Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2695
W dniach od 18.-23. 7. 2016 r. odbył się w Hanowerze 10. Międzynarodowy Kongres Leibnizowski. Jest to impreza cykliczna, odbywająca się od 1966 roku co pięć lat. Tegoroczny Kongres z okazji 370. rocznicy urodzin i 300. rocznicy śmierci G. W. Leibniza zorganizowały: Gottfried-Wilhelm-Leibniz Gesellschaft, Uniwersytet Leibniza w Hanowerze, Leibniz-Stiftungsprofessur der Leibniz Universität Hannover oraz Towarzystwa Leibnizowskie z całego świata. Obrady, w których uczestniczyło ponad 440 osób i w trakcie których 367 autorów z 32 krajów wygłosiło referaty, toczyły się w głównym budynku Uniwersytetu Leibniza w Hanowerze.
W tym roku hasło Kongresu brzmiało: „Dla szczęścia naszego lub szczęścia innych” (Ad felicitatem nostram alienamve). A szczęśliwi możemy być tylko wtedy, gdy inni też są szczęśliwi. Chodzi o innych ludzi, inne kultury – o dobro wspólne. Tym samym, punktem ciężkości obrad była analiza prac Leibniza dotyczących jego idei dobra wspólnego.
W związku z tym Kongresem nasunęły mi się pewne refleksje na temat dobra wspólnego, którymi chcę się podzielić.
O roli filozofów
Filozofowie, jak artyści, często bywają wizjonerami i tworzą różne wyobrażenia o realnej rzeczywistości. O ile artyści materializują swoje wizje w pełnym zakresie w postaci filmów, obrazów, rzeźb, powieści, wierszy i kompozycji, to nigdy nie udaje się to filozofom. W większości przypadków ich wizje są fikcyjne. A jeśli czasem uda się je urzeczywistnić i wdrożyć, to nigdy nie do końca, albo w nieodpowiednim czasie.
Filozofowie praktyczni z reguły odnoszą się krytycznie do aktualnej rzeczywistości i chcą ją zmienić, naprawić lub ulepszać. Chcą kształtować taką rzeczywistość społeczną, która oferowałaby najlepsze warunki dla dalszego rozwoju ludzkości.
W XVII wieku, Gotfried Wihelm Leibniz przedstawił wizję systemu społecznego, stworzonego na koncepcji dobra wspólnego, który miał uszczęśliwić ludzi. Niestety, nie udało mu się przekonać władców świata do swojego pomysłu i dlatego nie był w stanie zrealizować swojego pomysłu. Zresztą nigdy dotąd nie udało się zmaterializować najlepszych pomysłów filozofów o uszczęśliwianiu ludzkości - ani w dobie rygorystycznego i racjonalistycznego Oświecenia w czasach Leibniza, ani obecnie, w czasach pobłażliwego i nieracjonalnego neoliberalizmu.
O dobru wspólnym
W filozofii, etyce i naukach politycznych, dobro wspólne jest zdefiniowane jako dobro, o którego pożytkach przekonani są wszyscy członkowie danej społeczności lub ich większość. Jego zaletą jest to, że umożliwia ludziom integrować się i organizować. Ale wadą - że może być wykorzystywane do moralnego usprawiedliwienia wielu niesprawiedliwych i nieludzkich systemów społecznych oraz tyranii. W historii nieraz tak było, np. w przypadku faszyzmu oraz socjalizmu, gdzie w imię dobra wspólnego niewolono i zabijano jednostki, instrumentalizowano je i uprzedmiotawiano oraz dokonywano ludobójstwa.
Dobro wspólne jest pojęciem abstrakcyjnym, które najczęściej funkcjonuje w postaci hipostazy w komunikacji społecznej. Odnosi się do abstrakcyjnych i bezcielesnych zbiorów jednostek, takich jak grupa, wspólnota lub społeczeństwo, a nie do konkretnych osób. Jest czymś enigmatycznym.
Ze względu na abstrakcyjne, nieścisłe, względne i subiektywne jego rozumienie, nie nadaje się do tego, by być kryterium wyborów moralnych, lub służyć za drogowskaz ludzkich zachowań.
Prócz tego, dobro wspólne ma sens tylko w społeczeństwie homogenicznym. W zróżnicowanych społeczeństwach - a z takimi mamy do czynienia w realnym świecie - dobro wspólne redukuje się do dóbr różnych grup społecznych, przede wszystkim elit rządzących.
Ideę dobra wspólnego można realizować w idealnym świecie. Leibniz zakładał, że nasz świat, stworzony przez Boga, jest a priori idealny, a w takim razie zadaniem ludzi jest dążenie do doskonałości i jak największego doskonalenia się, czyli rozwijanie cnót etycznych. Bo - jak pisał - „Cnota jest nawykiem działania zgodnego z mądrością". Cnotliwi ludzie nie są motywowani przez miłość własną, ale przez miłość bliźniego, którą Leibniz nazywa miłością bezinteresowną. Taka właśnie motywacja jest warunkiem współpracy i synergii oddziaływań wzajemnych w celu osiągnięcia dobra wspólnego.
W miarę tego, jak ludzie stają się cnotliwi, postępuje eliminacja zła. Człowiek cnotliwy jest dobrym człowiekiem, który największą przyjemność upatruje w cnocie, a największe zło w występku. Cnotliwi ludzie zachowują się moralnie poprawnie i dlatego mogą osiągać dobro wspólne.
Leibniz uważał, że państwo powinno pomagać obywatelom w ich doskonaleniu się. Dlatego cnota powinna być podstawowym celem polityki rządu, a zadaniem rządu jest kształtowanie cnotliwych ludzi.
Nic nie było ważniejsze dla Leibniza niż życzliwość. Mądrzy i cnotliwi powinni w zasadzie poświęcać całą swoją energię dobru wspólnemu w celu dokonania rzeczywistej poprawy materialnych warunków życia, wiedzy i cnoty wszystkich obywateli.
Z punktu widzenia współczesnej filozofii politycznej można traktować Leibniza jak komunitarystę. Jego koncepcja dobra wspólnego i roli rządu w dużym stopniu odpowiada ideologii komunitaryzmu. Tu również podkreśla się znaczenie kontekstu społecznego w ocenie moralnej ludzkich zachowań, a jednostka traktowana jest jako część otaczającej ją społeczności (rodziny, plemienia, grupy sąsiedzkiej, grupy zawodowej, społeczności itp.).
W komunitarystycznym społeczeństwie dobro wspólne jest określane przez społeczność; jest tylko jeden cel, do którego powinni zmierzać wszyscy obywatele. Tym celem nie jest suma interesów poszczególnych jednostek, ale to, co służy interesom wszystkich ludzi.
Państwo komunitarystyczne ma motywować obywateli do podejmowania działań w celu osiągania dobra wspólnego. A miarą preferencji danej jednostki jest to, w jakim stopniu przyczyniła się ona do realizacji dobra wspólnego.
O ideologiach
W każdej epoce, także współcześnie, były i są jakieś globalne ideologie osadzone na mitach. Paradoksalnie, rozwój nauki nie przyczynia się do eliminacji czynników irracjonalnych i elementów mitologii z naszego myślenia. Szybki proces racjonalizacji i słynny heglowski Pochód Rozumu, który rozpoczął się w XIX wieku, przekroczył już swój punkt szczytowy. Od końca XX wieku został zastąpiony przez Globalny Pochód Głupoty.
Era racjonalizmu zmienia się szybko w erę irracjonalności lub odmóżdżania ludzi. Dowodzi tego wzrost religijności (również różnych form neopogaństwa), okultyzmu, praktyk parapsychologicznych i paramedycznych, roli myślenia magicznego i życzeniowego w życiu ludzi oraz wiary w cuda, w szczęśliwe przypadki, w zalety idoli, w skuteczność modlitw, w zapewnienia polityków, w prawdziwość wypowiedzi astrologów, ideologów i propagandystów, w niezawodność urządzeń technicznych, w uczciwość reklam i ekspertyz naukowych, jak również zacieranie się różnicy między rzeczywistością a wirtualnością (między cyberświatem a realem).
W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Przecież życie w dzisiejszym ryzykownym, nieprzewidywalnym, niepewnym, burzliwym, chaotycznym i bardzo zagrożonym świecie, gdzie stale zaostrzają się globalne sprzeczności ekonomiczne, polityczne i religijne, zmusza ludzi do irracjonalnych praktyk, postaw, sposobów zachowań i działań.
Ludzie rozczarowali się postępem naukowym, który wpędził ich w pułapkę ewolucji społecznej, z której nikt nie wie, jak się wydostać. Z tej racji i z innych względów, rozum i nauka utraciły wiarygodność. Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak uciec od racjonalności i wpaść w objęcia irracjonalności, a myślenie racjonalne zastąpić przez magiczne.
Tym bardziej, że irracjonalność może dać więcej nadziei i oczekiwań (pytanie, czy realnych) niż racjonalność. Bowiem irracjonalność, w odróżnieniu od racjonalności, jest epistemologicznie i ontologicznie otwarta, i dlatego oferuje więcej możliwości działania i obszerniejsze pola decyzyjne. W związku z tym zapewnia większą wolność niż racjonalność.
W XX wieku miliony ludzi wiązały duże nadzieje z wielkimi światowymi mitologiami, np. z faszyzmem i komunizmem. Jednak nie mogły one spełnić ich oczekiwań i dlatego wyszły z obiegu. Ostatnio pojawiły się nowe mitologie światowe w postaci ideologii liberalnej demokracji i ideologii zrównoważonego rozwoju. Oprócz dawnych mitologii chrześcijaństwa i islamu, opanowują one świadomość coraz większej liczby ludzi.
Ideologia liberalnej demokracji przeżywa coraz większy kryzys w związku ze światowym terroryzmem. A celem ideologii zrównoważonego rozwoju jest takie zarządzanie zasobami naturalnymi, społecznymi i kulturowymi, aby nie zabrakło ich dla przyszłych pokoleń. Chodzi o to, by utrzymywać wzrost gospodarczy w rozsądnych granicach, aby zapewnić ludziom życie w rosnącym dobrobycie.
Jednak lobbyści różnych sektorów gospodarki kierują się nadal zasadą maksymalizacji zysku, a nie troską o dobro wspólne, jakim jest środowisko życia ludzi. Tak więc, ideologia zrównoważonego rozwoju została podporządkowana ideologii konsumpcjonizmu.
Zrównoważony rozwój gospodarczy powinien zapewnić coraz szybszy wzrost zamożności i luksusu przy ograniczaniu zużycia materiałów i energii. Innymi słowy, ma rozwiązać dwa dylematy: jak produkować więcej rzeczy z mniejszej ilości materiałów i w jakim stopniu redukcja wzbogacania się ludzi może ich motywować do zwiększania wydajności pracy? Są to jednak przeciwieństwa nie do pogodzenia.
Na podstawie tych uwag można dojść do wniosku, że w obecnych warunkach osiąganie dobra wspólnego, rozumianego jako dobra czy szczęścia całej ludzkości, jest praktycznie niemożliwe.
Wiara w możliwość korzystania z dobra wspólnego przez każdego i dzielenia go za pomocą sprawiedliwych kryteriów jest mitem, kreowanym przede wszystkim przez populistów.
Żadne z dotychczasowych kryteriów dystrybucji dóbr nie było sprawiedliwe i nie gwarantowało wszystkim jednakowego dobrobytu. Bowiem faktycznie dobro wspólne jest wyłącznie dobrem większości, a nie mniejszości, ani jednostek. Dlatego idee ustrojów społecznych budowanych na pojęciu dobra wspólnego okazywały się utopiami, a próby implementacji idei dobra wspólnego kończyły się fiaskiem.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3272
Immer doch schreibt der Sieger die Geschichte des Besiegten; Dem Erschlagenen entstellt der Sieger die Züge, aus der Welt geht der Schwächere und zurück bleibt die Lüge.
(Zwycięzca zawsze pisze historię pokonanego, zwycięzca oszpeca rysy zabitego, słabszy opuszcza świat, a kłamstwo pozostaje.
Bertold Brecht (Die Verurteilung des Lukullus, Berlin 1964)
Kłamstwo jest świadomym i celowym głoszeniem fałszu w celu osiągnięcia z góry określonych korzyści, niekoniecznie materialnych. Fałszowanie polega na przekazywaniu nieprawdziwych lub zdeformowanych komunikatów w postaci informacji, obrazów rzeczywistości, stanów rzeczy itp. w formie fonicznej - za pomocą mowy i utworów muzycznych oraz wizualnie - za pomocą pisma, ikon i mimiki (tzw. mowy ciała).
Ludzie stale kłamali, ponieważ to leży w ich naturze w odróżnieniu od zwierząt, które nie kłamią, tylko udają, by zdezinformować swoich właścicieli, albo wrogów. Proporcjonalnie do postępu techniki, wiedzy i cywilizacji okłamywali samych siebie i innych coraz więcej, częściej, natarczywiej, skuteczniej, podstępniej, trudniej do wykrycia i udowodnienia i w coraz ważniejszych sprawach. Doszło do tego, że w efekcie doskonalenia technik i środków okłamywania oraz upowszechniania kłamstw trafnie nazwano współczesną cywilizację „cywilizacją kłamstwa".
Kłamie się na potęgę nie przebierając w środkach, bezwstydnie i bezczelnie, bardziej w rzeczywistości wirtualnej niż realnej. W „wirtualu", przede wszystkim w mediach społecznościowych, każdy ma do dyspozycji więcej sposobów, środków i motywów głoszenia nieprawdy niż w „realu". Może na raz okłamywać niemal miliony ludzi na całym świecie i z powodzeniem upowszechniać fałsz anonimowo, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za to.
Zaistniały świetne warunki obiektywne do kształtowania się coraz bardziej zakłamanego społeczeństwa w wyniku postępu technicznego, osłabiania norm moralnych i obyczajowych, zacierania granic między wartościami i antywartościami oraz wzrostu korzystania z relatywizmu semantycznego i polisemii języka w komunikacji społecznej. Kto tylko chce, może łatwo, efektywnie, nieodpowiedzialnie i w zasadzie bezkarnie okłamywać, kogo, ile i kiedy chce. Kłamcy są wszędzie - w każdej instytucji, organizacji i warstwie społecznej niezależnie od wieku, zawodu, wykształcenia, majętności, stanowiska i pozycji zajmowanej w hierarchii społecznej. Dlatego teraz ma się do czynienia z prawdziwym potopem kłamstw.
Rosnąca przewaga kłamstw nad prawdami
Różne są rodzaje kłamstw: drobne i niegroźne (np. grzecznościowe i konfabulacyjne) i wysoce szkodliwe, o zasięgu lokalnym i globalnym, manipulacyjne i destrukcyjne itd. W przeciwieństwie do dawnych czasów, w świecie współczesnym gwałtownie rośnie ilość kłamstw manipulacyjnych, destrukcyjnych i o zasięgu globalnym, które są najgroźniejsze dla życia jednostek, społeczeństw, narodów, państw i świata. Dlatego tak się dzieje, że w cywilizacji kłamstwa, w społeczeństwie kłamców i w warunkach zaostrzającej się walki konkurencyjnej o pracę, awans społeczny, karierę zawodową, dobrobyt itp., a więc o byt, kłamstwo stało się stosunkowo łatwym i dość skutecznym sposobem na przeżycie i warunkiem koniecznym do przetrwania. Krótko mówiąc, „Kłamię, więc jestem" (parafraza znanego powiedzenia Kartezjusza „Myślę, więc jestem"). A powszechnie respektowanym i implementowanym imperatywem naszych czasów jest „Kłam, by żyć", który niewątpliwie nadaje absolutny priorytet kłamstwu.
Co oprócz tego sprzyja preferencji kłamstwa?
Po pierwsze, kłamstwo celowo zawarte w komunikacie do danego adresata spełnia jego oczekiwania. Najczęściej ma się z tym do czynienia w przypadku kłamstw grzecznościowych, kiedy kłamie się komuś w żywe oczy, że jest piękny, inteligentny, modnie ubrany itp., chociaż de facto jest przeciwnie. Ale chce się komuś sprawić przyjemność, albo podbudować mu ego, przywracając wiarę w siebie. To ma miejsce nie tylko w rozmowach potocznych, ale również w dyskusjach naukowych, kiedy zaczyna się na przykład od zwrotu: „Prelegent mówił bardzo interesująco i przekazał wiele mądrych myśli", a zaraz potem: „Jednak popełnił szereg błędów merytorycznych i metodologicznych, które całkowicie dyskwalifikują go".
Ludzie raczej nie znoszą krytyki (nie mówiąc już o krytykanctwie), ponieważ to zawsze w jakimś stopniu sprawia im przykrość i ich dołuje. Nikt nie lubi słuchać czegoś złego o sobie, ale o innych jakże „łatwiej jest uwierzyć w te złe rzeczy" (Pretty Woman). Za to każdy jest łasy na pochwały, zwłaszcza niezasłużone i mijające się z prawdą. Pożąda aprobaty, uznania jego wartości itp., bo to go podbudowuje, wyróżnia i umacnia w przekonaniu o swojej wartości i górowaniu nad innymi. Samokrytyczni ludzie wiedzą, że pochwały grzecznościowe są nieprawdziwe, ale chętnie ich wysłuchują i nawet domagają się ich, ponieważ sprawia im to przyjemność. Zaś inni wierzą w ich prawdziwość i nie dają się przekonać, że jest inaczej.
Wierzy się w prawdziwość tych komunikatów, jakich się pożąda i oczekuje, nawet jeśli są jawnie fałszywe. A jak tylko raz uwierzy się w kłamstwo, to już na zawsze. To odnosi się głównie do kłamstw historycznych utrwalanych przez wieki, przekazy i tradycje rodzinne, narodowe, religijne itp. Manipulatorzy społeczni - spece od okłamywania mas - potrafią świetnie tworzyć odpowiednio przygotowane treści komunikatów na podstawie wyników badań opinii publicznej na temat oczekiwań ludzi. Doskonale wiedzą, kiedy i w jakich formach przedstawiać je, by rzucały się w oczy i uszy adresatów i by były łatwo przyswajalne w odpowiednim miejscu i chwili. Także dobiera się odpowiednich rozmówców i dyskutantów, o których wie się, że powiedzą to, czego się do nich oczekuje. Dlatego w reżymach autokratycznych i totalitarnych stosuje się oficjalną lub niejawną cenzurę (1), by w środkach przekazu masowego nie dopuszczać do głosu opozycjonistów, np. niezależnych od władzy dziennikarzy, z obawy, że udzielą prawdziwych (obiektywnych) odpowiedzi, a nie takich (kłamliwych), jakie chce się przekazać społeczeństwu.
W ten sposób uzyskuje się efekt chwilowy, a nie długotrwały, ale to nie przeszkadza. W miarę tego, jak często okazuje się, że informacje przekazywane przez media reżymowe mijają się coraz bardziej z prawdą - w końcu, prawda, jak oliwa, zawsze na wierzch wypływa - traci się zaufanie do nich i do autorów wiadomości przekazywanych przez nie. W związku z tym rośnie liczba ludzi, którzy unikają reżymowych mediów, bo przekonali się, że władza i jej rzecznicy, prasa, radio i telewizja kłamią. Wskutek tego prawdziwych komunikatów szukają w „drugim obiegu" (tajnym), albo w zagranicznych mediach. Jednak tam też nie za wiele ich znajdują, ponieważ nawet w państwach o wysoko rozwiniętej demokracji tzw. niezależne media są coraz bardziej zależne od autokratów i korporatokratów i coraz więcej nasycane fake newsami.
Po drugie, kłamstwo przyjmuje się do wiadomości bez specjalnego wysiłku intelektualnego. Toteż mogą je przyswajać sobie ludzie miernie wykształceni. Nadawcy dbają o to, by tak je zredagować i upublicznić, by pojął je nawet najgłupszy odbiorca. Zresztą głównie do nich są one adresowane, bowiem z nich składa się większość elektoratu. Natomiast przyswojenie sobie prawdy wymaga wysiłku w zależności od sposobu przekazywania jej i wiedzy adresata. Dochodzenie do prawdy jest trudne, a i tak nigdy nie udaje się osiągnąć jej w pełni, ani absolutnie pewnie. Równie trudne jest umiejętne przekazywanie jej. Wiedzą o tym nauczyciele. Zwykle dochodzenie do prawdy wymaga sporo czasu. Zaś kłamstwo tworzy się w oka mgnieniu. Prawda na długo zapada w pamięć, w przeciwieństwie do kłamstwa, które „ma krótkie nogi", jak mówi przysłowie.
Po trzecie, kłamstwem żywi się wiele podmiotów - przede wszystkim notoryczni oszuści działający w sferach polityki, handlu, reklamy, mediów i wyznań. Jedni kłamią, by zdobyć władzę lub dzierżyć ją. Drudzy, by oszukiwać potencjalnych klientów o jakości oferowanych towarów i usług i zmuszać ich do zakupu bubli, jak i po to, by eliminować konkurencję. Trzeci, by ogłupiać masy na zlecenie władców. Czwarci, by zapewnić sobie odpowiednią liczbę wyznawców. Wszyscy prześcigają się w kłamstwach, żeby mogli „godnie" żyć na koszt ludzi oszukiwanych przez siebie.
Po czwarte, w promowanie kłamstwa inwestuje się więcej niż w propagację prawdy. Musi tak być, ponieważ kłamstwo należy przekazywać w postaci atrakcyjnego komunikatu, tak, by nie można było ominąć go, by przykuwał uwagę i wzbudzał zainteresowanie. W tym celu stosuje się znane techniki reklamy handlowej, której wymaga przede wszystkim zły produkt; dobry nie potrzebuje zachwalania. Najpowszechniejszą i najskuteczniejszą techniką reklamy jest kłamstwo, które wymaga odpowiedniej oprawy. W tym celu zatrudnia się celebrytów, filmowców oraz zespoły muzyczne i estradowe, używa się stosownych i szokujących form graficznych i muzycznych oraz korzysta się z ulotek, gadżetów, bilbordów, telewizji, radia i czasopism. A to wszystko kosztuje krocie. Im kłamstwo jest większe i mniej wiarygodne, oraz im więcej ludzi trzeba do niego przekonać, tym droższa jest jego reklama i propagacja. (Na przykład, kampanie wyborcze, w których kłamstwo gra pierwszorzędną rolę, pożerają coraz więcej pieniędzy, Toteż stać na nie tylko najbogatszych i z reguły oni zwyciężają w wyborach. Oczywiście, potem ten „kapitał zakładowy" zainwestowany w kampanię zwraca się im z nawiązką.)
Inaczej jest w przypadku propagacji prawdy. W środkach przekazu poświęca się o wiele mniej czasu antenowego lub łamów gazet dla głoszenia prawdy aniżeli kłamstwa. Mniej i rzadziej pokazuje się prawdomównych niż kłamców nie tylko dlatego, że są mniej szokujący i krzykliwi. (Podobnie więcej czasu zajmuje pokazywanie kopaczy piłki, kłamliwych polityków, tańczących gwiazd, aferzystów i innej miernoty, aniżeli uczonych.) Prawdomówni są zazwyczaj uczciwi i nie stać ich na kosztowne eksponowanie się. Uczciwość raczej nie przynosi zysku. Większość miliarderów dorobiła się nieuczciwie i nadal bogaci się dzięki oszustwom. Oprócz tego prawdomówni sądzą, że kłamliwa reklama nie jest im potrzebna. Ba, miałoby się wtedy do czynienia ze swoistym dysonansem moralnym, gdyby korzystało się z kłamstw w celu upowszechniania prawdy.
Po piąte, wystarczy jakieś kłamstwo tylko raz upublicznić, by masy w mig je podchwyciły i szeroko kolportowały za sprawą plotkarzy, których nie brak. Odnosi się to zwłaszcza do kłamstw, które stanowią sensację, albo negatywną opinię o kimś. Z tej racji media, które zabiegają o maksymalną liczbę czytelników, telewidzów lub radiosłuchaczy, zamieszczają jak najwięcej fałszywych rewelacji (fake newsów) głównie o kimś, kogo trzeba zdezawuować z jakiegoś powodu - o znanych osobistościach - politykach, celebrytach, idolach, artystach, itp. Nie tylko ze względów finansowych, chociaż to też jest ważne, ale politycznych i ideologicznych; często również dla rozrywki, zabawy, z chęci zwrócenia uwagi na siebie, albo ze zwyklej głupoty. Natomiast prawdę trzeba wielokrotnie powtarzać, by dotarła do świadomości mas.W przeciwieństwie do kłamstwa, prawda wymaga dowodu, co nie zawsze jest łatwe ze względu na powszechny brak wiedzy z logiki (o wnioskowaniu) oraz znajomości reguł poprawnej dyskusji, nawet w rozwijającym się „społeczeństwie wiedzy".
Po szóste, fałszywe wiadomości rozprzestrzeniają się na Twitterze w znacznie szybszym tempie, na dalsze odległości i głębiej niż prawdziwe. Potwierdziły to wyniki największych badań przeprowadzonych w Laboratorium Maszyn Społecznych w Massachusetts Institute of Technology. Naukowcy ocenili ponad 4,5 miliona twittów i około 126 000 różnych wiadomości z dwunastu lat (2005-2017) na temat polityki, nauki, terroryzmu, klęsk żywiołowych itd. Okazało się, że fake newsy nie tylko docierają do znacznie większej liczby osób niż wiadomości prawdziwe, ale są przez nie chętniej rozpowszechniane. Poza tym, fake newsy są o 70 procent bardziej podatne na rozprzestrzenianie się niż inne newsy. To miało namacalne i dramatyczne konsekwencje dla społeczeństwa USA. (Na przykład twitt o rzekomym ataku na Baracka Obamę za jego kadencji rozchwiał giełdę do tego stopnia, że kosztował 130 miliardów dolarów.) Nie tylko w świecie digitalnym, ale także w analogowym ludzie wolą dzielić się złymi wiadomościami niż dobrymi i preferują nowe, szokujące i nawet fałszywe wiadomości niż znane, nieciekawe i prawdziwe, ponieważ „kto ogłasza wiele zaskakujących wiadomości, tego status społeczny wzrasta"(2).
Jednak z drugiej strony, nic nie stoi na przeszkodzie, by posługiwać się „białymi kłamstwami", kiedy w określonej sytuacji musi się odejść od prawdy. Takie kłamstwa uznaje się za dobre, gdyż prowadzą one do osiągnięcia dobrego celu; w tym wypadku do przekonania kogoś o prawdzie.
Mimo to, od prawdomównych oczekuje się niekorzystania z kłamstw, tylko odwoływania się do faktów, jakkolwiek frustrującą konstatacją jest to, że same fakty nie wystarczą, by skutecznie przekonywać ludzi do przekazywanych im prawdziwych wiadomości. Bowiem nawet najgruntowniejszy i najdokładniejszy komunikat da się podważyć za pomocą słabo uzasadnionych i fałszywych kontrargumentów.
Vicki Krueger z Poynter Institute for Media Studies w St. Petersburgu (Floryda), menadżerka ds. komunikacji marketingowej, podała kilka rad, jak powinno się rozpowszechniać prawdziwe komunikaty oparte na faktach bez uciekania się nawet do „białych kłamstw".
„Nie wahaj się. Działaj szybko, aby rozwiać i obalić mity. Im dłużej czeka się, by zakwestionować dezinformację, tym bardziej utrwalają się kłamstwa. Bądź pozytywny. Zamiast mówić „Barack Obama nie jest muzułmaninem”, powiedz „Barack Obama jest chrześcijaninem”. Negacja może pomóc wzmocnić dokładnie to, co próbujemy obalić.
Niezwykle trudno jest zmienić głęboko zakorzenione przekonania danej osoby. Dlatego trzeba zapewnić ludziom komfort zmiany zdania. Wyrażaj prawidłowe informacje w pozytywny sposób, który przemawia do odbiorców. Znajdź wiarygodnych ekspertów. Opowiedz historię, pokaż zdjęcie: Jedno z badań wykazało, że infografika może być skutecznym narzędziem do obalania fałszywych przekonań; graficzna prezentacja kontrowersyjnych informacji może być skuteczniejsza od ich odpowiedników tekstowych w przekonywaniu ludzi do zmiany swoich błędnych wyobrażeń.
Innym skutecznym sposobem na przekonanie ludzi jest wykorzystanie jednego z najlepszych narzędzi opowiadania historii, jaka jest narracja. Tworzenie fascynującej historii, która przemawia do ludzkich emocji, to świetny sposób na przyciągnięcie uwagi i zaoferowanie przekonującego podejścia do problemu.
Nie oglądaj się za siebie. Pamiętaj o iluzji prawdy i unikaj powtarzania dezinformacji. Odrzuć to i idź do przodu, zawsze pamiętając o wyrażaniu dokładnych informacji w pozytywnym sformułowaniu." (Vicki Krueger, 6 ways to spread fact „Poynter", 22.02.2017).
Skuteczność kłamstwa zależy od scenerii, w jakiej przekazuje się je - od efektów świetlnych (iluminacji, fajerwerków itp.) i akustycznych (głośnej, popularnej i nastrojowej muzyki, dzwonów, śpiewów), ubioru głosicieli kłamstw (ekstrawaganckich lub skąpych ubrań, szat liturgicznych), zapachów (kadzideł), tańców itp. Od tego, co jak najbardziej odwraca uwagą adresatów od analizowania treści przekazywanych im komunikatów ze względu na prawdziwość.
Résumé
Niektórzy twierdzą, że małe kłamstwa nie ranią. Zaś inni, że wszelkie kłamstwa niszczą zaufanie i uniemożliwiają życie we wspólnocie. Jedni i drudzy mają rację. „Białe kłamstwa" nie są groźne, a bezwyjątkowa zasada moralna o obowiązku mówienia prawdy uczyniłaby każde społeczeństwo niemożliwym.(Mai Lequan, Existe-t-il un droit de mentir? Actualité de la controverse Kant/Constant, „Études" 2004/2)
Tak twierdzi też psycholog Tomasz Witkowski: „Gdybyśmy zaczęli być ze wszystkimi absolutnie szczerzy, to rozpadłoby się nam społeczeństwo."(3)
Coraz bardziej zanika granica między prawdą a fałszem. W związku z tym coraz trudniej połapać się w tym, co jest prawdą, a co fałszem. Dlatego często prawdę uznaje się za fałsz i na odwrót. Tylko w opisach rzeczywistości sensorycznej, dostarczanych przez nauki przyrodnicze i matematykę nie ma wątpliwości, co jest prawdą. Jest nią to, co potwierdza obserwacja naukowa, pomiar i doświadczenie fizyczne. Urządzenia wykrywające kłamstwa okazują się coraz bardziej zawodne. Intuicja i zdrowy rozsądek też zawodzą.
Znalezienie prawdy w zalewie kłamstw jest coraz trudniejsze, w związku z tym prawda staje się towarem luksusowym, niedostępnym dla mas. Toteż bombarduje się je kłamstwami lub quasi-prawdami, o których są one święcie przekonane, że to prawdy. Quasi-prawdami posługują się często lekarze, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, diagnozy są tylko mniej lub bardziej prawdopodobne. Zdaniem prof. Karla Grafa La Rossé (kardiologa w III Klinice Internistycznej w Kolonii), „prawda w medycynie jest czymś bardzo trudnym, ponieważ w samej diagnostyce prawie nigdy jej nie ma. Zawsze istnieją tylko prawdopodobieństwa dla jakiegoś przypadku, z którym akurat mamy do czynienia”(4). Po drugie, nie zawsze trzeba pacjentowi powiedzieć prawdę, co go czeka. „Nigdy nie używam w rozmowie ze swoimi pacjentami takich terminów, jak „ciężka niewydolność serca”. Mówię im, że ich mięsień sercowy słabo pompuje. Nie konfrontuję ich z żadnymi wskaźnikami przeżycia. Ale mówię, że jest to poważna choroba, którą w dzisiejszych czasach można dobrze leczyć.”
Lekarze z reguły starają się unikać komunikowania złych informacji w obawie przed wywołaniem nadmiernej reakcji emocjonalnej u chorego, co utrudnia im kontakt z pacjentami.(5)
Kto ma prawo do (poznania) prawdy? Formalnie, tzn. zgodnie z prawem oraz ustawami zasadniczymi obowiązującymi w państwach demokratycznych - wszyscy, ale faktycznie, nie każdy. Tym bardziej, w przypadku instytucjonalizacji prawa do prawdy. (Instytucje państwowe decydują o tym, jakie prawdy można udostępniać ogółowi.)(6)
W związku z tym, prawda jest nie tylko towarem luksusowym, ale też reglamentowanym, niedostępnym każdemu obywatelowi, ani każdej instytucji wskutek działania niejawnej cenzury.
Z różnych względów wszyscy kłamią i pozwalają się okłamywać coraz bardziej. (7) Jedni mniej i rzadziej, drudzy więcej i częściej - bez względu na profesję, wiek, płeć, wykształcenie, pozycję społeczną, wyznanie i przekonania polityczne. Kłamliwe komunikaty w różnych formach wytwarza się już na skalę przemysłową. Uczestniczy w tym coraz więcej osób - autorzy, politycy, graficy, muzycy, drukarze, logicy, dziennikarze, propagandziści, informatycy, psycholodzy społeczni, aktorzy, kolporterzy itd. To ma dobrą stronę, bo zmniejsza liczbę bezrobotnych. Na dobrą sprawę, można by stworzyć światową sieć „fabryk kłamstw i fake newsów", gdzie zatrudniano by ich wszystkich. Wtedy powstałby zapewne odpowiedni „związek zawodowy kłamców" broniący ich interesów.
Za największych kłamców w opinii mas uchodzą politycy, menadżerowie i dziennikarze, a za najmniejszych - lekarze, naukowcy i pedagodzy. Jednak ranking kłamców zmienia się w zależności od kraju i czasu.
Prawda jest naturalnym atrybutem demokracji - ustroju uznawanego za najlepszy z obecnie alternatywnych. Domaganie się jej jest powszechne w państwach demokratycznych lub quasi-demokratycznych. W systemach demokratycznych na szczycie listy praw obywateli znajduje się prawo do prawdy. Każdy przyłapany na kłamstwie, oszustwie, albo podstępie powinien czym prędzej zniknąć ze sceny politycznej. Słusznie zwrócił na to uwagę Rochus Leonhardt, profesor teologii i etyki (Universität Leipzig): „Jako obywatele mamy prawo żądać od polityków, aby z poczucia odpowiedzialności serwowali nam czyste wino na temat szans i zagrożeń wynikających z ich działań. I powinniśmy bardzo wrażliwie reagować, gdy mamy wrażenie, że ktoś nas oszukuje”. (9)
Można to jednak potraktować, jak zbożne życzenie, albowiem kłamstwo w demokracjach współczesnych rozkwita w najlepsze i - co gorsze - jest powszechnie tolerowane.
Faktem jest, że żyjemy w cywilizacji kłamstwa, która rozwija się w coraz szybszym tempie i ogarnia wszystkie kontynenty. Stwarza ona świetne warunki do okłamywania, proporcjonalnie do rozwoju technik informatycznych, Internetu, mediów społecznościowych oraz SI. Wobec tego, teraz nie jest problemem zwalczanie kłamstw, lecz przyzwyczajanie się do nich. Istotne są pytania, na które należałoby czym prędzej znaleźć odpowiedzi: Jak żyć w cywilizacji kłamstwa? Jak radzić sobie z zalewem kłamstw? Jak unikać dysonansów moralnych wynikających z kłamstw? Czy kłamać samemu i dawać się okłamywać przez innych?
Wiesław Sztumski
(1) Teraz każde państwo chce uchodzić za demokratyczne, ponieważ nastała moda na demokrację. Dlatego nie ma oficjalnej cenzury. Jest tylko ukryta, która jest gorsza do oficjalnej, bo nie ma jasnych kryteriów i nie wiadomo, kto i za co ocenzuruje.
(2) Soroush Vosoughi, Deb Roy, Sinan Aral, The spread of true and false news online, “Science" 09.03.2018
(3) https://www.rp.pl/plus-minus/art10735311-psycholog-tomasz-witkowski-wyjasnia-dlaczego-klamstwo-jest-potrzebne
(4) https://www.deutschlandfunkkultur.de/luegen-und-luegen-lassen-die-wahrheit-ist-nicht-immer-der-100.html
(5) Jak przekazać choremu złą diagnozę? (https://www.zwrotnikraka.pl/jak-przekazac-choremu-zla-diagnoze; 10.06.2017)
(6) Karol Dobrzeniecki, „Prawo do prawdy” w perspektywie filozoficznoprawnej. Przyczynek do dyskusji, „Acta Universitatis Wratislaviensis, Przegląd Prawa i Administracji", No 3994, Wrocław 2020.
(7) Warren Shibles, Lügen und lügen lassen: Eine kritische Analyse des Lügens, Lermann Vlg Mainz, 2000
(8) Michael Hermann, Gordon Buhler, Wahrheit und Lüge. Einstellungen der schweizer Bevölkerung, Zūrich 2018
(9) Rochus Leonhardt, Martin Rösel, Dürfen wir lügen?, Vandenhoeck & Ruprecht Vrl. Gottingen, 2002
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2283
Można by zapytać inaczej – dlaczego współczesna cywilizacja, popełniając wszystkie błędy, jakie stały się udziałem minionych społeczeństw i w dodatku na nieporównywalnie większą skalę, do tej pory nie podzieliła ich losu?
Eksploatując coraz to nowe rejony, coraz to nowe zasoby środowiska, ale także – dzięki nowym technologiom – coraz trudniej dostępne pokłady, współczesna cywilizacja przesuwa granice wydajności, pojemności eksploatowanego środowiska. Filozofia ta (lub jak kto woli – metoda) przypomina trochę metodę upraw rolnych w starożytności i średniowieczu - wyjałowione pole odłogowano przez kilka lat, zajmując nowe miejsce do uprawy, najczęściej wskutek wykarczowania lasu. Opuszczona rola, rzeczywiście do pewnego stopnia regenerowała się (o ile nie uległa dalszej degradacji na przykład z powodu erozji), umożliwiając w następnych latach ponowną uprawę. Choć należy dodać, że zasobność tych pól stale i systematycznie malała.
Eksploatując jakiś region (makroregion), dzisiaj czynimy podobnie. Po wyczerpaniu surowców zamykamy kopalnie, opuszczamy łowiska, opuszczamy zręby i przenosimy się gdzie indziej. I to „gdzie indziej” ma zasadnicze znaczenie. Nie musimy przenosić się do sąsiedniej wsi, województwa, landu – możemy przenieść się na inny kontynent, inne morze lub ocean. Tę taktykę umożliwiają współczesne przedsiębiorstwa (megaprzedsiębiorstwa, megakoncerny itp.), których struktura jest tak skonstruowana, by funkcjonowały zgodnie z tą filozofią. Wyczerpywanie zasobów na jednym kontynencie nie przeszkadza, by rozpocząć lub kontynuować pracę w innym miejscu Ziemi w ramach tego samego gospodarczego podmiotu.
A zatem struktura współczesnej gospodarki surowcami jest dopasowana do struktury współczesnych megakoncernów. To, co wcześniej było taktyką pojedynczego gospodarza, spółki, gminy czy państwa, stało się domeną ponadpaństwowych, globalnych przedsiębiorstw. (Notabene, jest to z kolei możliwe dzięki ponadkontynentalnej koordynacji działań, którą zapewnia współczesna technologia, umożliwiająca sprawną komunikację i nieograniczony przepływ informacji w krótkim czasie).
W efekcie sięgamy po niedostępne do tej pory zasoby lub odkrywamy nowe. To daje złudne poczucie, że surowce (i produkcja żywności) są niewyczerpalne, a przynajmniej, że daleko nam jeszcze do osiągnięcia punktu krytycznego. Niejednokrotnie już wyczerpywały się niektóre zasoby, a jednak udawało się odkrywać inne. Szczególnie dotyczy to surowców energetycznych.
Poczucie nieograniczoności zasobów
Cywilizacja człowieka zasadniczo jest energochłonna, ale od czasów rewolucji przemysłowej obserwujemy nieustanny wzrost zużycia energii, choć należy zwrócić uwagę, że z gwałtownym wzrostem mamy do czynienia w ciągu ostatnich stu lat. Ale czy w związku z tym w ostatnich dekadach jakieś państwo upadło z powodu braku energii? Nie. Dzieje się tak dlatego, że eksploatujemy nie tylko coraz to nowe pokłady, ale i zmieniamy źródła energii – przechodząc od drewna, torfu i węgla przez gaz i ropę do atomu, wody i wiatru. Ta, być może krótkotrwała, zdolność do ciągłego zaspokajania zapotrzebowania na energię sprzyja, czy wręcz prowokuje do ciągłego wzrostu ich zużycia.
Jednakże nawoływanie do oszczędności ma swoje znaczenie. Idea ta, jakkolwiek ekonomicznie uwarunkowana, ma też, tak sądzę, wymiar niemalże etyczny – wzywa nas do poszanowania tego, co oferuje przyroda. W praktyce oznacza to również, że jest zapotrzebowanie na coraz bardziej oszczędne energetycznie maszyny i narzędzia przy coraz większej ich wydajności i efektywności.
Owo poczucie nieograniczoności zasobów (nie tylko energetycznych) może wzmacniać świadomość, że do tej pory nie zostały, w jakiś spektakularny i powszechnie znany sposób, wyczerpane najbardziej eksploatowane zasoby.
Choć zamyka się poszczególne kopalnie (nawet cały przemysł węglowy, jak w Wielkiej Brytanii) lub szyby czy wieże wiertnicze, to nadal wydobywa się węgiel w Polsce, ropę w Teksasie, Arabii, Rosji czy na Morzu Północnym. Nadal karczuje się lasy Amazonii, Konga czy Borneo, nadal łowi się na Morzu Bałtyckim, Północnym, Chińskim i na innych akwenach.
Wydaje się, że powszechna świadomość tego, iż zasoby naturalne są ograniczone, zacznie w nas funkcjonować wtedy, kiedy niektóre z nich wyczerpią się ostatecznie i to w sposób nieodwracalny. Jean Dorst często podkreśla, że eksploatujemy zasoby nieodnawialne i że traktujemy je tak, jakby takimi nie były. Tymczasem raz wydobyta i zużyta ropa czy węgiel nigdy już nie staną się dostępnymi nam kopalinami.
Złudne poczucie bezpieczeństwa
Alchemiczna wiara w to, że Ziemia potrafi odrodzić częściowo wydobyte kopaliny została odrzucona nie tylko w świetle badań nad surowcami, ale także z przyczyn czysto metodologicznych i filozoficznych. W efekcie Europejczycy wyzbyli się tych wszystkich obaw, które hamowały poczynania starożytnych Greków i ich samych w średniowieczu. Idea odradzania się kopalin wymagała bowiem pozostawiania pewnej ilości surowców umożliwiających odbudowanie złóż. Po odrzuceniu tej koncepcji nic, poza fizycznymi ograniczeniami, nie stało już na przeszkodzie, by eksploatować zasoby i przekształcać krajobraz. Budowa mostu nad Bosforem ziściła się – jego projektanci nie brali pod uwagę „gniewu bogów”, a „tylko” częste w tym rejonie trzęsienia Ziemi.
Fakt, iż współczesna cywilizacja ma zasięg globalny – to znaczy eksploatuje środowisko całej planety – pozwala na stabilniejsze jej funkcjonowanie niż dawnym imperiom, które miały jednak charakter (z naszej perspektywy) lokalny. Zapewnia jej nieporównywalnie większą odporność na doraźne zakłócenia ekologiczne, a tym samym jej żywotność.
Zasobność całej Ziemi wyznacza granice eksploatacji, które z tego powodu wydają się być bardzo odległe, a to z kolei staje się źródłem owego złudnego poczucia braku jakichkolwiek długotrwałych i „ostatecznych” zagrożeń. Sądzę, iż bardziej wiarygodna byłaby dla współczesnego człowieka wizja końca cywilizacji spowodowanego upadkiem asteroidy lub najazdem kosmitów, niż wyczerpaniem się zasobów ropy.
Rozwój technologiczny, dzięki któremu obecna cywilizacja bez większych zakłóceń nadal funkcjonuje (i który umożliwia globalną gospodarkę), generuje także złudne przeświadczenie o nieograniczonym, nieustannym charakterze tego postępu. Ostatnie trzy wieki, a szczególnie minione stulecie, uzmysławiają nam, że tak naprawdę trudno wyobrazić sobie, czego można jeszcze dokonać w technice, jakich można dokonać odkryć, co skonstruować itd.
Choć wizje niezwykłych wynalazków, urządzeń czy maszyn snuto już dawno (Roger Bacon, Leonardo da Vinci, Franciszek Bacon i inni), to z perspektywy naszych osiągnięć wydają się one mało rewolucyjne. Tak więc, być może i nasze oczekiwania za sto lat okażą się nie dość śmiałe. Istotne jest jednak to, że w trakcie tych ostatnich trzech stuleci nie tylko oswoiliśmy się z myślą o zmianach, które będą nam towarzyszyć, o nowych, nieznanych nam urządzeniach, które będziemy konstruować, ale ważne także jest i to, iż uczyniliśmy z tego niemal warunek konieczny naszej egzystencji.
Uzależniliśmy wręcz od owego technicznego postępu (w każdej dziedzinie naszej działalności) dalsze funkcjonowanie cywilizacji. Wygląda to tak, jakby każdy wynalazek, każde urządzenie, ale także i każda myśl, idea, były tylko etapem przejściowym ku czemuś doskonalszemu, wydajniejszemu, ku czemuś, co wprowadzi nas w nowy świat i pozwoli żyć, gdy ten dzisiejszy obumrze. A to sprawia, że wydaje nam się, iż obecne środowisko w którym żyjemy, traktujemy jako tymczasowe, wymagające naprawy i rekonstrukcji. Tak jak pierwotnie takie myślenie realizowało się w rolnictwie, tak teraz taka filozofia „urządza” nam wszystkie wymiary naszego życia – te fizyczne, przestrzenne oraz intelektualne i emocjonalne.
Odseparowanie od przyrody
Tworzymy zatem własny świat już nie tylko dlatego, żeby poprawić naturę, ale dlatego, że nie potrafimy żyć w innym świecie. Jak pisze Dorst, „oszałamiająca sprawność, jaką osiągnęliśmy w najrozmaitszych dziedzinach, skłoniła nas do stworzenia jakiegoś sztucznego świata, który z początku był złączony z przyrodą, ale wkrótce ją zastąpił i przeciwstawił się jej”. A w konsekwencji odseparował współczesnego człowieka od przyrody. Brak kontaktu z nią, tego bezpośredniego, „niewypreparowanego”, jak w trakcie odpoczynku na łonie natury, znieczulił na jej potrzeby. Zastąpiliśmy kontakt z żywą przyrodą aparatami, gadżetami, posłusznymi mechanicznymi niewolnikami.
Są oczywiście niezaprzeczalnie pozytywne skutki różnorodnego rozwoju techniki, także dla środowiska. Do jednych z nich należy możliwość wytwarzania nowych, nieznanych w naturze materiałów. Wiele technicznych idei ulegało zapomnieniu z powodu braku odpowiednich surowców lub nie realizowano ich nie tylko z przyczyn teoretycznych, ale także i z praktycznych – nie było bowiem odpowiedniego tworzywa do ich wykonania. Nie dowiemy się, ile pomysłów zarzucano tylko dlatego, że autorzy doszli do wniosku, że nie da się ich nigdy zrealizować.
Wymieniając odkrycia z fizyki, chemii, biologii, gleboznawstwa, fizjologii roślin i hodowli zwierząt, Dorst wskazuje na ich znaczenie w rozwoju naszej cywilizacji, ale zaraz uświadamia, jakie kryją się za nimi konsekwencje i jak wzajemnie potrafią się ograniczać. Oto dzięki genetyce moglibyśmy hodować rośliny rosnące szybciej, ale to z kolei wymaga większej ilości wody, której właśnie zaczyna brakować. Potrzebne są zatem nowe systemy irygacyjne, które wymagają dodatkowych nakładów zwiększających koszty uprawy, co może prowadzić do nieopłacalności produkcji tych nowych odmian. Nieustannie należy podkreślać, że nie funkcjonujemy w izolacji, postęp w jednej dyscyplinie nie oznacza postępu w innej. Co więcej, każdy wynalazek, maszyna itp. natrafia na pewien opór otoczenia, należy je więc dopasować do otoczenia tak, aby z nim współgrały, a nie tylko przekształcały.
Tak więc postęp technologiczny, coraz bardziej wyrafinowane narzędzia i ich funkcje sprzyjają wizji o nieograniczonych możliwościach eksploracyjnych i eksploatacyjnych. Możliwość wydobycia ropy z Arktyki zawdzięczamy nie tylko ociepleniu klimatu (łagodniejsze i krótsze zimy oznaczają cieńszą i mniejszą pokrywę lodową), ale także nowym technologiom pozwalającym wytwarzać materiały odporne na mróz.
Te nowe technologie umożliwiają odkrywanie nowych pokładów surowców – Ziemia jest duża, więc myśl o tym, że istnieją jeszcze nieznane nam olbrzymie złoża ropy, węgla wcale nie musi być absurdalna. Co więcej, dzięki owym technologiom możemy wyjść poza Ziemię i eksploatować kosmos.
Korzystanie z energii Słońca jest tego najlepszym przykładem – taka eksploatacja wydaje się być ideałem - nie szkodzimy Słońcu, nie niszczymy Ziemi.
Ale i tu czai się często pomijany problem; otóż wytwarzanie baterii słonecznych, które są rzeczywiście „cudem techniki”, wiąże się z olbrzymimi nakładami energii. Do końca nie wiadomo, jaki jest ostateczny energetyczny bilans.
A więc znowu to przyroda stawia nam ograniczenia, które musimy uwzględniać. Po raz kolejny uzmysławiamy sobie, że nasza cywilizacja nie może się rozwijać w nieskończoność. Także Jean Dorst nie pozostawia w tej kwestii złudzeń – jak głosi tytuł jednego rozdziału (książki Siła życia) - "Nasza cywilizacja też jest śmiertelna": współczesny świat nie jest raz na zawsze uodporniony na wszelkie zagrożenia, które sam generuje.
Nowa kolonizacja
Rozwój techniki i technologii sprawia, że po raz kolejny przesuwamy granice „wydolności” eksploatacyjnej naszego środowiska przyrodniczego. Można rzec, że dzięki temu jesteśmy w podobnej sytuacji jak Europejczycy po odkryciu Ameryki. Kolonizacja Ameryki Północnej jak w soczewce skupia wszystkie mechanizmy i skutki globalnej kolonizacji, jakiej dokonują Europejczycy od wyprawy Kolumba. Najpierw jest to aneksja ziem, później podporządkowanie sobie ludności tubylczej, a następnie rabunkowa eksploatacja środowiska naturalnego.
Technologia sprawia, że przed nami odsłania się „nowy kontynent”, choć ściślej mówiąc, to my sami „konstruujemy” go dla siebie. Ale faktem jest, że eksploatując i eksplorując coraz to nowe rejony Ziemi i coraz to nowe zasoby, wykraczamy i sięgamy poza znany nam horyzont, tak jak zrobili to Kolumb, Magellan i inni. Owo „zasiedlanie nowego kontynentu” nie jest tak spektakularne jak odkrycie Ameryki, ale pozwala współczesnej cywilizacji funkcjonować bez dramatycznych zwrotów. Na Ziemi, geograficznie, nie ma już możliwości odkrycia i zasiedlenia nowych kontynentów obfitujących w bogactwa, przy tak niskim nakładzie kosztów.
Aby uzmysłowić nam jakim szczęśliwym zrządzeniem losu dla Europejczyków były skutki wyprawy Kolumba, musielibyśmy sobie dziś wyobrazić, że odkryliśmy nową planetę, taką jak Ziemia. Co więcej gotową do zasiedlenia i będącej w zasięgu naszych możliwości komunikacyjnych. Dzięki współczesnej wiedzy astronomicznej wiemy jednak, że ten wariant nieprędko się spełni.
Współczesna technika i technologia generują jeszcze jedno, niebezpieczne i fałszywe przekonanie. Otóż dzięki nim przepływ dóbr, zasobów, bogactw itd. jest praktycznie nieograniczony. Ich swobodna dystrybucja jest zbawienna dla wielu gospodarek i także dla wielu konsumentów. To, co było niedostępne z natury rzeczy, za sprawą rozwiniętej komunikacji i mobilności pojawia się w zasięgu ręki, a dzięki masowej skali tego procesu, nie jest przeznaczone tylko dla wybranych.
Powód, dla którego Kolumb podjął się wyprawy „w nieznane” (używam tu cudzysłowu właśnie dlatego, że cel wyprawy był mu znany, nieznana była natomiast droga i ewentualne przeszkody) to ograniczona podaż cenionych przypraw. Ale powszechna dostępność do egzotycznych towarów (i usług) sprawiła, że straciliśmy poczucie ich naturalnej reglamentacji wiążącej się z występowaniem, wegetacją, potencjałem środowiska itd.
Zboża, kawa, pomarańcze i inne płody rolne są uprawiane na całym świecie. Technologia natomiast umożliwia ich długotrwałe przechowywanie, dzięki czemu są dostępne praktycznie w ciągu całego roku. W latach nieurodzaju niedobór produktów możemy pokryć zapasami zmagazynowanymi z lat urodzaju; innymi słowy, nieurodzaj w jednym miejscu skutkuje tym, że brakujące towary są sprowadzane z innych rejonów. Tym samym, klęska dla rolnika z Peru czy Tanzanii, praktycznie nie jest odczuwalna dla Europejczyka.
Rola filozofii w budowaniu nowej wizji świata
Rozwój nauki i techniki sprawił, że mamy coraz lepszą znajomość, coraz głębszą wiedzę o zależnościach ekologicznych nie tylko w skali lokalnej, ale i globalnej. Jesteśmy świadomi oddziaływań w przyrodzie, o których jeszcze pięćdziesiąt lat temu uczeni nie mieli pojęcia. Któż wówczas spodziewałby się, że piaski Sahary, a szczególnie te znad Jeziora Czad, użyźniają gleby w dorzeczu ... Amazonki. Lasy nad tą rzeką są tak bogate dzięki procesom zachodzącym tysiące kilometrów dalej, na innym kontynencie.
Nie wiedzieliśmy, że używane przez nas freony mogą zagrozić życiu na Ziemi niszcząc powłokę ozonową, a zatruwając powietrze w Europie wpływamy na stan środowiska na Antarktydzie.
Te zależności można było odkryć dopiero, gdy udało się połączyć wyniki badań prowadzonych na całym świecie; ale przy tym należało zmienić wizję przyrody w skali globu, powrócić do idei biosfery głoszącej organiczną całość żywego systemu, wykluczającą możliwość funkcjonowania odizolowanych ekosystemów, odpornych na wszelkie zmiany zachodzące w otoczeniu.
Nauczyliśmy się także, że owe zależności wcale nie są ani proste, ani jednoznaczne, ani łatwo przewidywalne. Tym bardziej, że współczesna cywilizacja przypomina wielki eksperyment – sposób, w jaki funkcjonujemy obecnie jest bezprecedensowy i nie wiemy, jakie będą skutki tego eksperymentu. Możemy tylko budować pewne analogie, ale są one o tyle słuszne, o ile dotyczą tylko bezpośrednich skutków dla środowiska.
Znajomość tych zależności każe nam, a niejako wymusza na nas i na naszych działaniach, dbałość o przyrodę. Ale czy wówczas stoi za tym troska o jej dobro, czy tylko strach przed niebezpiecznymi dla nas samych konsekwencjami? Zdajemy sobie sprawę z tego, iż przyroda istniała i nadal może istnieć bez człowieka; że wbrew naszym mniemaniom o nas samych jesteśmy tylko kolejnym gatunkiem zasiedlającym Ziemię. Gatunkiem, który miał swój ewolucyjny początek i zapewne będzie miał swój ewolucyjny, biologiczny kres i co więcej, w geologicznej skali czasu, cokolwiek byśmy zrobili i tak nie będzie to miało większego znaczenia dla życia na Ziemi.
Dorst przyznaje, że w dwudziestym wieku pojawiło się nowe spojrzenie na przyrodę i że twórcami owych idei byli tacy uczeni i filozofowie, jak T. Monod, J. B. Cobb, T. Sieger Derr, A. Schaeffer, P. T. de Chardin i inni. Myśliciele ci „spróbowali zestawić wnioski, do jakich doszła nauka, ze wskazaniami religii. Przedmiotem swej refleksji uczynili stosunek ekologii do teologii”. Dorst wskazuje na wspólny mianownik tych i im podobnych dzieł – otóż autorzy ci uzmysławiają nam, że nauka i technika nie rozwiążą wszystkich problemów gospodarczych i ekologicznych, bowiem wiele z nich ma swoje źródło w innym „wymiarze”, w moralności, w duchowości człowieka, w jego religijności. I – dodam – w filozoficznych ideach, zgodnie z którymi on postępuje i postrzega świat.
W ciągu czterdziestu lat, które minęły od powstania książki Siła życia nikt nie wątpi w to, że człowiek musi zmienić swój stosunek i swoje myślenie o przyrodzie. Choć z drugiej strony, nadal jesteśmy świadkami ludzkiego działania niszczącego środowisko w imię zysków i polepszenia własnej egzystencji. Co roku wycinamy miliony hektarów lasów tropikalnych i tajgi, niszczymy ziemię wydobywając najprostszymi, najtańszymi metodami diamenty i złoto, zwiększamy kwoty połowów ryb, do „celów naukowych” łowi się wieloryby itd.
Bioetyka to za mało
Praktycznie, w ciągu ostatnich czterdziestu lat powstała bioetyka, ale czy zmieniło to los hodowanych na masową skalę zwierząt lub tych trzymanych w naszych domach? Czy dyscyplina ta nie jest tylko ideą filozoficzną, która nie odgrywała i nie będzie odgrywać żadnej poważniejszej roli w relacji człowieka ze zwierzętami?
Czy w związku z tym możliwe jest, byśmy kiedyś zaczęli traktować otaczającą nas przyrodę tak, jak indiański wódz Seattle, który w liście do prezydenta Stanów Zjednoczonych w 1855 roku (prezydentem był wówczas Franklin Pierce) pisał: „A więc wielki biały wódz z Waszyngtonu mówi, że chce kupić naszą ziemię. Jak można kupić lub sprzedać niebo? Ciepło ziemi? (…) Nie jesteśmy właścicielami świeżości powietrza ani blasku wody. Jak więc możecie je od nas kupić? Każda cząstka tej ziemi jest dla mojego ludu święta. (…) Czerwony człowiek ceni powietrze, bo wszystko oddycha tym samym: zwierzę, drzewa, człowiek. Biały człowiek zdaje się nie zauważać powietrza, którym oddycha (…) traktujcie zwierzęta tego kraju jak swoich braci. Bo gdyby wszystko znikło, człowiek umarłby od wielkiej samotności”. Dorst zapewne podpisałby się pod tym wezwaniem...
Bez zmiany naszego (globalnego) nastawienia do przyrody, takie jej pojmowanie będzie charakterystyczne tylko dla garstki ludzi, budząc u pozostałych uśmiech. Ale czy ta zmiana jest możliwa w świetle biblijnej wizji człowieka i jego związków ze środowiskiem polegających na „czynieniu sobie Ziemi poddaną”?
W niniejszej pracy starałem się wykazać, podążając przy tym śladami Jeana Dorsta, że każde działanie prowadzone nawet w imię idei postępu, które narusza istniejącą w przyrodzie równowagę i wymaga nieustannego, coraz większego jej eksploatowania, prowadzi do nieodwracalnych, niekorzystnych dla nas samych zmian.
W tym sensie pojmuję sformułowanie zawarte w tytułowym pytaniu, że owa destrukcyjność tkwi immanentnie w naszej aktywności. Przyroda bowiem stawia nam ograniczenia i jeżeli nie będziemy liczyć się z nimi, to wygenerujemy problemy, których w przyszłości nie będziemy w stanie rozwiązać.
Sądzę, że przytoczone przykłady dobrze ilustrują powszechność i skalę zagrożeń, z jakimi człowiek miał i nadal ma do czynienia. Z drugiej jednak strony, choć owa destrukcyjność w pewnym sensie towarzyszy każdemu działaniu, to nie jest ona czynnikiem bezwzględnie prowadzącym do zagłady przyrody i nas samych jako jej wytworu. Efekty naszej aktywności można łagodzić i neutralizować. Wymagałoby to jednak zmiany tkwiącej w nas filozofii wobec przyrody, co zapewne będzie się wiązało ze wzrostem kosztów i nakładów.
Tak więc kwestią priorytetów jest wybór pewnej filozofii wizji celów i sposobów ich realizacji, także wybór tych lub innych fundamentalnych opcji, na które łożyć będziemy środki i w związku z którymi będziemy formułować swoje idee.
Zbigniew Pietrzak
Autor jest filozofem, pracuje w Zakładzie Ontologii i Filozofii Przyrody Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Powyższy tekst jest fragmentem (bez przypisów) obszernego eseju dr. Zbigniewa Pietrzaka pt. „Człowiek a środowisko – czy w idei postępu zawsze tkwi ziarno destrukcji? W dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin Jeana Dorsta (1924-2001)”.
Esej został opublikowany w numerze 13/2015 kwartalnika UMSC „Kultura i Wartości” - https://journals.umcs.pl/kw/article/view/1719
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji Spraw Nauki
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4245
Krytyka jest składnikiem oraz formą opinii, recenzji i oceny. Nikt nie lubi być krytykowany, zwłaszcza, kiedy ocenia się go źle. A zazwyczaj krytykę pojmuje się jako ocenę negatywną i sądzi się, że powinna koncentrować się na tym, co najgorsze. A faktycznie ma być dokonywaniem oceny oraz analizy wartości czegoś z uwzględnieniem tak dobrych, jak i złych stron.
Niestety, krytykujący skupiają się zazwyczaj na wykrywaniu braków i niedociągnięć i ograniczają się do ukazywania mankamentów. Wychodzą bowiem z błędnego założenia, że o tym, co dobre, nie warto wspominać, a tym bardziej podkreślać czyichś zasług. W związku z tym, wyżywają się na wytykaniu niedociągnięć, a niektórym krytykom o skłonnościach sadystycznych sprawia to chyba przyjemność. Dlatego ludzie krytykowani wiedząc o tym, przyjmują względem krytykujących postawę przysłowiowego psa w stosunku do jeża. W konsekwencji, nader często tworzy się między nimi relacja animozji, która w skrajnym przypadku może przerodzić się we wrogość.
Ludzie mający o sobie wygórowane mniemanie, zarozumiali i wierzący w swą nieomylność z racji zajmowanego stanowiska, albo posiadanego stopnia naukowego, wywodzący się przede wszystkim z kręgów władzy, ale również nauczycieli - są szczególnie wrażliwi na wszelkie uwagi krytyczne kierowane pod ich adresem. Tak, jakby się bali, że wytykanie im błędów może spowodować obniżenie ich prestiżu, przynieść ujmę, albo zagrażać pozycji zawodowej i społecznej. Duma powoduje, że nie chcą być pouczani przez kogoś, nawet, jeśli wskazówki zawarte w krytyce czynione są z życzliwości oraz w dobrej intencji. Przecież krytyka, o ile tylko jest rzetelna, ma służyć doskonaleniu ludzi i ich postępowania, autora i jego dzieła. Tu, oczywiście pojawia się istotna kwestia krytyki uczciwej, sprawiedliwej i obiektywnej, a nie tendencyjnej. Ale życzliwa i konstruktywna krytyka należy u nas do rzadkości. Przeważnie jest destrukcyjna i – delikatnie mówiąc – nieprzychylna.
Skąd się to bierze?
Przyczyny są dwojakiego rodzaju: obiektywne i subiektywne, ale przeważają raczej te drugie. Wśród pierwszych można by wskazać na globalne i lokalne, nasze typowo polskie. Globalną przyczyną jest niewątpliwie walka konkurencyjna, która zaostrza się wraz z rozwojem kapitalizmu z nieludzką twarzą, kiedy jeden drugiego stara się zniszczyć w aspekcie psychicznym, ekonomicznym, społecznym, politycznym, zawodowym i nawet fizycznym, byle utrzymać się na zajętej pozycji, wybić się, lub za wszelką cenę zrobić karierę zawodową czy polityczną. Jest to znany syndrom zaciekłej walki szczurów w pogoni za bogactwem i władzą. Na to nie ma się jakiegoś znaczącego wpływu w ustroju ekonomiczno-społecznym panującym obecnie w świecie.
Ta przyczyna rodzi następną - narastający do ostatecznych granic egoizm, przejawiający się w trosce tylko o swoje dobro i interesy, a nie o wspólne. Jest to swoisty paradoks społeczeństwa obywatelskiego w krajach o mniej lub bardziej rozwiniętej demokracji.
Przyczyną lokalną w krajach postsocjalistycznych jest tradycyjny sposób zachowania się ludzi przyzwyczajonych do centralistycznego, odgórnego czy hierarchicznego stylu zarządzania w postaci tzw. centralizmu demokratycznego. Wprawdzie system ten, zwłaszcza w okresie stalinowskim, domagał się samokrytyki w formie jakby publicznej spowiedzi świeckiej i wyznania win wszem i wobec, odwołując się do sumienia partyjnego i zasad moralności komunistycznej, ale nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, żeby krytykować swoich przełożonych, przede wszystkim hierarchów aparatu partyjnego i państwowego. Oni bowiem, uznając się za najlepszych, uosabiali niepodważalną rację oraz absolutną nieomylność i nieskazitelność.
Około pół wieku życia w takich warunkach z pewnością oduczyło ludzi podejmowania krytyki, a władców - odpowiedniego i chętnego przyjmowania jej. Z jednej strony, te przyczyny tłumaczą do pewnego stopnia niechęć do krytyki i taki sposób krytykowania, żeby nikomu zbytnio nie narazić się, a z drugiej - awersję do tego, by być krytykowanym przez kogoś. Nie bez winy jest również system edukacji w okresie transformacji ustrojowej, w ramach którego nie znalazło się miejsce na nauczanie zasad dyskusji oraz reguł erystyki. Większość nauczycieli, również akademickich, niechętnie podejmuje dyskusję czy polemikę ze swoimi uczniami i studentami ze strachu przed ujawnieniem swej ignorancji i braku umiejętności argumentacji logicznej na rzecz swoich poglądów.
Polityka krzyku
Ignorancję w zakresie krytyki oraz polemizowania wykazują nawet ci, którzy niejako zawodowo krytykują i polemizują - politycy, posłowie, senatorowie oraz inni przedstawiciele elit rządzących. Żenujące i budzące niesmak są ich wystąpienia w parlamencie, dyskusjach i wywiadach przed kamerami telewizyjnymi.
A słuchają ich miliony ludzi w Polsce i za granicami. Co gorsze, nie dostrzegają oni znaczenia braku wiedzy o kanonach krytykowania i przekonywania oponentów o swojej racji i dlatego nie starają się dokształcić w tym zakresie. Jedyne, co potrafią, to naśmiewać się ze swoich oponentów, ubliżać im, posługiwać się argumentami ad personam, często kłamliwymi pomówieniami, przekrzykiwać się nawzajem i czynić swoiste - zresztą nędznej jakości - widowisko z posiedzeń parlamentu, narad oraz audycji.
Przekrzykiwanie się dyskutantów jest zjawiskiem typowym i powszechnym dla cywilizacji krzyku, gdzie moc argumentów logicznych zastępowana jest natężeniem krzyku. I jak mają być szanowani przez zwykłych zjadaczy chleba, którzy biorą (swoją drogą, czy powinni brać) przykład z owych wybrańców narodu i eurodeputowanych?
I znowu ciśnie się pytanie, czy nie należałoby zorganizować jakiegoś obowiązkowego szkolenia w tym zakresie już na etapie przygotowania się do startu w wyborach, a najpóźniej na samym początku kadencji, podobnie, jak na samym początku uczy się studentów pierwszego roku z korzystania z biblioteki. Ktoś przecież powinien zadbać o ich kindersztubę, żeby nie dopuścić do sytuacji kompromitujących!
A na naukę nigdy nie jest za późno i nie trzeba się wstydzić tego, że się czegoś nie umie, lecz raczej skwapliwie korzystać z okazji nauczenia się rzeczy pożytecznych i niezbędnych do wykonywania zawodu, albo pełnienia ról społecznych.
Tu nie chodzi o to, żeby radni i parlamentarzyści mieli wyższe wykształcenie i posiadali tytuły naukowe, chociaż w społeczeństwie wiedzy, które rzekomo budujemy, byłoby to z wszech miar wskazane. Nota bene, ani studia, ani tytuły naukowe nie gwarantują jeszcze umiejętności rzetelnej dyskusji, konstruktywnej krytyki i życzliwej polemiki.
Naszych polemistów cechuje zaciekłość, która sama w sobie nie jest może naganna, bo nadaje kolorytu polemice, ale jest to zaciekłość często przeradzająca się w zacietrzewienie, złośliwość, agresję i chęć zniszczenia oponenta. A to jest już cecha godna potępienia, ponieważ przyczynia się do przekształcania krytyki w ordynarne krytykanctwo, które właściwie niczemu nie służy. Rzetelna krytyka i polemika ma być konstruktywna, ma wytykać błędy, nawet w najostrzejszy sposób, ale w celu doskonalenia kogoś albo zbudowania czegoś lepszego.
Im gorzej, tym lepiej
Taki negatywny i destrukcyjny sposób uprawiania krytyki przenosi się na odnoszenie się partii opozycyjnych do rządzących w naszym parlamencie i w innych gremiach. Można niebezpodstawne mieć wrażenie, że zadaniem opozycji jest totalna dezawuacja rządu i partii rządzącej aktualnie. Cokolwiek dobrego nie zrobiliby rządzący, jest bez jakiejkolwiek próby rzetelnego i obiektywnego spojrzenia na to oceniane źle tylko dlatego, że to zrobili „oni”.
Wciąż jeszcze pokutuje w naszym społeczeństwie wywodzący się ze złej tradycji podział binarny, często antagonistyczny, na „my” (naród, podwładni, obywatele) i „oni” (elity władzy). Czas najwyższy zrezygnować z tego przeciwstawiania i uświadomić sobie, że „my” i „oni” tworzymy jedno społeczeństwo, wspólnie realizujące zadania, które mają na celu dobro wszystkich - całego narodu i państwa.
Swoistym i chyba zaściankowym, i permanentnym fenomenem polskiej sceny politycznej jest aprioryczne przeszkadzanie pracy rządu i parlamentu we wszelkich poczynaniach. Ma ono na celu powodować postępujący paraliż funkcjonowania państwa. Opozycja wychodzi bowiem z założenia, że im gorzej działa rząd, tym lepiej – oczywiście dla niej. Chce na ruinach państwa budować swoją wyższość w myśl zasady: gdybyśmy rządzili, byłoby znacznie lepiej.
Niestety, na to wierutne kłamstwo o poprawie warunków życia po dojściu opozycji do władzy daje się nabrać wielu ludzi – przyszłych wyborców – i dlatego powiększają się notowania partii opozycyjnych i ich elektorat. A ten wzrost notowań bierze się o wiele bardziej z subiektywnych oczekiwań i nadziei na lepsze jutro, aniżeli z obiektywnej analizy politycznej i gospodarczej.
Nadzieja zwykle opiera się na iluzji oraz głupocie. Wiadomo przecież, że we współczesnym świecie zglobalizowanym przez finansjerę, o poziomie życia w państwie tylko w bardzo niewielkim stopniu decyduje rząd i naród. O wiele bardziej, jeśli nie w decydującej mierze, zależy on od globalnych uwarunkowań ekonomicznych, a w ostatecznym rachunku od zmowy międzynarodowych konsorcjów bankowych.
Tylko ci faktyczni decydenci, od których zależy los i poziom życia miliardów ludzi na świecie, działają w ukryciu i nie są powszechnie znani; trudno więc kierować do nich żale i postulaty. Łatwiej - do konkretnych osób rządzących, uporczywie wymienianych przez opozycjonistów przy każdej nadarzającej się okazji.
Tak więc celem opozycji jest kształtowanie negatywnej postawy do rządzących w naszym państwie i przedstawianie ich w jak najgorszym świetle w wyniku powtarzania do znudzenia fraz: „ten rząd nic nie robi”, „ten rząd jest niekompetentny” itp. Jest to znany i ograny chwyt propagandowy – im częściej powtarza się te same kłamstwa, tym bardziej stają się one z czasem wiarygodne w opinii publicznej.
Zapomniał wól jak cielęciem był...
Nie było i nie ma takiego rządu, który składałby się z ludzi nieskazitelnych i który nie popełniałby błędów. Sami rządzący często nie potrafią ich dostrzec. Zadaniem uczciwej opozycji, która patrzy na pracę rządu z odpowiedniego dystansu i wystawia mu oceny, jest wychwytywanie mankamentów, ukazywanie ich rządowi i podpowiadanie lepszych sposobów działania oraz rozwiązań problemów społecznych.
Partie opozycyjne mają przecież współpracować z partiami rządzącymi, żeby wspólnym wysiłkiem i wzajemnym wspieraniem się przyczyniać się do lepszego funkcjonowania państwa i życia obywateli a także do poprawy wizerunku narodu i kraju w oczach cudzoziemców. Tym bardziej, że niektórym z nich z różnych powodów zależy na psuciu opinii naszemu państwu i narodowi.
Partie opozycyjne powinny też działać społem z rządzącymi na rzecz kontynuacji polityki państwa. Tego jednak nie czynią. Każdy kolejny rząd zaczyna uprawiać politykę od ni owa, od punktu zerowego, bez względu na to, czy stara polityka była zła jakby nowa miała być lepsza. Wychodzi z założenia, że jego poprzednicy celowo działali na szkodę obywateli i państwa, co jest oczywista bzdurą.
Głupota opozycji polega na tym, że nie uświadamiają sobie tego, że w ten sposób podcinają gałąź, na której siedzą, bo kiedy same dojdą do władzy - a zwykle partie rządzące i opozycyjne co kilka lat zamieniają się raz jedne rządzą, raz drugie - będzie musiała rządzić na fundamencie państwa, które z własnej woli doprowadziła wcześniej do ruiny.
Możliwe, że w tym szaleństwie jest metoda – zawsze będzie można usprawiedliwić niedotrzymanie obietnic wyborczych tym, że trzeba było zaczynać budowę państwa i polityki od początku i że brakło im czasu na ich realizacje w okresie kadencji rządu. I znowu wyborcy, którzy dzisiaj uwierzyli opozycji, zostaną oszukani i jutro będą żałować tego, że dali się nabrać na kolejne obietnice wyborcze bez pokrycia, i znów zwiążą swoje nadzieje z inną opozycją.
W taki sposób historia będzie się powtarzać, a ludziom wcale lepiej nie będzie. Będzie to trwało tak długo, dopóki celem partii politycznych, przede wszystkim opozycyjnych, będzie żądza władzy, a nie współpraca na rzecz dobra publicznego oraz interesu własnego narodu i państwa.
Wiesław Sztumski
29 kwiecień 2012