Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 544
Jednoznacznie wrogi stosunek istotnej części Zachodu do Rosji nie jest fenomenem ostatnich dwóch lat. Bezspornie to, co dziś się tam mówi, pisze, a przede wszystkim „poczynia” (tak się kiedyś mawiało), jest fenomenem i może być porównywalne tylko z antyrosyjską i przy okazji antybolszewicką propagandą Niemiec hitlerowskich lat 1941-1945. Pogarda, obelgi i nawet coś więcej niż najbardziej skrajna mowa nienawiści (tak się dziś mówi). Liderzy tej pogardy posługują się (być może nieświadomie) doktryną propagandy gebelsowskiej, wykorzystując w tym celu słowa, które moi rodzice i dziadkowie słyszeli z tzw. szczekaczek na ulicach Warszawy w okresie okupacji (oczywiście niemieckiej).
Przypomnę, że Niemcy w latach 1939-1945 odebrali Polakom radia (posiadanie ich było zagrożone wysokimi karami) - ówczesne „media”, zwane „gadzinówkami” i „szczekaczkami”, miały nas ogłupić, opowiadając o „niemieckim dziele odbudowy Europy” i o „konieczności jego obrony przed agresją bolszewicką”, mimo że to Niemcy (wraz z europejskimi wasalami) zaatakowali ZSRR.
Nie powinna dziwić zbieżność pojęciowa i estetyczna oraz językowa między propagandą antybolszewicką Niemiec w latach Drugiej z Wielkich Wojen oraz tą współczesną, która jest jednoznacznie antyrosyjska i antybolszewicka, mimo że bolszewizm należy od dawna do przeszłości. Być może współcześni polscy propagandyści walczący na tym froncie, poprzebierani za dziennikarzy, naukowców i tzw. ekspertów po prostu nie wiedzą, że piszą i mówią językami gebelsowskiej propagandy, bo należą przecież do pokolenia „świetnie wykształconego” również w zachodnich uczelniach.
Jeśli dziś jedynymi cenionymi umiejętnościami jest „znajomość języków obcych”, czyli angielskiego, a wiedzę merytoryczną dostarczy na co dzień Wikipedia i serwisy internetowe, to nie można się czepiać nieuctwa: nie są oni winni temu, że nikt ich nie uczył oraz że poszukują oni własnych ocen. Przecież dziś nie tylko nie wolno być „kontrowersyjnym” (czyli mieć inne zdanie „niż wszyscy”), ale nawet być tzw. symetrystą, czyli kimś, kto chce dostrzegać różnicę między prawdą a fałszem.
Współczesny model świadomości najbardziej przypominana uczestnictwo publiki w meczach bokserskich: musisz opowiedzieć się po jednej stronie i głośno cieszyć z tego jak „dostaje po mordzie” twój wróg. Ciekawe, dlaczego IPN nie ściga liderów współczesnej wersji propagandystów gebelsowskich, bo przecież jest to czyn zabroniony, a przynajmniej „wpisuję się” w tę narrację.
Czy Rosjanie słyszą ów nikczemny i poniżający język, którym dziś posługuje się Zjednoczony Zachód? W jaki sposób ukształtuje on świadomość zbiorową nie tylko tamtejszych elit, ale również obywateli, który utożsamiają się z tym państwem i mają świadomość rosyjską, nawet gdy nie są Słowianami i chrześcijanami? Wrogość Zachodu, a zwłaszcza władz polskich, ma charakter totalny: należy nienawidzić i pogardzać każdym obywatelem Rosji, jego kulturą, sztuką, estetyką i piśmiennictwem a nawet sportem.
O tym, jak nisko upadliśmy świadczy chociażby porównanie z czasami antycznymi, kiedy to igrzyska sportowe przerywały wojny, bo sport łączył a nie dzielił. Ogłupienie i amok antyrosyjski przybiera najbardziej absurdalne formy i nie zna jakichkolwiek kompromisów: niedawno dziennikarka jednej z rozgłośni radiowych (zwanej popularnie „radiowęzłem pewnej Gazety”), ogłosiła, że teraz nie czyta jakiejkolwiek literatury rosyjskiej, nawet kryminałów.
Wrogość i pogarda prawdopodobnie pozostawią trwały ślad w rosyjskiej świadomości. Być może powtórzy się fenomen ewolucji tożsamości zbiorowej lat 1941-1995. Przypomnę, że na początku wojny ZSRR z ówczesną wersją Zjednoczonej Europy pod niemieckim przywództwem niewielu chciało bronić tego państwa. Nawet kadrowe jednostki Armii Czerwonej masowo poddawały się do niewoli, porzucały broń i odmawiały wykonania rozkazów obrony „ojczyzny światowego przywództwa”. Żołnierzy zmuszano do walki (nieskutecznie), stawiając za ich plecami strzelające im w plecy tzw. bataliony zaporowe. Zmiana następuje dopiero w ciągu następnych dwóch lat, gdy na froncie pojawia się już kolejne pokolenie dowódców i żołnierzy, którzy zbliżają w swojej świadomości narodowej dwa dotychczas wrogie wątki: bolszewicki i rosyjski, tworząc nowy rodzaj patriotyzmu, który łączył czerwoną gwiazdę na czapkach i szerokie carskie pagony na ramionach oficerów i żołnierzy.
Niemcy, mordując wszystkich (w ich mniemaniu) przedstawicieli „bolszewizmu rosyjskiego”, czyli również wiejskich nauczycieli, listonoszy i brygadzistów w fabrykach, stali się wrogiem bezwarunkowym, a państwo sowieckie okazało się nadzwyczaj sprawne w organizacji obrony przed tym wrogiem. Po raz nie wiem który sprawdziła się stara prawda, że ten, kto ma po swojej stronie młodych i zdeterminowanych dwudziestolatków, którzy jeszcze nie znają kompromisów, jest w stanie wygrać nawet w beznadziejnym starciu: potem powtórzy się ten fenomen w Wietnamie, Afganistanie, a niedługo w Palestynie w wojnie z równie Zjednoczonym Zachodem.
Obecny jednolity, antyrosyjski front owego Zachodu posługuje się obrazem wroga, z którym nie wolno paktować. Nowy, już XXI-wieczny patriotyzm rosyjski będzie prawdopodobnie i antyzachodni i antyoligarchiczny. Nie nastąpi oczekiwane w starej Europie „uzachodnienie” (okcydentalizacja) Rosji. Nastąpi połączenie dwóch do niedawna odrębnych wątków nowej świadomości rosyjskiej: postsowieckiego i neorosyjskiego, nawiązującego do okresu sprzed bolszewickiego przewrotu i walki Rosji z bolszewizmem, która trwała do 1921 roku (a może dłużej).
Przed ponad rokiem postawiłem tezę, że obecna wojna („operacja specjalna”), będzie ostatnim przejawem (a zarazem klęską) nurtu postsowieckiego. Sądziłem, że tzw. Zachód, a przynajmniej część państw Zachodniej Europy, będzie mieć jako taką wiedzę na temat Rosji i da jej wyjść z tego konfliktu w zgodzie z dziewiętnastowieczną zasadą, że wielkie mocarstwa prowadzące ze sobą wojnę są zdolne do tego, aby natychmiast zasiąść do stołu rokowań i przywrócić pokój. Można postawić tezę, że ową zdolność odebrały Starej Europie rządy „światowego przywództwa”, firmowane przez starca, który nawet publicznie nie jest w stanie ukryć swojej demencji. Teraz ktoś chce zniszczyć jego głównego konkurenta politycznego (Donalda Trumpa) metodami, których nie powstydziłby się nawet najbardziej skrajny reżim autorytarny. Jest więc coś do ukrycia na zapleczu fasadowej polityki, o czym dowiemy się być może za kilka lub nawet kilkadziesiąt lat. Ale wtedy już możemy być w innej, azjatyckiej epoce, którą przeszłość „białasów” nie będzie obchodzić.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 110
Z tego co wiem, prezydent Trump obciął fundusze, z których były finansowane te dwie propagandowe rozgłośnie radiowe obecne w świadomości Polaków od długich dziesięcioleci. Nie chcę być złośliwy, ale pragnę wyrazić współczucie dla kilku pokoleń polityków, którzy wychowali się wsłuchując się w ów „głos”. Być może tak wysoki poziom poparcia i sympatii, którymi (jeszcze) cieszą się w naszym kraju Stany Zjednoczone, jest zasługą owych rozgłośni.
Ponad pięćdziesiąt lat urabiania naiwnych, prowincjonalnych wielbicieli dało ten efekt, że część obywateli naszego kraju bardziej utożsamiało się z USA niż z państwem polskim, które notabene było tam konsekwentnie zohydzane - przynajmniej do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Czyli przez prawie czterdzieści lat. Szmat czasu. Niedawno powtarzano w „opiniotwórczych mediach” nawet pogląd, że mentalnie Polacy czuli się obywatelami 51 stanu USA. Gruba przesada, ale coś było na rzeczy.
Jakie są efekty tych ponad siedemdziesięciu lat „obróbki” propagandowej? Dla nas wręcz żałosne. Niektórzy słuchacze owych rozgłośni uwierzyli w propagandowy obraz USA, który - jak to z propagandą bywa- miał (i ma) niewiele wspólnego z rzeczywistością. Oczywiście, w ciągu ostatnich trzydziestu lat utrzymywanie tych rozgłośni nie miało żadnego sensu, tak jak finansowanie badań tzw. sowietologów. Przecież owe rozgłośnie miały zaszkodzić, a zwłaszcza ogłupić społeczeństwo państw, które nazywano „komunistycznymi”, i obrzydzić im ten ustrój.
To się udało trzydzieści lat temu i nie ma co dalej gadać. Bo o czym?
Ale chętnych do darmowego chleba za pieniądze amerykańskiego podatnika zawsze było bardzo dużo, więc wciskano dalej przysłowiowy „kit”, chwaląc domniemane zalety ustroju i gospodarki amerykańskiej. Jakoś nikt tam nie zauważył „pasa rdzy”, upadku przemysłu, kretyńskiej poprawności politycznej, plagi narkomanii, powszechnej biedy. Biorąc pod uwagę podstawowe wskaźniki rozwoju cywilizacyjnego, USA lat dwudziestych tego wieku jest „supermocarstwem Trzeciego Świata”, zwłaszcza jeśli idzie o poziom śmiertelności niemowląt oraz dostępność służby zdrowia.
Wychowankowie tych byłych (?) rozgłośni czują się zrozpaczeni i bezradni. „Ameryka ich oszukała” a nawet „zdradziła”. Nie wzięli pod uwagę, że „strategiczny sojusznik” ma gdzieś naiwnych wielbicieli, którzy już „zrobili swoje” demontując swoje państwo i otwierając swój rynek dla „amerykańskich inwestorów”. Teraz rozpoczęła się wojna handlowa z USA. Jesteśmy po drugiej stronie barykady niż nasz „strategiczny sojusznik”. Jakoś nikomu nie może przyjść do głowy, że Rosja jest dla Waszyngtonu wielokrotnie ważniejsza niż Polska, a na naszych oczach odradza się znany i korzystny dla USA alians z Moskwą (kiedyś z Petersburgiem).
Co łączy dziś oba te państwa? Spoiwem jest niechęć granicząca z wrogością wobec Starej Europy, do której bez sensu – z tej perspektywy – jesteśmy politycznie przyklejeni. Może warto uświadomić wychowanków „Wolnej Europy”, że Unia Europejska podtrzymuje wojnę na Ukrainie, wspierając rządy w Kijowie wbrew polityce amerykańskiej. USA nie rozpoczęły wojny celnej z Rosją i być może jej nie rozpoczną. Coś takiego jest przecież „całkowicie nieprzewidywalne” - przynajmniej dla tych, którzy za długo słuchali propagandowych rozgłośni.
Nie będę dalej znęcać się nad „oszukanymi” i „zdradzonymi”. To byłoby zbyt obcesowe. Nawołuję ich do przemyśleń i poszukiwania dróg wyjścia z depresji intelektualnej. Skończył się amerykański protektorat w tej części świata, bo utrzymanie tego imperium jest już nieopłacalne i brakuje na nie środków. Przegraliśmy „naszą wojnę” na wschodzie. Czy warto być po stronie przegranego w wojnie USA z Unią Europejską?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 980
Jeden z krytycznych wobec rządzących socjologów w równie opozycyjnych mediach zbeształ wszystkich, którzy krytykują „współczesny kapitalizm”. Stwierdził również, że „całe to ględzenie, jaki ten kapitalizm jest okropny, jest absurdalne” (I. Krzemiński, Bronię liberalizmu, „Rzeczpospolita Plus Minus”,11-12.01.20).
Mimo że słowa te były adresowane do lewicy, która – jego zdaniem – chce likwidacji kapitalizmu i „rozdania wszystkiego po równo”, pozwolę sobie odnieść się do tej myśli. Czy nasz „kapitalizm jest okropny”? Najpierw odpowiem na pytanie, co rozumiem przez pojęcie kapitalizmu, a zwłaszcza czy ustrój ekonomiczny w Polsce, panujący od czasów tzw. reform Balcerowicza, jest „prawdziwym kapitalizmem”? A jest? Nie wiadomo, a raczej nie jest lub jest swoistym kapitalizmem.
Przed wojną państwo polskie też nie było państwem kapitalistycznym, więcej, było państwem antykapitalistycznym. Polska reaktywowana przed stu laty była antykapitalistyczna (wystarczy przypomnieć poglądy na ten temat osób rządzących tym państwem, zwłaszcza Józefa Piłsudskiego oraz „chłopców Komendanta”), przy czym wrogość wobec kapitalizmu nie musi być przecież lewicowa. Może być plemienna, agrarna, a nawet wyłącznie inteligencka.
Druga RP, powstająca jeszcze w czasie pierwszej z wielkich wojen, była w istotnej części projektem niemieckim, a jej początek dał akt dwóch cesarzy z dnia 5 listopada 1916 roku, który zakładał antykapitalistyczne odprzemysłowienie byłej Kongresówki, co miało nastąpić w porozumieniu z ziemiaństwem reprezentującym wówczas główny żywioł polski. Przemysł Kongresówki był w rękach Żydów, Rosjan i innych cudzoziemców, obnosił się swoim bogactwem i zabierał siłę roboczą ze wsi. Realizujący ten program politycy polscy (?) wiedzieli, w czym uczestniczą, nienawidzili „obcych” kapitalistów, chcieli pomóc Niemcom w ich wyniszczeniu i w dużej części plan ten zrealizowano. Każdy, kto chce poznać stan świadomości polskich elit tego okresu i ich stosunek do kapitalizmu, niech sięgnie i uważnie przeczyta najważniejsze (moim zdaniem) dzieło Reymonta, czyli Ziemię obiecaną. Ówczesna polskość była w kontrze do kapitalizmu, który był obcy narodowo i klasowo.
Nie chciano również tworzyć polskiej klasy kapitalistów ani przed wojną, ani tym bardziej w czasach PRL-u. Co najważniejsze, nie formowano jej także po 1989 roku. Majątek przemysłowy i handlowy przedsiębiorstw państwowych miał co najmniej przejść w ręce „zagranicznych inwestorów”, a powstała w tym czasie niewielka warstwa miejscowych oligarchów była z istoty tworem sezonowym, gdyż zarabiała głównie dzięki wyprzedaży za bezcen przejętej masy upadłościowej, w którą przekształcono istotną część (większość?) polskiego przemysłu w wyniku Balcerowiczowskiej „transformacji”.
Scenariusz przecież był podobny do tego z przeszłości: zniszczyć państwowy i spółdzielczy przemysł, odebrać ludziom oszczędności, tak aby Polska wróciła do agrarnej utopii, tworzonej na tych ziemiach po raz pierwszy pod koniec I wojny światowej, a tym samym by za darmo oddała swoje aktywa, a przede wszystkim ludzi. Oczywiście najważniejszym celem taktycznym było osłabienie związków zawodowych, a zwłaszcza Solidarności, która rozsiadła się wygodnie w „komunistycznych” przedsiębiorstwach – nie będzie tych przedsiębiorstw, to nie będzie też groźnych, „rozwydrzonych” związkowców. Tu interesy komunistycznej nomenklatury i rzeczywistych twórców owego programu były w pełni zbieżne, ale to tak na marginesie.
Co równie istotne, od 1989 roku nie oszczędzano także byłych „prywaciarzy”, którzy jakoby musieli się przekształcić w „prawdziwych kapitalistów”. Władze państwowe były dość opresyjne w stosunku do nowego sektora prywatnych przedsiębiorstw, które powstawały oddolnie, bez przejmowania za bezcen majątku państwowego. Oczywiście nikt nie przeszkadzał „zagranicznym inwestorom”, którzy częściowo przejęli ekspaństwowy przemysł; im dawano przywileje podatkowe, rozciągano nad nimi parasol ochronny, a o jakichkolwiek represyjnych kontrolach nikt nie słyszał. Najważniejsze, że pozwalano im (i pozwala się do dziś) transferować zyski i unikać opodatkowania. Dla nich tworzy się przepisy, które m.in. eliminują ich miejscowych konkurentów.
Wiemy, że „kapitalizm” trzeciej RP jest w istotnej części patologiczny, postkolonialny, a najważniejszą rolę odgrywają w nim nasi „partnerzy strategiczni”, którzy biorą to, co chcą i likwidują każdą potencjalną konkurencję. Tak jak w latach 1916–1918 niemiecki okupant niszczył prywatny przemysł Kongresówki, tak głównie niemiecki protektor w latach 1989–2015 (a może dłużej) kształtował w białych rękawiczkach obraz polskiej gospodarki. I wtedy, i teraz nastąpiło trwałe „odprzemysłowienie”, przy czym jednak polscy przedsiębiorcy w ciągu ostatniego trzydziestolecia potraktowali bardzo serio wolność gospodarczą i prawo do bogacenia się; obronili wiele, nawet sporo odzyskali, ale równie wiele stracili. Czy z tychże ludzi zrodził się polski, ale czy „prawdziwy kapitalizm”? Dopóki będzie otoczony przez zagraniczne i w większości wrogie im „instytucje finansowe”, a zwłaszcza banki, będzie to bardzo trudne.
Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi „partnerzy strategiczni” narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku. Nasz kapitalizm nie jest „okropny”, tylko zależny. Gdy miejscowi, tzw. „nietransformacyjni” kapitaliści dostatecznie się wzbogacą, a państwo na rozkaz „zagranicznych inwestorów” nie będzie ich niszczyć, to mamy szansę wybić się na niepodległość i zakończyć okres postkolonialny. Kapitalizm bez kapitału jest ustrojem patologicznym.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1118
Najważniejsze (obiektywnie) wydarzenia historyczne z reguły są następstwem inicjującego je przypadku. Owa inicjacja rozpoczyna nowy czas, który już żyje samodzielnie, odsuwając w cień ów przypadek, który najczęściej popada w zapomnienie. Ale bez niego (prawdopodobnie) tzw. rzeczy potoczyłyby się w inną stronę.
Przeciwstawieniem powyższej tezy jest wiara w determinizm, czyli obiektywne „procesy historyczne”, „rządzące mechanizmy dziejowe”, czy jakieś tam „końce historii”. Ich istotą jest przekonanie, że wszystko już było i w dodatku wiemy jak było, a będzie tylko to, co już kiedyś było.
Parafrazując słowa Bismarcka na temat Wilhelma II, współczesny świat najgłośniej objaśniają nam ci, którzy nie wiedzą, ale również nie wiedzą, że nie wiedzą. Wydarzenia na Białorusi oraz ciąg zdarzeń, które po nich nastąpią, są bliższe teorii inicjalnego przypadku. Sam fakt, że kiedyś nastąpi kres rządów polityka, który włada danym państwem przez ćwierć wieku, jest czymś zupełnie oczywistym. Również pokojowy protest przeciwko kontynuacji jego rządów mógł przejść bez echa, tak jak wiele tego rodzaju zdarzeń charakterystycznych dla państw rządzonych przez mniej lub bardziej oświeconych satrapów. Ale wydarzyło się to w wyjątkowym czasie decyzyjnego nokautu, którym jest obowiązujący dogmat walki z pandemią, światowej zapaści ekonomicznej wywołanej metodami walki z tym zagrożeniem, „tu i ówdzie” występującego kryzysu przywództwa, ostatniej prostej wyrównanej kampanii wyborczej w najważniejszym supermocarstwie, uwikłanym w zimną wojnę ze swoim głównym rywalem ekonomicznym, gnijących wrzodów niewygranych wojen, bezspornych porażek „wolnego świata” w regionalnych konfliktach, zglobalizowanej polityki oraz ogólnej porażki wszystkich, którzy od piętnastu lat wpływają na stan najbliższego sąsiada Białorusi, czyli Ukrainy.
Zbyt wiele niewiadomych, brak umiejętności prognozowania nawet najbliższej przyszłości oraz strach i bezradność tych, którzy uzurpują sobie prawo decydowania za innych, spowodują, że owe „rzeczy” potoczą się w nieprzewidywalnym (normalnie) kierunku.
A jaki on będzie? Popuśćmy wodze fantazji. Ci, którzy prędzej czy później będą rządzić Białorusią uzyskają na pewien czas w tych okolicznościach nieznany zakres swobody. Jedyną istotną presją, która będzie spędzać im notorycznie sen z powiek, będzie świadomość, że nikt nie autoryzuje i nie popiera ich działań. Nikt nie będzie „wiedział lepiej”, co w tych okolicznościach mają czynić, w tym również sami bezpośrednio zainteresowani. Wbrew temu co ktoś opowiada, „ich („Białorusinów”) oczy nie zwróciły się na Zachód (czyli na nas), a jego regionalne wzorce nie są czymś nachalnie atrakcyjnym (patrząc na północ, jak i na południe), a najważniejszym, nadrzędnym przykazaniem nowego pokolenia polityków jest i będzie uniknięcie rozlewu krwi, czyli wojny. Każdej wojny: tej zimnej i tej gorącej.
Jeśli jest tu jakaś historyczna paralela z naszą przeszłością, to warto przypomnieć czasy mądrych po szkodzie polityków, którzy rozpoczynali kariery w czasie Sejmu Czteroletniego, a następnie rządzili dwoma wariantami „Rzeczypospolitej jeden i pół”, czyli Księstwem Warszawskim i Królestwem Kongresowym lat 1815-1830. Byli ostrożni, realistyczni i kompromisowi. Ale dużo skuteczniejsi niż ich następcy.
Sądzę, że w jakiś sposób będą do nich podobni politycy postłukaszenkowej Białorusi, którzy będą chcieli przede wszystkim dogadać się z każdym, kto będzie chciał mieszać w ich kotle. A że wszyscy szkodliwi ingerenci, mimo że obiektywnie silniejsi, są mocno uwikłani w własne problemy, to łatwiej będzie się z nimi dogadać.
Znów zrobię wycieczkę do naszej przeszłości: polscy politycy pierwszego trzydziestolecia XIX wieku byli wyjątkowo elastyczni: w 1812 roku w pełni autoryzowali agresję na Rosję, by po dwóch latach przejść do jej obozu i budować kolejną wersję polskiej państwowości pod berłem cara Aleksandra I, który był również królem Polski. W drugiej, już pokojowej batalii osiągnęli dużo więcej od niedawnego wroga, a napoleońscy generałowie, łącznie z patronem naszego hymnu generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, przeszli na nową służbę: przedtem służyli cesarzowi Napoleonowi - teraz cesarzowi Rosji. Czym różnili się od polityków dwudziestowiecznego chowu, a wiek ten przecież w sensie obiektywnym trwa do dziś? Nie byli zacietrzewieni i ograniczeni: umieli zmienić sojusze w interesie Polski. I dali nam więcej niż wszyscy „niepodległościowi determiniści”, którzy nie mieli na tyle wyobraźni oraz odwagi, aby zawierać trudne kompromisy.
Nowe pokolenie polityków białoruskich będzie szukać kompromisów w imię pokoju, a przede wszystkim nie będą chcieli narazić swojego narodu na ukraińską poniewierkę. Nie będą też chcieć „dołączyć do Unii Europejskiej”, ani szukać protektorów dla antyrosyjskiej polityki w „zachodnich” stolicach. Osiągną sukces, który będzie porażką tych wszystkich, którzy chcieliby wyhodować „problem białoruski” jako antyputinowską dywersję.
Ów sukces będzie przykładem dla wielu: nie tylko na wschodzie, ale również w społeczeństwach innych państw - nie tylko środkowowschodniej Europy. Pokojowa wymiana elit, również aksamitne secesje, a przede wszystkim przyspieszenie wymiany pokoleniowej w wielu państwach, będą owym efektem domina. Jeśli Białorusinom uda się w łagodny sposób wysłać na emeryturę politycznie podstarzałe już pokolenie polityków, którzy wciąż żyją martwymi już schematami z przełomu wieku, to będzie to dla wielu dobry przykład. Inni też uwierzą, że jest to możliwe również w ich krajach.
Zapewne ktoś zauważy, że powyższa interpretacja tego casusu najwięcej obaw powinna widzieć w świadomości prezydenta Putina, bo to on powinien obawiać się pokojowego wezwania „uchadi”. Może. Sądzę jednak, że nie tylko: dotyczy to wielu państw nowej Europy, które mają dość nieudolnych rządów oraz starych elit rządzących poprzez zgrzybiałe biurokracje oraz lobbystów, które udowadniając dziś swoją niemoc w rozwiązaniu nawet tych problemów, które same tworzą. Czeka nas powolna lecz rozlewająca się fala pokojowych protestów w wielu krajach – również w Starej Europie i za oceanem. Mogą one zmienić wiele, a przede wszystkim odsunąć od władzy pokolenie dogmatyków wierzących w koniec historii.
Można oczywiście zdeptać ten ruch i obronić status quo. Tyle tylko, że nikt nie będzie miał odwagi wydać odpowiednich rozkazów i nie będzie kim pacyfikować pokojowych demonstrantów.
Przed trzydziestu laty masowe demonstracje zakończyły historię „państw demokracji ludowej”. To szmat czasu i weterani tamtego sukcesu nie będą mieć siły i chęci przeciwstawić się nowemu pokoleniu, które już nie wierzy w przymus „liberalnej demokracji”.
Witold Modzelewski