Naukowa agora (el)
- Autor: Andrzej P. Wierzbicki
- Odsłon: 6152
Przy szerokim rozumieniu pojęcia „kultura” jako całokształtu duchowego i materialnego dorobku społeczeństwa, slogan „triumf techniki nad kulturą” jest oczywistym oxymoronem. Technika jest częścią tego dorobku, a jak część może dominować nad całością? Świadczy to tylko o tym, że autorzy tego sloganu tak dalece nie rozumieją współczesnej techniki, że traktują ją jako coś odrębnego od kultury.
Jednakże użycie tak oczywistej sprzeczności wskazuje, że mamy tu do czynienia z narastającym problemem, zwłaszcza przy wąskim traktowaniu kultury, z pozycji nauk społeczno-humanistycznych.
Tyle tylko, że związana z tym problemem diagnoza pozostanie błędna, jeśli się nie zróżnicuje rozumienia pojęcia „technika” i będzie je stosować w ukrytym sensie społeczno-ekonomicznego systemu wykorzystania techniki. Bo to raczej ten system w swym współczesnym kształcie, a nie technika właściwa, triumfuje nad (wąsko rozumianą) kulturą. Jednakże błędna diagnoza nie pomaga w leczeniu choroby.
Prawidłowa diagnoza powinna raczej opierać się na analizie pytania: Jakie to cechy współczesnego społeczno-ekonomicznego systemu wykorzystania techniki mają negatywny wpływ na kulturowe aspekty rozwoju? Jest wiele takich cech, niektóre z nich nawet poprawnie opisane (N. Postman, 1995: Technoopol – Triumf techniki nad kulturą). Odrębną kwestią jest, co należy czynić, aby ten negatywny wpływ zniwelować.
Jednakże tutaj ograniczę zakres analizy, będąc przekonanym, że najsilniejszy wpływ na kulturowe zachowania ludzi ma dzisiaj telewizja. Zatem pytaniem zasadniczym jest, jak ograniczyć negatywne aspekty nowego społeczeństwa spektaklu, wynikającego z dodatniego sprzężenia zwrotnego pomiędzy techniką telewizyjną (wspomaganą techniką informacyjną, data mining oraz inżynierią wiedzy) a rynkiem reklam.
Reklamodawcy – przedsiębiorcy zlecający reklamy, pracownicy firm reklamowych opracowujący te reklamy, pracownicy telewizji wplatający reklamy w program – doskonale sobie zdają sprawę z potęgi i intuicyjnego oddziaływania przekazu multimedialnego, zatem wykorzystują go właśnie dla zwiększenia asymetrii informacyjnej.
Widzowie tylko podświadomie odczuwają, że są manipulowani; nie mają pełnej informacji o reklamowanych produktach, pamiętają tylko, że mówiono o tym pozytywnie w telewizji i nie rozumieją, dlaczego sami też traktują te produkty pozytywnie. Co gorsza, współczesna technika może być wykorzystana dla pogłębienia tej asymetrii.
Współczesne metody analizy danych i inżynierii wiedzy pozwalają na konstruowanie modeli zachowań użytkownika czy klienta na podstawie danych o jego dotychczasowych zachowaniach. Jeśli zatem wykorzystanie tej techniki będzie rozwijać się w dotychczasowym systemie, to może nastąpić realizacja następującego scenariusza telewizyjnego „Wielkiego Brata”.
W każdym telewizorze zainstalowana będzie kamera obserwująca użytkowników oraz mikroprocesor zbierający i przetwarzający dane o zachowaniu się użytkowników, ich mowie ciała, itp. Producenci telewizorów będą twierdzić, że ma to służyć poprawie interakcji użytkownika z telewizorem, np. automatycznemu wyłączeniu telewizora, jeśli użytkownik zaśnie.
Jednakże faktycznie dane o zachowaniu użytkowników będą zbierane centralnie przez Internet oraz wykorzystywane przez wielkie firmy*, np. dla poprawy jakości prognoz wyborczych, a nawet dla takiej modyfikacji reklam wyborczych, by najsilniej oddziaływały na wyborców. Także dla wzmocnienia skuteczności reklam produktów, ich dostosowania do indywidualnych modeli użytkowników, itp.
Wszystko to spowoduje dalszy wzrost asymetrii informacyjnej – ludzie nie będą sobie zdawali sprawy, jak dalece są manipulowani. Manipulacja taka będzie też wpływać negatywnie na wyższe wartości kulturowe: przekaz telewizyjny już obecnie kształtowany jest w celu maksymalizacji zysku reklamodawców, a nie rozpowszechniania wyższych wartości kulturowych. A to się jeszcze pogłębi.
Jak przeciwdziałać manipulacji?
Nie możemy zakazać działalności reklamowej (nie byłoby to rozsądne), ale trzeba ograniczyć swobodę działalności rynkowej w tym zakresie, bo takie wykorzystanie nowej techniki stwarza niebezpieczeństwo manipulowania ludźmi. Każde jednak ograniczenie działalności rynkowej, aby było rozsądne i skuteczne, musi opierać się na głębokiej wiedzy o przedmiocie ograniczenia.
Do takiego ograniczenia potrzebne jest nowe prawo, a prawo tworzą politycy i prawnicy, w większości kształceni bez głębszego zrozumienia nowej techniki.
Stąd wniosek: niemożliwe jest przeciwdziałanie niebezpieczeństwom tworzonym przez społeczno-ekonomiczny system wykorzystujący zaawansowaną technikę, jeśli kształcenie prawników i przedstawicieli wszelkich dziedzin społeczno-humanistycznych nie obejmie obowiązkowo przynajmniej trzech przedmiotów w zakresie nowej techniki.
Przedmioty te to robotyka - niezbędna dla właściwego rozumienia pojęcia sprzężenia zwrotnego, informatyka - nie tylko z elementami programowania komputerów, lecz także z elementami inżynierii wiedzy oraz inżynieria biomedyczna - niezbędna dzisiaj każdemu wykształconemu człowiekowi, m.in. w związku ze starzeniem się społeczeństw.
Inżynierowie już od kilkudziesięciu lat mają w swym wykształceniu przedmioty społeczno-humanistyczne - dlaczego w kształceniu społeczno-humanistycznym nie jest stosowana zasada wzajemności?
Technika – epokowy czynnik sprawczy
Technika właściwa jest oczywiście czynnikiem sprawczym, skoro narzędzia stosowane w określonej epoce cywilizacyjnej wpływają na sposób postrzegania świata i kreowania wiedzy, a także na stosunki społeczne. Jest wiele tego przykładów, np. wpływ komputeryzacji, robotyzacji oraz komunikacji internetowej na zmniejszający się popyt na pracę.
Jednakże nie jest to wpływ bezpośredni i bez sprzężeń zwrotnych. Twórcy narzędzi są także członkami społeczeństwa i kierują się własną wizją, jakie wynalazki czy nowe narzędzia mogą być dla społeczeństwa przydatne. Jest to zarówno niebezpieczne, gdyż wizje takie mogą być błędne, jak i nieuchronne, gdyż nowe narzędzia wykorzystywane są społecznie nie natychmiastowo, a ze znacznym opóźnieniem.
Tym niemniej, występuje tu wyraźne sprzężenie zwrotne pomiędzy antycypowanymi potrzebami społeczeństwa a kreowaniem nowych narzędzi.
Ponadto, dalszy rozwój już wstępnie rozwiniętych narzędzi zależy od ich akceptacji społeczno-ekonomicznej: występuje wyraźne, nie zawsze korzystne, sprzężenie zwrotne pomiędzy techniką a kapitalistycznym systemem rynkowym.
Tak więc technika co najwyżej współokreśla rozwój społeczno-ekonomiczny i cywilizacyjny, niemniej jest ona istotnym czynnikiem sprawczym dla długich epok cywilizacyjnych. Nie ulega wątpliwości, że wynalazek narzędzi kamiennych, następnie wytopu metali, kolejno brązu oraz żelaza i stali, zmieniały uwarunkowania wczesnych cywilizacji. Fernand Braudel (1979, Civilisation matérielle, économie et capitalisme, XV-XVIII siècle) datował początki epoki kształtowania się kapitalizmu wynalazkiem Gutenberga (który był tylko usprawnieniem znanej wcześniej techniki drukarskiej poprzez skład literowy), zaś koniec - wynalazkiem Watta (który też był tylko znaczącym społecznie usprawnieniem znanej wcześniej maszyny parowej).
Początki rewolucji informacyjnej i nowej epoki cywilizacyjnej nią spowodowanej należy datować na lata 1977-83, gdy dojrzały już do społecznego upowszechnienia wcześniejsze wynalazki komputera cyfrowego (wynalazek Konrada Zuse, 1936, ale społeczne upowszechnienie od Apple 2 Steve Jobsa i Steve Wozniaka, 1977-78) oraz sieci komputerowych (początki Arpanetu ok. 1960, deklasyfikacja Internetu w 1983). Technika jest więc czynnikiem sprawczym dla długich epok cywilizacyjnych.
Nie można natomiast twierdzić, że technika właściwa w pełni determinuje stosunki społeczne w danej epoce. Pozwala tylko na rozmaite sposoby społeczno-ekonomicznego jej wykorzystania, także na modyfikacje starych systemów społeczno-ekonomicznych. Ale wybór tych sposobów oraz modyfikacji zależy od społeczeństwa.
Skutki nie natychmiastowe
Trzeba podkreślić, że społeczna akceptacja i rozpowszechnienie nowego narzędzia jest długotrwałym procesem, charakteryzującym się nie tylko powolną dynamiką, lecz także opóźnieniami w jego rozpowszechnieniu. W przypadku komputera cyfrowego opóźnienie wyniosło 42 lata, a dla sieci komputerowych tylko 23 lata (ale jeśli liczyć do sieci WWW wprowadzonej przez Timothy Berners-Lee w latach 1990-92, to opóźnienie to wzrasta do 30 lat).
Opóźnienie to było jeszcze dłuższe dla wynalazku telefonu komórkowego, głównie z powodu konieczności zmniejszenia jego wymiarów i wagi (wynalazek 1943, początek społeczno-ekonomicznego rozpowszechnienia wersji zminiaturyzowanej ok. 1991, zatem opóźnienie 48 lat).
Największe opóźnienie dotyczy wynalazku najszerzej stosowanego – telewizji – ok. 80 lat. Wynalazek wstępny bowiem to lata 1878-1880 (najpierw Julian Ochorowicz w Polsce, dwa lata później George R. Carey w Bostonie), pełna wersja techniczna kamery i odbiornika telewizyjnego - lata 1922-28 (Vladimir Zvorykin i Kalman Tihanyi w USA), początki rozpowszechnienia odbiorników telewizji czarno-białej - ok. 1950, kolorowej - ok. 1960. Do tego dochodzi jeszcze kilkadziesiąt lat powolnego procesu rozpowszechnienia społecznego użycia określonego narzędzia (zwykle 40-50 lat dla wzrostu upowszechnienia od 0% do blisko 100%). Dla telewizji kolorowej w USA było to ok. 50 lat. Rozpowszechnienie społeczne określonego narzędzia może już wpływać na procesy społeczne, ale rozpowszechnienie to musi być masowe, przekraczać 50%, co zwykle trwa ok. 25 lat.
Zatem technika, zwłaszcza technika właściwa, decydująca o wynalazkach, nie może wpływać na procesy społeczne natychmiastowo - oddziaływanie to ma kilkudziesięcioletnie opóźnienie.
Z niedoceniania tego faktu wynika podstawowy błąd filozofii techniki, która od Heideggera (Die Technik und die Kehre, 1954) oraz Ellula (The Technological Society, 1964) zakłada, że wystarczy oceniać skutki rozwoju techniki całościowo, z perspektywy ogólno-społecznej, post fatum. Tymczasem ocena taka jest oczywiście spóźniona. Jeśli chciałoby się oddziaływać na rozwój techniki, trzeba to czynić w okresie, kiedy następuje udoskonalenie pierwotnego wynalazku tak, aby umożliwić i usprawnić jego szerokie wykorzystanie społeczne. Jeśli natomiast postępować według przyjętego paradygmatu filozofii techniki i patrzeć holistycznie z zewnątrz, post factum, to technika musi się wydawać autonomiczna, samookreślająca się, niesterowalna.
Potrzeba przewidywania
Z teorii sterowania procesów z opóźnieniem, w której sam się specjalizowałem wynika, że dla skutecznego sterowania nimi niezbędne jest przewidywanie przyszłego ich rozwoju na podstawie ich wnikliwej (nie tylko zewnętrznej) obserwacji co najmniej na etapie opóźnienia. Oznacza to konieczność prognozowania rozwoju techniki, a także społeczno-ekonomicznych tego skutków.
Postulat taki może wydawać się sprzeczny z modnym dzisiaj atakiem na wszelkie przewidywanie rozwoju datującym się od postulatów Karla Poppera (1962, Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie) do neoliberalnej krytyki przewidywania (Taleb, 2007, The Black Swan: The Impact of the Highly Improbable): bo gdyby dobre przewidywanie było możliwe, to państwo mogłoby działać bardziej racjonalnie niż wolny rynek, który rzekomo przewidywanie zastępuje. Rzekomo, bo racjonalność rynkowa dotyczy przewidywania na najwyżej kilka-kilkanaście lat, a więc nie obejmuje tak długiego okresu, jaki występuje w rozwoju techniki.
Stąd też wbrew wszelkiej modzie, ocena przyszłego rozwoju techniki (technology assessment), która dokonywana jest przez każdą wielką korporację techniczną, staje się niezbędna. Tak więc niezbędne jest przewidywanie przyszłych zastosowań społecznych, ich zalet lub wad, wszelkich nowych technik, których początki są dzisiaj już widoczne, choć szerokie zastosowanie społeczne jeszcze nie nastąpiło, lub jest dopiero w stadium początkowym. Dotyczy to np. nowych elementów biotechniki, inżynierii biomedycznej, udziału robotów w życiu społecznym, itp.
Jest przy tym sprawą oczywistą, że dokładne przewidywanie czy prognozowanie przyszłości jest niemożliwe. Jednak jakieś przewidywanie jest konieczne. Człowiek nie zbudowałby cywilizacji, gdyby nie próbował przewidywać - z lepszymi lub gorszymi rezultatami. Budujemy dom, przewidując zimy i niepogody, powiększenie się rodziny itp. Ale powódź może nas zaskoczyć. Tworzymy sieci komunikacji lotniczej, a one nie mogłyby działać bez przewidywania – czasów przelotów, potrzeb zaopatrzenia w paliwo, itp. Ale np. większy wybuch wulkanu może zakłócić funkcjonowanie takich sieci.
Budujemy roboty, mając wizję, że zastąpią nas w ciężkich, a zwłaszcza niebezpiecznych pracach. Ale przy niezrównoważonym systemie społecznym, nastawionym tylko na krótkoterminowy zysk, może to prowadzić do nadmiernego bezrobocia, lub do użycia robotów przez nieodpowiedzialne czy nawet kryminalne siły społeczne. Trzeba więc przewidywać wpływ robotów na przeszłe ich zastosowania.
Technika to też zagrożenia
We współczesnym wariancie kapitalizmu ,czy ogólniej - w społeczno-ekonomicznym systemie wykorzystania techniki, można odnotować wiele zagrożeń. Są nimi: oligopolizacja przemysłów i usług wysokiej techniki, wirtualizacja gospodarki finansowej, asymetria informacyjna, prywatyzacja intelektualnego dziedzictwa ludzkości, itp. Jednakże zagrożeniem największym, które może decydować o tym, czy nie nastąpi kolejna, globalna rewolucja polityczno-społeczna, jest zagrożenie końca pracy, nadmiernego bezrobocia lub nietrwałości pracy.
Dotychczas w ekonomii dominowała teza, że postęp techniczny zwiększający wydajność pracy nie może powodować bezrobocia, gdyż powoduje wzrost ogólnego dobrobytu, zatem wzrost popytu, w tym także na pracę. Teza ta mogła być uzasadniona jeszcze 20 lat temu, gdy nie występowało w tym stopniu co obecnie neoliberalne osłabienie prawa pracy na korzyść przedsiębiorców oraz znaczne rozwarstwienie dochodowe, przekreślające wnioskowanie oparte na uśrednionym dobrobycie.
W wydaniu „The Economist” z 18-24.01.14 podano, że sytuacja w tym zakresie jest dzisiaj radykalnie odmienna: korzyści z automatyzacji, robotyzacji i komputeryzacji pracy są wykorzystywane głównie przez najbogatszych przedsiębiorców, a dobrobyt klasy średniej nie poprawia się, tylko pogarsza. Zatem w wyniku postępu technicznego popyt na pracę maleje.
Należy się więc obawiać, że wskutek automatyzacji, robotyzacji i komputeryzacji w przyszłości tylko niewielka grupa specjalistów będzie miała pracę. Pozostali będą o pracę konkurować, część znajdzie nietrwałe i niezgodne z ich wykształceniem zatrudnienie w rozmaitych usługach (tworząc prekariat), większa część faktycznie będzie bezrobotna. Taka sytuacja społeczna nie jest trwała, grozi rewolucją – a z wykorzystaniem Internetu rewolucja taka mogłaby mieć zasięg światowy.
Pohamowanie apetytów
Jako człowiek, który całe swe życie zajmował się automatyzacją i robotyzacją w wierze, że przyczyni się to do wzrostu intelektualnego dziedzictwa ludzkości oraz ogólnego dobrobytu, czuję się współodpowiedzialny za ten stan. Ale uważam, że to nie moje prace i wynalazki spowodowały taką sytuację, tylko społeczno-ekonomiczny system wykorzystania takich rozwiązań technicznych, nieskrępowany kapitalizm. Zatem należy narzucić kapitalizmowi odpowiednie ograniczenie.
Ruch robotniczy w społeczeństwie przemysłowym narzucił takie ograniczenie kapitalizmowi, postulując i osiągając 8‑godzinny dzień pracy. Dzisiaj ogół społeczeństwa może to właśnie ograniczenie zaostrzyć, postulując i stopniowo osiągając 4‑godzinny dzień pracy.
Wiadome jest, że w czasach przedhistorycznych ludzie mogli zapewnić wyżywienie sobie i swoim rodzinom, poświęcając na zbieractwo i łowiectwo 3-4 godziny dziennie. Dzisiaj mamy znacznie większe potrzeby, ale też dysponujemy znacznie lepszymi narzędziami, więc 4‑godzinny dzień pracy jest w pełni uzasadniony. Takie rozwiązanie oczywiście zwiększyłoby znacznie popyt na pracę i koszty pracy, tym samym zmniejszając dysproporcje dochodowe, zatem spotka się z pewnością ze znacznym oporem przedsiębiorców i polityków. Jednak 8‑godzinny dzień pracy też nie został wprowadzony bez oporów.
Andrzej P. Wierzbicki
* Dzieje się tak już obecnie w komputerach podłączonych do sieci. Np. automatyczna instalacja uzupełnień oprogramowania to doskonała okazja do zebrania danych o zachowaniach użytkownika komputera, zaś wielkie wyszukiwarki Internetowe konstruują model zachowań użytkownika, tłumacząc to dążeniem do lepszej usługi. W rzeczywistości dążą do lepszego dopasowania reklam do preferencji użytkownika.
Jest to druga część rozważań prof. Andrzeja Wierzbickiego na temat techniki. Pierwszą zamieściliśmy w numerze 4/2014 SN – Czym jest technika?
Tytuł i wytłuszczenia pochodzą od Redakcji.
- Autor: red.
- Odsłon: 4582
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 5152
Wypowiedź prof. Elżbiety Mączyńskiej, prezesa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego na temat reformy szkolnictwa wyższego.
Redakcja: Od chwili podpisania w 1999 roku Deklaracji bolońskiej trwa dyskusja na temat roli uniwersytetów i kierunku ich rozwoju. Wady Deklaracji Bolońskiej są znane, niemniej czy w Polsce nie traktujemy jej zapisów tak, jak to się dzieje z funduszami unijnymi? Czy nie tworzymy więcej biurokracji niż to wymyślono i niż potrzeba?
Prof. Elżbieta Mączyńska: System edukacyjny, jaki wdrażamy wiąże się z ogromną ilością pytań, wyliczanek, sprawozdań, co jest dla nauczycieli akademickich bardzo uciążliwe. A przecież już Albert Einstein konstatował, że to co się liczy, nie da się policzyć, a to, co da się policzyć, się nie liczy.
Patrzę na system boloński dość krytycznie, choć rozumiem, że w zglobalizowanym świecie edukacja musi być w jakimś stopniu ujednolicona, choćby po to, żeby była możliwa wymiana studentów. Cenne jest wprowadzenie ujednoliconych ram programowych, ale nie można sprowadzać systemu edukacyjnego do zbierania punktów i testów. Standaryzacja w tym obszarze idzie w Polsce za daleko, do nauczania podchodzi się schematycznie i w związku z tym - traci się na poziomie nauczania. Absolwenci uczelni, którzy skończyli studia według nowego systemu nie są mądrzejsi od tych, którzy kończyli studia wcześniej. Poprzez proces boloński zmierzamy do niesłychanego zbiurokratyzowania systemu pracy uczelni, studentów i pracowników dydaktycznych. Jeśli dodamy do tego możliwości komputerów, które mogą studenta egzaminować, uczyć, to nauczyciel akademicki może okazać się niepotrzebny.
Odejście od idei uniwersytetu humboldtowskiego i przyjęcie deklaracji bolońskiej określam jako makdonaldyzację nauczania. Absolwent uniwersytetu staje się bowiem produktem iluś testów, maleje liczba kontaktów studentów z wykładowcami, zmienia się relacja nauczyciel-student na niekorzyść obu stron. Sama się buntuję przeciwko temu i zamiast stosować testy egzaminuję osobiście – dokąd jeszcze mam do tego prawo.
Zawsze było tak, że szkoła wyższa miała wyższe cele – miała przygotowywać człowieka do lepszego rozumienia świata, uczyć samodzielnego myślenia, rozumienia procesów społecznych, podwyższenia poziomu debaty publicznej, itd. Ze szkoły wyższej miała wychodzić inteligencja nie tyle z określonymi umiejętnościami, ile z szeroką wiedzą ogólną, dużym potencjałem intelektualnym. Ciągle też chcielibyśmy, aby w nauce była duża swoboda badań, aby badania nie były poddawane presji czasu.
Obecnie jednak mamy problem z pogodzeniem tej humboldtowskiej idei uniwersytetu z coraz powszechniejszym modelem biznesowym uczelni. Coś powinniśmy więc w tej sprawie robić, trzeba znaleźć złoty środek. Nie można pozwolić, aby uczelnie stały się fabrykami biznesu, bo będzie to zabójcze dla rozwoju nauki, dla kadry naukowej, i dla studentów. Zwłaszcza, że u nas nie ma takiej tradycji jak w USA, gdzie uczelnie bazują na relacjach biznesowych.
Poza tym nie jestem pewna, czy są to dobre wzorce. Wzięliśmy bowiem z zachodnich rozwiązań to, co jest tam teraz podważane i negowane, z czego się wycofują. Należy do tego też tendencja ujmowania wszystkiego w liczby, bo wiadomo, że kierunek ilościowy jest mało efektywny.
Joel Bakan, profesor prawa z Kanady, w książce Korporacja, czyli patologiczna pogoń za zyskiem i władzą, przestrzega przed całkowitym sprywatyzowaniem procesu nauczania i jego ubiznesowieniu. Uważa, że to może być groźne i dla nauczania, i nauki, gdyż korporacje będą narzucać swoje kierunki badań i decydować o sposobie upowszechniania ich wyników. Udowodnieniem tej tezy jest pokazanie przez Johna C. Bogle'a, autora książki Dość, że na uczelniach amerykańskich inwestowało się głównie w kształcenie ekonomiczne dla potrzeb sektora finansowego – nikt nie chciał studiować ambitniejszych kierunków, nawet historii gospodarczej. Na podejście biznesowe w polskich uniwersytetach wskazuje wprowadzenie umów ze studentami. Mnie to szokuje.
Uniwersytet to Universum – to jak najszersze poznawanie świata, swoboda dla rozwoju wyobraźni. A w jaki sposób biznes może wyznaczać kierunki rozwoju dla uniwersytetu? Biznes często sam nie ma strategii, w biznesie jest short termin, coraz bardziej rządzi tam dzwon na giełdzie. Jeśli podejdziemy do uniwersytetów jak do uczelni czysto biznesowych, to może się okazać, że nie będą one kształcić np. humanistów, bo kształcenie w tym kierunku biznesowi nie będzie się opłacać.
Uważam, że w przypadku kształtu i roli uniwersytetów – tak jak we wszystkim – należy wybrać złoty środek, choć podejście biznesowe jest moim zdaniem nadmiernym sprymityzoaniem. We wszystkich krajach od lat jest problem nieprzystosowania nauki do praktyki. Czy uniwersytet powinien się dopasować do gospodarki, czy gospodarka do uniwersytetu? – moim zdaniem winno być jedno i drugie, bo każda skrajność jest niedobra. Praktyka, gospodarka nie może wiązać rąk uczelniom, one muszą mieć margines swobody.
Sprawa finansowania uczelni i studentów nie jest jednak łatwa, bo nigdy wcześniej nauka, badania naukowe, nie były tak kosztowne jak obecnie. Państwo nie jest w stanie w pełni finansować i studiów, i rozwoju uczelni, toteż szukają one pomocy w biznesie, tracąc niezależność uniwersytetu humboldtowskiego. Ale przecież sponsorem uczelni może być sam student - już obecnie studia zaoczne i podyplomowe są przecież płatne.
Odpłatność za studia to decyzja polityczna i żaden polityk pewnie się za tym nie opowie, mając na względzie wybory. Niemniej, na problemie, który teraz mamy, że jedni studenci płacą za studia, a drudzy nie, połamie sobie pewnie zęby niejeden z nich.
Ale odpłatność za studia jest zależna od modelu rozwoju państwa i przyjętego systemu. Jeśli system jest czysto wolnorynkowy – a takiego chyba nigdzie nie ma – to można sobie wyobrazić studia całkowicie płatne. Taki proces w gruncie rzeczy już się zaczął wskutek globalizacji i powstania prywatnych uczelni.
Trzeba liczyć się z faktem, że szkolnictwo w formie, jaką znamy przestanie istnieć.
Zwracał na to uwagę już kilka dekad temu, m. in. „papież zarządzania” Peter Drucker, prognozując, że w bieżącym stuleciu pod wpływem „twórczej destrukcji” mogą w ogóle zniknąć wyższe uczelnie. Otwarte pozostaje zatem pytanie co je zastąpi.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2428
Z prof. Adamem Koseskim, rektorem Akademii Humanistycznej w Pułtusku rozmawia Anna Leszkowska
-
Panie profesorze, krytyka szkolnictwa wyższego osiągnęła chyba apogeum.
Dotyczy zarówno organizacji, jakości kształcenia i prowadzonych badań, jak i poziomu finansowania.
Krytykują też ten system wszystkie zainteresowane strony: nauczyciele akademiccy, studenci, decydenci.
Czy mamy do czynienia z zapaścią w systemie edukacji, wyczerpywaniem się ścieżki rozwoju imitacyjnego, czy może utowarowienia wszystkiego, także wiedzy?
- Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie jest niesłychanie trudna. Myślę, że wszystkie rządy po 1989 roku zapracowały na tę sytuację, w jakiej znajduje się polskie szkolnictwo wyższe, bez względu na to, czy były reprezentowane przez lewicę, centrum czy prawicę. Z całą pewnością doszliśmy do takiego punktu, w którym szkolnictwo wyższe zostało niezwykle mocno urynkowione.
W istocie szkolnictwem rządzi pieniądz, o który trwa walka. I każdy stara się wyrwać tyle, ile może, korzystając z różnych sposobów, łącznie z tzw. układami.
Myślę, że kolejną przyczyną kryzysu – może nie aż tak głębokiego, bo przecież są segmenty szkolnictwa, które mogą pochwalić się sukcesami - jest próba jego reformowania w sposób nieustający. Każdy kolejny rząd zamiast uzupełnić istniejące prawo o pozytywne elementy, stara się zmienić wszystko i zaczyna od nowa.
Poza tym nie mamy w całym szkolnictwie – poczynając od szkoły podstawowej, poprzez gimnazjum, liceum, licencjat, magisterium i doktorat – ciągłości w reformowaniu. Każdy minister: zarówno edukacji, jak i szkolnictwa wyższego reformuje według własnego uznania.
Rezultat jest taki, że nastąpiło całkowite rozprzężenie tego wszystkiego, z czym mamy do czynienia w szkolnictwie wyższym.
W wielu przypadkach poza tym poszliśmy na ilość nie jakość, a jak wiadomo - jedno w drugie samo się nie przekształca.
Ale z drugiej strony, są przecież uczelnie – zarówno publiczne, jak i niepubliczne, które kształcą na dobrym poziomie i są takie obszary nauki i badań naukowych, które zasługują na uznanie.
Problem jest taki, czy należałoby tym uczelniom i tym badaniom przeszkadzać, tj. ordynować przez każdego nowego ministra sposób postępowania. W tym momencie doszliśmy do punktu, w którym mamy odnowić wszystko, co już było, czyli powrócić do starego.
W ostatnich dniach dyskusje o szkolnictwie wyższym ożywiła wypowiedź wicepremiera Glińskiego dotycząca rezygnacji
Polski z tzw. procesu bolońskiego oraz zaostrzenia warunków rekrutacyjnych na uczelnie. Z kolei minister nauki Gowin zapowiedział wybór flagowych uczelni i priorytetów w nauce oraz jej odbiurokratyzowanie. Jak pan ocenia te zapowiedzi?
System boloński, jak każdy system ma swoje zalety, ale i wady. Największą z jego zalet jest wolność wyboru uczelni na każdym etapie studiów i to niezależnie od państwa. W momencie jego wdrażania w Polsce, trochę przesadziliśmy z systemem 3+2, a w dodatku wprowadziliśmy trzeci stopień, doktoranturę. Oczywiście, ten system nadal jest potrzebny, ale w niektórych dyscyplinach czy specjalnościach czysto zawodowych można poprzestać na trzyletnim kształceniu.
Z tym się również wiąże problem państwowych wyższych szkół zawodowych, które zamiast kształcić zawodowo, domagają się uprawnień do kształcenia na poziomie magisterskim. Ale w takich specjalnościach jak prawo, medycyna, psychologia – trudno wykształcić specjalistę przez trzy lata. Wszędzie, wszędzie gdzie wprowadzano system boloński modyfikowano go z uwagi na racjonalność, ale i tradycję szkolnictwa w danym kraju. Można przecież wprowadzić system 3+1 lub 5-2. To, oczywiście, wymaga dyskusji, ale chyba warto spróbować. Moim zdaniem, system boloński powinien obowiązywać z uwzględnieniem polskich realiów.
Wicepremier Gliński uzasadniał swój pogląd tym, że studenci po licencjacie uczą się tego samego, czego już raz się uczyli, zatem jest to czas stracony...
Nie zgadzam się z taką optyką, gdyż każdy rok kształcenia to dodatkowa wiedza i jeśli do tej czysto zawodowej dodamy wiedzę z innego pułapu, o innej wartości, to wiedza zawodowa też będzie na innym, wyższym poziomie. To tak, jak kiedyś prowadzona dyskusja na temat osłabienia nauk humanistycznych na rzecz technicznych. Otóż nie ma techniki bez humanistyki i humanistyki bez techniki.
Absolwenci humanistyki mają trochę inne zdanie...
Wiem, ale jest zadziwiające, że uważa się, iż po naukach humanistycznych nie ma pracy. Tymczasem, patrząc na liderów politycznych prawie wszystkich partii, to są nimi historycy, politolodzy, prawnicy... Skąd więc ta niechęć decydentów do nauk humanistycznych – nie wiem.
Czy powrót do matur nie będących jedynie testami i egzaminów na studia – jak było dawniej - to dobry pomysł?
No właśnie, uważa się, że przed 89 rokiem było źle, po czym chce się wrócić do tego systemu... Okazuje się, że nie był to taki całkowicie zły system. Problem jednak w tym, czy chcemy wrócić do systemu sprzed II wojny światowej, czy do tego z PRL. Każdy system ma swoje plusy i minusy, ale sądzę, że powinniśmy trzymać się polskiej tradycji i wprowadzać do obowiązującego systemu elementy kreatywności, innowacyjności. O tym się mówi, ale nie stosuje.
Czyli gdyby wprowadzać reformę szkół wyższych, najpierw trzeba byłoby zacząć od szkól średnich...
Myślę, że całego szkolnictwa, od podstawowego poczynając, przez gimnazja, których byłem kiedyś przeciwnikiem, ale okazało się, że one nie są takie złe. Zdobyły one jedenaste miejsce w świecie i piąte w Europie, jeśli chodzi o nauczanie matematyki. Być może w tym systemie 6+3+3 są pewne elementy wychowawcze? Jeśli idzie o testy, jestem ich przeciwnikiem jako wyłącznej metodzie sprawdzania wiedzy. To może być przydatne w naukach ścisłych, ale nie humanistycznych. Samo testowanie jest o tyle złe, że teoretycznie można uzyskać bez żadnej wiedzy wynik 50+1. Trzeba tylko mieć trochę szczęścia. Jak w totolotku.
Ale totolotku wygrywa jeden, a tutaj – tysiące...
Puściliśmy na żywioł to, co nie powinno być puszczone, dlatego najwyższy czas zabrać się za jakość kształcenia.
Minister Gowin zapowiedział nową ustawę...
W tej chwili nie mamy jeszcze wiedzy dotyczącej reformowania szkolnictwa wyższego przez nowy rząd. Wydaje się, że przede wszystkim powinniśmy zerwać z koszmarnym zbiurokratyzowaniem nauki. Nie może być tak, że nauczyciel akademicki większość czasu spędza na wypełnianiu sylabusów i ich tworzeniu, a nie ma czasu na rozmowę ze studentem. Krajowe Ramy Kwalifikacyjne są naprawdę złym pomysłem. Nie mówię, że generalnie potępić trzeba wszystko, niemniej nie można wprowadzać standardu dla wszystkich dziedzin wiedzy. Inaczej bowiem trzeba podejść do nauk humanistycznych, artystycznych, a inaczej do sportowych, technicznych czy ścisłych.
Z czego wynikało takie rozwiązanie?
Uzasadnieniem – jak zwykle – było to, że tak będzie lepiej, że trzeba wprowadzić określone wskaźniki jakości i wprowadzono je dla wszystkich jednakowe.
Ale absurdem jest to, że nauczyciele akademiccy muszą opisywać każdą swoją czynność...
Jest to nadmierna kontrola, ale - choć przykro to mówić – spowodowana tym, że część nauczycieli akademickich w istocie przekraczała pewne bariery, których przekraczać nie powinna. Chodziło o ich zdyscyplinowanie. Ale wiele z tych zjawisk wynikało z kolei z przyspieszonej „produkcji” absolwentów. Skoro liczba studentów po ‘89 roku wzrosła pięciokrotnie, a nauczycieli akademickich tylko dwukrotnie, to trzeba było przyspieszyć proces nadawania stopni i tytułów naukowych. Ale popyt na studia już maleje...
A jaki jest pana pogląd na zapowiedź min. Gowina ustanowienia wiodących kierunków w nauce, wymagających lepszego finansowania, owych słynnych na przestrzeni dziejów priorytetów, z którymi żadna władza nie dała sobie dotąd rady?
Przesłanie jest, oczywiście, słuszne, tylko nie wiemy, jak ono będzie realizowane. Jeśli tak jak dotąd – to niewiele z tego będziemy mieli.
Ta zapowiedź ministra dotyczyła także wyboru najlepszych szkół wyższych spośród ok. 400 i nadania im priorytetowego znaczenia.
Głównym celem ataku będą zapewne szkoły niepubliczne. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że istnieje cała grupa państwowych wyższych szkół zawodowych, niektórych na niezłym poziomie, stworzonych z powodów czysto politycznych, za rządów premiera Buzka. One winny pozostać szkołami zawodowymi, a nie kształcącymi na poziomie magisterskim.
Nie można zaprzepaścić tego wszystkiego, co było osiągnięciem szkolnictwa niepublicznego. Zapewne min. Gowin o tym dobrze wie, gdyż sam był przez 8 lat rektorem szkoły niepublicznej. Uważam, że potrzebna tu jest roztropność, rozwaga w podejmowaniu decyzji i nie działanie pochopne, nadmierne przyspieszenie. Bo pośpiech w nauce nie jest rzeczą dobrą.
Rozmawiamy tuż po zmianie rządu, więc mało znamy konkretów, ale z drugiej strony, w tym roku odbywa się wiele protestów – zwłaszcza humanistów, odnośnie do reformy szkolnictwa wyższego. Czy tego niezadowolenia nie należy łączyć także z utowarowieniem wiedzy i samego procesu studiowania? Dzisiejszy uniwersytet w niczym przecież nie przypomina Humboldtowskiego, gdzie toczy się nieskrępowane dyskusje, powstają idee...
Powinno się o tym mówić. Jeśli nie mamy wizji, ani spojrzenia na to, co przeszliśmy i na to, co się dzieje obecnie i co nas czeka, to idea uniwersytecka nie straciła na znaczeniu. Jest niezbędna w życiu publicznym, działa też na korzyść nauk technicznych, kraju, ludzi, wartości etycznych, moralnych - jeśli chcemy kształtować społeczeństwo wiedzy, pamiętające o swoich tradycjach.
Ale nie o polityce historycznej mówię, a o pamięci historycznej, bo polityka historyczna z tradycji wybiera tylko te elementy, które służą realizacji celów konkretnej ekipy rządzącej. Natomiast pamięć historyczna – i temu służą uniwersytety, ale i szkoły techniczne, które przez wieki dbały o patriotyczne wychowanie, wysoki poziom języka polskiego – dotyczy całej naszej tradycji.
Zatem ta idea, idea uniwersytetu, nie jest martwa, choć czasami ją spychamy w kąt. Niezbędna jest zwłaszcza w czasach kryzysu, pomaga go przezwyciężyć. Weszliśmy w dziką fazę kapitalizmu - wydaje nam się, że jesteśmy w stanie nadgonić czas w odniesieniu do państw Europy Zachodniej. Nie jest to jednak możliwe, nie możemy jeszcze żyć na poziomie Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.
Ale jak te idee wprowadzić w życie, skoro młodzież musi pracować, żeby się utrzymać na studiach, czy robić doktoraty, nauczyciele akademiccy dorabiają i nie mają czasu na badania naukowe, z powodu dużej liczby studentów nie ma relacji mistrz-uczeń, itd., itp. Wiedzę zdobywa się tylko po to, żeby mieć dobrze płatną pracę.
Wiedza dla wiedzy jest rzeczą cenną samą w sobie, niemniej ta zdobywana wiedza powinna też być przydatna dla dobra publicznego. Przyznaję, że ciężko jest studiować i pracować, ale znane są przykłady z historii, że studenci ciężko pracowali i osiągali sukcesy naukowe.
Przed wojną na uniwersytetach studiowało więcej młodzieży z rodzin chłopskich niż obecnie. Świadczy to o pewnym zakłóceniu naboru na uczelnie i systemu kształcenia.
A jeśli idzie o brak wolnego czasu profesury – otóż bez względu na to, jak wysokie pobory by otrzymywała, to zawsze będą za niskie. To nie jest popularne, ale ciągle powtarzam: 180 czy 210 godzin dydaktycznych dla profesora to nie jest nadmierny wysiłek umysłowy. Przy czym od wielu profesorów czy nauczycieli akademickich nie można wydostać w ciągu roku nawet jednej recenzji. Ludzie nie piszą, nie mają osiągnięć, w dodatku cały system recenzowania i oceniania – był i jest – nieprawidłowy z uwagi na różnorakie powiązania, które dzisiaj bardzo się rozpowszechniły.
Nie chciałbym jednak uogólniać i mówić, że za sytuację w szkolnictwie wyższym odpowiedzialna jest jakaś jedna grupa – na to się nawarstwiają różne sprawy i czas. Nie eliminujemy drobnych błędów, po czym one się kumulują. Powstaje węzeł gordyjski, który trzeba przeciąć, a to jest bolesne.
Przecięcie węzła gordyjskiego to jednak działanie radykalne – czy w taki sposób winno się reformować szkolnictwo wyższe?
Nie można wywracać do góry nogami systemu, który działa. Raczej poprawiać, reformować drobnymi krokami.
Czyli nie nowa ustawa?
Nie nowa ustawa, lecz jej modyfikacja. Ostrożny byłbym z nowymi reformami, ważne są korekty – nawet dość dotkliwe, ale nie zmiany systemu. System można oceniać dopiero po okresie wdrażania.
Państwo musi wytyczać cele, bo ma określony plan rozwoju społeczno-gospodarczego, kulturalnego. Ingerencja rządu w kształcenie na poziomie wyższym jest zatem potrzebna, ale nie zanadto rygorystyczna i opresyjna. Powinna wskazywać cele i kierunki z uwzględnieniem realiów i zmieniającej się rzeczywistości.
Dziękuję za rozmowę.

