Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3062
Nasza oficjalna historia ostatniego stulecia jest w dużej części bajeczką, wyznaczającą granice dzisiejszej poprawności. Wciąż nie chcemy rzetelnie zbadać większości istotnych faktów tamtego czasu, mimo uzasadnionych podejrzeń co do wiarygodności ich oficjalnej wersji.
Przypomnę tylko te najważniejsze, mało zbadane fakty o istotnym znaczeniu historycznym. Ktoś powinien kiedyś odpowiedzieć na pytania:
• jaka była rola dwóch niemieckich cesarstw (niemieckiego i austriackiego) w animowaniu „ruchów niepodległościowych”, a także lewicowych w Polsce do ostatnich dni istnienia tych państw w listopadzie 1918 roku?
• kto podjął polityczną decyzję w Niemczech o „uwolnieniu” Piłsudskiego z magdeburskiego odosobnienia i jakie były rzeczywiste cele tej decyzji?
• jaka była skala jawnej i niejawnej współpracy między polskimi i bolszewickimi „socjalistami” w dziele zniszczenia Rosji? Wiemy o poufnych kontaktach trwających aż do śmierci Piłsudskiego (ludzie rządzący wówczas w Warszawie i Moskwie dobrze się znali), o czym w sposób mało zręczny dla obecnych „antykomunistów” wspominają pamiętniki piłsudczyków (i ich żon, np. Jadwigi Beck);
• czy animatorem zamachu stanu w maju 1926 roku był wywiad brytyjski, który chciał tym samym ograniczyć francuskie wpływy w Warszawie i wzmocnić stronnictwo proniemieckie?
• jakie były zobowiązania Piłsudskiego wobec niemieckich protektorów w kwestii zachodnich granic Polski i jak wytłumaczyć pasywną postawę władz w Warszawie wobec Powstania Śląskiego i Powstania Wielkopolskiego?
• dlaczego rząd Jędrzeja Moraczewskiego został uznany tylko przez Berlin?
• dlaczego niepodległościowi politycy tego okresu nie protestowali przeciw przydzieleniu przez Niemców części Polski „samostijnej” Ukrainie (np. Chełmszczyzny) w Pokoju Brzeskim?
A przede wszystkim, czy bolszewicki przewrót w listopadzie 1917 roku, który zmienił historię świata (i naszą!), był wykonaniem berlińskiego rozkazu obalenia tymczasowego rządu Republiki Rosyjskiej, z którym chciał zawrzeć pokój główny sojusznik, czyli austriacki Wiedeń?
Dziś już wiemy, że pomysł, aby dokonać tego przewrotu właśnie na początku listopada, powstał nagle, a większość bolszewickiego kierownictwa była nim… zaskoczona.
Możemy przyjąć jako pewnik, że prawdy o naszej historii sprzed stu lat należy szukać w archiwach berlińskich i austriackich, gdyż tam, podobnie jak w przypadku bolszewików, był ośrodek decyzyjny tworzący zręby ówczesnej (i współczesnej) Mitteleuropy. I był w swych działaniach bardzo skuteczny.
Gdyby nasz polski wątek sprawdzić równie rzetelnie, co działalność Aleksandra Parvusa, to być może zacząłby (w przenośni i dosłownie) pękać spiż niektórych pomników. I nie bójmy się jednak prawdy. Nie przestaniemy być przez to Polakami. Może zmienimy tylko punkty odniesienia oraz wzorce. Jeżeli są fałszywe, to nie ma czego żałować.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 572
Masowy bunt rolników (i nie tylko) przeciwko władzy – tej unijnej i miejscowej – uzasadnia pytanie podstawowe: kto reprezentuje interes ogółu obywateli, czyli kto jest deponentem Rzeczy Publicznej (Rzeczypospolitej)? Odpowiedź jest oczywista, nie muszę być dosłowny. Nastąpiła bowiem częściowa delegitymizacja (takie mądre słowo) nie tylko formalnych organów sprawujących formalną władzę, lecz pośrednio również klasy politycznej, bo nikt z jej grona nie stanął po stronie obywateli (czyli Rzeczypospolitej) – i u nas, a tym bardziej w Brukseli, bo nowa „nadzwyczajna kasta” polityczno-urzędniczo-lobbystyczna tworząca unijne nonsensy schowała się i chce przeczekać ten bunt. Delegitymizacja dotyczy również istotnej części prawa unijnego, w tym zwłaszcza zezwalającego na swobodny napływ towarów rolnych z Ukrainy jak i owego „zielonego ładu”.
Nieudolna, a przede wszystkim wroga wobec obywateli władza traci również zdolności stanowienia prawa. Co prawda, może pisać jakieś przepisy, ale nie są już one „prawem”, bo ich zastosowanie było niezgodne z interesem publicznym. Zjawisko to jest znane od wieków i nie muszę go długo opisywać. Przypomnę tylko (jaskrawy przykład) okres niemieckiej okupacji w latach 1939-1945: czas w sumie nieodległy i dla starszego pokolenia, które wychowywało się w okresie powojennym, w pełni czytelny. Czy niemieckie władze okupacyjne (tak, były wtedy „władze”) wydawały (jakoby) obowiązujące nas przepisy? Czy za ich nieprzestrzeganie karano „nieposłusznych”, w tym posługując się na co dzień najwyższym wymiarem kary? Odpowiedź jest równie oczywista. Czy Polacy i większość innych obywateli okupowanej Polski uznawało wywodzące się z tych przepisów nakazy i zakazy za „prawo” czy „bezprawie”? Odpowiedź na to pytanie znamy od dawna, bo nie uznawaliśmy wówczas IUS GLADII (prawo miecza), czyli nie chcieliśmy się podporządkować przepisom zwycięzcy, którego nie uznawaliśmy za zwycięzcę.
Z prawem stanowionym przez władze polskie, które nastały po wyzwoleniu w latach 1944-1945 (tak, to było „wyzwolenie” spod niemieckiej okupacji – dla współczesnej niemieckiej partii w Polsce było „zniewoleniem” i „okupacją sowiecką”) jest już nieco inaczej. Do dziś obowiązują normy prawne ustanowione przez władze nie tylko PRL, ale również przez taki organ jak PKWN, czyli Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który m.in. wydał obowiązujący do dziś Dekret o reformie rolnej, na podstawie którego miliony naszych obywateli mają tytuły prawne do własności nieruchomości.
Podobnie w przypadku wywodzących się z prawa Polski Ludowej tytułów własności do majątku na terenie Ziem Odzyskanych, czyli jednej trzeciej naszego terytorium. Przypomnę, że zgodnie z „prawem niemieckim” obowiązują tam (jakoby) przedwojenne, czyli niemieckie tytuły własności. Przykłady są więc złożone i odwołują się nie tyle do stanów formalnych, ale również do świadomości prawnej obywateli bez której nie można mówić o „prawie” i jego obowiązywaniu.
Dziś rolnicy uznali za bezprawne niektóre działania „prawotwórcze” władz Unii Europejskiej, bo jest to w ich ocenie „antyprawo” lub „neoprawo” (prościej: bezprawie). W rządzących kastach zaczął się popłoch i szybkie wycofanie się z niektórych absurdów ekologicznych. Twardo broniony jest natomiast przywilej przywozowy bezcłowego importu towarów ukraińskich, czyli „słudzy narodu ukraińskiego” (tak sami siebie nazywają niektórzy urzędnicy naszego kraju) są silniejszym lobby niż ekolodzy. Tu nie ma stanów pośrednich: albo wygrają obywatele i obronią swoją ojcowiznę, albo zostanie obronione pseudozalegalizowane bezprawie. Tu żadne „odroczenia” tychże nakazów i zakazów nic nie zmienią, chyba że obywatele (czyli my) przegrają tę bitwę.
Ten spór jest spektakularnym podsumowaniem naszego dwudziestoletniego członkostwa w Unii Europejskiej. Jest to również klęska polityki proukraińskiej (czyli antyrosyjskiej) nie tylko ostatnich dwóch lat. Obywatele nie godzą się na rolę ekonomicznej ofiary zimnej wojny prowadzonej w interesie obecnych władz w Kijowie.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1200
Mimo, że już faktycznie wprowadzono w naszym kraju cenzurę, bo każdy, nawet tylko sceptyczny pogląd różniący się nieco od oficjalnych objawień na temat wszystkiego co rosyjskie, jest już piętnowany jako „prokremlowska propaganda”, pozwolę sobie na garść refleksji o naszych relacjach z Rosją. Jestem już przedmiotem tego rodzaju ataków, więc poznałem empirycznie („na własnej skórze”) działanie nowych cenzorów. Wyjaśnił mi ich rolę w liście „dziennikarz śledczy” (tak się przedstawia), publikujący w „Gazecie Polskiej”, który m.in. zainteresował się moimi poglądami przedstawionymi w książce pt. „Polska-Rosja: reset na stulecie Traktatu Ryskiego” twierdząc, że jacyś „eksperci polski i NATO” orzekają, które poglądy są „propagandą kremlowską”, a on – jak się domyślam – wykonuje ich polecenia.
Czyli tak obecnie nazywa się cenzura. Akurat w moim przypadku atak cenzury miał prawdopodobnie dość prozaiczny powód: od lat staram się ujawnić, a przede wszystkim krytykuję patologie polskich przepisów podatkowych, a lobbyści, którzy korzystają z tych luk, mają długie ręce (prawdopodobnie idzie tu o niskie opodatkowanie akcyzą tzw. podgrzewaczy).
Dopóki więc nie zostanę skutecznie uciszony, postaram się jednak przypominać pewien fakt z przeszłości, który ma się nijak do obowiązującej w naszym kraju propagandy i zapewne zdaniem „ekspertów z Polski i z NATO” popełniam „myślozbrodnię”, która musi być przykładnie ukarana. Otóż dość dawno, w ostatnich dziesięcioleciach XVI wieku, polscy i litewscy politycy chcieli doprowadzić do powstania unii personalnej, a także realnej, między Koroną, Wielkim Księstwem Litewskim a Wielkim Księstwem Moskiewskim. Panowie litewscy proponowali, aby Królem Polskim i Wielkim Księciem Litewskim został Fiodor Iwanowicz, car moskiewski, będący synem Iwana Groźnego. Później, po jego śmierci, wielkie poselstwo Litwy (około 1000 osób), które udało się do Moskwy pod przewodnictwem Lwa Sapiehy, będącego Wielkim Kanclerzem Litewskim, proponowało, aby władzę nad tymi połączonymi trzema państwami objął w perspektywie Fiodor Borysowicz, syn rządzącego w Moskwie cara Borysa Godunowa. Chciano powtórzyć udany eksperyment unijny między Koroną a Litwą i objąć nim państwo moskiewskie. Zakładano integrację ekonomiczną, otwarty przepływ ludności, mieszane małżeństwa i tolerancję religijną.
Skąd ta idea? Otóż wiedzieli oni, że wzajemna wrogość będzie dla nas zabójcza, a okrutne wojny, które wciąż prowadziliśmy, nas wyniszczą, osłabią a może doprowadzą do upadku. Bardzo dobrze rozumieli, że nie możemy stać się „państwem frontowym” i antyrosyjskim, bo jest to dla nas droga do katastrofy.
Co szczególnie ważne, rozumieli oni dobrze polskie interesy, bo pierwszym obowiązkiem klasy politycznej jest zapewnienie pokoju, mimo że nie byliśmy stroną słabszą, a wojny z Moskwą w istotnej części udawało się nam wygrywać.
Przede wszystkim mieliśmy wtedy zdolność do sformułowania oryginalnej doktryny politycznej, byliśmy państwem suwerennym, które dba o własne interesy.
Jak jest dziś – widzimy to aż nadto dobrze. Ekonomicznie już przegrywamy wojnę ukraińsko-rosyjską: mamy wysoką, wciąż wzrastającą inflację, spadek popytu na wielu rynkach, a proponowanym przez ekspertów sposobem na drożyznę jest powszechne zubożenie: gdy utracimy większość naszych dochodów, konsumenci i przedsiębiorcy przestaną kupować towary i usługi. W wyniku tego na rynkach światowych spadną ceny ropy i gazu, a ten ostatni dostarczany przez Rosję Niemcom będziemy importować z Zachodu, co będzie najlepszym koronnym dowodem naszej niezależności energetycznej. Oczywiście, mamy jednym głosem wspierać tę politykę, bo taką rola wyznaczyło nam „światowe przywództwo”, które będzie prowadzić tę wojnę aż do końca, czyli do ostatniego żołnierza, który będzie chciał umierać za samoistną Ukrainę.
Czy jeszcze w jakimkolwiek stopniu jesteśmy kontynuatorami szesnastowiecznej tradycji politycznej Rzeczpospolitej Obojga Narodów? Po co pytać. Wszyscy wiedzą. Brak gorliwych niedługo być może będzie czynem zabronionym, w dodatku z mocą wsteczną, więc być może trzeba będzie zamilknąć. Do wszystkich wyznawców obowiązującej poprawności mam tylko jedno przesłanie: będąc liderem wrogości wobec Rosji, budujecie wizję naszego bezpieczeństwa na przekonaniu, że „światowe przywództwo” stanie w naszej obronie bez względu na wszystko. To już nie naiwność. To jest historyczny błąd, za który mogą zapłacić miliony Polaków.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 85
Zachód nazywa chaosem stan, gdy skutecznie bronimy swoich interesów
Dopiero niedawno (lepiej późno niż wcale) uświadomiłem sobie, że bezrefleksyjnie (bezmyślnie?) powtarzamy wrogie nam diagnozy dotyczące bliższej (i dalszej) przeszłości. Nasze podręczniki historii, nasza świadomość powszechna jest zdominowana przez nie tylko fałszywe, wręcz ogłupiające nas „prawdy historyczne”, czyli nasza świadomość przeszłości jest wręcz naszym wrogiem dziś, bo przecież żyjemy wyłącznie w czasie teraźniejszym, a z zakłamanej przeszłości nie sposób wywieźć jakichkolwiek mądrości na dziś (i na jutro).
Wrogie nam diagnozy mają różny „kaliber”, lecz jest ich tak dużo, że przytoczę dziś chyba najważniejszą. Pierwszą jest zaszczepione nam przekonanie, że jedynym źródłem i wzorem „cywilizacji” i „porządku” jest bezapelacyjne porządkowanie się narzucanym nam wzorcom, a brak owego podporządkowania jest właśnie „chaosem”, którego powinniśmy się tylko wstydzić. Prawda, że tak myślimy i zgodnie z tym wzorcem oceniamy również innych (i siebie)?
Można nawet powiedzieć, że nie tylko ostatnie trzydzieści lat, a prawie trzy stulecia były zdominowane przez ten sposób myślenia, co było źródłem nie tylko naszej słabości, ale przede wszystkim większości porażek, które są nieuchronnym skutkiem zaniku umiejętności samodzielnego myślenia. Jakoś ani razu nie przyszło nam do głowy (może były jakieś wyjątki), że przyjmując za właściwe cudze diagnozy i oceny przyporządkowujemy się do równie obcych nam interesów, bo ci, którzy formułują owe diagnozy, w których z oczywistych względów mieści się ich ocena tego, co jest dla nich „dobre” a co „złe”, uwzględniają lepiej czy gorzej swoje a nie nasze interesy.
Być może wciąż obca jest nam dość oczywista teza, że nikt (poza nami) nie będzie dbać o nasze interesy oraz że cudze interesy są z zasady sprzeczne z naszymi, a tylko przez przypadek i raczej wyjątkowo są z nimi zgodne. Mówiąc najprościej: obca diagnoza z zasady chroni interesy tego podmiotu, który je tworzy: bywają wyjątki, ale niezbyt często i dotyczą tych nielicznych, którzy nie dbają o swoje dobro lub mają potrzebę działań dla dobra innych kosztem własnych interesów. Mówiąc najprościej: diagnoza okradzionego jest z zasady sprzeczna z diagnozą złodzieja: ten pierwszy chce odzyskać swój majątek, ten drugi chce zachować zagrabione mienie.
A wracając do głównego wątku: jakoś sprytnie narzucono nam obcy punkt widzenia, czyniąc z nas swoje darmowe sługi lub ukrytych donatorów, np. mamy wierzyć, że „transformacja energetyczna” jest czymś „nieuniknionym”.
„Należymy do Zachodu”, więc na jakieś samodzielne myślenie nie ma tu miejsca. Mamy powtarzać to, co mówi „światowe” lub „europejskie” przywództwo. Gdy ktoś nie podporządkuje się tym wzorcom w najlepszym przypadku zachowuje się w sposób „niezrozumiały” lub jest „przyczyną chaosu”. Jakiekolwiek informacje sprzeczne z obowiązującymi diagnozami są „dezinformacją”, które trzeba „zwalczać” w imię „ładu cywilizacyjnego”, którego źródłem jest ów „Zachód”.
Czy kiedyś zmądrzejemy i wybijemy się na niepodległość myślową? Miejmy nadzieję.
Witold Modzelewski