Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1195
W XX wieku nauczyliśmy się dzielić epoki na przedwojnia, międzywojnia i powojnia. Ówczesne międzywojnie trwało bardzo krótko (dwadzieścia jeden lat); skończyło się jeszcze większą katastrofą niż poprzednie. Dopiero druga z wielkich wojen, wyniszczająca i degradująca, a w zasadzie likwidująca Wielkie Niemcy, dała nam długi czas powojenny, który trwa już ponad sześćdziesiąt lat, co jak na realia europejskie jest czymś zupełnie wyjątkowym.
Nasza państwowość, utworzona u zarania tej epoki, przetrwała bez istotnych wstrząsów i strat terytorialnych do dziś i ma szansę na kolejne dziesięciolecia, a obecne powojnie nie przekształci się w międzywojnie, bo… wojny w tym regionie świata nie będzie. Dlaczego? Odpowiedź wynika z oceny istotności trzech czynników, które w tej części świata mogą niszczyć status quo.
Pierwszym z nich są Niemcy, które w zeszłym wieku wywołały i przegrały wszystkie istotne wojny. Obecna Polska została ukształtowana jako państwo antyniemieckie, osłabiające i przywracające naturalny stan wielości państw niemieckich. Ich zjednoczenie w 1871 roku było największym i najkrwawszym błędem Europy. Co prawda podjęto już w naszych czasach częściowo udaną próbę odtworzenia (prawie) Wielkich Niemiec, lecz z wielu przyczyn (na razie) nie wrócą one do tej destrukcyjnej (dla innych i siebie) roli.
„Wielkie Niemcy” były najistotniejszym twórcą naszej międzywojennej, bardzo nietrwałej państwowości, a w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku wróciły do projektu Mitteleuropy i przywróciły swoją hegemonię na najszerszym historycznie wariancie. Ale dziś są one państwem konserwującym status quo, a nie rewizjonistycznym jak w międzywojniu, co przecież oznacza, że wspólna polityka z rewizjonistyczną Rosją nie ma większych szans.
Gdyby nasi politycy choć trochę nadawali się do międzynarodowej roli, to wykorzystaliby ten atut, by uzyskać korzyści od obu stron. Na razie podporządkowujemy się do cna niemieckim interesom, ale to też jest jakiś pomysł na naszą małą stabilizację. Dopóki w Berlinie, podobnie jak w Polsce, będzie rządzić kolejne pokolenie powojennych polityków, nie grozi nam niemiecka agresja (nie muszą zdobywać tego, co już mają ekonomicznie i politycznie). Każdy, kto broni status quo, a ma więcej, niż jest w stanie obronić, prowadzi politykę pokojową.
Drugim czynnikiem jest rewizjonistyczna Rosja, która cofnęła się do rozmiarów siedemnastowiecznego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego (czasy Aleksego Michajłowicza Romanowa). Oczywiście – wbrew powtarzanym w Polsce bredniom – nie chce ona „przywrócić” Związku Radzieckiego, ani tym bardziej uniwersalistycznego imperium czasów Aleksandra Pawłowicza, bo to zupełnie przebrzmiałe i martwe wzorce.
Rosja odradza się w wersji nacjonalistycznej, bardziej moskiewskiej niż petersburskiej; chce odzyskać wpływy w „kanonicznych” ziemiach ruskich, które w niemieckiej wersji Mitteleuropy stanowią odrębne, antyrosyjskie państwa. Dotyczy to głównie obecnej Białorusi i Ukrainy, a może jeszcze Estonii (większość rosyjska), ale nie Litwy, a na pewno już nie Polski. Nawet Związek Radziecki nie chciał popełnić carskiego błędu formalnego przyłączenia do swojego państwa ziem etnicznej Polski i sądzę, że również dziś w Moskwie nie ma i nie będzie takich planów.
Dopóki Rosja z lepszym lub gorszym skutkiem będzie odbudowywać swoje wpływy na „kanonicznych” ziemiach „Świętej Rusi”, a to może jeszcze potrwać długo i z niewiadomym skutkiem, to my możemy spać spokojnie. Żadne wojny z Rosją nam nie grożą, zresztą i nie groziły również w niedawnej przeszłości. Obyśmy tylko pozbyli się szkodliwej misji bezinteresownego „obrońcy niepodległości” państw wschodniej Mitteleuropy, bo nic na tym nie zyskujemy, a tracimy ekonomicznie i politycznie zbyt dużo. Powinniśmy robić z Rosją interesy, zarabiać na jej rynku, bo w czasie pokoju liczą się tylko ci, co mają pieniądze.
Wreszcie trzeci, choć dość odległy gracz na europejskiej scenie, czyli Stany Zjednoczone Donalda Trumpa. Tu zmieni się najwięcej. W Ameryce chyba definitywnie kończy się ich powojnie, które wykreowało to państwo do roli światowego lidera. Warto przypomnieć, że ani w XIX wieku, ani tym bardziej w międzywojniu państwo to nie było „światowym przywódcą”. Donald Trump zupełnie przecież nie pasuje do tej wizji. Jego polityką są interesy, a on ma zamiar chronić interesy amerykańskie i gospodarkę swojego kraju, a także odbudować przemysł, bo na globalizacji, „wolnym handlu” i innych postzimnowojennych pomysłach amerykański biznes na pewno dużo zarobił, ale koszty tego poniósł obywatel, który nie ma roboty i żadnych perspektyw.
Powstała nowa wersja pasożytniczego kapitalizmu – centra produkcyjne przenosi się do państw azjatyckich, a to historycznie osłabiło Amerykę, która ma pieniądze, ale towary musi kupować od innych (nonsens). Pod tym względem diagnoza nowego prezydenta jest trafna, bo w gospodarce liczą się – jak świat światem – tylko ci, którzy u siebie produkują towary (przemysłowe lub surowce, a najlepiej jedne i drugie). Aby przemysł wrócił do amerykańskich miast, dał pracę, czyli zajął w ciągu dnia miliony wyborców, trzeba zmienić wiele, co zresztą nastąpi.
Nie chcę formułować efektownych tez, ale ostatnie wybory w USA prawdopodobnie definitywnie zakończyły nie tylko postzimnowojenną epokę (lata 1991–2017), lecz również amerykańską wersję czasów powojennych. Nie trzeba być nadto przenikliwym obserwatorem, żeby stwierdzić, że wszyscy obrońcy (również naszego) status quo bardzo boją się przyszłości i nie ukrywają swojego strachu. Słusznie?
W pewnym sensie tak, bo zglobalizowany politycznie i zdominowany przez Stany Zjednoczone świat nie okazał się korzystny dla tego państwa, które straciło istotną część swoich realnych aktywów, czyli przemysł. W tym świecie inni bogacili się kosztem Ameryki, tworzyli nie tylko konkurencyjną gospodarkę, ale również niezależne związki państw, czego najlepszym przykładem jest właśnie Unia Europejska. Ten związek państw chce uchodzić za trzeciego gospodarczego gracza w świecie (obok USA i Chin), chroni swój „wspólny rynek”, eliminując amerykańską produkcję. Czy tak wygląda sukces z perspektywy Waszyngtonu?
Minione ćwierćwiecze wykreowało przede wszystkim najważniejszego przeciwnika – światową potęgę gospodarczą – Chiny, które są już albo prawdopodobnie będą większą gospodarką od amerykańskiej. Stany Zjednoczone potrzebują rozwoju realnej gospodarki, wielkich zamówień i nowych rynków zbytu, aby zrealizować polityczne i ekonomiczne wizje nowego prezydenta.
Jest jeden kraj, który może zaoferować te możliwości, a jego interesy nie są tu przeciwstawne. Kto? Wiadomo – Rosja. Jeżeli ten kraj będzie głównym partnerem strategicznym reindustrializacji Ameryki (możliwy wariant), to my powinniśmy zacząć myśleć, jak będzie wyglądać (już wygląda?) nasz polski świat, bo jesteśmy dzieckiem innej, przemijającej już dla Ameryki epoki.
Dlaczego nic nam nie daje do myślenia fakt, że sprowadzone na nasze terytorium w ostatniej chwili obce wojska, które (jakoby) mają nas bronić przed „rosyjską agresją”, są na naszej zachodniej granicy, a dokładnie na terenach należących do 1945 roku do Wielkich Niemiec?
Sądzę, że Ameryka nie chciała w przeszłości i nie chce dziś konfliktu z Rosją, a jej bezinteresowna chęć obrony istniejącego status quo jest już tylko częścią mitu założycielskiego III RP. Pora zacząć szukać koncepcji polskiej polityki w świecie rządzonym przez Donalda Trumpa. Kluczem do zrozumienia naszej przyszłości nie może być jednak strach przed wyimaginowaną „agresją rosyjską”, której ma jakoby zapobiec (rotacyjna) obecność amerykańskiej brygady na naszych zachodnich rubieżach.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 299
Prawdopodobnie ten lub następny rok zostanie uznany kiedyś przez historyków i publicystów jako symboliczny koniec XX wieku. Tak jak zawsze, kalendarz nie chce się podporządkować biegowi wydarzeń i epoki nie chcą honorować okrągłych dat. Wiek XIX skończył się wraz z końcem pierwszej z wielkich wojen i upadkiem wielkich monarchii w środkowo-wschodniej Europie, a zwycięskie rewolucje (te prawdziwe i te „importowane”), masowe zbrodnie, nędza i głód rozpoczęły „Nowy Wiek Postępu i Nowoczesności”.
Teraz trwa analogiczny czas: być może powstanie kiedyś spór, czy to wojna rosyjsko-ukraińska rozpoczęta była przysłowiowym podpaleniem lontu pod jeszcze dwudziestowiecznym światem, czy też tym wydarzeniem jest ludobójstwo państwa izraelskiego na Palestyńczykach. Nie znamy jeszcze wyników tych wojen (ta pierwsza ma trwać bardzo długo, na pewno nie krócej niż rządy Joe Bidena), a może w ich cieniu rozpocznie się jeszcze trzecia wojna, tym razem o zjednoczenie Chin: skoro najważniejszym (jakoby) wydarzeniem XX wieku był „upadek muru berlińskiego” i „zjednoczenie Niemiec”, to dlaczego to Chiny nie mają do tego prawa? Przecież Tajwan od wieków był częścią chińskiej cywilizacji. Ale zachodnia hipokryzja jest „elastyczna”: prawo do zjednoczenia ma tylko „Zjednoczony (a jakże) Zachód”.
Oczywiście, wcale nie grozi nam jakakolwiek III wojna światowa, czym nas straszą domorośli eksperci. Straszenie i ogłupianie od wieków było, jest i będzie najlepszym biznesem: przestraszony nie będzie się targować i zapłaci dużo za swoje bezpieczeństwo. Tak jak najlepiej jest leczyć ludzi zdrowych, którzy przeżyją nawet najbardziej szkodliwe terapie, tak najlepiej bronić się przed wyimaginowanym wrogiem. Kiedyś do obowiązujących konwenansów należało ukrywanie strachu. Zarzut, że ktoś „okazał strach” hańbił i poniżał. Każdy powinien się wstydzić, że trzęsie ze strachu portkami. Teraz obowiązują przeciwstawne standardy: przestraszeni Rosją obnoszą się ze swoim tchórzostwem i jeszcze napadają na tych, którzy nie mają tak jak oni tzw. pełnych portek (tak kiedyś niezbyt elegancko mówiono o tchórzach).
Drabina eskalacyjna” jest tu następująca:
najpierw trzeba narzucić obowiązek strachu przed Rosją, która oczywiście jest „kolosem na glinianych nogach” i „papierowym tygrysem”, ale do obowiązku tchórza należy strach również przed słabszym,
następnie trzeba błagać o pomoc tych, którzy chcą stanąć w naszej obronie, są naszymi „odwiecznymi przyjaciółmi” i nie boją się Rosji,
gdy pokonamy paraliżujący nas strach, staniemy twardo u boku naszych sojuszników i będziemy złorzeczyć Rosji, co nam doda trochę odwagi,
za dar odstraszania Rosji trzeba będzie zapłacić (wolność przecież nie ma ceny) i tu musimy być gotowi na jak najdalsze wyrzeczenia: na to jesteśmy gotowi: będziemy zbierać chrust, ale nie kupimy rosyjskiego gazu,
finałem będą kolejne „zdrady Zachodu”, który będzie dążył do normalizacji stosunków z Rosją, bo już zarobił na przestraszonych i nie jesteśmy już im do czegokolwiek potrzebni.
Strategie znamy, przyszłość nas nie zaskoczy, bo już nie raz tak było w przeszłości.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1307
Do dziś nasze postrzeganie przeszłości sprzed stu lat oraz całego okresu międzywojnia całkowicie jest zdominowane przez sanacyjną propagandę, a przede wszystkim skutecznie narzucony wówczas „kult Józefa Piłsudskiego”. Co prawda, już zaprzestano stawiania mu kolejnych pomników, które pojawiły się nawet w miastach uznawanych przez niego za „rdzennie niemieckie” – ich powrót w nasze granice był realizacją koncepcji całkowicie przeciwstawnej do z istoty proniemieckiej „myśli politycznej Marszałka”, który chciał nas wtedy wiązać w absurdalną federację z wrogimi wówczas Ukraińcami i Litwinami.
Obecna Polska nie ma nic albo bardzo niewiele wspólnego ze swoją międzywojenną, zwłaszcza sanacyjną – z lat 1926–1939, wersją. Narzucanie nam tezy, że nasz kraj ze Szczecinem, Wrocławiem, Olsztynem i Zieloną Górą jest i może być jakąkolwiek kontynuacją epoki sanacyjnej, jest nie tylko absurdalne, lecz wręcz infantylne. Nie bez powodu ten sposób myślenia określany jest jako groteskowa „grupa rekonstrukcyjna” w polityce, żyjąca w świecie własnych urojeń. Żadna przedwojenna myśl sformułowana przez tzw. piłsudczyków nie wytrzymała próby czasu i usilne doszukiwanie się tam inspiracji politycznej dla dni obecnych jest zawracaniem głowy – szkoda czasu.
Miałem okazję przeczytać zachowane w domowej bibliotece dzieła Józefa Piłsudskiego w dziesięciotomowym wydaniu (Pisma zbiorowe, Warszawa 1937) i będę polecać je każdemu, kto jest lub chce być wyznawcą jego legendy. Spotka go dość szybkie rozczarowanie, bo ów polityk tkwił po uszy w swoich wewnętrznych wojenkach politycznych, które teraz nie mają już żadnej treści. Do dziś pamiętamy jego lapidarne wypowiedzi na temat pieniędzy w polityce („brać, nie kwitować”) oraz istotę programu politycznego („bić kurwy i złodziei”), a wtedy każdy przeciwnik mógł być zaliczany do pierwszej lub drugiej grupy. Musimy kiedyś dokonać rozrachunku z mitologią sanacyjną, bo, nie daj Boże, jakaś kolejna „grupa rekonstrukcyjna” będzie szukać inspiracji w dokonaniach „pierwszego Marszałka Polski” i jego pretorianów.
Dziś odniosę się tylko do jednej, powtarzanej zresztą przez poważnych historyków i publicystów tezy o wiodącej, a przede wszystkim jednoczącej scenę polityczną roli Piłsudskiego w latach 1918–1921. Wszystkie istotne siły polityczne, zwłaszcza ruchy prawicowe (endecja) i partie chłopskie, kwestionowały (zresztą zupełnie słusznie) prawną legitymację rządów Tymczasowego Naczelnika Państwa, która była związana z działaniami władz okupacyjnych, do których zaliczała się przecież Rada Regencyjna (14 listopada 1918 roku). Reprezentował on co najwyżej krzykliwą, lecz marginalną partię (PPS), która była od lat politycznie (słusznie) postrzegana jako ekspozytura interesów niemieckich, a okupacja lat 1915–1918 pozostawiła po sobie dogłębną i zatwardziałą nienawiść do Niemców w całym okresie międzywojnia, co wykluczało demokratyczną legitymację „polsko-niemieckiego kompromisu”, czyli idée fixe piłsudczyków.
Każdy, kto został wykreowany przez niemiecko-austriackie władze okupacyjne, nie miał po klęsce państw centralnych szansy na szersze poparcie społeczne. Piłsudski w tym czasie nie tylko nie jednoczył, lecz wręcz dzielił scenę polityczną, był na co dzień brutalnie krytykowany słowem i piórem przez narodową i chłopską większość. „Do bólu” potwierdzili to wyborcy do tzw. Sejmu Ustawodawczego, gdzie polityczni zwolennicy Tymczasowego Naczelnika Państwa uzyskali minimalne poparcie.
Co prawda, ów Sejm, w którego skład weszli (o czym nie chcemy pamiętać) bez legitymacji wyborczej byli posłowie do nieistniejących już niemieckich i austriackich parlamentów (w Wiedniu i Berlinie), zatwierdził Piłsudskiego jako Naczelnika Państwa, ale już formalnie nie była to rola dyktatora, lecz odpowiednik głowy państwa. Zresztą dominujący w tym Sejmie politycy, mający za sobą również długą praktykę polityczną w państwach zaborczych, potrafili (czasami) wznieść się ponad polityczne nienawiści i to oni jednoczyli podzielony – nie tylko politycznie – kraj. Lektura ówczesnej prasy politycznej, poziom agresji i posługiwanie się (jak to teraz się mówi) „językiem nienawiści” w stosunku do przeciwników politycznych, w tym zwłaszcza Piłsudskiego, wręcz szokuje, a opowiadane nam do dziś bajeczki o „autorytecie” i „powszechnym poparciu” dla jego osoby są najtrwalszym dziełem propagandy okresu sanacyjnego.
Odrębnym źródłem wiedzy na temat rzeczywistej pozycji i osobistego autorytetu Józefa Piłsudskiego są dokumenty i protokoły z posiedzeń Rady Obrony Państwa powołanej po katastrofie wyprawy kijowskiej. Przypomnę, że pseudomocarstwowy epizod w postaci zajęcia Kijowa przez wojska polskie w celu zainstalowania tam drugoligowego polityka ukraińskiego Semena Petlury, ukoronowany wspólną defiladą wojsk polskich i oddziałów tego polityka, skończył się kompromitującą ucieczką naszych wojsk. Na ich karkach po raz pierwszy pojawili się na ziemiach etnicznie polskich (czyli byłej Kongresówki) żołnierze Armii Czerwonej. Mimo że od lutego 1919 roku trwały (z przerwami) utarczki z tą armią, nigdy jej oddziały nie prowadziły działań ofensywnych na tym froncie. Więcej: przez dużą część tego roku trwało zawieszenie broni poprzedzone negocjacjami w Mikaszewiczach w celu uniemożliwienia bolszewikom odparcia ofensywy Armii Ochotniczej dowodzonej przez generała Antona Denikina.
Dopiero bezsensowna z militarnego i politycznego punktu widzenia wyprawa kijowska, której bezspornym inicjatorem i dowódcą był Józef Piłsudski, doprowadziła do intensyfikacji działań zbrojnych i rozpoczęcia prawdziwej wojny polsko-bolszewickiej.
Dla ówczesnych polityków, nie tylko niechętnych socjalistom i ich liderowi, wyprawa kijowska była pretekstem, a nawet prowokacją mającą na celu lub skutkującą antypolską ofensywą Armii Czerwonej, która szybko zajęła tereny na wschód od Bugu, a także zbliżyła się do Warszawy. Pokonane w kampanii kijowskiej wojska polskie były w stanie rozkładu i dezercji. Piłsudski – kilka tygodni wcześniej fetowany w Warszawie za zajęcie Kijowa – upadł na duchu, faktycznie nie wykonywał obowiązków Naczelnego Wodza, opowiadał o „upadku morale” żołnierzy, czyli był – mówiąc współczesnym językiem – „galaretą”. Aby go wesprzeć, a przede wszystkim poddać kontroli jego działania, powołano Radę Obrony Państwa składającą się z najważniejszych polityków. W trakcie jej obrad najczęściej kwestionowano wojskowe, a nawet osobiste kompetencje Naczelnego Wodza, który twardo trzymał się swojego stołka, a jego sposób obrony był często wręcz żenujący. Nie pozwalał się odwołać, mimo że sugerowali to wprost nasi zachodni sojusznicy, a część polityków podejrzewała go o ciche porozumienie z bolszewikami. Zarzucono mu publicznie zdradę, bo znano związki polskich socjalistów z bolszewikami.
Najbardziej znanym wydarzeniem była wizyta przedstawicieli Naczelnej Rady Ludowej, czyli władz Wielkopolski. Jej lider – ksiądz Stanisław Adamski – wprost zarzucił Piłsudskiemu zdradę interesów państwowych. Istniała wówczas groźba secesji tej części Polski (też nie chcemy o tym pamiętać), a zapobiegł jej natychmiastowy wyjazd do Poznania szefa rządu Wincentego Witosa.
Członkowie Rady Obrony Państwa, wśród których był Roman Dmowski, mogli trzeźwo ocenić najszerzej pojęte kompetencje Naczelnika Państwa i jednocześnie Naczelnego Wodza. W lipcu 1920 roku upadł on na duchu, oskarżał wszystkich (tylko nie siebie) o autorstwo porażek na froncie bolszewickim, a to, co mówił, było chaotyczne i nieprzekonujące. Kulminacją tego okresu była dymisja Piłsudskiego z pełnionych funkcji złożona na ręce premiera Wincentego Witosa z jednoczesną sugestią, że może ją ogłosić w dowolnym momencie. Następnie Piłsudski wsiadł do samochodu i pojechał – w kluczowym momencie bitwy z bolszewikami – na południe Polski do swojej przyszłej żony Aleksandry Szczerbińskiej, i – co najważniejsze – był nieobecny w dniach Cudu nad Wisłą, którego autorstwo później sobie przypisał. Fakty te są już dziś powszechnie znane, lecz poprawna historiografia powtarza wciąż sanacyjną propagandę o tym, że – mimo swojej nieobecności – zdymisjonowany Naczelny Wódz dowodził kontrofensywą znad Wieprza.
Nie zbudujemy demokracji w Polsce (a innej formy rządów nie akceptujemy) bez pozbycia się sanacyjnych mitów. Od zamachu majowego rozpoczęły się dyktatorskie rządy, zdeptano demokrację i prowadzono nas prostą drogą do klęski politycznej, gospodarczej i militarnej. Co prawda, obecnego szefa większości parlamentarnej nazywamy często „Naczelnikiem Państwa”, ale jego – jak twierdzi opozycja – „autorytarne rządy” nie mają nic wspólnego (na szczęście) z sanacyjną tradycją.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2666
Nasza oficjalna historia ostatniego stulecia jest w dużej części bajeczką, wyznaczającą granice dzisiejszej poprawności. Wciąż nie chcemy rzetelnie zbadać większości istotnych faktów tamtego czasu, mimo uzasadnionych podejrzeń co do wiarygodności ich oficjalnej wersji.
Przypomnę tylko te najważniejsze, mało zbadane fakty o istotnym znaczeniu historycznym. Ktoś powinien kiedyś odpowiedzieć na pytania:
• jaka była rola dwóch niemieckich cesarstw (niemieckiego i austriackiego) w animowaniu „ruchów niepodległościowych”, a także lewicowych w Polsce do ostatnich dni istnienia tych państw w listopadzie 1918 roku?
• kto podjął polityczną decyzję w Niemczech o „uwolnieniu” Piłsudskiego z magdeburskiego odosobnienia i jakie były rzeczywiste cele tej decyzji?
• jaka była skala jawnej i niejawnej współpracy między polskimi i bolszewickimi „socjalistami” w dziele zniszczenia Rosji? Wiemy o poufnych kontaktach trwających aż do śmierci Piłsudskiego (ludzie rządzący wówczas w Warszawie i Moskwie dobrze się znali), o czym w sposób mało zręczny dla obecnych „antykomunistów” wspominają pamiętniki piłsudczyków (i ich żon, np. Jadwigi Beck);
• czy animatorem zamachu stanu w maju 1926 roku był wywiad brytyjski, który chciał tym samym ograniczyć francuskie wpływy w Warszawie i wzmocnić stronnictwo proniemieckie?
• jakie były zobowiązania Piłsudskiego wobec niemieckich protektorów w kwestii zachodnich granic Polski i jak wytłumaczyć pasywną postawę władz w Warszawie wobec Powstania Śląskiego i Powstania Wielkopolskiego?
• dlaczego rząd Jędrzeja Moraczewskiego został uznany tylko przez Berlin?
• dlaczego niepodległościowi politycy tego okresu nie protestowali przeciw przydzieleniu przez Niemców części Polski „samostijnej” Ukrainie (np. Chełmszczyzny) w Pokoju Brzeskim?
A przede wszystkim, czy bolszewicki przewrót w listopadzie 1917 roku, który zmienił historię świata (i naszą!), był wykonaniem berlińskiego rozkazu obalenia tymczasowego rządu Republiki Rosyjskiej, z którym chciał zawrzeć pokój główny sojusznik, czyli austriacki Wiedeń?
Dziś już wiemy, że pomysł, aby dokonać tego przewrotu właśnie na początku listopada, powstał nagle, a większość bolszewickiego kierownictwa była nim… zaskoczona.
Możemy przyjąć jako pewnik, że prawdy o naszej historii sprzed stu lat należy szukać w archiwach berlińskich i austriackich, gdyż tam, podobnie jak w przypadku bolszewików, był ośrodek decyzyjny tworzący zręby ówczesnej (i współczesnej) Mitteleuropy. I był w swych działaniach bardzo skuteczny.
Gdyby nasz polski wątek sprawdzić równie rzetelnie, co działalność Aleksandra Parvusa, to być może zacząłby (w przenośni i dosłownie) pękać spiż niektórych pomników. I nie bójmy się jednak prawdy. Nie przestaniemy być przez to Polakami. Może zmienimy tylko punkty odniesienia oraz wzorce. Jeżeli są fałszywe, to nie ma czego żałować.
Witold Modzelewski