Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 42
Złośliwi twierdzą, że największym, a jak niektórzy twierdzą –jedynym trwałym dorobkiem artystycznym Trzeciej RP, jest oczywiście disco polo: estetyka tej muzyki, zwłaszcza treść piosenek, najlepiej oddaje koloryt epoki, którą rozpoczęła „radykalna transformacja” w wykonaniu „pierwszego niekomunistycznego rządu”.
Nie jestem miłośnikiem tej muzyki, ale to nie ma żadnego znaczenia i szanuję jej fanów, bo podoba się wielu.
Polska w disco polowej wersji jest oczywiście beztrosko „prozachodnia”, a nawet przenosi nas daleko na „zachód”, jeździ się tam wyłącznie zachodnimi samochodami, żyje wakacyjnymi problemami. Przede wszystkim jest już ona całkowicie wolna od „postkomunistycznego dziadostwa” i tzw. polskich dylematów (wszak to „nienormalność”). Przypomnę, że w czasach „komunistycznego zniewolenia” media państwowe, a zwłaszcza Polskie Radio,usilnie promowały (prawdopodobnie po to, aby nas „zniewolić”) obcą „zachodowi” twórczość takich oto artystów jak Marek Grechuta, Ewa Demarczyk, a zwłaszcza Maryla Rodowicz, którą słusznie później „zdemaskowano” jako „Madonnę RWPG”. Być może właściwe służby zbadają dogłębnie życiorysy wszystkich artystów (nawet nieżyjących), którzy skompromitowali się wieloletnią „kolaboracją” z mediami państwowymi w latach 1944-1989.
Jednak nie trzeba będzie obejmować całkowitym zakazem odtwarzania tej twórczości w mediach publicznych, bo przecież są już w likwidacji i niedługo definitywnie zakończą działalność. Zresztą przypominanie tej spuścizny powinno być uznane za „dezinformację”, a nawet za „propagowanie ustroju komunistycznego”, czyli za czyn zabroniony kodeksem karnym.
Wiemy, że niedługo powstanie „urząd do spraw zwalczania dezinformacji”, który wypleni również resztki postkomunistycznych miazmatów także w mediach prywatnych. Jest bowiem rzeczą oczywistą, że „dezinformacją” jest odtwarzanie optymistycznych piosenek o miłości (o zgrozo: heteroseksualnej) z lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych XX wieku, bo przecież wiemy, że wtedy cały naród tylko trwał w oporze przeciw ówczesnej władzy, stał w długich, niekończących się kolejkach, a „żołnierze wyklęci” ukrywali się w lasach przed komunistycznymi siepaczami.
O powołanie tego urzędu upomniała się nawet w jednym z wywiadów była Rzeczniczka Praw Obywatelskich, która przy okazji przytoczyła jako przykład „rosyjskiej dezinformacji”pogląd stawiający pod wątpliwość banderowsko-nacjonalistyczną tradycję ukraińską jako (jakoby) jedyną reprezentatywną wersję historii tego narodu.
Wracamy jednak do zasadniczego wątku: disco polo nie tylko symbolizuje dorobek artystyczny ostatnich trzydziestu lat, lecz również pośrednio innych dziedzin naszej twórczości, w tym także debaty politycznej i publicystyki międzynarodowej. Tam wszystko jest „zachodnie”, poruszane problemy są również wyłącznie „zachodnie” i nie zaśmiecone jakimikolwiek wątpliwościami. Wszystko jest jasne i bezrefleksyjne: a w obiegu oficjalnym miejsce jest jeszcze tylko dla „oburzenia” i „zaskoczenia” w przypadku pojawienia się jakichkolwiek odstępstw od tego wzorca.
Już dość ironizowania: być może sprawdza się teza, że daną epokę najlepiej poznaje się, słuchając powstałej wtedy muzyki popularnej. Jest ona najbardziej abstrakcyjnym rodzajem sztuki i niesie za sobą również uniwersalny kod poznawczy. Może kształtować i afirmować gusta estetyczne słuchaczy, bez jakiegokolwiek pejoratywnego wydźwięku tych słów: po prostu inną widownię tworzą miłośnicy muzyki symfonicznej, inną muzyki techno, choć oczywiście są wyjątki. Można tą obserwację również ostrożnie uogólnić, choć muzyka biesiadna czy ludowa może nas łączyć również estetycznie. Nie idzie mi o jakikolwiek elitaryzm tylko prawdę o czasach, w których żyjemy. W końcu - jak powiedział profesor Władysław Tatarkiewicz –najważniejsze są poglądy estetyczne.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1257
Wszystkie liczące się w Polsce siły polityczne deklarują „prozachodnią” orientację. Nawet ukrywający swoje poglądy polscy eurosceptycy głośno mówią, że trzymają „prozachodni kurs”, co chyba należy rozumieć jako sympatię do Stanów Zjednoczonych i Izraela (on należy oczywiście do „Zachodu” albo „Zachód” należy do niego).
Mamy więc „prozachodniość” związaną z „bliskim zachodem”, czyli Niemcami lub Unią Europejską (to obecnie na jedno wychodzi), oraz związaną z „dalekim zachodem”, czyli tzw. atlantyckim.
Poprawność liberalna nakazuje silne i częste deklarowanie obu orientacji (niemiecko-europejskiej i amerykańsko-izraelskiej), co powoli staje się anachronizmem, bo drogi dwóch z pięciu najważniejszych państw świata, czyli USA i Niemiec, powoli, lecz trwale się rozchodzą. Trzej pozostali liderzy: Chiny, Rosja i Indie nie istnieją w świadomości polskich polityków, a jeśli już, to negatywnie; wrócę jeszcze do tego wątku na końcu tego tekstu.
W obu „prozachodnich orientacjach” mamy z naszymi partnerami skrywane, lecz trwałe i głębokie konflikty, o których oczywiście nie wolno zbyt głośno mówić. W orientacji proniemieckiej idzie o brak uznania przez to państwo zmian własnościowych na polskich Ziemiach Odzyskanych po 1945 roku, mimo uznania granicy na Odrze i Nysie. Bagatela – dotyczy to jednej trzeciej naszego terytorium.
W drugiej orientacji kłopotem są publicznie zgłoszone „roszczenia” do majątku byłych obywateli Drugiej RP uznanych za Żydów, którzy zostali wymordowani przez Niemców w czasie II wojny światowej (tzw. mienie bezspadkowe). Nie wiadomo, jaka jest wartość tych „roszczeń”. Oczywiście nie warto ani o to pytać, ani tego dokładnie liczyć, bo z oczywistych względów będzie to złym sygnałem.
W przypadku tandemu Izrael-USA idzie o mienie blisko trzech milionów ludzi, którzy co prawda w większości byli bardzo biedni, lecz niewielki procent żydowskiej mniejszości zaliczał się do grona najbogatszych obywateli II RP. Same „pożydowskie nieruchomości” w głównych miastach Kongresówki stanowiły – według ostrożnych szacunków – około piętnastu procent powierzchni miast.
A Ziemie Odzyskane? Jeśli dodać, że zgodnie z akceptowaną przez rząd Niemiec doktryną prawną byli obywatele III Rzeszy nie stracili prawa własności do majątku, który znalazł się w granicach Państwa Polskiego od 1945 roku, to mamy jeszcze większy „pasztet”.
Nie otwieramy jednak tych tematów, ale rząd Polski powinien wydać – podobnie jak w przypadku pseudoroszczeń żydowskich – identyczną deklarację o pełnej suwerenności państwa polskiego i nieodwracalności zmian własnościowych, które nastąpiły na całym obecnym terytorium Polski.
Tu trzeba się zdecydować, czy dalej pleciemy głupstwa o „grabieży dokonanej przez komunistów”, czy też chcemy oddać „mniejszą połowę” naszego majątku. Jeśli w latach 1944–1989 byliśmy „pod sowiecką okupacją”, a Trzecia RP jest prawnym następcą jakichś tam „rządów na uchodźstwie”, to może warto sprawdzić, czy owe rządy uznały obecne terytorium za status quo naszego kraju, czy też twierdziły, że państwo polskie istnieje w sensie prawnym w granicach z 1939 roku.
Bo jeśli tak, to nie tylko „strzeliliśmy sobie w stopę”, ale pośrednio przyznaliśmy, że:
– „roszczenia” niemieckich obywateli do ziem III Rzeszy na wschód od Odry i Nysy są w pełni zasadne, gdyż RFN jest następcą prawnym hitlerowskiego reżimu (a nie jest?);
– państwo polskie odpowiada za roszczenia z tytułu pożydowskiego i poniemieckiego mienia również na terenach należących obecnie do Litwy, Białorusi i Ukrainy.
Na pewno powinien powstać zespół kompetentnych i zaufanych prawników, który czuwałby nad strategicznymi interesami prawnymi Polski i jej obywateli. Należy pamiętać, że muszą to być osoby niepozostające w tzw. ukrytym konflikcie interesów.
Wiemy, że najlepiej obezwładnić każdy rząd poprzez korupcję (legalną) środowisk eksperckich i akademickich. Taki sposób postępowania znamy w przypadku podatków i prawa podatkowego. Na pewno w podobny sposób można przekabacić specjalistów prawa międzynarodowego. Często wystarczy zaprosić na „stypendium naukowe” zafundowane przez rządy naszych „wierzycieli” na renomowanych uniwersytetach tych państw.
Ale nie to jest najważniejsze – groźny jest cichy spisek w postaci „zorganizowania” w naszym kraju dojścia do władzy ludzi, których jedynym strategicznym zadaniem będzie „tylko” otwarcie drogi do uznania tych „roszczeń”. Wiemy, że nie wolno nie tylko tak mówić, ale nawet tak myśleć – przecież jesteśmy „wolnym” i „niepodległym” państwem, gdzie żaden „sowiecki agent” nie może mieć wpływu na zmiany personalne. Chyba że ów „agent” służy naszym „partnerom strategicznym”. Wtedy jest to działaniem w pełni „patriotycznym” i „niepodległościowym” i dopiero za sto lat – podobno jak w przypadku np. Piłsudskiego – dowiemy się, że wywiad jakiegoś państwa miał wpływ na roszady personalne w „naszych” rządach.
Może jednak nie będziemy musieli czekać tak długo. Szokujące informacje na temat roli CIA w wyborze jednego z ważnych dla nas papieży są bardzo pouczające.
Na koniec dość oczywista konkluzja: nie powinniśmy być zbyt ulegli w stosunku do państwa, z którymi faktycznie dzielą nas konflikty własnościowe. Istotą polityki jest równoważenie ich wpływów poprzez relacje z państwami, które nie mają antypolskich roszczeń, a zarazem nie dogadają się z naszymi „wierzycielami”. Wiadomo – idzie tu o Rosję. Może właśnie dlatego proniemieccy i proizraelscy politycy polscy są tak wrodzy wobec każdego, kto nie powtarza ich antyrosyjskiego jazgotu.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1058
Część naszej „narracji politycznej” jest wręcz zadziwiająca. Najważniejsi politycy w państwie jednym tchem mówią o (bezspornym) sukcesie ekonomicznym naszej gospodarki ostatnich czterech lat oraz o grożącej nam wciąż „agresji rosyjskiej”. Ponoć za granicą wschodnią (lub trochę dalej) czyha na nas jakiś zdradziecki wróg, który wciąż chce nas zaatakować. Mamy być kolejną ofiarą, bo wcześniej wydarzyła się „agresja w Gruzji”, a potem „agresja na Ukrainie”, mimo że te kraje nie są w stanie wojny z jakimkolwiek państwem, a z Rosją (która jest tym „agresorem”) mają wciąż stosunki dyplomatyczne. Najistotniejsze jest to, że polskich (i obcych) przedsiębiorców i inwestorów straszy się potencjalną agresją Rosji.
Apeluję więc o opamiętanie: gdyby ktoś poważnie traktował te wypowiedzi, to należałoby natychmiast zwijać w Polsce interesy i wytransferować wszystko, co się da, za granicę. W państwie raczej niezbyt dużym, zagrożonym „agresją” mocarstwa nuklearnego, mającego w dodatku jedną z największych (największą?) armii świata, nikt nie będzie inwestować swoich pieniędzy, bo może to szybko stracić.
Na szczęście nikt nie bierze serio folkloru naszej sceny politycznej, ale przecież można przekroczyć granicę, zza której nie ma już powrotu. Dlatego jeszcze raz proszę o opamiętanie.
Nie bardzo rozumiem, skąd bierze się publicznie wyrażany strach przed rzekomą agresją. Najczęściej stawiana jest teza, że idzie o lobbing firm amerykańskich, które chcą nam sprzedać produkowany przez siebie sprzęt wojskowy. Obywatele mogą przecież zadać pytanie (i pytają): po co mamy dać zarobić kilku wielkim koncernom, których obroty są zapewne większe od polskiego budżetu, kupując np. samoloty wojskowe i wydając na to grube miliardy złotych? Przecież nas na to obiektywnie nie stać. Warto przeliczyć, o ile wzrosłyby świadczenia społeczne, o ile bylibyśmy bogatsi, gdyby te pieniądze zostały w kraju. Trzeba więc nas straszyć wyimaginowaną agresją rosyjską, aby pozwolić politykom kupić kilkanaście nowych zabawek.
Jest również inne, zapewne równie prawdziwe wytłumaczenie tego fenomenu. Od ponad dwustu lat w interesie geopolitycznym wielu państw jest stały konflikt polsko-rosyjski, a w latach 1944–1989 polsko-sowiecki, przy czym właśnie my mamy być stałym inicjatorem złych relacji między naszymi państwami. Przykładów jest tak dużo, że nie muszę ich przypominać. Wskażę tylko, w czyim interesie był wybuch Powstania Listopadowego (Francji) oraz istnienie tzw. opozycji antykomunistycznej w latach Polski Ludowej (Niemiec i Stanów Zjednoczonych). Istotą tej koncepcji jest antyrosyjska lub antysowiecka dywersja, której sprawcą i ofiarą mają być właśnie Polacy.
Rosja, a później Związek Sowiecki miały mieć stałe kłopoty właśnie na głównej osi strategicznej wschód-zachód, miały się uwikłać w bezsensowny konflikt, miała popłynąć „rzeka krwi” (oczywiście głównie polskiej), co wywołać miało nierozwiązywalny problem tych dwóch państw i narodów. Taki kocioł bałkański, tylko bardziej na północ.
Koncepcja ta przynosi jej autorom same korzyści:
– osłabia pozycję międzynarodową Rosji (przejściowo Związku Sowieckiego), a osłabienie mocarstwa jest już sukcesem;
– można było zaoferować pomoc w rozwiązaniu „problemu polskiego”, a za to coś utargować od Rosji (Związku Sowieckiego);
– konflikt ten uniemożliwia najgroźniejszy dla wszystkich ważnych potęg europejskich sojusz polsko-rosyjski, którego obiektywnie boją się nie tylko Niemcy, ale i wszystkie państwa Europy;
– zimna i gorąca wojna polsko-rosyjska unicestwia wszystkie idee panslawistyczne, potencjalnie jednoczące tę część świata.
Oczywiście to my mamy zapłacić rachunki za powodzenie tej koncepcji, lecz nasza ofiara też ma wartość polityczną, bo wtedy można głośno solidaryzować się z krzywdzonymi Polakami, przyjąć ich emigrantów i mieć dzięki temu tanią siłę roboczą.
Oczywiście od 1989 roku realizowany jest – po raz nie wiem który – ten sam scenariusz. Początkowo nie miał on żadnego znaczenia, bo słabość nowo powstałej w 1991 roku Rosji nie wymagała polskiej dywersji. Dopiero gdy przywódcą tego państwa stał się Władimir Putin, nastąpił renesans tej koncepcji.
Wniosek jest tylko jeden – nie bądźmy „poetami w polityce” (określenie Ottona von Bismarcka) i nie dajmy sobie narzucić roli antyrosyjskiego dywersanta nie swoich interesów.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 986
Nie po raz pierwszy wracam do setnej rocznicy podpisania pokoju ryskiego. Przypomnę, że długie, wielomiesięczne negocjacje, których podstawą były podpisane pół roku wcześniej preliminaria, zakończyły się w dniu 18 marca 1921 roku. Ten dzień był dla obu stron sukcesem; polscy politycy uzyskali od bolszewików to, co chcieli (przynajmniej na papierze), a trzy państwa utworzone przez tych ostatnich (pseudo-Rosja, pseudo-Białoruś i pseudo-Ukraina) uzyskały uznanie dyplomatyczne państwa, które było ich najbliższym i najważniejszym zachodnim sąsiadem.
Przypomnę tym, którzy dziś powszechnie mylą bolszewików i Rosję, że twory państwowe powstałe na terenie państwa rosyjskiego w wyniku tzw. rewolucji październikowej nie miały uznania ze strony państw zwycięskich w tamtej wojnie. Byli to przecież uzurpatorzy, których jedynym zadaniem było zniszczenie Rosji, czyli najważniejszego sojusznika Francji i Wielkiej Brytanii.
Współczesna publicystyka historyczna tzw. poprawnego, czyli antyrosyjskiego nurtu zgodnie twierdzi, że pokój ten był dla nas klęską, bo nie wzięliśmy od bolszewików tyle ziem, ile oni chcieli nam dać (dawali nie swoje, byli więc szczodrzy), oraz (jakoby) pogrzebaliśmy w Rydze najważniejszą „ideę Marszałka”, czyli utworzenie „małej Polski” (Kongresówka, Galicja Zachodnia oraz część byłego zaboru pruskiego), będącej mniejszą częścią jakiejś federacji z pseudopaństwami położonymi między ową Polską a tzw. etniczną Rosją. Trzecia RP od trzydziestu lat jest tworem unikatowym pod każdym względem, również więc w sferze świadomości historycznej – reaktywowano sanacyjną wersję historii w jej najbardziej nachalnej i kłamliwej postaci, mimo że po klęsce wrześniowej nawet emigracyjny Londyn, nie mówiąc o polskim społeczeństwie, wyrzucił ją do kosza.
Dziś odniosę się tylko do pierwszej z owych tez: nie braliśmy wszystkiego, co dawali nam bolszewicy, czego przykładem był zwłaszcza Mińsk Białoruski, który mieli nam oddać. Wzięliśmy jednak bardzo dużo, bo w skład państwa polskiego weszły teraz ziemie zamieszkane przez około półtora miliona Białorusinów, ponad cztery miliony Ukraińców i około miliona Żydów. Politycy sprzed stu lat roili w swoich głowach rasistowskie idee asymilacyjne. Ich zdaniem, gdy około trzydziestu procent populacji stanowić będą mniejszości, to damy radę je spolonizować. Były to kompletne brednie. Nie mieliśmy takiej zdolności ani umiejętności.
Po dziewiętnastu latach rządów na terenach na wschód od linii Curzona umocniła się świadomość narodowa tych mniejszości, której głównym rysem była nienawiść do polskich, czyli sanacyjnych rządów. We wrześniu 1939 roku wszystkie tamtejsze mniejszości (były one tam większością) z radością witały wkraczające oddziały Armii Czerwonej. Naszej obecności na tych ziemiach nie bronił nikt, a miejscowi Polacy w istotnej części przyłączali się do budowy „socjalistycznych wersji” tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
Gdyby w 1921 roku w skład państwa polskiego wszedł dodatkowy milion Białorusinów i być może kolejne dwa miliony Ukraińców, nasze zdolności pacyfikacyjne mogłyby się okazać zupełnie nieskuteczne i groziłoby nam prawdopodobne antypolskie, zwycięskie dla insurgentów powstanie już w latach trzydziestych zeszłego wieku. Ostatecznie przegraliśmy spór o te ziemie. Dziś tam już nas przecież nie ma i nigdy nie będzie.
Witold Modzelewski