Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1114
Kiedy myśli się o polskiej polityce wschodniej prowadzonej przez wszystkie rządy minionego trzydziestolecia (liberalno-lewicowe, liberalne i prawicowe), należy wskazać co najmniej trzy tzw. obszary (okropnie brzmi) naszej aktywności międzynarodowej: narrację, stosunki gospodarcze i geopolitykę.
Pragnę również zastrzec, że ów „Wschód” jako przestrzeń polityczną rozumiem w sposób tradycyjny, czyli jako wschodnią część Europy, którą wypełniają (przede wszystkim) Rosja, państwa powstałe po rozwiązaniu w 1991 roku Związku Radzieckiego i południowoeuropejskie państwa należące w przeszłości do „obozu państw socjalistycznych”.
Sądzę, że w tej przestrzeni mieści się na północy Finlandia (do 1918 roku była częścią państwa rosyjskiego), a na południu Turcja, ale nawet wyznawcy naszej postmocarstwowości jako „strategicznego sojusznika Stanów Zjednoczonych” nie sięgają wyobraźnią aż tak daleko.
Zacznijmy od języka („narracji”), którym posługuje się polska polityka wschodnia tego okresu. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony bez przerwy ostrzeżeniami przed „rosyjską agresją” lub „zagrożeniem rosyjskim”. Nie ma w nim czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej „polityki” w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o „rosyjskim zagrożeniu”, „groźbie wojny hybrydowej”, „zielonych ludzikach” i „agresywnych zamiarach Putina”.
Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, i nie sięgajmy wyobraźnią dalej, a przede wszystkim nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny. Nie oczekujemy reakcji, akceptacji, a nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi to, czy ktoś w ogóle słucha jej głosu.
Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący: − Rosja po „agresji na Gruzję”, „aneksji Krymu” i „wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, przez co zagraża (czym? Kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce;
− my „nie oddamy ani guzika”, musimy budować swój arsenał, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać „wschodnią flankę NATO” (przeciw Rosji);
− sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), konieczne jest więc wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk, dlatego zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk państw NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co w świadomości (większości) Polaków rodzi raczej złe skojarzenia;
− naszą rolą jest „mobilizowanie” światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i epatowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw tego regionu.
Mam wrażenie, że nie zależy nam również na tym, czy ktoś bierze na poważnie nasze podniosłe słowa. Nie ma to dla nas zresztą żadnego znaczenia, bo jednocześnie nie chcemy się wplątać w żaden realnie istniejący spór. Przez prawie piętnaście lat wspieraliśmy słownie majdanową Ukrainę, gromiliśmy (słownie) rosyjską agresję, ale bynajmniej nie zabolało nas całkowite pominięcie przy stole rokowań mających na celu zakończenie tego konfliktu. Nikt nas tam nie chce, bo również nikt nie słucha naszej politycznej narracji.
Sądzę, że wszyscy adresaci naszego gadania traktują nas jako niegroźnych podjudzaczy, którzy w razie czego wezmą ogon pod siebie i zostawią partnerów na lodzie. Zresztą co mielibyśmy zrobić w ich interesie? Nie mamy na to ani środków, ani chęci (czyli tu jesteśmy zaskakująco racjonalni).
Zapominamy również, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy, jesteśmy byłym… agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy skrycie podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłoszenia roszczeń terytorialnych i majątkowych („walka o Kresy Wschodnie”).
Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, dlatego że są to państwa ze swej istoty antypolskie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich niepodległościowych aspiracji.
Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli dogadanie się Polski z bolszewikami (tzw. czerwoną Rosją) i podział stref wpływów w tym regionie świata między dwóch największych graczy. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic do czynienia i obawiają się, że nad ich głowami Warszawa ugada się z Moskwą. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed stu laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej dać na wschodzie, bo wszystkie nowo niepodległe państwa między Polską a Rosją są obiektywnie równie antypolskie, co antyrosyjskie.
Chyba nie istnieje także jakaś koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że:
− mamy uniezależnić się od dostaw gazu z Rosji (ale już nie od dostaw ropy naftowej);
− ma powstać Via Carpatia, która połączy bałtyckie porty Litwy i Łotwy z południowo-wschodnią Europą, czyli kosztem naszych bałtyckich interesów (jakiś nonsens);
− konsekwentnie likwidujemy obecność naszych towarów i firm na rynku rosyjskim poprzez nakładanie na naszych eksporterów sankcji wywozowych;
− poparcie polityczne dla pomajdanowej Ukrainy idzie w parze z utratą ukraińskich rynków;
− tolerujemy, a nawet wspieramy import rosyjskiego węgla.
Nic nie wiadomo o wspieraniu rozwoju handlu między Polską a innymi państwami tego regionu, zwłaszcza wzajemnym wspieraniu inwestycji czy ograniczeniu przemytu.
Jedyną znaną formą integracji jest rozwój fikcyjnego handlu z Litwą, Łotwą, Słowacją i Czechami, mającego na celu wyłudzanie zwrotów VAT-u, co jest najbardziej opłacalną działalnością, z którą nie może konkurować tradycyjny handel.
Wciąż nie stanowimy dostatecznie chłonnego rynku zbytu dla towarów pochodzących z państw ościennych, tamtejszy biznes (podobnie jak polski) jest zbyt słaby, aby rozwijać się poprzez eksport na naszym rynku. Jest to wciąż rynek zbyt biedny i podzielony między zachodnie sieci handlowe. Czy umiemy wymienić choćby po pięć produktów wytworzonych w każdym z sąsiednich państw, które na trwałe zaliczają się do koszyka dóbr naszych konsumentów? Odpowiedź znamy.
Na koniec o geopolityce wschodniej naszych niepodległych rządów. Liberałowie i lewica wprost i bez reszty podporządkowali nas polityce niemieckiej. Później (dość niedawno) pojawiła się koncepcja Trójmorza, czyli jakiegoś regionalnego związku państw wschodnio-bałtyckich, zachodnio-czarnomorskich i wschodniego Adriatyku. Do tej grupy mają się zaliczać również Słowacja, Węgry, a może nawet Austria i państwa postjugosłowiańskie. Czy jest tam miejsce także dla Ukrainy i Finlandii? Nie wiadomo.
Znawcy polityki amerykańskiej twierdzą, że protektorem i inicjatorem Trójmorza są Stany Zjednoczone, które chcą osiągnąć dwa cele strategiczne:
− oddzielenie Niemiec od Rosji nowym „kordonem sanitarnym”, co ma osłabić Unię Europejską poprzez uniemożliwienie jej rozwoju dzięki integracji ekonomicznej z rynkiem rosyjskim;
− zablokowanie utworzenia nowego jedwabnego szlaku, który miałby kończyć się właśnie w tym regionie, czyli tu wrogiem są Chiny.
Wydaje się, że plan ten brzmi dość rozsądnie, jeżeli spełnione zostaną trzy warunki „brzegowe”:
− do Trójmorza nie będzie włączona Ukraina, która jest państwem zbyt dużym i mało obliczalnym, destabilizującym ten region, a przede wszystkim w stanie agonii;
− dla państw tego regionu, będących w dużej części zapleczem ekonomicznym Niemiec, będzie to próba wyjścia z tej kurateli i odzyskania ekonomicznej niepodległości (ale na to przecież nikt w Berlinie im nie pozwoli);
− rządy w Warszawie nie będą chciały odgrywać roli lidera, bo federacji z Polską nikt teraz nie chce (ani nie chciał przed stu laty), czyli musimy się zgodzić na pośrednią, drugoplanową rolę, co jest zgodne z naszym potencjałem, ale zupełnie nie pasuje do naszych (ukrytych) ambicji. Wręcz zaskakujące jest to, że stanowi to jakiś powrót do koncepcji NATO-BIS, której autorem był… Lech Wałęsa.
Jeżeli coś wyjdzie z tej inicjatywy, to szybko i na siłę doń wproszą się Niemcy i przekształcą Trójmorze w nową wersję ich Mitteleuropy, czemu przyklaśnie większość europejskich przywódców, taki sobie wszechobecny potworek występujący pod nazwą „społeczności międzynarodowej”.
W ciągu najbliższych lat (może szybciej) nastąpi trwałe zbliżenie między Rosją a Francją i Włochami, czyli cichy powrót do polityki równowagi (trzeci wariant ententy). Niemcy są zbyt silne, przez co mobilizują Paryż do dialogu z Moskwą. My oczywiście nie uczestniczymy w tej grze, zresztą są to progi nie na nasze nogi. Jednocześnie wrogość wobec Rosji, połączona z poparciem dla antyrosyjskich władz w Kijowie, wyeliminuje nas na lata z aktywnej roli w nowej polityce wschodniej i zachodniej Europy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 622
Jednoznacznie wrogi stosunek istotnej części Zachodu do Rosji nie jest fenomenem ostatnich dwóch lat. Bezspornie to, co dziś się tam mówi, pisze, a przede wszystkim „poczynia” (tak się kiedyś mawiało), jest fenomenem i może być porównywalne tylko z antyrosyjską i przy okazji antybolszewicką propagandą Niemiec hitlerowskich lat 1941-1945. Pogarda, obelgi i nawet coś więcej niż najbardziej skrajna mowa nienawiści (tak się dziś mówi). Liderzy tej pogardy posługują się (być może nieświadomie) doktryną propagandy gebelsowskiej, wykorzystując w tym celu słowa, które moi rodzice i dziadkowie słyszeli z tzw. szczekaczek na ulicach Warszawy w okresie okupacji (oczywiście niemieckiej).
Przypomnę, że Niemcy w latach 1939-1945 odebrali Polakom radia (posiadanie ich było zagrożone wysokimi karami) - ówczesne „media”, zwane „gadzinówkami” i „szczekaczkami”, miały nas ogłupić, opowiadając o „niemieckim dziele odbudowy Europy” i o „konieczności jego obrony przed agresją bolszewicką”, mimo że to Niemcy (wraz z europejskimi wasalami) zaatakowali ZSRR.
Nie powinna dziwić zbieżność pojęciowa i estetyczna oraz językowa między propagandą antybolszewicką Niemiec w latach Drugiej z Wielkich Wojen oraz tą współczesną, która jest jednoznacznie antyrosyjska i antybolszewicka, mimo że bolszewizm należy od dawna do przeszłości. Być może współcześni polscy propagandyści walczący na tym froncie, poprzebierani za dziennikarzy, naukowców i tzw. ekspertów po prostu nie wiedzą, że piszą i mówią językami gebelsowskiej propagandy, bo należą przecież do pokolenia „świetnie wykształconego” również w zachodnich uczelniach.
Jeśli dziś jedynymi cenionymi umiejętnościami jest „znajomość języków obcych”, czyli angielskiego, a wiedzę merytoryczną dostarczy na co dzień Wikipedia i serwisy internetowe, to nie można się czepiać nieuctwa: nie są oni winni temu, że nikt ich nie uczył oraz że poszukują oni własnych ocen. Przecież dziś nie tylko nie wolno być „kontrowersyjnym” (czyli mieć inne zdanie „niż wszyscy”), ale nawet być tzw. symetrystą, czyli kimś, kto chce dostrzegać różnicę między prawdą a fałszem.
Współczesny model świadomości najbardziej przypominana uczestnictwo publiki w meczach bokserskich: musisz opowiedzieć się po jednej stronie i głośno cieszyć z tego jak „dostaje po mordzie” twój wróg. Ciekawe, dlaczego IPN nie ściga liderów współczesnej wersji propagandystów gebelsowskich, bo przecież jest to czyn zabroniony, a przynajmniej „wpisuję się” w tę narrację.
Czy Rosjanie słyszą ów nikczemny i poniżający język, którym dziś posługuje się Zjednoczony Zachód? W jaki sposób ukształtuje on świadomość zbiorową nie tylko tamtejszych elit, ale również obywateli, który utożsamiają się z tym państwem i mają świadomość rosyjską, nawet gdy nie są Słowianami i chrześcijanami? Wrogość Zachodu, a zwłaszcza władz polskich, ma charakter totalny: należy nienawidzić i pogardzać każdym obywatelem Rosji, jego kulturą, sztuką, estetyką i piśmiennictwem a nawet sportem.
O tym, jak nisko upadliśmy świadczy chociażby porównanie z czasami antycznymi, kiedy to igrzyska sportowe przerywały wojny, bo sport łączył a nie dzielił. Ogłupienie i amok antyrosyjski przybiera najbardziej absurdalne formy i nie zna jakichkolwiek kompromisów: niedawno dziennikarka jednej z rozgłośni radiowych (zwanej popularnie „radiowęzłem pewnej Gazety”), ogłosiła, że teraz nie czyta jakiejkolwiek literatury rosyjskiej, nawet kryminałów.
Wrogość i pogarda prawdopodobnie pozostawią trwały ślad w rosyjskiej świadomości. Być może powtórzy się fenomen ewolucji tożsamości zbiorowej lat 1941-1995. Przypomnę, że na początku wojny ZSRR z ówczesną wersją Zjednoczonej Europy pod niemieckim przywództwem niewielu chciało bronić tego państwa. Nawet kadrowe jednostki Armii Czerwonej masowo poddawały się do niewoli, porzucały broń i odmawiały wykonania rozkazów obrony „ojczyzny światowego przywództwa”. Żołnierzy zmuszano do walki (nieskutecznie), stawiając za ich plecami strzelające im w plecy tzw. bataliony zaporowe. Zmiana następuje dopiero w ciągu następnych dwóch lat, gdy na froncie pojawia się już kolejne pokolenie dowódców i żołnierzy, którzy zbliżają w swojej świadomości narodowej dwa dotychczas wrogie wątki: bolszewicki i rosyjski, tworząc nowy rodzaj patriotyzmu, który łączył czerwoną gwiazdę na czapkach i szerokie carskie pagony na ramionach oficerów i żołnierzy.
Niemcy, mordując wszystkich (w ich mniemaniu) przedstawicieli „bolszewizmu rosyjskiego”, czyli również wiejskich nauczycieli, listonoszy i brygadzistów w fabrykach, stali się wrogiem bezwarunkowym, a państwo sowieckie okazało się nadzwyczaj sprawne w organizacji obrony przed tym wrogiem. Po raz nie wiem który sprawdziła się stara prawda, że ten, kto ma po swojej stronie młodych i zdeterminowanych dwudziestolatków, którzy jeszcze nie znają kompromisów, jest w stanie wygrać nawet w beznadziejnym starciu: potem powtórzy się ten fenomen w Wietnamie, Afganistanie, a niedługo w Palestynie w wojnie z równie Zjednoczonym Zachodem.
Obecny jednolity, antyrosyjski front owego Zachodu posługuje się obrazem wroga, z którym nie wolno paktować. Nowy, już XXI-wieczny patriotyzm rosyjski będzie prawdopodobnie i antyzachodni i antyoligarchiczny. Nie nastąpi oczekiwane w starej Europie „uzachodnienie” (okcydentalizacja) Rosji. Nastąpi połączenie dwóch do niedawna odrębnych wątków nowej świadomości rosyjskiej: postsowieckiego i neorosyjskiego, nawiązującego do okresu sprzed bolszewickiego przewrotu i walki Rosji z bolszewizmem, która trwała do 1921 roku (a może dłużej).
Przed ponad rokiem postawiłem tezę, że obecna wojna („operacja specjalna”), będzie ostatnim przejawem (a zarazem klęską) nurtu postsowieckiego. Sądziłem, że tzw. Zachód, a przynajmniej część państw Zachodniej Europy, będzie mieć jako taką wiedzę na temat Rosji i da jej wyjść z tego konfliktu w zgodzie z dziewiętnastowieczną zasadą, że wielkie mocarstwa prowadzące ze sobą wojnę są zdolne do tego, aby natychmiast zasiąść do stołu rokowań i przywrócić pokój. Można postawić tezę, że ową zdolność odebrały Starej Europie rządy „światowego przywództwa”, firmowane przez starca, który nawet publicznie nie jest w stanie ukryć swojej demencji. Teraz ktoś chce zniszczyć jego głównego konkurenta politycznego (Donalda Trumpa) metodami, których nie powstydziłby się nawet najbardziej skrajny reżim autorytarny. Jest więc coś do ukrycia na zapleczu fasadowej polityki, o czym dowiemy się być może za kilka lub nawet kilkadziesiąt lat. Ale wtedy już możemy być w innej, azjatyckiej epoce, którą przeszłość „białasów” nie będzie obchodzić.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 204
Z tego co wiem, prezydent Trump obciął fundusze, z których były finansowane te dwie propagandowe rozgłośnie radiowe obecne w świadomości Polaków od długich dziesięcioleci. Nie chcę być złośliwy, ale pragnę wyrazić współczucie dla kilku pokoleń polityków, którzy wychowali się wsłuchując się w ów „głos”. Być może tak wysoki poziom poparcia i sympatii, którymi (jeszcze) cieszą się w naszym kraju Stany Zjednoczone, jest zasługą owych rozgłośni.
Ponad pięćdziesiąt lat urabiania naiwnych, prowincjonalnych wielbicieli dało ten efekt, że część obywateli naszego kraju bardziej utożsamiało się z USA niż z państwem polskim, które notabene było tam konsekwentnie zohydzane - przynajmniej do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Czyli przez prawie czterdzieści lat. Szmat czasu. Niedawno powtarzano w „opiniotwórczych mediach” nawet pogląd, że mentalnie Polacy czuli się obywatelami 51 stanu USA. Gruba przesada, ale coś było na rzeczy.
Jakie są efekty tych ponad siedemdziesięciu lat „obróbki” propagandowej? Dla nas wręcz żałosne. Niektórzy słuchacze owych rozgłośni uwierzyli w propagandowy obraz USA, który - jak to z propagandą bywa- miał (i ma) niewiele wspólnego z rzeczywistością. Oczywiście, w ciągu ostatnich trzydziestu lat utrzymywanie tych rozgłośni nie miało żadnego sensu, tak jak finansowanie badań tzw. sowietologów. Przecież owe rozgłośnie miały zaszkodzić, a zwłaszcza ogłupić społeczeństwo państw, które nazywano „komunistycznymi”, i obrzydzić im ten ustrój.
To się udało trzydzieści lat temu i nie ma co dalej gadać. Bo o czym?
Ale chętnych do darmowego chleba za pieniądze amerykańskiego podatnika zawsze było bardzo dużo, więc wciskano dalej przysłowiowy „kit”, chwaląc domniemane zalety ustroju i gospodarki amerykańskiej. Jakoś nikt tam nie zauważył „pasa rdzy”, upadku przemysłu, kretyńskiej poprawności politycznej, plagi narkomanii, powszechnej biedy. Biorąc pod uwagę podstawowe wskaźniki rozwoju cywilizacyjnego, USA lat dwudziestych tego wieku jest „supermocarstwem Trzeciego Świata”, zwłaszcza jeśli idzie o poziom śmiertelności niemowląt oraz dostępność służby zdrowia.
Wychowankowie tych byłych (?) rozgłośni czują się zrozpaczeni i bezradni. „Ameryka ich oszukała” a nawet „zdradziła”. Nie wzięli pod uwagę, że „strategiczny sojusznik” ma gdzieś naiwnych wielbicieli, którzy już „zrobili swoje” demontując swoje państwo i otwierając swój rynek dla „amerykańskich inwestorów”. Teraz rozpoczęła się wojna handlowa z USA. Jesteśmy po drugiej stronie barykady niż nasz „strategiczny sojusznik”. Jakoś nikomu nie może przyjść do głowy, że Rosja jest dla Waszyngtonu wielokrotnie ważniejsza niż Polska, a na naszych oczach odradza się znany i korzystny dla USA alians z Moskwą (kiedyś z Petersburgiem).
Co łączy dziś oba te państwa? Spoiwem jest niechęć granicząca z wrogością wobec Starej Europy, do której bez sensu – z tej perspektywy – jesteśmy politycznie przyklejeni. Może warto uświadomić wychowanków „Wolnej Europy”, że Unia Europejska podtrzymuje wojnę na Ukrainie, wspierając rządy w Kijowie wbrew polityce amerykańskiej. USA nie rozpoczęły wojny celnej z Rosją i być może jej nie rozpoczną. Coś takiego jest przecież „całkowicie nieprzewidywalne” - przynajmniej dla tych, którzy za długo słuchali propagandowych rozgłośni.
Nie będę dalej znęcać się nad „oszukanymi” i „zdradzonymi”. To byłoby zbyt obcesowe. Nawołuję ich do przemyśleń i poszukiwania dróg wyjścia z depresji intelektualnej. Skończył się amerykański protektorat w tej części świata, bo utrzymanie tego imperium jest już nieopłacalne i brakuje na nie środków. Przegraliśmy „naszą wojnę” na wschodzie. Czy warto być po stronie przegranego w wojnie USA z Unią Europejską?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1031
Jeden z krytycznych wobec rządzących socjologów w równie opozycyjnych mediach zbeształ wszystkich, którzy krytykują „współczesny kapitalizm”. Stwierdził również, że „całe to ględzenie, jaki ten kapitalizm jest okropny, jest absurdalne” (I. Krzemiński, Bronię liberalizmu, „Rzeczpospolita Plus Minus”,11-12.01.20).
Mimo że słowa te były adresowane do lewicy, która – jego zdaniem – chce likwidacji kapitalizmu i „rozdania wszystkiego po równo”, pozwolę sobie odnieść się do tej myśli. Czy nasz „kapitalizm jest okropny”? Najpierw odpowiem na pytanie, co rozumiem przez pojęcie kapitalizmu, a zwłaszcza czy ustrój ekonomiczny w Polsce, panujący od czasów tzw. reform Balcerowicza, jest „prawdziwym kapitalizmem”? A jest? Nie wiadomo, a raczej nie jest lub jest swoistym kapitalizmem.
Przed wojną państwo polskie też nie było państwem kapitalistycznym, więcej, było państwem antykapitalistycznym. Polska reaktywowana przed stu laty była antykapitalistyczna (wystarczy przypomnieć poglądy na ten temat osób rządzących tym państwem, zwłaszcza Józefa Piłsudskiego oraz „chłopców Komendanta”), przy czym wrogość wobec kapitalizmu nie musi być przecież lewicowa. Może być plemienna, agrarna, a nawet wyłącznie inteligencka.
Druga RP, powstająca jeszcze w czasie pierwszej z wielkich wojen, była w istotnej części projektem niemieckim, a jej początek dał akt dwóch cesarzy z dnia 5 listopada 1916 roku, który zakładał antykapitalistyczne odprzemysłowienie byłej Kongresówki, co miało nastąpić w porozumieniu z ziemiaństwem reprezentującym wówczas główny żywioł polski. Przemysł Kongresówki był w rękach Żydów, Rosjan i innych cudzoziemców, obnosił się swoim bogactwem i zabierał siłę roboczą ze wsi. Realizujący ten program politycy polscy (?) wiedzieli, w czym uczestniczą, nienawidzili „obcych” kapitalistów, chcieli pomóc Niemcom w ich wyniszczeniu i w dużej części plan ten zrealizowano. Każdy, kto chce poznać stan świadomości polskich elit tego okresu i ich stosunek do kapitalizmu, niech sięgnie i uważnie przeczyta najważniejsze (moim zdaniem) dzieło Reymonta, czyli Ziemię obiecaną. Ówczesna polskość była w kontrze do kapitalizmu, który był obcy narodowo i klasowo.
Nie chciano również tworzyć polskiej klasy kapitalistów ani przed wojną, ani tym bardziej w czasach PRL-u. Co najważniejsze, nie formowano jej także po 1989 roku. Majątek przemysłowy i handlowy przedsiębiorstw państwowych miał co najmniej przejść w ręce „zagranicznych inwestorów”, a powstała w tym czasie niewielka warstwa miejscowych oligarchów była z istoty tworem sezonowym, gdyż zarabiała głównie dzięki wyprzedaży za bezcen przejętej masy upadłościowej, w którą przekształcono istotną część (większość?) polskiego przemysłu w wyniku Balcerowiczowskiej „transformacji”.
Scenariusz przecież był podobny do tego z przeszłości: zniszczyć państwowy i spółdzielczy przemysł, odebrać ludziom oszczędności, tak aby Polska wróciła do agrarnej utopii, tworzonej na tych ziemiach po raz pierwszy pod koniec I wojny światowej, a tym samym by za darmo oddała swoje aktywa, a przede wszystkim ludzi. Oczywiście najważniejszym celem taktycznym było osłabienie związków zawodowych, a zwłaszcza Solidarności, która rozsiadła się wygodnie w „komunistycznych” przedsiębiorstwach – nie będzie tych przedsiębiorstw, to nie będzie też groźnych, „rozwydrzonych” związkowców. Tu interesy komunistycznej nomenklatury i rzeczywistych twórców owego programu były w pełni zbieżne, ale to tak na marginesie.
Co równie istotne, od 1989 roku nie oszczędzano także byłych „prywaciarzy”, którzy jakoby musieli się przekształcić w „prawdziwych kapitalistów”. Władze państwowe były dość opresyjne w stosunku do nowego sektora prywatnych przedsiębiorstw, które powstawały oddolnie, bez przejmowania za bezcen majątku państwowego. Oczywiście nikt nie przeszkadzał „zagranicznym inwestorom”, którzy częściowo przejęli ekspaństwowy przemysł; im dawano przywileje podatkowe, rozciągano nad nimi parasol ochronny, a o jakichkolwiek represyjnych kontrolach nikt nie słyszał. Najważniejsze, że pozwalano im (i pozwala się do dziś) transferować zyski i unikać opodatkowania. Dla nich tworzy się przepisy, które m.in. eliminują ich miejscowych konkurentów.
Wiemy, że „kapitalizm” trzeciej RP jest w istotnej części patologiczny, postkolonialny, a najważniejszą rolę odgrywają w nim nasi „partnerzy strategiczni”, którzy biorą to, co chcą i likwidują każdą potencjalną konkurencję. Tak jak w latach 1916–1918 niemiecki okupant niszczył prywatny przemysł Kongresówki, tak głównie niemiecki protektor w latach 1989–2015 (a może dłużej) kształtował w białych rękawiczkach obraz polskiej gospodarki. I wtedy, i teraz nastąpiło trwałe „odprzemysłowienie”, przy czym jednak polscy przedsiębiorcy w ciągu ostatniego trzydziestolecia potraktowali bardzo serio wolność gospodarczą i prawo do bogacenia się; obronili wiele, nawet sporo odzyskali, ale równie wiele stracili. Czy z tychże ludzi zrodził się polski, ale czy „prawdziwy kapitalizm”? Dopóki będzie otoczony przez zagraniczne i w większości wrogie im „instytucje finansowe”, a zwłaszcza banki, będzie to bardzo trudne.
Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi „partnerzy strategiczni” narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku. Nasz kapitalizm nie jest „okropny”, tylko zależny. Gdy miejscowi, tzw. „nietransformacyjni” kapitaliści dostatecznie się wzbogacą, a państwo na rozkaz „zagranicznych inwestorów” nie będzie ich niszczyć, to mamy szansę wybić się na niepodległość i zakończyć okres postkolonialny. Kapitalizm bez kapitału jest ustrojem patologicznym.
Witold Modzelewski