Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1174
Najważniejsze (obiektywnie) wydarzenia historyczne z reguły są następstwem inicjującego je przypadku. Owa inicjacja rozpoczyna nowy czas, który już żyje samodzielnie, odsuwając w cień ów przypadek, który najczęściej popada w zapomnienie. Ale bez niego (prawdopodobnie) tzw. rzeczy potoczyłyby się w inną stronę.
Przeciwstawieniem powyższej tezy jest wiara w determinizm, czyli obiektywne „procesy historyczne”, „rządzące mechanizmy dziejowe”, czy jakieś tam „końce historii”. Ich istotą jest przekonanie, że wszystko już było i w dodatku wiemy jak było, a będzie tylko to, co już kiedyś było.
Parafrazując słowa Bismarcka na temat Wilhelma II, współczesny świat najgłośniej objaśniają nam ci, którzy nie wiedzą, ale również nie wiedzą, że nie wiedzą. Wydarzenia na Białorusi oraz ciąg zdarzeń, które po nich nastąpią, są bliższe teorii inicjalnego przypadku. Sam fakt, że kiedyś nastąpi kres rządów polityka, który włada danym państwem przez ćwierć wieku, jest czymś zupełnie oczywistym. Również pokojowy protest przeciwko kontynuacji jego rządów mógł przejść bez echa, tak jak wiele tego rodzaju zdarzeń charakterystycznych dla państw rządzonych przez mniej lub bardziej oświeconych satrapów. Ale wydarzyło się to w wyjątkowym czasie decyzyjnego nokautu, którym jest obowiązujący dogmat walki z pandemią, światowej zapaści ekonomicznej wywołanej metodami walki z tym zagrożeniem, „tu i ówdzie” występującego kryzysu przywództwa, ostatniej prostej wyrównanej kampanii wyborczej w najważniejszym supermocarstwie, uwikłanym w zimną wojnę ze swoim głównym rywalem ekonomicznym, gnijących wrzodów niewygranych wojen, bezspornych porażek „wolnego świata” w regionalnych konfliktach, zglobalizowanej polityki oraz ogólnej porażki wszystkich, którzy od piętnastu lat wpływają na stan najbliższego sąsiada Białorusi, czyli Ukrainy.
Zbyt wiele niewiadomych, brak umiejętności prognozowania nawet najbliższej przyszłości oraz strach i bezradność tych, którzy uzurpują sobie prawo decydowania za innych, spowodują, że owe „rzeczy” potoczą się w nieprzewidywalnym (normalnie) kierunku.
A jaki on będzie? Popuśćmy wodze fantazji. Ci, którzy prędzej czy później będą rządzić Białorusią uzyskają na pewien czas w tych okolicznościach nieznany zakres swobody. Jedyną istotną presją, która będzie spędzać im notorycznie sen z powiek, będzie świadomość, że nikt nie autoryzuje i nie popiera ich działań. Nikt nie będzie „wiedział lepiej”, co w tych okolicznościach mają czynić, w tym również sami bezpośrednio zainteresowani. Wbrew temu co ktoś opowiada, „ich („Białorusinów”) oczy nie zwróciły się na Zachód (czyli na nas), a jego regionalne wzorce nie są czymś nachalnie atrakcyjnym (patrząc na północ, jak i na południe), a najważniejszym, nadrzędnym przykazaniem nowego pokolenia polityków jest i będzie uniknięcie rozlewu krwi, czyli wojny. Każdej wojny: tej zimnej i tej gorącej.
Jeśli jest tu jakaś historyczna paralela z naszą przeszłością, to warto przypomnieć czasy mądrych po szkodzie polityków, którzy rozpoczynali kariery w czasie Sejmu Czteroletniego, a następnie rządzili dwoma wariantami „Rzeczypospolitej jeden i pół”, czyli Księstwem Warszawskim i Królestwem Kongresowym lat 1815-1830. Byli ostrożni, realistyczni i kompromisowi. Ale dużo skuteczniejsi niż ich następcy.
Sądzę, że w jakiś sposób będą do nich podobni politycy postłukaszenkowej Białorusi, którzy będą chcieli przede wszystkim dogadać się z każdym, kto będzie chciał mieszać w ich kotle. A że wszyscy szkodliwi ingerenci, mimo że obiektywnie silniejsi, są mocno uwikłani w własne problemy, to łatwiej będzie się z nimi dogadać.
Znów zrobię wycieczkę do naszej przeszłości: polscy politycy pierwszego trzydziestolecia XIX wieku byli wyjątkowo elastyczni: w 1812 roku w pełni autoryzowali agresję na Rosję, by po dwóch latach przejść do jej obozu i budować kolejną wersję polskiej państwowości pod berłem cara Aleksandra I, który był również królem Polski. W drugiej, już pokojowej batalii osiągnęli dużo więcej od niedawnego wroga, a napoleońscy generałowie, łącznie z patronem naszego hymnu generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, przeszli na nową służbę: przedtem służyli cesarzowi Napoleonowi - teraz cesarzowi Rosji. Czym różnili się od polityków dwudziestowiecznego chowu, a wiek ten przecież w sensie obiektywnym trwa do dziś? Nie byli zacietrzewieni i ograniczeni: umieli zmienić sojusze w interesie Polski. I dali nam więcej niż wszyscy „niepodległościowi determiniści”, którzy nie mieli na tyle wyobraźni oraz odwagi, aby zawierać trudne kompromisy.
Nowe pokolenie polityków białoruskich będzie szukać kompromisów w imię pokoju, a przede wszystkim nie będą chcieli narazić swojego narodu na ukraińską poniewierkę. Nie będą też chcieć „dołączyć do Unii Europejskiej”, ani szukać protektorów dla antyrosyjskiej polityki w „zachodnich” stolicach. Osiągną sukces, który będzie porażką tych wszystkich, którzy chcieliby wyhodować „problem białoruski” jako antyputinowską dywersję.
Ów sukces będzie przykładem dla wielu: nie tylko na wschodzie, ale również w społeczeństwach innych państw - nie tylko środkowowschodniej Europy. Pokojowa wymiana elit, również aksamitne secesje, a przede wszystkim przyspieszenie wymiany pokoleniowej w wielu państwach, będą owym efektem domina. Jeśli Białorusinom uda się w łagodny sposób wysłać na emeryturę politycznie podstarzałe już pokolenie polityków, którzy wciąż żyją martwymi już schematami z przełomu wieku, to będzie to dla wielu dobry przykład. Inni też uwierzą, że jest to możliwe również w ich krajach.
Zapewne ktoś zauważy, że powyższa interpretacja tego casusu najwięcej obaw powinna widzieć w świadomości prezydenta Putina, bo to on powinien obawiać się pokojowego wezwania „uchadi”. Może. Sądzę jednak, że nie tylko: dotyczy to wielu państw nowej Europy, które mają dość nieudolnych rządów oraz starych elit rządzących poprzez zgrzybiałe biurokracje oraz lobbystów, które udowadniając dziś swoją niemoc w rozwiązaniu nawet tych problemów, które same tworzą. Czeka nas powolna lecz rozlewająca się fala pokojowych protestów w wielu krajach – również w Starej Europie i za oceanem. Mogą one zmienić wiele, a przede wszystkim odsunąć od władzy pokolenie dogmatyków wierzących w koniec historii.
Można oczywiście zdeptać ten ruch i obronić status quo. Tyle tylko, że nikt nie będzie miał odwagi wydać odpowiednich rozkazów i nie będzie kim pacyfikować pokojowych demonstrantów.
Przed trzydziestu laty masowe demonstracje zakończyły historię „państw demokracji ludowej”. To szmat czasu i weterani tamtego sukcesu nie będą mieć siły i chęci przeciwstawić się nowemu pokoleniu, które już nie wierzy w przymus „liberalnej demokracji”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1426
Dziś już wiemy, że antysystemowe, lewicowe partie w Kongresówce przełomu XIX i XX wieku, zwane ówcześnie socjalistycznymi lub socjaldemokratycznymi, były finansowane przez niemiecki, austriacki, a nawet japoński wywiad, zajmowały się szpiegostwem i sabotażem dla swoich mocodawców.
Dokumenty potwierdzające te związki zostały opublikowane, a wielu czołowych działaczy ówczesnej lewicy, zarówno tej, która sama siebie nazywała „niepodległościową”, jak i tej internacjonalistycznej (SDKPiL), było jednocześnie konfidentami jednego z zaborców, który szkodził drugiemu z nich. Najwięcej oczywiście szkodził nam, Polakom, bo jak zawsze zwykli ludzie płacą rachunki wszelkich działań dywersyjnych.
Znane i przez niektórych wciąż szanowane pisemko „Robotnik”, będące organem polskich socjalistów, publikowało instrukcje szpiegowskie i metody sabotażu, który był adresowany przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Dziś należy ono w pełni do „skarbnicy czynu niepodległościowego”, bo przecież służba na rzecz zachodnich zaborców, a zwłaszcza Niemiec, była, jest i będzie dowodem głębokiego patriotyzmu.
Po co Niemcy finansowali wtedy lewicowych wywrotowców? Przypomnę, że na przełomie XIX i XX wieku Berlin porzucił prorosyjską politykę, bo wiedział, że może z Rosją przegrać na niwie gospodarczej. Rosyjski przemysł był nowocześniejszy, wydajniejszy i jeszcze bardziej dochodowy. Trzeba było go zniszczyć od wewnątrz; głównie przez robotniczą rewoltę („ulica i zagranica”). To wtedy powstał powielany później po wielekroć scenariusz: „wyzyskiwani” pracownicy podejmują walkę z pracodawcami, pokonują ich, a potem stają się bezrobotnymi, czyli niszczą nie tylko konkurencyjny przemysł, ale również swoje źródło utrzymania.
Czy się udało? Nie tylko u nas. W całej Rosji podburzony przez bolszewików motłoch zniszczył gospodarkę. Rozbito od wewnątrz ten kraj, podzielono na wiele „niepodległych” państw, przez co zniszczono jego największy atut – wielki rynek zbytu. Powstałe na jego gruzach małe państwa były zbyt biedne, aby przemysł tworzony na miarę rynku rosyjskiego mógł u nich przetrwać.
Po raz drugi w naszym kraju powtórzono ten scenariusz dopiero w czasach Polski Ludowej. Robotniczy bunt przeciwko podwyżkom cen zyskał tylko pozornie nieoczekiwanych zwolenników, których wsparcie okazało się bardzo bogate i wyjątkowo hojne. Obrończynią polskich „wolnych związków zawodowych” okazała się m.in. ówczesna premier Wielkiej Brytanii, która skutecznie zniszczyła brytyjski ruch związkowy.
I tym razem udało się podtrzymać robotniczą rewoltę, która wyniosła do władzy różnych Balcerowiczów, będących już tylko ostatecznymi wykonawcami dzieła zniszczenia. Polski przemysł po raz drugi rozsadzono od wewnątrz, „otworzono” rynek wewnętrzny dla importu po to, aby dużo droższe towary zachodnich firm nie miały już tu miejscowej konkurencji.
I tak jest do dziś. Raczej powtórki scenariusza nie będzie, bo już nie ma polskiego, konkurencyjnego dla Zachodu przemysłu. Ów „Zachód” nam wyznaczył rolę wyłącznie podwykonawcy. Nasza gospodarka jest podporządkowana cudzym interesom, a banki i fiskus dbają o to, aby nikt nie urósł. I nie urośnie. W końcu ostatecznie zrealizowano plan Mitteleuropy, czyli „przestrzeni życiowej” dla niemieckiej gospodarki.
Nie wiemy, jaki będzie koniec tej epoki. Prawdopodobnie upadek metropolii nastąpi w wyniku eksplozji demograficznej imigrantów, którzy utworzą tam nowy kalifat. Może tym razem wybijemy się wreszcie na niepodległość?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 838
Istnieje pewna, w sumie dość smutna analogia między czasem współczesnym a okresem wojen kozackich zapoczątkowanych rewoltą w roku 1648 przez Bohdana Zenobiusza Chmielnickiego. Wtedy, przez kolejne lata krwawy bunt przeciwko „Lachom” doprowadził do wyludnienia i wyniszczenia obszarów ówczesnych województw południowo-wschodnich Korony, w tym zwłaszcza województwa kijowskiego, a ostatecznie do oderwania „lewobrzeżnej Ukrainy” od Korony.
Była to, podobnie jak dziś, wojna wygrana przez kozackich powstańców w sensie militarnym, będąca jednocześnie całkowitą klęską ekonomiczną i demograficzną zamieszkałej tam populacji. Z czymś podobnym mamy do czynienia dziś, tylko że wyludnienie i katastrofa ekonomiczna zwycięskich władz we współczesnym Kijowie następuje już przez dziesięć miesięcy. Przed ponad trzystu laty dominowały masowe rzezie w wykonaniu obu stron konfliktu. Teraz jest „trochę lepiej”: nastąpił masowy, sięgający ponad 10 mln exodus ludności Ukrainy.
Z katastrofy lat 1648-1667 Ukraina - zarówno lewobrzeżna Dniepru (wschodnia), jak i prawobrzeżna - podnosiła się przez kolejne kilkadziesiąt lat. Nawet polscy historycy przyznają, że szybciej leczyła rany część lewobrzeżna, czyli należąca do Rosji.
Na początku kolejnego wieku w trakcie wojny północnej rosyjscy kozacy zaporoscy pod wodzą Iwana Mazepy (pokojowca Jana Kazimierza) podnieśli bunt i opowiedzieli się po stronie wojsk szwedzkich pod wodzą Karola XII. Bunt miał bardzo skromne poparcie a kampania ukraińska zakończyła się dotkliwą klęską wojsk szwedzko-kozackich w wielkiej bitwie pod Połtawą w 1709 roku.
Patrząc w przeszłość tamtych ziem można dojść do wniosku, że wówczas państwo rosyjskie było bardziej skuteczne niż Rzeczpospolita Obojga Narodów w rozwiązywaniu „problemu kozackiego” (wbrew temu, co się dziś twierdzi, że był to „problem ukraiński”). Pod naszymi rządami kozacy byli wciąż zarzewiem buntu i powstań (również w XVIII wieku), pod władzą carów służyli władzy i wywołali w ciągu dwustu lat dwa powstania (Stieńki Razina i Jemielki Pugaczowa), co nie było aż tak groźne dla „ichniego” państwa, a zwłaszcza dla miejscowej ludności.
Rosji udało się okiełznać żywioły kozackie, wprowadzić je w struktury państwa, osiedlić i uspokoić, tworząc z nich skuteczne i wierne wojska. Warto przypomnieć, że to właśnie oddziały kozaków (dońskich, jaickich, zaporoskich, kubańskich) walnie przyczyniły się do zniszczenia „europejskiej” armii pod wodzą Napoleona Bonaparte w 1812 roku. Pierwsza Rzeczpospolita była na tym polu wręcz nieudolna i przegrała swoją wojnę z kozakami już w XVII wieku, mimo ugód i prób zawarcia kompromisu: przypomnę, że po traktacie karłowickim, przywracającym Koronie Podole wraz z Kamieńcem Podolskim, Sejm zlikwidował „wojska zaporoskie”, zamykając już definitywnie możliwość jakiegokolwiek kompromisu.
Zabory miały dwojaki skutek: w ich rosyjskiej części nastąpiła socjalizacja i uspokojenie, które zakończyło okres wojen domowych na terenie dzisiejszej Ukrainy, a w części austriackiej (Galicji Wschodniej) wykreowano „naród ukraiński” jako wroga polskości i – co warto przypomnieć – Rosji. Ten ostatni plan okazał się bardzo skuteczny, przynosząc w XX wieku również ludobójstwo na polskich żydach i Polakach z rąk już ukraińskich nacjonalistów, będących obywatelami Polski.
Również obecna wojna jest polityczną kontynuacją tego planu, tym razem w konfrontacji z Rosją. Nas już tam nie ma: walkę o Polską obecność na tych terenach przegraliśmy faktycznie już w okresie międzywojennym, a ostatecznie w czasie drugiej z wielkich wojen. Wyniszczenie i wyludnienie Ukrainy przez ostatnie dziesięć miesięcy być może będzie ostatnim akordem tego planu.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 664
Żegnamy się z naszą pielęgnowaną od dawna mitologią. Od ponad trzech lat, gdy już rządzą nami beneficjenci lub promotorzy najpierw „pandemii” a teraz „wojny”, jakoś bez żalu pożegnaliśmy naszą wiarę w to, że takie wartości jak „wolność” i „demokracja” (kiedyś jeszcze był „honor”) mają dla nas istotne, a nawet nadrzędne znaczenie. Jakoś nikt nie protestował, gdy odbierano nam (nielegalnie) prawa i wolności obywatelskie najpierw pod pretekstem „walki z pandemią” a teraz „zagrożenia rosyjskiego”, a demokracja przekształciła się w licytację zacietrzewionych „sanitarystów” a później rusofobów. Dajemy się manipulować, ogłupiać i nie mamy odwagi przeciwstawić się narzuconej nam poprawności. Gdzie się podziała przypisywana nam Polakom niezależność i brak pokory wobec autorytaryzmu?
Aż się prosi, aby miejsce wyciszonego ze wstydem naszego domniemanego „przywiązania do wolności” (już nie ma ona dla nas znaczenia) zacząć propagować ideę np. rozsądku, a nawet mądrości: skoro nie chcemy być wolni, to może warto, abyśmy nie byli aż tak głupi, żeby dać się oszukiwać i okradać? Jeśli rozsądek i mądrość to zbyt wygórowane oczekiwania, to może warto propagować zwykły egoizm i sceptycyzm? Dlaczego mamy trzeci rok biednieć? W imię czego? Dlaczego mamy tracić nasz bardzo skromny dorobek – mimo, że tak nam każe „światowe przywództwo”, czy też kartel koncernów farmaceutycznych czy informatycznych? Przecież traktują nas jak bandę głupców, którzy bezkrytycznie wierzą w bajeczki o „konieczności” wprowadzenia bezsensownych ograniczeń i wyrzeczeń najpierw w imię „walki z pandemią” a dziś „zwycięstwa Ukrainy w wojnie z Rosją”? Jeśli nie chcemy być wolni, to przynajmniej bądźmy egoistami i odpowiedzmy nowym protektorom, żeby prowadzili swoje wojny na swój własny rachunek.
Nie stać nas na głupotę, bo przecież najbardziej prawdopodobnym rzeczywistym celem tych „operacji wirus” i „operacji wojna” jest właśnie ekonomiczna i polityczna degradacja tej części świata. Kiedy zjednoczona w Unii Europejskiej Europa miała być trzecią - obok Chin i USA – siłą ekonomiczną świata, w dodatku wzmocnioną przez trwałe relacje gospodarcze z Rosją i równy dystans dwóch pierwszych potęg. To już historia, bo z głupcami dającymi się wykorzystywać nikt się nie będzie liczyć, a w państwach Wielkiego Południa istnieją nieprzebrane pokłady nienawiści wobec Zachodu. A my bez sensu zapisaliśmy się do tego świata, choć nigdy nie byliśmy kolonizatorami Afryki czy Azji, oraz nic nie mieliśmy wspólnego z anglosaskim barbarzyństwem w Ameryce Łacińskiej. Wsiedliśmy do statku, który inni z satysfakcją mogą zatopić. I zatopią.
Ale na straży nakazanej głupoty twardo stoją domorośli (?) „geostratedzy”, którzy odmawiają nam prawa do nie tylko wolności, a nawet do zwykłego egoizmu, choć przecież biedak powinien umieć walczyć w obronie tego co ma, zwłaszcza że ma niewiele. Ale mu nie wolno i mamy kierować się „doktryną Sobieskiego”, czyli mamy bronić naszych sąsiadów, którzy w rewanżu później nas okradną lub uduszą. Przypomnę, że Jan III Sobieski w 1683 roku uratował Austrię, która po stu latach dokonała rozbiorów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Przyszedł czas na nasze rekolekcje, ale „społeczność międzynarodowa” rękami swoich lokalnych sługusów będzie przywoływać nas do porządku. Bądźmy więc egoistami. Dbajmy o swoje.
Witold Modzelewski