Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1028
Przypomnę na wstępie pewien obrazek z przeszłości. Gdy w 1916 roku niemiecko-austriaccy okupanci utworzyli „w Polsce odebranej Rosji” pseudopaństwo pod nazwą Królestwo Polskie, już w następnym roku jego istnienia zaczęli tworzyć jakieś atrapy organów administracji tego tworu, które co prawda nie miały żadnych realnych uprawnień, ale były obsadzane przez polityków uległych wobec okupantów. Jednym z nich był Józef Piłsudski.
Brak jakichkolwiek kompetencji owych „władz” uzasadniano w taki oto rasistowski sposób: Polacy nie są zdolni do samodzielnego rządzenia, muszą być kierowani przez ludzi o „wyższym poziomie cywilizacji”, który oczywiście reprezentowali zdegenerowani arystokraci obu niemieckojęzycznych cesarstw. Ich umiejętności rządzenia były aż tak imponujące, że po dwóch latach dostali solidnego kopa od własnych poddanych, a obaj cesarze po prostu tchórzliwie uciekli przed ich gniewem. Ale stosunek owych „elit” do „wiecznych dzieci”, czyli Polaków, w niczym nie uległ zmianie i tak już zostało do dziś dnia.
Również gdy po raz drugi – tym razem z własnej woli – weszliśmy przed trzydziestu laty pod cichy niemiecki protektorat, godząc się na ich „zjednoczenie”, czyli w czasie naszej obecnej „niepodległości”, także wmówiono nam, że o rządzeniu nie mamy jakiegokolwiek pojęcia, a każdy wykształcony w Polsce specjalista od czegokolwiek jest postkomuchem, który tak naprawdę to nic nie umie i do niczego się nie nadaje.
Myślano nawet o unieważnieniu formalnych dowodów uzyskania wykształcenia, które otrzymano pod „sowiecką okupacją”, czyli w latach 1945–1989, co dopełniłoby dzieła „odrodzenia Polski”, którą rządzą wyłącznie ludzie „wykształceni na Zachodzie”. Bo przecież tylko tam, czerpiąc z przebogatej krynicy prawdziwej cywilizacji, można uzyskać wiedzę uprawniającą do rządzenia Polakami.
Przypomnę najbardziej spektakularną próbę realizacji tej wizji. Otóż pierwsza zasada powszechnej elekcji głowy państwa uchwalona w 1990 roku nie stawiała kandydatom wymogu posiadania… obywatelstwa polskiego. Jak się później wygadali jej twórcy, chodziło im o start w wyborach… Zbigniewa Brzezińskiego, który – mimo polskich korzeni – nigdy nie ukrywał, że jest Amerykaninem i reprezentuje (zresztą wyjątkowo nieudolnie) wyłącznie interesy tego państwa. Z tej furtki skorzystał Stan Tymiński, który w pierwszej turze pokonał promowaną przez większość tzw. demokratycznej opozycji osobę, określaną jako „pierwszy niekomunistyczny premier”.
Postkolonialny plan stworzenia nowej „rasy panów”, wykształconej na Zachodzie, która miała rządzić miejscowym motłochem, się nie udał. Polacy potraktowali na serio możliwość, którą daje demokracja, i już w 1993 roku wybrali postkomunistyczną większość w Sejmie, a za dwa lata również postkomunistycznego prezydenta. Co prawda owi ekstowarzysze szybko przebierali się w gatki liberałów i dziś stanowią główny elektorat tzw. platfusów, ale to już inna opowieść.
Po co przypomniałem ten obrazek? Aby przestrzec na przyszłość przed tego rodzaju zagrożeniem. Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról. Muszą w większości wywodzić się z danej społeczności, mieć z nią związek, a kiedy dostaną część władzy, nie mogą zatracić tożsamości, która zawsze musi być choć trochę plemienna. Nie ustrzeże to nas przed degradacją elit i popełnianymi przez nie oczywistymi błędami. To nie jest żadna recepta na „dobre rządy”, tak jak nie jest nią nawet demokracja. To już jedyna droga do rządów sprawowanych w dobrej wierze, a właśnie z tym zarówno w Polsce, jak i w Rosji mieliśmy nie raz kłopot.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 160
Zwykli Europejczycy nie chcą wojny z Rosją w interesie władz w Kijowie
Co pewien czas słyszymy coś, co kiedyś nazwano by „powtórką z rozrywki”. Reakcja na kompletną porażkę polityki wschodniej „kolektywnego Zachodu” wypisz wymaluj przypomina nasze biadolenie sprzed 80 laty. Scenariusz jest wciąż taki sam: zaczyna się od aroganckiego prężenia muskułów, pogardliwego poczucia wyższości, a kończy upokarzającą porażką, którą przykrywa się wyrzutem „nieprzewidywalności” naszych (pseudo) sojuszników.
Jaki był sens marnowania setek miliardów euro na z góry przegraną wojnę, zaklinając rzeczywistość, że ”Rosja tej wojny nie może wygrać”? Przecież każdą wojnę, nawet najbardziej „sprawiedliwą”, można przegrać, zwłaszcza gdy przeciwnik jest większy i silniejszy. Słyszymy dziś polityczne opowiastki o jakiś „500 mln ludzi”, którzy „proszą 300 mln, aby pokonać 140 mln”. Czy aby choć jeden promil owych 500 mln ludzi chce umierać w okopach Mariupola za „walczącą Ukrainę”? Absurd tu goni absurd.
Każda kolejna „prawda etapu” wypowiadana w zgodzie przez (prawie) cały „kolektywny Zachód” jest zaprzeczeniem poprzednich „prawd”, które wypowiadano z takim samym namaszczeniem. Przez trzy lata dawano liczone w setki miliardów (euro lub dolarów) donacje skorumpowanej (lecz jakoby „prozachodniej”) kleptokracji ponoć po to, aby przy jej pomocy „pokonać Rosję”, aby (już nie zagrażała Europejczykom).
Było w tym działaniu coś wyjątkowo cynicznego, bo zdrowy rozsądek i doświadczenie życiowe podpowiadało, że z perspektywy zwykłych Ukraińców owa wojna nie może skończyć się dla nich tylko wyniszczeniem i grabieżą - niezależnie od tego, jakie bzdury na temat jej wyniku będą opowiadać „wolne media”. I czym później zakończy się ta wojna, tym straty słabszego będą bezwzględnie i proporcjonalnie większe. To przecież była (jakoby) „nasza wojna”, której (jakoby) celem było wyzwolenie wszystkich bez wyjątku ziem tego państwa spod cudzej okupacji, a przede wszystkim takie osłabienie Rosji, która miała „prosić o pokój”. Po trzech latach owej pomocy twierdzi się, że „osłabiona Rosja” zagraża trwale przestraszonym politykom, którzy chcą nam narzucać jeszcze większe zbrojenia.
Z tej perspektywy poprzednie trzy lata nie miały żadnego sensu, bo przecież gdyby wojska rosyjskie nominalnie zajęły istotną część, a nawet większość, ziem tego państwa, to Rosja ugrzęzłaby militarnie na wiele dziesięcioleci, próbując spacyfikować te tereny. Przypomnę, że uśmierzenie oporu proniemieckiej partyzantki ukraińskiej (UPA i OUN) po drugiej wojnie światowej zajęło dużo silniejszej Armii Czerwonej ponad pięć lat. Przecież z punktu widzenia Rosji próba podboju całości ziem tego państwa byłaby największym oczywistym błędem od 1940 roku, gdy ówczesny ZSRR zaatakował dużo mniejszą Finlandię. Lecz w Helsinkach rządzili ludzie o kwalifikacjach politycznych, z którymi nie może równać się były komik i jego ekipa „zielonych trubadurów” (jak ich nazywają Ukraińcy). Finowie oddali część ziem w zamian za pokój; bo po cóż komu ziemia, gdy wyginą lub uciekną jej mieszkańcy?
Podobnym kompromisem skończy się również ta wojna, tylko szkoda setek tysięcy zabitych, miliona kalek i kilkunastu milionów emigrantów. Antyrosyjska partyzantka na okupowanych terenach będzie mieć marginalne znaczenie, bo większość potencjalnych chętnych zginęła lub uciekła zagranicę. Nie bez powodu również większość naszych rodaków mówi, że nie ma zamiaru odejmować sobie więcej od ust dla sfinansowania jakiś gigantycznych zbrojeń. Sam ten pomysł jest czymś absurdalnym, a zwłaszcza utworzenie półmilionowej armii. Bez przymusu i łapanek w stylu iście ukraińskim nie uzbiera się nawet połowy tej armii. Czy ktoś o zdrowych zmysłach uwierzy, że „żyjące w sieci” lemingi z „pokolenia Z” pojadą dobrowolnie do koszar, aby potem gnić w okopach „wschodniej flanki NATO”, tym razem w wersji odchudzonej (bez USA)? Czy ktoś naprawdę wierzy, że za cztery lata Amerykanie wybiorą ponownie Joe Bidena, albo jego rechoczącą wciąż zastępczynię po to, aby dokładać do „naszej wojny” z Rosją? Litości.
Cóż pozostało przegranym? Biadolić nad „czwartą zdradą Zachodu”, szybko spakować manatki („plecaczek”) przed ucieczką od odpowiedzialności. Pożegnamy się bez żalu. A im pozostanie trud naprawy tego, co zepsuli. Najnowszy pomysł przegranych jest następujący: chcą nas przy pomocy straszenia wojną z Rosją skłonić do zgody na przekształcenie Unii Europejskiej (tylnymi drzwiami) w jakąś IV Rzeszę. To też zakończy się porażką, podobnie jak chociażby równie mądry pomysł Zielonego Ładu. Czeka nas duże sprzątanie naszego domu.
A tak na koniec przy okazji: prezydent Trump likwiduje dwie rozgłośnie propagandowe: „Głos Ameryki” i „Wolną Europę”. Składam wyrazy współczucia pokoleniom wychowanym przez te media. Skąd będą czerpać wiedzę o „amerykańskim przywództwie”?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 225
Rok 2024 to był zły rok: drożyzna nośników energii, zubożenie, niespełnione obietnice wyborcze, zwłaszcza te podatkowe tak istotne dla obywateli, chaos i nieudolność rządzących (ta ostatnia przypadłość może być jednak zaletą tych, którzy chcą coś zepsuć) oraz pogłębiająca się destrukcja państwa (neosędziowie, neoprawo, neopaństwo). Ogólna beznadzieja i niekompetencja. Nie będę litościwy: w tym roku „słudzy narodu ukraińskiego”, którzy od co najmniej trzech lat rządzą naszym krajem (może dłużej?), zapowiedzieli „ostateczne zwycięstwo nad Rosją”, która miała rozpaść się pod ciężarem „miażdżących sankcji” kolektywnego Zachodu oraz ofensywy wojsk „walczącej Ukrainy”. W wyborach prezydenckich za oceanem miała zwyciężyć chichocząca dama zwłaszcza dzięki powszechnemu poparciu celebrytów i „wolnych mediów”.
Były jednak wydarzenia dające nadzieję na 2025 rok. Najważniejszym jest oczywiście zapowiedź zakończenia „naszej wojny” przez nowego prezydenta USA. Optymizmem napawa również głębokie osłabienie „europejskiego przywództwa” w wyniku kryzysu politycznego w dwóch najważniejszych stolicach Starej Europy: śmiem twierdzić, że spełniła się tu moja prognoza jeszcze sprzed trzech lat, że bezmyślne zaangażowanie w wojnę z Rosją rękami i krwią Ukraińców osłabi na wiele lat integracyjne zapędy liderów Unii Europejskiej z Berlina oraz Paryża (na zawsze?). Absurdy ekonomicznego otwarcia na import taniego zboża z Ukrainy oraz bezsens Zielonego Ładu miały tu również istotne znaczenie. Popłoch wśród proeuropejskich polityków jest już trudny do ukrycia. Nie mają już szansy na odbudowanie swojej pozycji nie tylko w wymiarze międzynarodowym.
Rok 2025 będzie rokiem pożegnań. Postaram się wymienić tych, których rok ten obdarzy serią porażek oraz upokorzeń. Zacznę od tych najważniejszych. Rozpad a następnie rozbiór Ukrainy w wyniku realizacji „programu pokojowego” narzuconego przez nowego prezydenta USA, zakończy się upadkiem obecnego prezydenta Ukrainy, oczywiście jeśli przeżyje tę klęskę. Nikt nie będzie go żałował, zwłaszcza jego rodacy: rządzi on tylko dlatego, że nie zorganizował w terminie wyborów prezydenckich. Mniejsza o to, co się z nim stanie, bo tu wszystkie warianty są możliwe. Będzie symbolem największej od lat katastrofy narodów tworzących to państwo, która przecież nie była czymś nieuchronnym.
Nie wróci ponad dziesięciomilionowa emigracja, resztki majątku tego państwa rozdrapią oligarchowie lub zwykli przestępcy. Na długo, może nawet na zawsze pogrzebano idee „Wielkiej Ukrainy”: jej faktyczna państwowość zostanie zredukowana do byłej Galicji Wschodniej, której nikt nie chce (chciano nam podrzucić ten problem, ale bezskutecznie).
Drugim przegranym będą politycy koalicji rządzącej od roku w naszym kraju. W Waszyngtonie postawiono na nich przysłowiowy krzyżyk. Będą prawdopodobnie upokarzani przez nowego ambasadora (może ambasadorzycę) w sposób dużo bardziej dosłowny w porównaniu z czasami rządów pewnej damy w czasie poprzedniej kadencji Donalda Trumpa. Być może nowe światowe przywództwo, które nie zaprosiło na swoje zaprzysiężenie obecnego premiera (też Donalda), przyśpieszy przemeblowanie naszej sceny politycznej, co zaowocuje również przyśpieszonymi wyborami parlamentarnymi. Upokorzenia zaczęły się już w 2024 roku. Czy można podejrzewać, że węgierski azyl dla ściganego przez obecną władzę byłego wiceministra sprawiedliwości był tylko inicjatywą premiera Węgier?
Powolny, acz nieuchronny rozkład liberalno-lewicowej koalicji nabierze tempa jeszcze przed wyborami prezydenckimi a potencjalny sukces „ichniego” kandydata nie jest potrzebny przeciwnikom europejskiego przywództwa. Pierwsi opuszczą ten okręt prawdopodobnie ludowcy: przechodzenie na stronę zwycięzców należy przecież do istoty politycznego rzemiosła.
Trzecim przegranym będzie Unia Europejska pod rządami słabnącej z każdym dniem pani Ursuli. Jej wybór na to stanowisko, a przede wszystkim używany przez nią język oraz jej wyobrażenia, należą do epoki, która definitywnie przechodzi do historii. Nie będzie chciał z nią rozmawiać na poważnie nikt z wielkich tego świata: bo nikt tam nie chce odbudowy „europejskiego przywództwa”. Polityczny kryzys już w trzech stolicach unijnej Europy jest sukcesem jej wrogów. A w polityce nie ma przyjaciół i trwałych sojuszy.
Dziś najważniejszym wrogiem całego USA i reszty Zachodu jest Globalne Południe. Aby wyrwać z jego objęć Rosję poświęci wiele; nie tylko nową Europę.
Wszystkim czytelnikom życzę szczęśliwego Nowego Roku. Sądzę, że przyniesie on koniec „naszej wojny”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1018
Stulecie pokoju ryskiego przypadające w tym roku powinno być inspiracją nie tylko dla analiz historycznych dotyczących powoli już zapomnianej przeszłości, lecz również dla rozważań jak najbardziej współczesnych. Trwające faktycznie od sierpnia 1920 r. do marca 1921 r. negocjacje pokojowe miały początkowo charakter dwustronny – polsko-bolszewicki, później przekształcając się w rozmowy czterech stron, bo delegacja polska uznała jako strony tychże rozmów kolejne dwa państwa: Białoruś i Ukrainę, oczywiście reprezentowane przez polityków lewicowych, związanych z bolszewikami.
Warto bowiem przypomnieć, że relacje polsko-bolszewickie, reprezentowane po naszej stronie przez ludzi związanych z Naczelnikiem Państwa, były nawiązane dużo wcześniej i nigdy nie zostały przerwane, w tym również podczas wyprawy kijowskiej oraz będącej jej następstwem wojny, którą do dziś nazywamy wojną polsko-bolszewicką. Nawet jednak tym pojęciem musimy posługiwać się dość ostrożnie, bo państwo polskie, zarówno to uznane przez nas dziś za niepodległe, czyli istniejące w okresie po 11 listopada 1918 r., jak i efemeryda pod nazwą „Królestwa Polskiego” istniejąca w latach 1916-1918, również nie była w sensie prawnym w stanie wojny ani z Rosją, ani z państwem bolszewickim, bo przecież były to dwa odrębne twory prawne.
Państwo rosyjskie, będące od abdykacji Michaiła II (był cesarzem formalnie jeden dzień po ustąpieniu Mikołaja II) republiką, istniało w sensie prawnym w 1921 r., nikt nie zlikwidował go w sensie prawnym, co najważniejsze - jego przedstawiciele brali udział w konferencji wersalskiej. Ale nawet pseudopaństwo rządzone przez Radę Regencyjną, mimo nacisków ze strony jego niemiecko-austriackiego protektora, nie wypowiedziało wojny ani Rosji, ani innym państwom ententy: było nic nieznaczącym wasalem przegrywających wojnę państw centralnych. Natomiast w jakimkolwiek zakresie ów twór, który chcąc nie chcąc zalicza się do naszej historii („historii haniebnej”?), nigdy nie był wrogiem państwa bolszewickiego. Więcej – jego politycy chcieli stać się stroną negocjacji w Brześciu, które w 1918 r. doprowadziły do pokoju między niemieckojęzycznymi protektorami polskich kolaborantów a państwem bolszewickim.
Biorąc pod uwagę, że istniała ciągłość prawna między owym Królestwem Polskim a władzami już Rzeczypospolitej Polskiej utworzonymi po 11 listopada 1918 r. (to Rada Regencyjna przekazała swoją „władzę” przywiezionemu z Berlina Józefowi Piłsudskiemu, który ogłosił się w związku z tym „Tymczasowym Naczelnikiem Państwa”), relacje między stroną polską a państwem bolszewickim były wynikiem owego pokoju brzeskiego, o jakimkolwiek stanie wojny nie było mowy. Wręcz odwrotnie: Rada Regencyjna miała swoje przedstawicielstwo przy władzach państwa bolszewickiego, które istniało również po samorozwiązaniu się owej Rady.
Bolszewicy w latach 1919-1920 – jeszcze przed wyprawą kijowską - wielokrotnie proponowali zawarcie z państwem polskim układu pokojowego, a ich hojność w dzieleniu się z nami ziemiami, które do 1772 r. należały do państwa polsko-litewskiego, a z perspektywy Rosji były częścią „jedinoj niedelimoj Rosiji”, była bardzo duża. Jeszcze na początku 1920 r. – w zamian za uznanie dyplomatyczne – „dawali” nam dużo więcej spornego terytorium niż uzyskaliśmy za rok w traktacie ryskim. Na zawarcie formalnego pokoju z bolszewikami nie zgadzały się jednak państwa ententy, bo one wciąż uznawały istnienie Rosji, którą dziś w naszej polityce historycznej myli się z bolszewikami.
Po co przypominam te fakty? Przede wszystkim, aby przypomnieć, że ówczesnym politykom naszego państwa było dużo bliżej do bolszewików niż do Rosji. Co prawda w latach 1918-1920 Paryż i Londyn zmusił władze w Warszawie do nawiązania rozmów z wojskami rosyjskimi, a przede wszystkim z Armią Ochotniczą dowodzoną przez generała Antona Denikina, ale jak wiemy nigdy nie doszło do współdziałania militarnego między wojskiem polskim a armią rosyjską w walce z bolszewikami: wręcz odwrotnie – doszło do udanego zawieszenia broni między Polakami a Armią Czerwoną właśnie po to, aby mogła pokonać wojska rosyjskie. Nie było często podkreślanej dziś wrogości polsko-bolszewickiej, a często po obu stronach stołu w czasie rozmów bilateralnych siedzieli ludzie, którzy nie tylko się wcześniej dobrze znali, ale byli etnicznymi Polakami.
Witold Modzelewski