banner


ModzelewskiSzkoda, że wydane przed kilku laty dzieło profesora Andrzeja Nowaka pt. Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement nie wywołało w Polsce szerszej debaty na temat naszej przeszłości sprzed stu lat oraz jej późniejszych, również współczesnych, bezpośrednich następstw i głębokich reperkusji. Autor być może nie ma do końca świadomości, że książka ta obala wszystkie (dosłownie) mity założycielskie II, III, a może również tworzącej się na naszych oczach IV Rzeczypospolitej. Profesor Nowak posługuje się przy tym rzetelnym warsztatem naukowym, bada nieznane lub niechciane, ale wiarygodne źródła historyczne.

Najważniejsze dla naszej współczesnej poprawności jest to, że są to źródła „zachodnie”, a im nie możemy – jak wiadomo – odmówić rozstrzygającego charakteru. Co prawda autor tego dzieła podejmuje się trudnego zadania obrony najważniejszych „legend” tego stulecia, zwłaszcza wymyślonego przez sanacyjną propagandę wizerunku „twórcy niepodległości”, a w świetle przedstawionych w tej książce dokumentów oraz ich obiektywnej interpretacji obrona ta jest zupełnie nieprzekonująca. Dostrzegł to zapewne właśnie autor tej książki, ale powstrzymał się od sformułowania wniosków historycznych w tej sprawie, wynikających z tego dzieła.

W pełni rozumiem tę postawę, bo owego dziwacznego zbioru pozornych aksjomatów, przeinaczeń i przemilczeń, tworzących współczesną świadomość „prozachodniego” i „antykomunistycznego”, a jednocześnie „antyrosyjskiego” pokolenia, które „walczyło” i przypadkowo zwyciężyło z „komuną”, a potem musiało wziąć odpowiedzialność za prawie trzydzieści lat nowej polskiej państwowości, nie da się w sposób rzetelny obronić. Rozumiem, że lepiej nie mierzyć się z tym zadaniem wprost, co wcale nie oznacza, że książka nie dokonała głębokiego spustoszenia w tej mitologii, nie dając nic w zamian, co z oczywistych powodów nie mogło nastąpić. Przypomnę więc tylko niektóre wnioski, które wynikają z kart tego dzieła i które trzeba jakoś „zagospodarować”, tworząc naszą nową świadomość historyczną (i nie tylko).

Wniosek pierwszy: ówczesny Zachód, reprezentowany – po wyborczej klęsce prezydenta Francji Georges’a Clemenceau – przez Davida Lloyda George’a, miał w głębokiej, wręcz kolonialnej pogardzie nasze ambicje niepodległościowe, nie darzył nawet minimalnym szacunkiem „twórcy naszej niepodległości”, którego uważano (słusznie) za zbędną skamielinę niemieckich wpływów w Polsce. Polska w jego wydaniu, a zwłaszcza idea federacji z Ukrainą i Litwą, nigdy nie dostałaby poparcia Zachodu, który wygrał tamtą wojnę.

Wniosek drugi: ów Zachód godził się tylko na wersję małej, „etnicznej” Polski, która nie zagrażała w jakimkolwiek stopniu interesom rosyjskim, a nawet bolszewickim. Nasze wojny na terenach położonych na wschód od linii Bugu uważano zgodnie (i w Londynie, i w Paryżu) za objawy chorego „polskiego imperializmu”, który był uważany za wyjątkowo szkodliwy. I nie sposób nie zgodzić się z tym poglądem, bo wojnę o Kresy Wschodnie ostatecznie przegraliśmy w 1939 roku, co po raz drugi poparł ów „przyjazny demokratycznej Polsce Zachód” w latach 1943–1945.

Wniosek trzeci: Zachód rościł sobie prawo do uznania i wyznaczania polityków, którzy mieli rządzić w Polsce, bez pytania się o zdanie miejscowej ludności. Wysłana do Polski misja wojskowo-polityczna Ententy w 1920 roku miała na celu usunięcie z funkcji Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, który nie był dla nich nikim ważnym. Bo w opinii Zachodu rzeczywistymi reprezentantami niepodległej Polski są tylko ci politycy, których wyznaczy nasz protektor.

Wniosek czwarty: ów Zachód nie był wtedy ani antybolszewicki, ani tym bardziej antykomunistyczny, chciał i umiał się dogadywać z każdym, kto rządził w Moskwie lub Piotrogrodzie, i nigdy nie był jakimś „strażnikiem” niepodległości Polski. Czy dziś jest podobnie?

Wniosek piąty: Zachód nas wtedy „nie zdradził”, bo był nam wrogi, albo co najwyżej zupełnie wobec nas obojętny, a polska prozachodnia polityka wynika z naszej kompletnej naiwności.
Pewnie wrócimy nie raz do tych myśli. Warto.
Witold Modzelewski