Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 5612
Dekomunizacja w Polsce to największy sukces polityki niemieckiej od 1945 roku.Polskie ustawodawstwo (tzw. ustawa dekomunizacyjna) nakazuje usunięcie wszelkich dowodów „upamiętnienia komunistycznej dominacji”, co również oznacza, że zostaną zlikwidowane pomniki żołnierzy polskich i radzieckich walczących z Niemcami w latach 1944–1945 i epitafia pamięci o nich.
Przypomnę „uczonym inaczej” wychowankom III RP, że w tym czasie ziemie polskie były okupowane przez Niemcy (a nie jakichś „nazistów” czy „hitlerowców”) w wyniku przegranej przez II RP wojny w 1939 roku. Ziemie te były przedmiotem bezwzględnej eksploatacji, grabieży i miejscem masowego ludobójstwa, które dotyczyło nie tylko byłych obywateli tego państwa pochodzenia żydowskiego. Nie było uniwersytetów, szkół wyższych i średnich oraz życia kulturalnego.
Proces wyniszczenia został zatrzymany w wyniku krwawych walk wyzwoleńczych wojsk radzieckich i polskich. Niemców udało się wyprzeć z terytorium Polski, a następnie pokonać za cenę gigantycznej daniny krwi.
Straty radzieckie w wyniku walki z Niemcami na terytorium Polski szacowane są oficjalnie na sześćset tysięcy zabitych (nie wiadomo, ilu było rannych, ale przeciętnie jest ich trzy razy więcej niż zabitych, czyli milion osiemset tysięcy żołnierzy). Straty I i II Armii Wojska Polskiego wyniosły około dwadzieścia tysięcy zabitych.
Bez trwających około roku walk Niemcy w dalszym ciągu okradaliby nasze ziemie, wojska anglo-amerykańskie nigdy nie dotarłby aż tak daleko na wschód, II wojna światowa nie zakończyłaby się w maju 1945 roku lub jej koniec byłby podobny do zakończenia tej poprzedniej – na jesieni 1945 roku zostałoby zawarte na froncie zachodnim zawieszenie broni, a przedłużająca się okupacja kosztowałaby nas kolejny milion zamordowanych i zmarłych oraz miliardy dolarów strat w wyniku rabunku i wyniszczenia majątku narodowego.
Historia lubi się powtarzać. Niemcy podjęli próbę utworzenia – podobnie jak w latach 1917–1918 – Polnische Wehrmacht, co w związku z nadchodzącym ze wschodu wyzwoleniem zakończyło się w 1944 roku kompletną klapą (zgłosiło się kilkuset ochotników). W niemieckim zamyśle miała powstać „polska” dywizja, która wykrwawiłaby się w obronie „Wielkich Niemiec”, co zwiększyłoby bilans naszych strat. Jako sojusznikowi Niemiec (również w 1918 roku nie byliśmy w stanie wojny z państwami centralnymi) konferencja pokojowa przydzieliłaby co najwyżej obszar podobny do Księstwa Warszawskiego lub nawet mniej.
Wiem, że wdaję się w tak niepopularną dziś historię alternatywną, lecz ten powyższy scenariusz i tak jest raczej optymistyczny. Gdyby front wschodni nie wiązał ponad 60% sił niemieckich w 1944 roku, nigdy nie byłoby lądowania w Normandii i frontu zachodniego.
Dziś niszczymy wszystkie dowody walk wojsk radzieckich (i polskich) z Niemcami w latach 1944–1945, wymazujemy z pamięci ich zwycięstwo i wysiłek zbrojny, gdyż rozpoczął on „sowiecką okupację” trwającą do 1989 roku. Jak wiemy, znacznie dłuższą od tej niemieckiej, którą dziś błędnie nazywamy „hitlerowską”.
Zniszczenie naszymi własnymi rękami dowodów walki z Niemcami i zwycięstwa nad nimi w latach 1944–1945 jest największym historycznym triumfem tych ostatnich i koronnym dowodem ich wielkich wpływów w Polsce, która wcale nie stała się antyniemiecka od 2016 roku. Wręcz odwrotnie: żaden ani liberalny, ani lewicowy rząd w latach 1989–2015 nie odważyłby się zanegować polskiego wysiłku zbrojnego lat 1944–1945 w walce z Niemcami i zaprzeczyć faktowi radzieckiego wyzwolenia naszego kraju spod niemieckiej okupacji.
Zapewne berlińscy politycy po cichu gratulują sobie tego sukcesu i trzymają kciuki za powodzenie „dekomunizacji” w Polsce, bo jej efektem będzie pośrednio rehabilitacja niemieckiej agresji w 1939 roku i okupacji ziem polskich do 1945 roku.
Dekomunizacja zniszczy wszelkie próby nawiązania poprawnych stosunków Polski z Rosją i doprowadzi do dalszej izolacji naszego kraju. O tym, co stanie się później, wiemy z historii: nastąpi dalsze zbliżenie niemiecko-rosyjskie, oczywiście wrogie wobec Polski.
Aha. Tak na koniec: Niemcy, które przegrały wojnę w 1945 roku i były naprawdę okupowane m.in. przez Związek Radziecki, nie niszczą na swoim terytorium pomników poświęconych Armii Radzieckiej. Na tak głupią politykę ich po prostu nie stać. Dla nas „niepodległość nie ma ceny”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 683
Wojna ukraińsko-rosyjska ma już konsekwencje globalne. Państwa będące członkami BRICS postanowiły, że będą eliminować dolara USA z rozliczeń wewnętrznych i nawet zewnętrznych z państwami trzecimi. Przekroczyliśmy (prawdopodobnie) historyczny Rubikon, który podważa istotę ekonomicznej supremacji Stanów Zjednoczonych zapoczątkowaną w Bretton Woods przed prawie osiemdziesięciu laty.
Niepostrzeżenie powstała największa koalicja antyamerykańska w historii niejako na życzenie ich przeciwnika. Jest dziełem bezsensownej – z perspektywy interesów Waszyngtonu – wojny z Rosją prowadzonej przez to państwo na terenie Ukrainy. Czy zarozumiali analitycy rządu amerykańskiego nie wzięli pod uwagę tego skutku? Czy „osłabienie” Rosji oraz zubożenie Unii Europejskiej poprzez podtrzymywanie tej wojny opłacało się Waszyngtonowi z perspektywy zjednoczenia wszystkich państw antyzachodnich w koalicję antyamerykańską?
Odpowiedź jest zbyt oczywista. Nasi propagandyści, powtarzając słowa „światowego przywództwa”, cieszą się głośno, że „Europa zjednoczyła się przeciwko Rosji” (na swoją szkodę), do NATO przystąpiły dwa nowe państwa skandynawskie (obiektywny sukces polityczny), pomijają jednak milczeniem fakt, że państwa globalnego południa wraz z Rosją w tempie przyśpieszonym jednoczą się przeciwko USA oraz całemu Zachodowi, czyli starej i nowej Europie. W tym przeciwko Polsce.
Natarczywe oczekiwanie, że Chiny lub Brazylia „potępią rosyjską agresję” jest nie tylko naiwne, ale po prostu niemądre. Wręcz odwrotnie: skrytykują (już to częściowo zrobili) „podtrzymywanie” tej wojny przez ... Stany Zjednoczone nie ukrywając zbytnio satysfakcji, że ich wróg (historyczny) zużywa się jako mocarstwo i równie historycznie konfliktuje się z Rosją. To czego najbardziej powinien obawiać się antyamerykański (antyzachodni) dawny Trzeci Świat (prozachodniego już nie będzie)? Dobrze znamy odpowiedź i nie raz miałem już o tym okazję pisać: powinni się bać prozachodniej, „szanującej interesy amerykańskie” Rosji. W Afryce, Ameryce Łacińskiej oraz w większości Azji z sympatią pamiętane są czasy Związku Radzieckiego, gdy państwo to wsparło (z sukcesem) ruchy antykolonialne w wysiłkach zmierzających do pozbycia się najpierw kolonialistów, a potem reżimów prozachodnich.
Wiek XXI będzie znaczony drugą dekolonizacją: państwa postkolonialne usuną większość reliktów przypominających złą, wielowiekową przeszłość i postawią pomniki milionom ofiar „misji cywilizacyjnej białego człowieka”. Holokaust przy tym ludobójstwie już nie przeraża swoją skalą. A przede wszystkim policzą swoje szeregi, dochodząc prawdopodobnie do wniosku, że historia jest po ich stronie, bo są większością tego świata. Ich świata. W wojnie toczącej się na terenie Ukrainy są faktycznie po stronie Rosji, która przeciwstawiła się znienawidzonemu Zachodowi.
Gdy więc zdarza się okazja skutecznie zakwestionować najważniejszy instrument dominacji amerykańskiej w postaci dolara jako waluty światowej, zrobią to, gdyż nie może wroga mniejszość rządzić biedną większością.
Od ponad roku posługuję się publicystycznym pojęciem „światowe przywództwo”, (czyli obecne rządy w Waszyngtonie), dodając cudzysłów, gdyż jest to swoista nazwa własna. Są bowiem tacy, którzy nie są zdolni do samodzielności w jakiejkolwiek sferze – więc muszą mieć „przywództwo”. Prawdopodobnie ów cudzysłów nabiera już nową, ironiczną treść. Wydłuży się lista przegranych w tej wojnie. Jej główne ofiary znamy: pod Donbasem czy Mariupolem dobiega końca epoka dominacji amerykańskiej w byłym Trzecim Świecie. Czy warto było zdobyć wpływy w zrujnowanym i wyludnionym już kraju w zamian za utratę „przywództwa” na trzech kontynentach?
Głos podnosi również degradująca się szybko Stara Europa, która oczekuje większej autonomii w polityce wschodniej, ale to już na inną opowieść.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 589
Wielokrotnie zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego okupantowi niemieckiemu w latach 1939-1945 nie udało się zmusić Polaków do kolaboracji i podporządkowania się, mimo skutecznego zniszczenia naszej państwowości oraz miażdżącej przewagi ze strony najeźdźcy. Polaków chętnych do współpracy z okupantem było naprawdę niewielu, a społeczeństwo miało ich w głębokiej pogardzie.
We wszystkich warstwach społecznych – od inteligencji do licznego w tamtych czasach lumpenproletariatu (nie wykluczajmy ich z naszej wspólnoty) nakaz oporu przeciwko Niemcom był oczywisty i w zasadzie bezdyskusyjny, mimo że wspomnienie dwudziestolecia naszej państwowości, a zwłaszcza okresu sanacyjnego, były żywe i bolesne: nie tylko policja ale i wojsko strzelało do demonstrantów, a bieda i masowe bezrobocie znaczyły los zdecydowanej większości obywateli.
Chłopska wieś była dramatycznie uboga, gnębiona w dodatku wysokimi podatkami, a na co dzień widziała „wielkopańskie dwory” żyjące z wyzysku tzw. parobków (ciekawe, czy wszyscy pamiętają, że była to grupa zawodowa licząca co najmniej kilka milionów ludzi). Warto przypomnieć przy okazji kolaborację z okupantami (w tym również sowietami) ze strony mniejszości narodowych - w II RP była masowa: dotyczyło to Ukraińców, Litwinów i Białorusinów.
Dlaczego więc okupanci niemieccy ponieśli w przypadku Polaków zupełną klęskę i nie pokonali nas ani intelektualnie, ani duchowo? Odpowiedzią być może teza o naszej odporności na wszelkie próby brutalnego zdominowania lub zastraszenia. Jeśli wasz wróg nie ukrywa swojej pogardy dla nas, ostentacyjnie wywyższa się i traktuje nas jak bydło („podludzi”), umacnia to nas w naszej tożsamości i uporze.
Nie jest paradoksem, że nie boimy się tych, którzy są od nas silniejsi i jednocześnie nie ukrywają nienawiści do nas Polaków. Widzimy to również dziś: wbrew nachalnej propagandzie nie boimy się ani Putina ani tym bardziej Rosji i czym bardziej agresywna jest antypolska retoryka ze strony władz w Moskwie, tym mocniejsza jest nasza odwaga (ten, kto nie daje się przestraszyć, nie musi się silić na odwagę).
Dzięki kapitałowi społecznemu, który nam dał nieprzejednany opór przeciwko Niemcom w latach tamtej wojny, mogliśmy odtworzyć nasz kraj w wersji jednolitej etnicznie w nowych granicach, które okazały się najtrwalszym wariantem naszego państwa w ciągu ostatnich kilkuset lat (przetrwał nawet „reformy Balcerowicza” i zjednoczenie Niemiec).
Co zmieniło się w ciągu tych ostatnich dziesięcioleci na tej niwie? Otóż nasi przeciwnicy zrozumieli, że aby nas skolonizować nie należy iść niemiecką, czyli „zachodnią” drogą. Nie trzeba nas straszyć i terroryzować pogardą. Wręcz odwrotnie - należy Polaków chwalić za głupotę i oszukiwać, abyśmy sami dobrowolnie podporządkowali się nowym okupantom. Najlepiej wychować nowe „europejskie” czy też „prozachodnie” elity, które uzna się za nowych liderów tejże społeczności, uzna ich reprezentatywność a przede wszystkim wskaże im drogę materialnego awansu dzięki podporządkowaniu się nowemu „przywództwu”. I nawet się to prawie udało w ciągu minionych trzydziestu lat, gdyby nie późne otrzeźwienie istotnej (większości?) społeczeństwa, które odczuło na przysłowiowej własnej skórze skutki dobrowolnego podporządkowania się naszym nowym kolonizatorom. Paradoks polega na tym, że owo otrzeźwienie wywołane jest głównie katastrofalnymi skutkami ekonomicznymi nowej polityki wschodniej „zjednoczonego zachodu”, który prowadzi swoje wojenki z Rosją również na nasz rachunek.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1823
W oficjalnej, nie znającej sprzeciwu narracji historycznej Stalin na wieść o wybuchu Powstania Warszawskiego osobiście wstrzymał natarcie armii sowieckiej na Warszawę. Jest to „prawda kanoniczna”, inaczej nie wolno nam myśleć i mówić. Co prawda, nawet bardzo wnikliwi badacze przyznają, że nie ma żadnego pisemnego dowodu, iż taki rozkaz wydano, ale „zapewne był”, a przeszkodą w jego odnalezieniu jest (jakoby) niedostępność sowieckich archiwów.
Traf chce, że walki toczone na przedpolach Warszawy w lipcu i sierpniu 1944 roku są już bardzo dokładnie opisane przez historyków zajmujących się faktami (a nie domysłami), a są to zarówno historycy polscy, jak i niemieccy i rosyjscy. W ich opracowaniach oczywiście nie ma nawet śladów pośrednio potwierdzających ów kanon, a dzień 1 sierpnia 1944 roku minął bez echa dla wojsk toczących wówczas realną wojnę w okolicach naszej stolicy.
Najbardziej zaskakujące, przynajmniej dla nas, jest to, że rozpoczęte w Warszawie powstanie nie miało w sensie militarnym jakiegokolwiek znaczenia. Zarówno niemiecka jak i sowiecka machina wojenna działała sprawnie, co dzień przez objęte powstaniem miasto płynęło zaopatrzenie dla walczących na jej przedpolach wojsk niemieckich, przerzucono przez miasto wielkie jednostki, setki tysięcy ton materiałów, tysiące pojazdów. Wojska frontowe nie były w żadnym stopniu zaangażowane w walki z powstańcami.
Przypomnę, że do 10 sierpnia 1944 r. na wschód od Warszawy trwało kontrnatarcie z udziałem aż pięciu niemieckich dywizji pancernych (4. i 19. dywizji pancernej Wehrmachtu, dwóch Waffen-SS: „Totenkopf” i „Wiking” oraz należącej do Luftwaffe dywizji Hermann Göring). Uzyskano lokalne sukcesy terenowe, a przede wszystkim częściowo zlikwidowano otoczony w okolicach Radzymina i Wołomina sowiecki 3 korpus pancerny gwardii, odbito zajęte przez ów korpus na przełomie lipca i sierpnia tereny, a największa bitwa pancerna na ziemiach polskich zaczęła wygasać od 5 sierpnia 1944 roku.
Trzy wielkie jednostki pancerne (obie dywizje Wehrmachtu i dywizja Hermanna Göringa), omijając tylko centrum Warszawy, przemaszerowały na północ oraz na południe, w tym w okolice Warki, w celu - jak się później okazało - nieudanej likwidacji przyczółku warecko – magnuszewskiego i wzięły udział w dniach 9 – 15 sierpnia tego roku w bitwie pod Studziankami.
Trzy sowieckie korpusy pancerne wchodzące w skład dwóch armii pancernej gwardii (3, 8 i 16) prowadziły jeszcze walki, m.in. udało się obronić Okuniew, lecz w linii były wzmacniane lub nawet zastępowane przez nadciągające z południa dywizje ogólnowojskowe.
Bilans walk tych trzech wielkich związków pancernych do 10 sierpnia 1944 był niekorzystny. Poniesiono relatywnie wysokie straty, a natarcie szybko wygasało w zurbanizowanych przedmieściach Warszawy.
Walki trwały przez kolejne tygodnie sierpnia, niemiecka obrona skutecznie opóźniała tempo natarcia, ale – co szczególnie ważne – obrona nie załamała się, bo z militarnego punktu widzenia Powstanie w Warszawie nie miało wpływu na to, co działo się na przedpolu. Jego obszar został wydzielony z zakresu działań broniącej się nad środkową Wisłą 9 Armii (dowódca gen. Nikolaus von Vormann), a likwidację powstania powierzono głównie siłom SS i policji pod dowództwem kata Warszawy Obergruppenführera Ericha von dem Bacha – Zelewskiego (to on odebrał kapitulację powstania w dniu 2 października 1944 r.).
Ze smutkiem musimy przyznać, że w sensie militarnym Powstanie nie miało dla działań na tym odcinku frontu wschodniego żadnego znaczenia. Nie osłabiło niemieckiej obrony, nie związało jednostek frontowych i nie doprowadziło do zmiany w niemieckiej strategii obronnej. Nic również nie wskazuje na to, że miało wpływ na plany operacyjne, a nawet strategiczne wojsk sowieckich na tym froncie. Ówczesną wojnę prowadzono poprzez kolejne wielkie ofensywy prowadzone na szczeblu frontu (odpowiednik niemieckiej armii lub grupy armii), a najważniejsze fronty na terenie Polski (Pierwszy Front Białoruski i Pierwszy Front Ukraiński) wyczerpały swoje siły ofensywne, osiągając linię Wisły po zdobyciu dwóch niewielkich przyczółków na jej zachodnim brzegu.
Do kolejnej wielkiej ofensywy trzeba było czekać aż do stycznia 1945 r., choć lokalne walki trwały na południe i północy od linii środkowej i dolnej Wisły jeszcze na jesieni 1944 r. Przypomnę, że wybuchło wtedy Powstanie Słowackie, które – mimo czynnego i silnego wsparcia ze strony wojsk sowieckich - również skończyło się klęską powstańców.
Na najważniejsze dla nas pytanie: czy dowództwo armii sowieckiej miało w planach zdobycie (wyzwolenie) Warszawy już w lipcu 1944 r., a jeśli tak, czy plany te uległy zmianie w wyniku wybuchu Powstania Warszawskiego, znamy już od dawna odpowiedź. Plany takie były (dowódca 2 armii pancernej gwardii otrzymał w lipcu rozkaz ataku na część praską Warszawy, ale już 31 lipca 1944 r. musiał wstrzymać natarcie i przejść do obrony, bo kontratak sił niemieckich okazał się bardzo skuteczny.
Gdyby Powstanie nie wybuchło (albo rozpoczęłoby się później), wynik walk na przedpolu Warszawy byłby podobny, chyba że Powstańcy byliby w stanie opanować lub wysadzić mosty na Wiśle (były cztery), czyli zagrozić liniom zaopatrzenia i manewrom wojsk niemieckich. Nawet gdyby przejściowo udało się to osiągnąć, to Niemcy szybko odbiliby mosty lub zbudowali przeprawy tymczasowe. Byli wówczas na szczycie swojej potęgi i potrafili zlikwidować (w tym samym czasie) dużo większą operacją typu dywersyjnego na froncie zachodnim kilka dywizji spadochronowych pod Arnhem (operacja Market Garden).
W żadnym przypadku operacje militarne, nawet skoordynowane z działaniami wojsk sowieckich, nie gwarantowały sukcesu militarnego zarówno Powstańcom, jak i armii sowieckiej. Doświadczone i wciąż świetnie zaopatrzone wojska niemieckie, dowodzone przez pierwszą ligę dowódców, umiały zwyciężać nawet z silniejszym przeciwnikiem. To smutna, lecz dość oczywista prawda.
Siłą rzeczy pasywna koncepcja militarna Powstania Warszawskiego, które miało tylko wyzwolić możliwie największą część Warszawy od Niemców, nie zrealizowała również tych celów. Powstanie szybko upadło na Pradze, nie zablokowano linii kolejowych i głównych tras przelotowych oraz nie opanowano lotnisk (były trzy). Niemcy szybko i trafnie oszacowali siły powstania i – poza likwidacją Starówki – nie podejmowali w sierpniu 1944 r. większych operacji ofensywnych mających na celu odzyskanie zajętych dzielnic. Nie było to potrzebne: nikt nie chciał angażować wojsk liniowych, tylko „drugą ligę” wojsk policyjno – pacyfikacyjnych.
Powstanie przegraliśmy już w chwili jego wybuchu, a nieprzejednana chęć odwetu, która łączyła wszystkich (prawie bez wyjątku) warszawiaków nie musiała doprowadzić do tej eksplozji. Wbrew dzisiejszej polityce historycznej, zwykli ludzie chcieli na ulicach Warszawy witać sowieckie czołgi, które teoretycznie mogły pojawić się na jej ulicach, gdy Niemcy nie chcieli jej bronić.
Politycy londyńscy oraz dowództwo Armii Krajowej nie doceniało siły i zdolności defensywnej a nawet ofensywnej armii niemieckiej. Oni myśleli przeszłością: wyobrazili sobie, że w latach 1944 r. powtórzą się listopadowe dni 1918 r., prawdopodobnie sądzili (co potwierdzają dokumenty i relacje), że armia niemiecka zbuntuje się – tak jak wtedy - przeciwko wojnie. W końcu wydawało się im, że lepiej znają Niemcy, bo w czasie tamtej wojny walczyli po ich stronie.
Ich diagnozy i decyzje okazały się nie tylko błędne, ale również niewyobrażalnie tragiczne w swoich skutkach. Ale warszawska ulica w lipcu 1944 r. była antyniemiecka, żądna zemsty, wierząc w szybkie wyzwolenie przez „czerwoną zarazę”, którą witano by chlebem i solą. Oczywistym nonsensem było wydanie rozkazu do walki przy tak rażącym braku umiejętności zdiagnozowania sytuacji militarnej i politycznej. Powstanie w Warszawie nie musiało wybuchnąć, tak jak nie wybuchło w Łodzi, Krakowie, Częstochowie czy nawet w innych, mniejszych miastach. Jakimś mitycznym przymusem tłumaczy się konieczność wydania rozkazu do jego wybuchu. Gdyby go nie było, nie obchodzilibyśmy dziś siedemdziesiątej piątej jego rocznicy.
Witold Modzelewski