się ptaki i ssaki, są już objęte różnymi formami ochrony - ważne, żeby była to ochrona wielkiego obszaru.
- Większym zagrożeniem dla idei ochrony wielkiego obszaru są zmiany klimatyczne i topnienie lodów, czy plany eksploatacji surowców? Czy można pogodzić działalność człowieka z ochroną dzikiej przyrody, wielkich, unikalnych obszarów arktycznych?
- Na pewno najważniejsze są wielkie zmiany środowiska - to one zmieniają oblicze Arktyki i sposób jej funkcjonowania. Działanie przemysłowe może w pewnym zakresie przyspieszać zmiany (choć na razie Arktyka dostaje ładunki zanieczyszczeń z południa a nie z lokalnych źródeł) i czasem może działać dramatycznie na małą skalę – np. rozlew ropy naftowej przy kolonii ptaków. Nie są to jednak zmiany niszczące w wielkiej skali.
Pogodzenie ochrony przyrody i rozwoju może udać się tylko wówczas, jeżeli odsuniemy się od pewnych - a w Arktyce od pewnych bardzo dużych obszarów. Niestety, nie zawsze będzie to łatwe, bo np. małe arktyczne archipelagi są często dogodnymi miejscami do budowy portów przeładunkowych czy baz paliwowych. Bardzo ważny jest nacisk społeczeństwa - jeżeli chcemy mieć zachowaną przyrodę Arktyki, to jest to nasz konsumencki wybór i niezależnie od wskaźników ekonomicznych możemy zdecydować, że stąd paliw nie będziemy brać.
- Czy w przypadku otoczenia Arktyki (przynajmniej tej jej części, jak Morze Arktyczne, które jest traktowane jak wody międzynarodowe) ochroną na wzór parków narodowych - można byłoby rozwijać turystykę? Czy takie działania niosą jednak poważne zagrożenie dla tego ekosystemu?
- Istotą parków narodowych jest ich udostępnianie dla turystyki, wewnątrz mogą być tworzone tzw. sanktuaria, do których nikt nie ma wstępu.
W archipelagu Svalbard takim sanktuarium jest wyspa Kong Karls LAnd, gdzie występują stale nory lęgowe niedzwiedzi polarnych i nie wolno zbiżać się do tej wyspy bliżej niż kilka km od brzegu. Turyści są więc jednym z wielu powodów, dla którego tworzy się parki, ale w wielkiej koncentracji mogą szkodzić - typowy statek turystyczny to dziś 3-5 tysięcy osób, które chce wylądować na małej plaży, gdzie leżą morsy...
To bardzo trudny problem, ale trzeba go rozumnie rozwiązać. - Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3245
W majowym numerze Spraw Nauki – Nr 5/18 pisaliśmy (Walka o surowce schodzi na dno) o szybko rozwijających się w ostatnich latach badaniach dna morskiego i planach – a także pierwszych działaniach – jego eksploatacji przez niektóre państwa. Poruszyliśmy w pierwszej kolejności aspekt ochrony środowiska mórz i oceanów, na co zwrócił uwagę prof. Jan Marcin Węsławski z Instytutu Oceanologii PAN („Przed wejściem do sklepu z porcelaną”).
W tym numerze wracamy do tematu od strony geograficzno-geologicznej i prawnej, a piszą o tym naukowcy z Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Szczecińskiego: prof. US Teresa Radziejewska i dr hab. Kamila Mianowicz.(red.)
Ostatnia granica poznawania Ziemi
Jeśli popatrzymy w atlasie (czy w Google Maps) na odwzorowanie kuli ziemskiej, łatwo dostrzeżemy wszechobecny kolor błękitny – barwę przedstawiającą obszary morskie. Jest on wszechobecny z uzasadnionych przyczyn, bowiem ok. 71% całkowitej powierzchni Ziemi (ok. 510 mln km2) zajmują morza i oceany. A więc dno oceaniczne to najrozleglejsze środowisko naszej planety.
Fizyczna mapa powierzchni Ziemi pokazuje też, że powierzchnia lądowa – kontynentów i wysp – ukształtowana jest w sposób bardzo urozmaicony, niziny sąsiadują ze wzniesieniami, a te mogą występować jako niewielkie pagórki lub jako łańcuchy stromych i wysokich gór.
Ukształtowania dna morskiego nie zobaczymy jednak w zwykłym atlasie, jednakże doświadczenie tysięcy lat żeglowania po morzach mówiło żeglarzom, że nie wszędzie jest jednakowo płytko – że im dalej od lądu, tym głębokości są większe.
Dopiero jednak ostatnie mniej więcej dwieście lat i specjalne badania, (które same w sobie są fascynującą historią), dały pewne pojęcie, jak naprawdę wygląda rozkład głębokości w morzach i oceanach. I okazało się, że rejony płytkowodne, przybrzeżne, najlepiej znane ludziom i najpełniej wykorzystane, stanowią jedynie niewielki ułamek całkowitej powierzchni dna mórz i oceanów. Znacznie większą powierzchnię (z grubsza biorąc ok. 80%) zajmuje dno obszarów głębokowodnych.
Pod głęboką wodą
Obszary głębokowodne definiuje się w dwojaki sposób: jedna z definicji (topograficzna) mówi, że obszary głębokowodne rozciągają się poza rejonami szelfu kontynentalnego, a więc dna morskiego przylegającego do wybrzeży kontynentów i na ogół bardzo łagodnie opadającego na większe głębokości aż do osiągnięcia granicy mniej więcej 200 m głębokości, kiedy ta zaczyna bardzo szybko się zwiększać.
Druga definicja natomiast (hydrograficzna) zakłada, że o obszarach głębokowodnych mówimy, gdy mamy do czynienia z akwenami o głębokościach przekraczających 1000 m. Na tej granicy we wszystkich oceanach występuje tzw. stała termoklina, czyli warstwa wyraźnej zmiany temperatury. Definicja hydrograficzna jest znacznie częściej stosowana, również dlatego, że działalność człowieka koncentruje się przede wszystkim na głębokościach płytszych niż 1000 m.
Wiemy więc, że głębie morskie stanowią trzy czwarte powierzchni oceanów, ale – żeby zacytować Sylvię Earle, znaną amerykańską badaczkę mórz – lepiej znamy powierzchnię Księżyca niż to, jak wygląda dno oceaniczne.
Jednak z każdym rokiem, z każdą ekspedycją oceaniczną zbliżamy się do tej „ostatniej granicy” poznania Ziemi – małymi fragmentami i niejako skokowo odkrywamy ukształtowanie dna oraz warunki panujące na dużych i największych głębokościach, także życie biologiczne w tych rejonach.
Warunki środowiskowe w obszarach głębokowodnych są na tyle niezwykłe dla nas, mieszkańców lądów, że określa się je często jako ekstremalne. Na czym polega ta ekstremalność? Przy stopniowym zanurzaniu się na coraz większe głębokości, widzialność systematycznie spada z powodu coraz mniejszego dopływu światła. Na pewnym poziomie – właśnie na głębokościach ok. 1000 m - światło zanika zupełnie, panuje kompletna ciemność. Jest to tzw. strefa afotyczna. Jest tu również zimno – pod wspomnianą termokliną temperatura gwałtownie spada, by przy dnie osiągnąć wartości ok. 1-2oC.
I wreszcie najbardziej może istotny czynnik stanowiący o ekstremalności głębin oceanicznych dla człowieka – ciśnienie hydrostatyczne. Wzrasta ono wraz z głębokością o 1 atmosferę (1 bar) na każde 10 m głębokości. Wyobraźmy sobie więc ciśnienie panujące na głębokościach rzędu 3 – 4 tysięcy metrów!
To wysokie ciśnienie hydrostatyczne wymaga od organizmów zasiedlających głębiny specyficznych adaptacji fizjologicznych, których poznawanie odsłania nam ich mechanizmy przystosowawcze do takich warunków życia.
Jednocześnie tak wysokie ciśnienie wymaga odpowiedniego dostosowania przyrządów obserwacyjnych i pomiarowych oraz pojazdów podwodnych, załogowych i bezzałogowych, dzięki którym pozyskujemy informacje o środowisku głębinowym.
Ulubioną „zabawą” badaczy w czasie rejsów w rejony głębokowodne jest „produkcja” swoistych suwenirów, polegająca na opuszczaniu na dno styropianowych kubków (na ogół specjalnie ozdobionych i opisanych) i wyciąganie tych samych kubków, tylko że już znacznie skurczonych wskutek działania ciśnienia.
Prądy przydenne są na ogół bardzo powolne, choć zdarzają się epizody tzw. sztormów przydennych, dużego przyspieszenia ruchu wody nad dnem.
Cenne osady
Dno głębin oceanicznych pokrywa specyficznie, na ogół strefowo, zróżnicowany materiał zwany osadem dennym, powstały wskutek gromadzenia się, powoli i w ciągu milionów lat, cząstek różnego pochodzenia opadających w toni wody. Tempo akumulacji osadu (przyrostu grubości warstwy osadzającego się materiału) oceniane jest przez geologów na 0,1 – 1 mm na tysiąc lat (dla porównania, w płytkich rejonach przybrzeżnych, np. we wschodniej części Bałtyku, tempo akumulacji osadu może wynosić nawet do 3 cm na rok).
Tak nagromadzony osad to przede wszystkim iły i glinki, materiał drobnoziarnisty i bardzo miękki. W pewnych rejonach głębokowodnych spotkamy również krańcowo inne pokrycie dna – materiał twardy, występujący w postaci litej (choć bynajmniej nie gładkiej) skały lub twardych naskorupień, bądź jako fragmenty twardego materiału rozrzuconego na miękkim osadzie, tzw. konkrecje polimetaliczne. To jeden z typów cennych surowców zalegających na dnie oceanu.
Głębie oceaniczne obejmują pewne charakterystyczne obszary siedliskowe o unikalnych cechach środowiskowych. Jednym z nich są równie abysalne – rozległe, pozornie mało urozmaicone topograficznie obszary dna na głębokościach przekraczających 3000 m.
Kontrastuje z nimi fascynujący element topografii dna wszystkich oceanów, jakim są tzw. grzbiety śródoceaniczne, czyli podwodne łańcuchy silnych wypiętrzeń dna na podobieństwo łańcuchów górskich. Ich powstanie i trwanie wiąże się z procesami sejsmiczno-tektonicznymi pod dnem morskim, we wnętrzu Ziemi, a powstają na styku oddziaływujących na siebie krawędzi płyt litosferycznych tworzących powierzchnię Ziemi.
W wielu rejonach grzbiety śródoceaniczne pokryte są złożami innego cennego zasobu oceanicznego – siarczków polimetalicznych.
Oazy, gujoty, rafy i rowy
Biologom grzbiety śródoceaniczne odkryły jedne z najbardziej niezwykłych ekosystemów na Ziemi – zespoły unikalnych, nigdzie indziej niespotykanych organizmów gromadzących się wokół tryskających spod powierzchni dna „gejzerów” płynu hydrotermalnego.
Odkrycie tych „oaz hydrotermalnych” w latach 70-tych XX w. zalicza się do przełomowych momentów w historii poznawania środowiska przyrodniczego globu ziemskiego i bardzo silne jest dążenie do poddania ich ochronie prawnej.
Istnieją również pojedyncze wzniesienia nad dnem, występujące jako tzw. góry podmorskie, z których wiele ma charakterystyczną formę ze spłaszczonym wierzchołkiem – są to tzw. gujoty. Zbocza szeregu z nich pokrywa gruba skorupa skalna, często zawierająca cenne surowce mineralne w postaci tzw. naskorupień kobaltonośnych.
Wiele gór podmorskich jest miejscem występowania głębokowodnych raf koralowych, niezwykle ciekawych, unikalnych i cennych zespołów organizmów stowarzyszonych z gatunkami koralowców zaadaptowanych do życia w niskich temperaturach, w wodach pozbawionych światła. Niektóre z tych głębokowodnych raf koralowych poddano już ochronie prawnej.
I wreszcie najgłębsze miejsca na Ziemi – rozpadliny w dnie oceanicznym zwane rowami morskimi, od dawna interesujące oceanografów, a od niedawna coraz intensywniej eksplorowane. Rów Mariański na Pacyfiku mieści w sobie najgłębsze miejsce na Ziemi, Głębię Challenger (10 916 m wg bezpośredniego pomiaru z pojazdu podwodnego), do której Amerykanin James Cameron dotarł w marcu 2012 r. swoim pojazdem podwodnym „Deep Challenger”.
Choć dzięki postępowi technologicznemu i doskonaleniu metod zbierania informacji wiemy już coraz więcej, głębie oceaniczne, z racji swej rozległości, pozostają nadal najmniej poznaną częścią Ziemi. Wiemy jednak, że w żadnym wypadku nie są to pozbawione życia pustynie. Wręcz przeciwnie, są zasiedlone przez niesłychanie różnorodne formy żywych organizmów, ich zespoły i zbiorowiska. Większości z nich ręka ludzka nie dotknęła, wiele z nich oko ludzkie już zobaczyło – ale ogromnie wiele jest jeszcze do odkrycia.
Teresa Radziejewska