banner

 

Można by zapytać inaczej – dlaczego współczesna cywilizacja, popełniając wszystkie błędy, jakie stały się udziałem minionych społeczeństw i w dodatku na nieporównywalnie większą skalę, do tej pory nie podzieliła ich losu?

Eksploatując coraz to nowe rejony, coraz to nowe zasoby środowiska, ale także – dzięki nowym technologiom – coraz trudniej dostępne pokłady, współczesna cywilizacja przesuwa granice wydajności, pojemności eksploatowanego środowiska. Filozofia ta (lub jak kto woli – metoda) przypomina trochę metodę upraw rolnych w starożytności i średniowieczu - wyjałowione pole odłogowano przez kilka lat, zajmując nowe miejsce do uprawy, najczęściej wskutek wykarczowania lasu. Opuszczona rola, rzeczywiście do pewnego stopnia regenerowała się (o ile nie uległa dalszej degradacji na przykład z powodu erozji), umożliwiając w następnych latach ponowną uprawę. Choć należy dodać, że zasobność tych pól stale i systematycznie malała.

Eksploatując jakiś region (makroregion), dzisiaj czynimy podobnie. Po wyczerpaniu surowców zamykamy kopalnie, opuszczamy łowiska, opuszczamy zręby i przenosimy się gdzie indziej. I to „gdzie indziej” ma zasadnicze znaczenie. Nie musimy przenosić się do sąsiedniej wsi, województwa, landu – możemy przenieść się na inny kontynent, inne morze lub ocean. Tę taktykę umożliwiają współczesne przedsiębiorstwa (megaprzedsiębiorstwa, megakoncerny itp.), których struktura jest tak skonstruowana, by funkcjonowały zgodnie z tą filozofią. Wyczerpywanie zasobów na jednym kontynencie nie przeszkadza, by rozpocząć lub kontynuować pracę w innym miejscu Ziemi w ramach tego samego gospodarczego podmiotu.

A zatem struktura współczesnej gospodarki surowcami jest dopasowana do struktury współczesnych megakoncernów. To, co wcześniej było taktyką pojedynczego gospodarza, spółki, gminy czy państwa, stało się domeną ponadpaństwowych, globalnych przedsiębiorstw. (Notabene, jest to z kolei możliwe dzięki ponadkontynentalnej koordynacji działań, którą zapewnia współczesna technologia, umożliwiająca sprawną komunikację i nieograniczony przepływ informacji w krótkim czasie).
W efekcie sięgamy po niedostępne do tej pory zasoby lub odkrywamy nowe. To daje złudne poczucie, że surowce (i produkcja żywności) są niewyczerpalne, a przynajmniej, że daleko nam jeszcze do osiągnięcia punktu krytycznego. Niejednokrotnie już wyczerpywały się niektóre zasoby, a jednak udawało się odkrywać inne. Szczególnie dotyczy to surowców energetycznych.

Poczucie nieograniczoności zasobów

Cywilizacja człowieka zasadniczo jest energochłonna, ale od czasów rewolucji przemysłowej obserwujemy nieustanny wzrost zużycia energii, choć należy zwrócić uwagę, że z gwałtownym wzrostem mamy do czynienia w ciągu ostatnich stu lat. Ale czy w związku z tym w ostatnich dekadach jakieś państwo upadło z powodu braku energii? Nie. Dzieje się tak dlatego, że eksploatujemy nie tylko coraz to nowe pokłady, ale i zmieniamy źródła energii – przechodząc od drewna, torfu i węgla przez gaz i ropę do atomu, wody i wiatru. Ta, być może krótkotrwała, zdolność do ciągłego zaspokajania zapotrzebowania na energię sprzyja, czy wręcz prowokuje do ciągłego wzrostu ich zużycia.
Jednakże nawoływanie do oszczędności ma swoje znaczenie. Idea ta, jakkolwiek ekonomicznie uwarunkowana, ma też, tak sądzę, wymiar niemalże etyczny – wzywa nas do poszanowania tego, co oferuje przyroda. W praktyce oznacza to również, że jest zapotrzebowanie na coraz bardziej oszczędne energetycznie maszyny i narzędzia przy coraz większej ich wydajności i efektywności.

Owo poczucie nieograniczoności zasobów (nie tylko energetycznych) może wzmacniać świadomość, że do tej pory nie zostały, w jakiś spektakularny i powszechnie znany sposób, wyczerpane najbardziej eksploatowane zasoby.
Choć zamyka się poszczególne kopalnie (nawet cały przemysł węglowy, jak w Wielkiej Brytanii) lub szyby czy wieże wiertnicze, to nadal wydobywa się węgiel w Polsce, ropę w Teksasie, Arabii, Rosji czy na Morzu Północnym. Nadal karczuje się lasy Amazonii, Konga czy Borneo, nadal łowi się na Morzu Bałtyckim, Północnym, Chińskim i na innych akwenach.

Wydaje się, że powszechna świadomość tego, iż zasoby naturalne są ograniczone, zacznie w nas funkcjonować wtedy, kiedy niektóre z nich wyczerpią się ostatecznie i to w sposób nieodwracalny. Jean Dorst często podkreśla, że eksploatujemy zasoby nieodnawialne i że traktujemy je tak, jakby takimi nie były. Tymczasem raz wydobyta i zużyta ropa czy węgiel nigdy już nie staną się dostępnymi nam kopalinami.

Złudne poczucie bezpieczeństwa

Alchemiczna wiara w to, że Ziemia potrafi odrodzić częściowo wydobyte kopaliny została odrzucona nie tylko w świetle badań nad surowcami, ale także z przyczyn czysto metodologicznych i filozoficznych. W efekcie Europejczycy wyzbyli się tych wszystkich obaw, które hamowały poczynania starożytnych Greków i ich samych w średniowieczu. Idea odradzania się kopalin wymagała bowiem pozostawiania pewnej ilości surowców umożliwiających odbudowanie złóż. Po odrzuceniu tej koncepcji nic, poza fizycznymi ograniczeniami, nie stało już na przeszkodzie, by eksploatować zasoby i przekształcać krajobraz. Budowa mostu nad Bosforem ziściła się – jego projektanci nie brali pod uwagę „gniewu bogów”, a „tylko” częste w tym rejonie trzęsienia Ziemi.
Fakt, iż współczesna cywilizacja ma zasięg globalny – to znaczy eksploatuje środowisko całej planety – pozwala na stabilniejsze jej funkcjonowanie niż dawnym imperiom, które miały jednak charakter (z naszej perspektywy) lokalny. Zapewnia jej nieporównywalnie większą odporność na doraźne zakłócenia ekologiczne, a tym samym jej żywotność.
Zasobność całej Ziemi wyznacza granice eksploatacji, które z tego powodu wydają się być bardzo odległe, a to z kolei staje się źródłem owego złudnego poczucia braku jakichkolwiek długotrwałych i „ostatecznych” zagrożeń. Sądzę, iż bardziej wiarygodna byłaby dla współczesnego człowieka wizja końca cywilizacji spowodowanego upadkiem asteroidy lub najazdem kosmitów, niż wyczerpaniem się zasobów ropy.

Rozwój technologiczny, dzięki któremu obecna cywilizacja bez większych zakłóceń nadal funkcjonuje (i który umożliwia globalną gospodarkę), generuje także złudne przeświadczenie o nieograniczonym, nieustannym charakterze tego postępu. Ostatnie trzy wieki, a szczególnie minione stulecie, uzmysławiają nam, że tak naprawdę trudno wyobrazić sobie, czego można jeszcze dokonać w technice, jakich można dokonać odkryć, co skonstruować itd.
Choć wizje niezwykłych wynalazków, urządzeń czy maszyn snuto już dawno (Roger Bacon, Leonardo da Vinci, Franciszek Bacon i inni), to z perspektywy naszych osiągnięć wydają się one mało rewolucyjne. Tak więc, być może i nasze oczekiwania za sto lat okażą się nie dość śmiałe. Istotne jest jednak to, że w trakcie tych ostatnich trzech stuleci nie tylko oswoiliśmy się z myślą o zmianach, które będą nam towarzyszyć, o nowych, nieznanych nam urządzeniach, które będziemy konstruować, ale ważne także jest i to, iż uczyniliśmy z tego niemal warunek konieczny naszej egzystencji.
Uzależniliśmy wręcz od owego technicznego postępu (w każdej dziedzinie naszej działalności) dalsze funkcjonowanie cywilizacji. Wygląda to tak, jakby każdy wynalazek, każde urządzenie, ale także i każda myśl, idea, były tylko etapem przejściowym ku czemuś doskonalszemu, wydajniejszemu, ku czemuś, co wprowadzi nas w nowy świat i pozwoli żyć, gdy ten dzisiejszy obumrze. A to sprawia, że wydaje nam się, iż obecne środowisko w którym żyjemy, traktujemy jako tymczasowe, wymagające naprawy i rekonstrukcji. Tak jak pierwotnie takie myślenie realizowało się w rolnictwie, tak teraz taka filozofia „urządza” nam wszystkie wymiary naszego życia – te fizyczne, przestrzenne oraz intelektualne i emocjonalne.

Odseparowanie od przyrody

Tworzymy zatem własny świat już nie tylko dlatego, żeby poprawić naturę, ale dlatego, że nie potrafimy żyć w innym świecie. Jak pisze Dorst, „oszałamiająca sprawność, jaką osiągnęliśmy w najrozmaitszych dziedzinach, skłoniła nas do stworzenia jakiegoś sztucznego świata, który z początku był złączony z przyrodą, ale wkrótce ją zastąpił i przeciwstawił się jej”. A w konsekwencji odseparował współczesnego człowieka od przyrody. Brak kontaktu z nią, tego bezpośredniego, „niewypreparowanego”, jak w trakcie odpoczynku na łonie natury, znieczulił na jej potrzeby. Zastąpiliśmy kontakt z żywą przyrodą aparatami, gadżetami, posłusznymi mechanicznymi niewolnikami.

Są oczywiście niezaprzeczalnie pozytywne skutki różnorodnego rozwoju techniki, także dla środowiska. Do jednych z nich należy możliwość wytwarzania nowych, nieznanych w naturze materiałów. Wiele technicznych idei ulegało zapomnieniu z powodu braku odpowiednich surowców lub nie realizowano ich nie tylko z przyczyn teoretycznych, ale także i z praktycznych – nie było bowiem odpowiedniego tworzywa do ich wykonania. Nie dowiemy się, ile pomysłów zarzucano tylko dlatego, że autorzy doszli do wniosku, że nie da się ich nigdy zrealizować.

Wymieniając odkrycia z fizyki, chemii, biologii, gleboznawstwa, fizjologii roślin i hodowli zwierząt, Dorst wskazuje na ich znaczenie w rozwoju naszej cywilizacji, ale zaraz uświadamia, jakie kryją się za nimi konsekwencje i jak wzajemnie potrafią się ograniczać. Oto dzięki genetyce moglibyśmy hodować rośliny rosnące szybciej, ale to z kolei wymaga większej ilości wody, której właśnie zaczyna brakować. Potrzebne są zatem nowe systemy irygacyjne, które wymagają dodatkowych nakładów zwiększających koszty uprawy, co może prowadzić do nieopłacalności produkcji tych nowych odmian. Nieustannie należy podkreślać, że nie funkcjonujemy w izolacji, postęp w jednej dyscyplinie nie oznacza postępu w innej. Co więcej, każdy wynalazek, maszyna itp. natrafia na pewien opór otoczenia, należy je więc dopasować do otoczenia tak, aby z nim współgrały, a nie tylko przekształcały.

Tak więc postęp technologiczny, coraz bardziej wyrafinowane narzędzia i ich funkcje sprzyjają wizji o nieograniczonych możliwościach eksploracyjnych i eksploatacyjnych. Możliwość wydobycia ropy z Arktyki zawdzięczamy nie tylko ociepleniu klimatu (łagodniejsze i krótsze zimy oznaczają cieńszą i mniejszą pokrywę lodową), ale także nowym technologiom pozwalającym wytwarzać materiały odporne na mróz.
Te nowe technologie umożliwiają odkrywanie nowych pokładów surowców – Ziemia jest duża, więc myśl o tym, że istnieją jeszcze nieznane nam olbrzymie złoża ropy, węgla wcale nie musi być absurdalna. Co więcej, dzięki owym technologiom możemy wyjść poza Ziemię i eksploatować kosmos.
Korzystanie z energii Słońca jest tego najlepszym przykładem – taka eksploatacja wydaje się być ideałem - nie szkodzimy Słońcu, nie niszczymy Ziemi.
Ale i tu czai się często pomijany problem; otóż wytwarzanie baterii słonecznych, które są rzeczywiście „cudem techniki”, wiąże się z olbrzymimi nakładami energii. Do końca nie wiadomo, jaki jest ostateczny energetyczny bilans.

A więc znowu to przyroda stawia nam ograniczenia, które musimy uwzględniać. Po raz kolejny uzmysławiamy sobie, że nasza cywilizacja nie może się rozwijać w nieskończoność. Także Jean Dorst nie pozostawia w tej kwestii złudzeń – jak głosi tytuł jednego rozdziału (książki Siła życia) - "Nasza cywilizacja też jest śmiertelna": współczesny świat nie jest raz na zawsze uodporniony na wszelkie zagrożenia, które sam generuje.

Nowa kolonizacja

Rozwój techniki i technologii sprawia, że po raz kolejny przesuwamy granice „wydolności” eksploatacyjnej naszego środowiska przyrodniczego. Można rzec, że dzięki temu jesteśmy w podobnej sytuacji jak Europejczycy po odkryciu Ameryki. Kolonizacja Ameryki Północnej jak w soczewce skupia wszystkie mechanizmy i skutki globalnej kolonizacji, jakiej dokonują Europejczycy od wyprawy Kolumba. Najpierw jest to aneksja ziem, później podporządkowanie sobie ludności tubylczej, a następnie rabunkowa eksploatacja środowiska naturalnego.

Technologia sprawia, że przed nami odsłania się „nowy kontynent”, choć ściślej mówiąc, to my sami „konstruujemy” go dla siebie. Ale faktem jest, że eksploatując i eksplorując coraz to nowe rejony Ziemi i coraz to nowe zasoby, wykraczamy i sięgamy poza znany nam horyzont, tak jak zrobili to Kolumb, Magellan i inni. Owo „zasiedlanie nowego kontynentu” nie jest tak spektakularne jak odkrycie Ameryki, ale pozwala współczesnej cywilizacji funkcjonować bez dramatycznych zwrotów. Na Ziemi, geograficznie, nie ma już możliwości odkrycia i zasiedlenia nowych kontynentów obfitujących w bogactwa, przy tak niskim nakładzie kosztów.
Aby uzmysłowić nam jakim szczęśliwym zrządzeniem losu dla Europejczyków były skutki wyprawy Kolumba, musielibyśmy sobie dziś wyobrazić, że odkryliśmy nową planetę, taką jak Ziemia. Co więcej gotową do zasiedlenia i będącej w zasięgu naszych możliwości komunikacyjnych. Dzięki współczesnej wiedzy astronomicznej wiemy jednak, że ten wariant nieprędko się spełni.

Współczesna technika i technologia generują jeszcze jedno, niebezpieczne i fałszywe przekonanie. Otóż dzięki nim przepływ dóbr, zasobów, bogactw itd. jest praktycznie nieograniczony. Ich swobodna dystrybucja jest zbawienna dla wielu gospodarek i także dla wielu konsumentów. To, co było niedostępne z natury rzeczy, za sprawą rozwiniętej komunikacji i mobilności pojawia się w zasięgu ręki, a dzięki masowej skali tego procesu, nie jest przeznaczone tylko dla wybranych.
Powód, dla którego Kolumb podjął się wyprawy „w nieznane” (używam tu cudzysłowu właśnie dlatego, że cel wyprawy był mu znany, nieznana była natomiast droga i ewentualne przeszkody) to ograniczona podaż cenionych przypraw. Ale powszechna dostępność do egzotycznych towarów (i usług) sprawiła, że straciliśmy poczucie ich naturalnej reglamentacji wiążącej się z występowaniem, wegetacją, potencjałem środowiska itd.
Zboża, kawa, pomarańcze i inne płody rolne są uprawiane na całym świecie. Technologia natomiast umożliwia ich długotrwałe przechowywanie, dzięki czemu są dostępne praktycznie w ciągu całego roku. W latach nieurodzaju niedobór produktów możemy pokryć zapasami zmagazynowanymi z lat urodzaju; innymi słowy, nieurodzaj w jednym miejscu skutkuje tym, że brakujące towary są sprowadzane z innych rejonów. Tym samym, klęska dla rolnika z Peru czy Tanzanii, praktycznie nie jest odczuwalna dla Europejczyka.

Rola filozofii w budowaniu nowej wizji świata

Rozwój nauki i techniki sprawił, że mamy coraz lepszą znajomość, coraz głębszą wiedzę o zależnościach ekologicznych nie tylko w skali lokalnej, ale i globalnej. Jesteśmy świadomi oddziaływań w przyrodzie, o których jeszcze pięćdziesiąt lat temu uczeni nie mieli pojęcia. Któż wówczas spodziewałby się, że piaski Sahary, a szczególnie te znad Jeziora Czad, użyźniają gleby w dorzeczu ... Amazonki. Lasy nad tą rzeką są tak bogate dzięki procesom zachodzącym tysiące kilometrów dalej, na innym kontynencie.
Nie wiedzieliśmy, że używane przez nas freony mogą zagrozić życiu na Ziemi niszcząc powłokę ozonową, a zatruwając powietrze w Europie wpływamy na stan środowiska na Antarktydzie.
Te zależności można było odkryć dopiero, gdy udało się połączyć wyniki badań prowadzonych na całym świecie; ale przy tym należało zmienić wizję przyrody w skali globu, powrócić do idei biosfery głoszącej organiczną całość żywego systemu, wykluczającą możliwość funkcjonowania odizolowanych ekosystemów, odpornych na wszelkie zmiany zachodzące w otoczeniu.
Nauczyliśmy się także, że owe zależności wcale nie są ani proste, ani jednoznaczne, ani łatwo przewidywalne. Tym bardziej, że współczesna cywilizacja przypomina wielki eksperyment – sposób, w jaki funkcjonujemy obecnie jest bezprecedensowy i nie wiemy, jakie będą skutki tego eksperymentu. Możemy tylko budować pewne analogie, ale są one o tyle słuszne, o ile dotyczą tylko bezpośrednich skutków dla środowiska.

Znajomość tych zależności każe nam, a niejako wymusza na nas i na naszych działaniach, dbałość o przyrodę. Ale czy wówczas stoi za tym troska o jej dobro, czy tylko strach przed niebezpiecznymi dla nas samych konsekwencjami? Zdajemy sobie sprawę z tego, iż przyroda istniała i nadal może istnieć bez człowieka; że wbrew naszym mniemaniom o nas samych jesteśmy tylko kolejnym gatunkiem zasiedlającym Ziemię. Gatunkiem, który miał swój ewolucyjny początek i zapewne będzie miał swój ewolucyjny, biologiczny kres i co więcej, w geologicznej skali czasu, cokolwiek byśmy zrobili i tak nie będzie to miało większego znaczenia dla życia na Ziemi.

Dorst przyznaje, że w dwudziestym wieku pojawiło się nowe spojrzenie na przyrodę i że twórcami owych idei byli tacy uczeni i filozofowie, jak T. Monod, J. B. Cobb, T. Sieger Derr, A. Schaeffer, P. T. de Chardin i inni. Myśliciele ci „spróbowali zestawić wnioski, do jakich doszła nauka, ze wskazaniami religii. Przedmiotem swej refleksji uczynili stosunek ekologii do teologii”. Dorst wskazuje na wspólny mianownik tych i im podobnych dzieł – otóż autorzy ci uzmysławiają nam, że nauka i technika nie rozwiążą wszystkich problemów gospodarczych i ekologicznych, bowiem wiele z nich ma swoje źródło w innym „wymiarze”, w moralności, w duchowości człowieka, w jego religijności. I – dodam – w filozoficznych ideach, zgodnie z którymi on postępuje i postrzega świat.

W ciągu czterdziestu lat, które minęły od powstania książki Siła życia nikt nie wątpi w to, że człowiek musi zmienić swój stosunek i swoje myślenie o przyrodzie. Choć z drugiej strony, nadal jesteśmy świadkami ludzkiego działania niszczącego środowisko w imię zysków i polepszenia własnej egzystencji. Co roku wycinamy miliony hektarów lasów tropikalnych i tajgi, niszczymy ziemię wydobywając najprostszymi, najtańszymi metodami diamenty i złoto, zwiększamy kwoty połowów ryb, do „celów naukowych” łowi się wieloryby itd.

Bioetyka to za mało

Praktycznie, w ciągu ostatnich czterdziestu lat powstała bioetyka, ale czy zmieniło to los hodowanych na masową skalę zwierząt lub tych trzymanych w naszych domach? Czy dyscyplina ta nie jest tylko ideą filozoficzną, która nie odgrywała i nie będzie odgrywać żadnej poważniejszej roli w relacji człowieka ze zwierzętami?
Czy w związku z tym możliwe jest, byśmy kiedyś zaczęli traktować otaczającą nas przyrodę tak, jak indiański wódz Seattle, który w liście do prezydenta Stanów Zjednoczonych w 1855 roku (prezydentem był wówczas Franklin Pierce) pisał: „A więc wielki biały wódz z Waszyngtonu mówi, że chce kupić naszą ziemię. Jak można kupić lub sprzedać niebo? Ciepło ziemi? (…) Nie jesteśmy właścicielami świeżości powietrza ani blasku wody. Jak więc możecie je od nas kupić? Każda cząstka tej ziemi jest dla mojego ludu święta. (…) Czerwony człowiek ceni powietrze, bo wszystko oddycha tym samym: zwierzę, drzewa, człowiek. Biały człowiek zdaje się nie zauważać powietrza, którym oddycha (…) traktujcie zwierzęta tego kraju jak swoich braci. Bo gdyby wszystko znikło, człowiek umarłby od wielkiej samotności”. Dorst zapewne podpisałby się pod tym wezwaniem...
Bez zmiany naszego (globalnego) nastawienia do przyrody, takie jej pojmowanie będzie charakterystyczne tylko dla garstki ludzi, budząc u pozostałych uśmiech. Ale czy ta zmiana jest możliwa w świetle biblijnej wizji człowieka i jego związków ze środowiskiem polegających na „czynieniu sobie Ziemi poddaną”?

W niniejszej pracy starałem się wykazać, podążając przy tym śladami Jeana Dorsta, że każde działanie prowadzone nawet w imię idei postępu, które narusza istniejącą w przyrodzie równowagę i wymaga nieustannego, coraz większego jej eksploatowania, prowadzi do nieodwracalnych, niekorzystnych dla nas samych zmian.
W tym sensie pojmuję sformułowanie zawarte w tytułowym pytaniu, że owa destrukcyjność tkwi immanentnie w naszej aktywności. Przyroda bowiem stawia nam ograniczenia i jeżeli nie będziemy liczyć się z nimi, to wygenerujemy problemy, których w przyszłości nie będziemy w stanie rozwiązać.

Sądzę, że przytoczone przykłady dobrze ilustrują powszechność i skalę zagrożeń, z jakimi człowiek miał i nadal ma do czynienia. Z drugiej jednak strony, choć owa destrukcyjność w pewnym sensie towarzyszy każdemu działaniu, to nie jest ona czynnikiem bezwzględnie prowadzącym do zagłady przyrody i nas samych jako jej wytworu. Efekty naszej aktywności można łagodzić i neutralizować. Wymagałoby to jednak zmiany tkwiącej w nas filozofii wobec przyrody, co zapewne będzie się wiązało ze wzrostem kosztów i nakładów.
Tak więc kwestią priorytetów jest wybór pewnej filozofii wizji celów i sposobów ich realizacji, także wybór tych lub innych fundamentalnych opcji, na które łożyć będziemy środki i w związku z którymi będziemy formułować swoje idee.
Zbigniew Pietrzak

Autor jest filozofem, pracuje w Zakładzie Ontologii i Filozofii Przyrody Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Powyższy tekst jest fragmentem (bez przypisów) obszernego eseju dr. Zbigniewa Pietrzaka pt. „Człowiek a środowisko – czy w idei postępu zawsze tkwi ziarno destrukcji? W dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin Jeana Dorsta (1924-2001)”.
Esej został opublikowany w numerze 13/2015 kwartalnika UMSC „Kultura i Wartości” - https://journals.umcs.pl/kw/article/view/1719

Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji Spraw Nauki