Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2417
Do dziś jesteśmy zaczadzeni dwudziestowieczną wizją świata, która żyje w nas, w naszym języku, wyobraźni, obawach, a przede wszystkim „praktycznie stosowanej” ideologii. Nasza polska świadomość końca drugiego dziesięciolecia nowego wieku jest paradoksalnie bliska (i zbliża się zamiast się oddalać) swojej genezie sprzed prawie stu lat. Wtedy uwierzyliśmy, że „skończyły się zabory”, a my „odzyskaliśmy niepodległość”, którą – jak wszystko, co trzeba zdobyć – można również stracić. Dziś też mówimy o „okupacji lat 1944–1989” i „odzyskaniu niepodległości”.
Nasza demokratyczna „niepodległość” z lat 1918–1939 była dość osobliwym czasem; zniszczył ją zamach stanu z 1926 roku przekształcający rodzącą się demokrację parlamentarną w sanacyjną karykaturę. Trzynastolecie rządów Piłsudskiego i jego następców skończyło się upokarzającą klęską militarną, całkowitym blamażem politycznym oszukanych dyletantów, niegodnym nawet współczucia. Później francuski sojusznik faktycznie mianował „swój” rząd emigracyjny polski, który – nim minął rok – musiał uciekać z pokonanej Francji. Polityka rządu emigracyjnego kończy się równie poniżającą klęską i „zdradą” jedynego niepokonanego przez Niemców sojusznika, który – podobnie jak Francuzi w 1939 roku – nie chciał „umierać” w naszym interesie.
Ale te dwie następujące w ciągu sześciu lat polityczne porażki stworzyły mit niepodległości, odzyskanej przez przegranych polityków, którym ktoś oszczędził dożycia swoich klęsk. Piłsudski „szczęśliwie” nie musi przegrywać w 1939 roku, a Sikorski nie pozna goryczy upadku rządu londyńskiego w 1945 roku. Mimo, że byli wręcz śmiertelnymi przeciwnikami, w latach 1945–1989 stawiani byli w jednym rzędzie mężów stanu, w dodatku symbolizujących demokratycznie legitymowane władze naszego kraju, co jest kompletnym absurdem, bo Piłsudski zdobył władzę w wyniku zamachu stanu, który obalił legalnie wybrany rząd, a Sikorski był narzucony przez Francuzów, którzy postanowili „unieważnić” powołanie następcy Mościckiego na stanowisko głowy państwa (krótka kariera w roli groteskowego prezydenta generała Wieniawy).
Czy równie „demokratycznie” wybrane władze nowego państwa polskiego, utworzonego w 1944 roku, reprezentowały państwo „niepodległe”? Zapewne nie, lecz brak owej „niepodległości” wynikał ze swoistego sposobu definiowania tego pojęcia: zgodnie z doktryną Kühlmanna, Polska jest państwem „niepodległym”, gdy jest wroga wobec Rosji lub bolszewików, a stan uzależnienia od innych państw nie ma znaczenia.
Czy rząd londyński mógł prowadzić w miarę samodzielną politykę? Dwa razy to zrobił – raz w 1943 roku (sprawa katyńska), a drugi raz w 1944 roku (w sprawie Powstania Warszawskiego), lecz w obu przypadkach dostał po łapach (boleśnie) od wielkich protektorów. W latach 1944–1989 (i później) daliśmy sobie wmówić, że zależność od Związku Sowieckiego jest dowodem „braku niepodległości”, którą później znów „odzyskaliśmy”, gdy weszliśmy w orbitę wpływów niemieckich, wspólnotowych czy amerykańskich.
Jedno jest pewne: w latach 1991–2017 byliśmy najbardziej demokratyczną wersją państwowości polskiej ostatnich stu lat, co wcale nie oznacza, że byliśmy (i jesteśmy) mniej uzależnieni od obcych państw. Tu też trochę daliśmy się w XX wieku ogłupić, bo przyjęliśmy znak równości między demokracją i niepodległością, a przecież państwa o bardzo ograniczonej suwerenności mogą być w pełni demokratyczne, gdyż… większość wyborcza w cale nie musi hołdować potrzebie uzyskania „pełnej niepodległości”.
Dziś wciąż mówimy językiem sprzed stu lat, odmieniamy – podobnie jak wtedy – słowo „niepodległość” przez wszystkie przypadki, w czym nie przeszkadza ciągła erozja naszej suwerenności w wyniku „pogłębiania integracji”, i nikomu nie przeszkadza powtarzanie tego absurdu. W niczym nie zmienił się również nasz stosunek do Rosji. Wtedy też była „śmiertelnym zagrożeniem”. Podobnie jest dziś. Także Rosja zaczyna i kończy to stulecie w podobnie słabej kondycji: wtedy przegrała z przysłanymi przez Niemców bolszewikami, których jedynym celem było jej unicestwienie, a dziś, zepchnięta do szesnastowiecznych granic, jest osamotniona i w głębokiej defensywie.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 316
Retoryczne pytanie zadane w tytule niniejszego tekstu ma zobrazować upadek nie tylko kultury, ale również praktyki publicznej naszej na wskroś europejskiej ojczyzny. Stare przysłowie, które mówi, że w świecie głupców nietrudno uchodzić za mędrca, bardzo pasuje do czasów nam współczesnych, zwłaszcza tych naszych, polskich. Nie można bowiem już ukryć katastrofalnego finału pożal się boże „polityki wschodniej” całego POPiSu, a nawet szerzej – polityki „europejskiej”, prowadzonej na innych kierunkach niż wschodni.
Największym ciosem dla naszej klasy politycznej jest jednak kompletna, wręcz żenująca katastrofa polityki pełnego podporządkowania się Waszyngtonowi – wiemy od zawsze, że cała nasza klasa polityczna jest przecież bezwarunkowo „proamerykańska”. Ileż to nasłuchaliśmy się deklaracji o jakimś „strategicznym sojuszu”, który (jakoby) był, jest i będzie z istoty antyrosyjski. I co szczególnie zabawne – jednocześnie antykomunistyczny, a my jesteśmy najwierniejszym z wiernych wykonawców woli naszego suwerena oraz przelicytujemy go w pogardzie dla Rosji, a nasza wierność będzie zawsze doceniona.
Gdyby w iście zachodnich głowach naszych „ekspertów” kołatało się coś więcej niż pogarda i strach, to nie doznalibyśmy tak upokarzającego zawodu. Ameryka znów nas zdradziła: Putin jest „przyjacielem” nowego prezydenta USA, a on „kocha Rosjan”, bo przecież nie jest głupcem i kieruje się swoimi interesami. I te interesy są w kontrze z polityczną praktyką naszej klasy politycznej ostatnich kilkunastu lat (a może dłużej).
Wierne sługi medialne tejże klasy nie powinny jednak powstrzymywać w piętnowaniu rosyjskich wpływów i nazywaniu rzeczy po imieniu: nikt nie patyczkował się z „ruskimi onucami” - również za oceanem - a jeden z liderów POPiSu poinformował nas o tym, że obecny prezydent USA był kiedyś nawet zwerbowany przez rosyjski wywiad. Jeśli to prawda, a mówił to liberał, który przecież brzydzi się kłamstwem, to z takich zależności nikt nie jest się w stanie wyplątać: kto wpadł w sidła ruskich służb, ten nie ma odwrotu. Nie może więc nam zabraknąć determinacji w piętnowaniu i zwalczaniu rosyjskich wpływów. Również za oceanem: my nie będziemy rozmawiać z Putinem i nie będziemy tolerować jego agentów.
Dobrze: już nie będę dalej znęcać się. Miejmy litość nad głupotą, która ma nad Wisłą bardzo długą i bogatą tradycję. Porzućmy na chwilę amok rusofobii i zastanówmy się co będzie dalej. Wiele wskazuje na to, że rozbiór „samostijnej Ukrainy” sfinalizuje się jeszcze w tym roku jako sposób zakończenia tej wojny: USA przejmie zasoby naturalne (np. złoża metali ziem rzadkich), Rosja to co zdobyła (i jeszcze trochę), a do udziału w podziale zostaną zaproszone (przymuszone?) również inne państwa. Wzorem XVIII wieku ów rozbiór będzie częścią większego układu, bo USA potrzebuje rosyjskiej akceptacji dla innych zaborów, w tym zwłaszcza na północy (np. Grenlandia).
Sądzę, że najważniejszym wektorem polityki amerykańskiej jest rozbicie BRICS, a przynajmniej odłączenie Rosji od globalnego Południa. Jeśli ceną tej wolty będzie Ukraina czy inne kraje tego regionu, to z chęcią będzie ona zapłacona: zawsze wasale płacą rachunki swoich suwerenów. Europejskim sojusznikom „światowego przywództwa” już wyznaczono wysokość stałego haraczu, który wynosi 6% PKB na zbrojenia. Wiadomo również, gdzie te pieniądze będą wydane. To dużo więcej niż zarobek gospodarki amerykańskiej na pomocy dla „walczącej Ukrainy”.
Czy ten obrót spraw będzie dla nas korzystny? Na pewno bardziej niż dalsze finansowanie „naszej wojny”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 888
Aby zobiektywizować przyczyny jednoznacznej i wyjątkowo konsekwentnej wrogości naszej klasy politycznej w stosunku do Rosji, najczęściej podaje się dwie główne okoliczności: emocjonalną i intelektualną. Ta pierwsza wynika (jakoby) z konieczności „odreagowania”. Przez długie dziesięciolecia strach nakazywał skrywać zapiekłe niechęci, które eksplodowały, gdy odwaga przyszła wraz z „parasolem”, który rozpiął nad nami nasz „strategiczny sojusznik” (ponoć) również opętany rusofobią. Druga okoliczność – „intelektualna” – wskazuje na brak zaplecza eksperckiego, które mogłoby podsunąć całej klasie politycznej nie tylko możliwie najbardziej obiektywne analizy na temat polskiego interesu w relacjach z Rosją, ale nawet porcję niezbędnej wiedzy, także tej o podstawowym znaczeniu. Inaczej mówiąc, przyczynami nieprzejednanej wrogości są niedojrzałość emocjonalna i tzw. deficyty edukacyjne.
Jeśli powyższe diagnozy są choć trochę prawdziwe, to trudno wyobrazić sobie gorszą recenzję naszej kondycji. Można by rzec, że ciąży na naszym narodzie jakieś przekleństwo, czyli Bóg pokarał nas w sposób wyjątkowo perfidny, dając nam takie oto intelektualne „elity”. Odrzucam jednak tezę o tym, że wisi nad nami jakieś fatum, mamy jednak pewną przypadłość i postarajmy się znaleźć jej rzeczywiste przyczyny.
Sądzę, że jest coś z prawdy w drugiej z powyższych diagnoz. Nasza klasa polityczna, a nawet rządzący chyba nie mają sztabu, który działając w interesie publicznym, dostarczałby na bieżąco niezbędne analizy i informacje. Co jednak wcale nie oznacza, że nie ma w Polsce ludzi, których wiedza na temat Rosji jest dostatecznie głęboka i którzy potrafią się nią posłużyć w interesie publicznym. Wręcz odwrotnie: jest ich wielu, sądzę, że nawet więcej niż w państwach ościennych. Próżno natomiast ich szukać w gremiach służących klasie politycznej, zresztą takich gremiów prawie nie ma. Można za to czasami usłyszeć wypo¬wiedzi ekspertów medialnych, zbliżone w stylu do komentarzy międzynarodowych specjalistów, którzy pieczętują się afiliacją w biznesie zajmującym się ucieczką od opodatkowania.
Ci nowi znawcy problematyki rosyjskiej są nawet zewnętrznie podobni do ludzi z tzw. międzynarodowego biznesu podatkowego: są krótko ostrzyżeni, noszą przyciasne, ale raczej drogie garnitury i biegle posługują się językiem angielskim (czy znają rosyjski – nie wiadomo). Najważniejszy jest jednak ich przekaz na temat Rosji – nie ukrywają swojej wrogości do wszystkiego, co rosyjskie, a ich diagnozy podporządkowane są strategicznej misji szkodzenia temu państwu, bo to jest nasz „odwieczny wróg”. Usłyszeliśmy nawet w dyskusji medialnej powtórzoną na poważnie starą i wyjątkowo głupią tezę, że naszym polskim zadaniem jest zniszczenie tego państwa i należy je „pruć po szwach narodowych”.
Przypomnę, że takie oto brednie pletli wyznawcy tzw. prometeizmu, co spotkało się z zabójczą dla nas odpowiedzią w dniu 17 września 1939 roku. To nie my zlikwidowaliśmy wtedy Związek Radziecki – to on zlikwidował nasze państwo, właśnie „prując je po szwach narodowych”.
Czy ktoś, kto przyjmuje rolę eksperta do spraw stosunków polsko-rosyjskich, nie wie, że nasz historyczny spór z Rosją o ziemie trzech zaborów rosyjskich z lat 1773–1796 ostatecznie i definitywnie przegraliśmy właśnie dlatego, że chcieliśmy zniszczyć przeciwnika, a niewiele brakowało, żeby to on zniszczyłby nas? Koszt naszej polityki wschodniej w ostatnim stuleciu, którą prowadziły tzw. siły niepodległościowe (czyli antyrosyjskie), był wręcz niewyobrażalny. Przegraliśmy wszystko, co można było przegrać, wyhodowaliśmy nowych, mniejszych wrogów, którzy przejęli od Związku Radzieckiego resztki naszego dziedzictwa, a my „przy okazji” byliśmy grabieni przez tych, którzy zawsze umacniali nas w antyrosyjskich fobiach.
Czy ktoś, kto mieni się „ekspertem”, powinien przyczyniać się do katastrofy tego, komu w ten czy inny sposób doradza? Rozumiem, że tak można postępować w międzynarodowym biznesie podatkowym lub gdy ekspert wywodzi się z innych państw, bo wtedy nie trzeba zawracać sobie głowy polskim interesem publicznym i dobrem obywateli naszego kraju, zwłaszcza że stoją one w sprzeczności z interesem naszych bliższych lub dalszych sąsiadów; aby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać.
Ekspert doradzający komukolwiek, a zwłaszcza państwu, którego jest obywatelem, powinien – zgodnie z zasadami sztuki – kierować się dobrem tego, komu doradza. A kiedy ów ekspert źle doradza? Gdy po pierwsze, nie zna się, czyli popełnia błędy merytoryczne, oraz po drugie, gdy działa w złej wierze, czyli jego porady mają zaszkodzić temu, komu doradza.
Nie podejrzewam większości ekspertów me¬dialnych, wypowiadających się publicznie o stosunkach polsko-rosyjskich, o posiadanie pozainternetowej wiedzy na temat tego państwa. Może się mylę, ale ich język i sposób argumentacji każe przypuszczać, że „nie wiedzą, ale również nie wiedzą, że nie wiedzą”. Bardzo chciałbym być w błędzie, bo być może pozory mylą. Mam natomiast zasadnicze wątpliwości, czy wszechobecna rusofobiczna narracja „środowisk opiniotwórczych” jest prowadzona w dobrej wierze. Jeśli nasza klasa polityczna wciąż w większości nosi krótkie spodnie i nie może się pozbyć chłopięcych fobii („nie lubię Ruskich”), które zastępują jej racjonalne myślenie, to nie należy jej umacniać w tej roli. Wręcz odwrotnie – trzeba przemawiać do powagi, a nie do emocji za pomocą obiektywnej i powściągliwej argumentacji.
W interesie Polski i wszystkich (bez wyjątku) obywateli polskich oraz cudzoziemców mieszkających tutaj jest pokój, demokracja, rozwój ekonomiczny oraz stabilizacja polityczna i społeczna naszego kraju, który jest i długo będzie „na dorobku”, bo musi wyjść z biedy i degradacji zafundowanej nam nie tylko na początku tej epoki (ukłony dla twórcy „radykalnej transformacji”). Aby to osiągnąć, nie powinniśmy z nikim toczyć ani gorącej, ani nawet zimnej wojny, nie możemy prowadzić wrogiej polityki wobec kogokolwiek, zwłaszcza wobec tych, którzy nie zgłaszają jakichkolwiek roszczeń do majątku naszego państwa czy jego obywateli. Rosja nie ma wobec nas roszczeń ekonomicznych i majątkowych, nie posiada w Polsce mniejszości narodowej, nie istnieje nawet partia polityczna, którą można by nazwać prorosyjską – wszystkie są proniemieckie lub proamerykańskie, lub nie mają żadnego znaczenia. Nie mamy również sprzecznych interesów ekonomicznych i nic nam nie wiadomo, aby istniał w Moskwie jakiś wrogi plan wobec Polski. Dlaczego więc szkodzimy sobie, hodując kolejnego wroga?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 579
Ponoć nowy etap wojny na górze, czyli AntyPiS zwalczający totalnie PiS, tym razem już jako władza, ponoć ma na celu „przywrócenie praworządności”. Oficjalna ideologia tego etapu jest z grubsza taka: polityczny wróg łamał nagminnie prawo i dlatego było nam wszystkim bardzo źle, a ówczesna opozycja nie mogła tego ścierpieć. Gdy wypleni się wszystko, co wróg w prawie nabroił, nastąpią rozliczenia, które poprzedzać będą „pojednanie” z wrogiem oraz czas wszelkiej szczęśliwości.
Być może ironizuję i trochę upraszczam, ale przecież w ślad za nowym przywództwem podzielono przyszłość na cztery etapy: najpierw będzie właśnie definitywne „przywrócenie praworządności”, w tym zwłaszcza poprzez likwidację wszystkich wrogich dokonań przez ludzi odsuniętych od władzy. Potem wszyscy winni będą przykładnie, surowo i oczywiście praworządnie ukarani. Następnie przyjdzie czas żałoby narodowej, ale wiadomo, że musi to potrwać i będzie to „bardzo trudne”. Reszta spraw publicznych musi poczekać. Jest to program wieloletni, obejmujący co najmniej dwie lub trzy pełne kadencje sejmu, czyli AntyPiS zamierza rządzić długo. Aż do końca.
Dość ironii, bo moja wyobraźnia nie sięga aż tak daleko – życia może nie starczyć na realizację tak ambitnych planów, zwłaszcza że sprawy sądowe („ukaranie winnych”) trwają u nas nie mniej niż 10 lat. Prawdopodobnie obecny rząd będzie realizował tylko pierwszy etap i na nim musi się skupić. Domyślam się, że etap przywracania praworządności będzie polegać na tym, że będą zmienione te przepisy prawa, które wprowadził wróg, bo są one – zdaniem rządzących – „sprzeczne z Konstytucją i prawem unijnym”. Podlegające zmianom przepisy są dlatego dowodem braku praworządności, bo są sprzeczne – zdaniem rządzących – z literą albo duchem powyższych wzorców.
I tu rządzący wpadają w zastawioną przez samych siebie pułapkę. Prawie każdy przepis był, jest i będzie interpretowany na wiele sposobów, a narastający z biegiem czasu w sposób naturalny chaos legislacyjny pogłębi tylko potencjalny chaos interpretacyjny. Skoro każdy może głosić swoją wersję „prawa odczytanego”, a istotą wojny między AntyPisem i PiSem są właśnie poglądy prawne, to jesteśmy w ślepej uliczce. Nowe przepisy przywracające jakoby praworządność, będą interpretowane na tak wiele sposób, że nikt nie zagwarantuje a nawet nie uwierzy, że już owo dzieło przywracania praworządności zostało zrealizowane.
Bo tu dotykamy istoty problemu. Przepis prawa jest środkiem, a nie celem rządzenia. „Dobre rządy” i „dobre prawo” są wtedy, gdy panuje pokój społeczny i pomnażane są najszerzej pojęte (materialne i duchowe) aktywa państwa i obywateli. Wtedy nikt w dobrej wierze (poza ekscentrykami, anarchistami i agenturą) nie kwestionuje „praworządności”, bo cel stanowionych przepisów jest zrealizowany, czyli zostały prawidłowo zinterpretowane przez obywateli oraz w postępowaniach jurysdykcyjnych. Bo przecież może być inaczej. Każda siła polityczna a nawet poszczególni politycy mogą upierać się przy swojej interpretacji przepisów, mogą włączyć sędziów do swojego orszaku i walczyć o to, żeby w procedurach jurysdykcyjnych zwyciężył ich pogląd. A jak nie zwycięży, to trzeba zmienić sąd lub sędziów.
Historia, w tym zwłaszcza nasza, polska, zna wiele przypadków tak pojmowanej polityki uprawianej przy pomocy interpretacji przepisów prawa, która przeradzała się w wojnę obsadzania sądów, które miały „przyklepać” ten czy inny pogląd interpretacyjny. Czy zmierzamy w tym kierunku? Sądzę, że obecny etap „przywrócenia praworządności” jest realizacją właśnie tego scenariusza. Jeżeli w dodatku w owej wojnie uczestniczyły również „obce potencje” – tak w I RP nazywano państwa, które wtrącały się w nasze sprawy wewnętrzne, korumpując zwłaszcza klasę polityczną – rozpoczynał się okres kryzysu a potem upadku; swego czasu również nasi „wielcy królowie” też brali łapówki, przy czym te ze wschodu były dowodem „zdrady”, a z zachodu – patriotyzmu.
Co więc trzeba zrobić, aby zejść z drogi? Odpowiedź od wieków jest taka sama: zwalczające się obozy muszą zawszeć kompromis interpretacyjny, bo wybór między różnymi wariantami treści norm prawnych może być uzgodniony w imię zasady pokoju w prawie i powszechnego szacunku do prawa. Gdybyśmy znaleźli niezależnych naukowców, którzy z zasady nie byliby zaangażowani politycznie, to im można by powierzyć im rolę arbitrów w tym sporze. Byłoby to „opinio doctorum”, które wydawały średniowieczne uniwersytety, bo wówczas jeszcze nie było polityki i lobbingu w nauce, a przynajmniej nic o niej nie wiemy. Może marszałkowie Sejmu i Senatu powołaliby niezależną Radę Naukową złożoną z niezaangażowanych politycznie specjalistów, którzy pełniliby tę rolę?
Witold Modzelewski