Czym jest elita?
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 13486
Główną ideą, jaką zawiera w sobie termin „elita", jest pojęcie wyższości; tylko to pojęcie uznaję.
(Vilfredo Pareto)

Dla przykładu, według Merriam-Webster Dictionary elita to lepsza część społeczeństwa, albo grupa osób, które z racji pozycji lub edukacji posiadają dużo władzy lub wywierają znaczący wpływ na społeczeństwo.
W innych słownikach encyklopedycznych oraz w publikacjach polskich i zagranicznych elitę określa się jako:
- Grupę ludzi, która z racji posiadanych dóbr, pełnionych funkcji lub pewnych cech zajmuje uprzywilejowaną pozycję w stosunku do reszty społeczeństwa.
- Każdą najwyżej umiejscowioną grupę w jakiejś społeczności, wyróżniającą się m.in. wielkością wpływów oraz zakresem władzy politycznej i społecznej.
- Gremia przywódcze wyłonione poprzez rozmaite selekcje społeczne. (Zob. J. Sztumski, Systemowa analiza społeczeństwa, Wyd. Śląsk, Katowice 2013, s. 89)
W strukturze społecznej wyróżnia się porządki hierarchiczny i równorzędny (mozaikowy). Według nich uporządkowane są również elity (elity wyższe, niższe, albo równorzędne). W zależności od przynależności klasowej (warstwowej), wykonywanego zawodu albo/oraz sprawowanych funkcji, wyróżnia się wiele rodzajów elit, jak np. arystokratyczne, robotnicze, polityczne, partyjne, intelektualne, naukowe, wojskowe, finansowe, sportowe, artystyczne, biznesowe itd. W tej wielości elit jedna i ta sama osoba może być równocześnie członkiem kilku z nich; może też przemieszczać się od jednej elity do drugiej.
Przynależność do jakiejś elity automatycznie czyni człowieka pomazańcem, który powinien mieć niekwestionowany autorytet i cieszyć się powszechną aprobatą. Problem jednak w tym, że to, co powinno być z mocy definicji, rzadko pokrywa się z tym, co faktycznie jest w realnym świecie. Z tego względu członkowie elit różnie są oceniani i traktowani przez resztę ludzi, ostatnio coraz częściej negatywnie. Bowiem okazało się, że proporcjonalnie do rozwoju demokracji i upowszechniania się w neoliberalizmie antykultury, tj. kultury budowanej na antywartościach, coraz więcej osób zaliczana jest do różnych elit na podstawie selekcji negatywnej, czyli wyróżniania się od mas in minus, albo ulega deklasacji w czasie przynależności do elit. (Przynależność do elity nie jest stała ani dziedziczna, lecz czasowa i przypadkowa, chociaż, jeśli ktoś należał kiedyś do jakiejś elity, to przechodzi niejako do historii - nieważne, czy jako bohater pozytywny, czy negatywny.)
Coraz częściej zaskakują nas wiadomości o szmaceniu się lub zwykłym prostytuowaniu się ludzi łasych na pieniądze należących do elit, którzy dotychczas uchodzili za osoby nieskazitelne, kultowe lub sztandarowe. Dotyczy to przede wszystkim elit politycznych i elit władzy. (Zob. W. S., Degrengolada elit politycznych , SN Nr 6-7,2014)
Czy „elita” jest elitą?
Z wyżej wymienionych powodów przytoczone powyżej definicje elity odpowiadały dawniejszym realiom, kiedy elity nie były tak liczne jak obecnie i składały się z jednostek naprawdę wybitnych i wartościowych pod każdym względem. To nie znaczy, że dawniej wśród elit nie było również ludzi przypadkowych i niegodziwych. Zawsze znajdowali się tacy, którzy nie zasługiwali na miano elity, ale nie było ich tak wiele jak obecnie i było to zjawisko marginalne, a nie nagminne i upubliczniane w skali globalnej. Teraz krążące definicje elity nie odzwierciedlają już tego, czym były one dawniej, kiedy przynależność do elity była uwarunkowana posiadaniem kryształowego charakteru i wysokiej kultury, nie tylko osobistej.
Na mocy kryteriów zawartych we wciąż jeszcze obowiązujących, chociaż nieadekwatnych definicjach elity, mogą być wprowadzane do niej różne indywidua „wyróżniające się” nagannymi cechami charakteru, niskim poziomem kultury i edukacji oraz moralnością ufundowaną na antywartościach. Ostatnio osobnicy należący do elit wyróżniają się od mas bardziej in minus aniżeli in plus.
O przynależeniu do elit decyduje dalekie odstawanie od przeciętności mas społecznych, głównie ze względu na skuteczność działań, ale również ze względu na bogactwo, władzę, wpływy i pozycję, nawet, gdy osiągnęli to wszystko i pomnażają w sposób przestępczy, albo nieetyczny. Jeśli nawet w składzie teraźniejszych elit znajdą się jednostki uczciwe i godne, to te o słabym charakterze nikczemnieją pod wpływem presji środowiska. W efekcie, resztki dawniejszych autentycznych elit są permanentnie wypierane przez pseudoelity.
Oprócz tego, funkcjonują tzw. elity negatywne, składające się wyłącznie, albo w mocno przeważającej części z jednostek złych, jak np. elity bandytów lub oszustów. A mimo to, w wyniku myślenia stereotypowego, społeczeństwo przywykło do traktowania na równi elit i pseudoelit en bloc i bez wyjątku jako wysoce wartościowych, uwielbianych i nieposzlakowanych grup ludzi, stawianych za wzory do naśladowania. Trzeba uświadomić masy o tym, że elita pojmowana i postrzegana przez masy jeszcze nie tak dawno temu, nie jest tym, co teraz, żeby uwolnić ludzi ze złudzeń i odczarować zafałszowany obraz rzeczywistości społecznej.
Celebryci w roli elity
Oprócz elit, istnieją w społeczeństwach inne grupy osób wybijających się („wybranych”), wpływowych, a nawet sprawujących władzę w pewnym sensie nad masami. Są to tzw. celebryci, czyli jednostki popularne, zazwyczaj znane ogółowi dzięki nadzwyczaj częstemu pokazywaniu ich w mass mediach, głównie w telewizji (popularne programy, seriale, reklamy) i w prasie kolorowej. Słyną one z zaskakiwania widzów, słuchaczy i czytelników nie tyle talentem, artyzmem i znawstwem, co z szokowania nieprzewidzianym i urągającym zasadom poprawnego zachowania się, dziwacznym wyglądem, ubiorem i stylem bycia odbiegającym od normalnego oraz niekonwencjonalnymi manierami. Dlatego wzbudzają zainteresowanie rozbudzane upublicznianiem różnych ciekawostek z ich życia, nieraz intymnych i pikantnych, prawdziwych lub zmyślonych. A z drugiej strony, wzbudzają podziw i czasem zazdrość.
Wielu ludzi, zwłaszcza młodych, czyni ich swymi idolami, chce ich naśladować i tworzy swoisty ich kult, organizując się w zbiorowości fanów gotowych bezwzględnie podporządkować się im i wszystko dla nich poświęcić, nawet własne bogactwo lub życie. W ten sposób celebryci uzyskują mimowolnie władzę nad innymi. Celem życiowym dużej liczby dzieci i młodzieży oraz ich rodziców jest zaistnienie w roli celebryty, bo dzięki temu człowiek staje się kimś znanym i chętnie kupowanym, a w konsekwencji majętnym.
Celebrytami robi się ludzi różnych profesji, chociaż najczęściej przedstawicieli środowiska sportowego, dziennikarskiego i artystycznego (aktorów, piosenkarzy, uczestników reality show). Charakteryzuje ich - nie wszystkich, lecz znaczną część - niezwykły tupet, arogancja, nonszalancja i brak poszanowania dla ogólnie przyjętych norm, konwenansów oraz uznawanych wartości.
Pod tym względem oraz z uwagi na sprawowanie nieformalnych rządów, ale mimo to jakiejś władzy, i wywierania wpływu (zazwyczaj złego) na masy społeczne są oni podobni do współczesnych elit politycznych i nie tylko takich. Celebrytą nie musi być i na ogół nie bywa gwiazda estrady, znakomity aktor czy śpiewak, wybitny naukowiec czy specjalista (ekspert) ani człowiek o powszechnie uznawanym autorytecie. Celebryci nie kreują się sami, lecz są tworem różnych ludzi (organizacji) działających z pobudek interesownych, gdyż na celebrytach i dzięki nim można zarabiać duże pieniądze.
Rola elit
Rolę elit opisują funkcje spełniane przez nie w życiu społeczeństwa, a w szczególności mas społecznych. A są one liczne i wielorakie. Do najważniejszych należą:
- Opiniotwórcza (elity, dzięki silnym oddziaływaniom na świadomość reszty społeczeństwa, które wciąż darzy je ogromnym zaufaniem, kształtują poglądy i opinie, które masy przyswajają sobie i traktują jak własne);
- Edukacyjna (elity, zazwyczaj wyróżniające pod względem wykształcenia i różnych cech, dzielą się z masami swoją wiedzą, mądrością i umiejętnościami);
- Kontrolna (elity sprawdzają poczynania różnych ludzi i instytucji ze względu na obowiązujące normy prawne, obyczajowe itp.);
- Organizatorska (elity motywują masy do tworzenia ruchów społecznych, manifestacji, wystąpień publicznych itp. za lub przeciw komuś lub jakimś negatywnym zjawiskom społecznym);
- Aksjologiczna (elity implementują wartości i normy etyczne uznawane przez siebie i stają w ich obronie);
Cechą ustrojów centralistycznych jest elitaryzm oraz związane z nim poczucie niesprawiedliwości społecznej, przede wszystkim przez grupy nieelitarne.
Inaczej jest w państwach decentralistycznych, gdzie władza, gospodarka, organizacje i warstwy społeczne uporządkowane są poziomo, równolegle i równorzędnie. Tam władza spoczywa w rękach rozmaitych grup znajdujących się na tym samym szczeblu drabiny społecznej i niepodporządkowanych sobie; jest podzielona i rozproszona.
Rozwój neoliberalizmu zmierza do zupełnej decentralizacji struktury społeczeństwa, w wyniku pozbawienia elit (przede wszystkim politycznych) ich roli przywódczej i w ogóle racji istnienia w strukturze państwa, a w konsekwencji do zniesienia elitaryzmu i budowy społeczeństwa na zasadzie egalitaryzmu, bliskiej zasadzie kolektywizmu. Dlatego tworzy się rozproszone centra władzy i różne formy społeczeństw egalitarnych, jak np. samorządne, samoorganizujące się oraz obywatelskie.
Rugowanie elit ze struktury społeczeństwa postępuje proporcjonalnie do przejmowania ich ról przez inne zbiorowości społeczne, między innymi przez celebrytów, a także społeczności i grupy funkcjonujące w cyberświecie (portale społecznościowe, hakerzy itp.). Faktycznie ich funkcje społeczne są takie same jak elit i nie wiadomo, kto bardziej rządzi masami – elity polityczne korzystające z arsenału propagandy, czy celebryci, albo grupy działające w świecie wirtualnym, posługujące się innymi środkami oddziaływania na świadomość mas. Jak by nie było, są one już poważną konkurencją i zagrożeniem dla elit politycznych.
Elitarnie czy powszechnie?
Proces pomniejszania znaczenia elit, głównie w państwach wysoko rozwiniętych pod względem ekonomicznym i politycznym, postępuje coraz szybciej. Do erozji elit przyczyniają się czynniki zewnętrzne (ustrój społeczny, gospodarczy i nowatorskie idee socjologiczne) i wewnętrzne (rozkład moralny).
Odpowiedź na pytanie, który ustrój jest lepszy – elitarny czy egalitarny – jak zwykle zależy od kryteriów obiektywnych i subiektywnych, wywodzących się z koncepcji tradycyjnych, albo postępowych. Dziś trudno jest dokonać takiej oceny.
Niemniej jednak, badania pokazują, że na razie większość ludzi woli porządki hierarchiczne niż paralelne, chociaż z drugiej strony, odnosi się krytycznie do polaryzacji społeczeństwa na elity i masy i do samych elit.
Na przykład, na podstawie badań ankietowych przeprowadzonych w Niemczech w 2012 r. okazało się, że na pytanie, czy nierówności społeczne są tam uzasadnione i sprawiedliwe, około trzech czwartych respondentów z grup nieelitarnych odpowiedziało przecząco i nawet wielu członków elit, bo aż 43%, również podziało ten pogląd. (Zob. M. Hartmann, Deutsche Eliten: Die wahre Parallelgesellschaft?, w: Aus Politik und Zeitgeschichte, Bundeszentrale f. Politische Bildung, Nr 15, 2014) Konkludując, pojęcie elity zmienia się w zależności od warunków politycznych, ekonomicznych, technologicznych i wraz z rozwojem świadomości społecznej. Coraz mniej jest też elit w ich dawnym rozumieniu, które jest wciąż powszechne.
Elity przestają grać wiodącą rolę w społeczeństwie; coraz częściej i w większym stopniu wyręczają je inne grupy.
I wreszcie: implementacja i postęp neoliberalizmu prowadzi nieuchronnie do budowy państw, w których fundamentem porządku społecznego nie jest zasada elitaryzmu, lecz egalitaryzmu. Wiesław Sztumski
Fakty i mniemania
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2519
Wszystko, co słyszymy, jest mniemaniem, a nie faktem.
Wszystko, co widzimy, jest perspektywą, a nie prawdą.
Marek Aurelius
Świat zmienia się z upływem chwil i zdarzeń następujących po sobie. Jedni sądzą, że chwile i zdarzenia „biegną” bezpowrotnie i niepowtarzalnie wzdłuż jakiejś linii prostej, np. osi czasu. Tak twierdzą zwolennicy koncepcji ewolucji dziejów oraz liniowego modelu czasu, narzuconego przez kulturę monochroniczną.
Dla nich czas i dzieje upływają zawsze w sposób nieodwracalny i tylko w jednym kierunku - od przeszłości ku przyszłości - obojętnie, czy od jakiegoś absolutnego początku do absolutnego końca, czy inaczej.
Inne zdanie mają zwolennicy koncepcji rozwoju dziejów i kołowego modelu czasu, który jest wytworem kultury polichronicznej. Oni pojmują dzieje jak rozwój, tzn. jak szereg zdarzeń wznoszących świat na coraz wyższy poziom (postęp), albo na coraz niższy (regres), na okresy wzlotów oraz spadków, które mogą powtarzać się cyklicznie.
Powtarzalność okresów w dziejach może być rozumiana w taki sposób, że co pewien czas pojawiają się dokładnie takie same, albo podobne stany świata w zależności od tego, czy rozwój odbywa się po okręgu, czy po spirali.
U podstaw takiego pojmowania dziejów leży teoria powrotów. Zgodnie z nią, świat powtarzał się i będzie powtarzać się (odradzać się) wciąż w tej samej postaci nieskończenie wiele razy. Do pewnego stopnia teorię tę potwierdza współczesny model kosmologiczny pulsującego Wszechświata.
Liniowe, kołowe, cykliczne
Zdarzenie, które miało miejsce wcześniej w świecie sensorycznym, albo zachodzi teraz, nazywa się faktem (fakt - z łacińskiego res facti, oznacza rzecz już zrobioną, dokonaną). Słowo „teraz” można rozumieć abstrakcyjnie (geometrycznie) jako trwanie zredukowane do zera - do punktu geometrycznego na osi czasu, czyli jako punktochwilę, albo konkretnie (fizycznie), jako trwanie w pewnym przedziale czasu, nazywanym „aktualnością”. Jej rozmiar, czyli długość trwania czasu teraźniejszego („teraz”), zależy od poziomu struktury świata.
Na poziomie cząstek elementarnych jest ona rzędu attosekund, a na poziomie galaktyk – rzędu miliardów lat.
W mezoświecie (świecie porównywalnym z gabarytami człowieka) aktualność, czy raczej współczesność (to, co współistnieje z danym człowiekiem) może trwać maksymalnie tyle, ile wynosi średni czas życia człowieka, tj. około kilkudziesięciu lat.
Na dzieje świata składają się szeregi faktów - liniowych (jednostronnie lub dwustronnie otwartych, albo zamkniętych), kołowych, lub cyklicznych. Ich ukazywaniem, wyliczaniem i spisem zajmują się dziejopisarze, albo historiografowie. Natomiast ich przedstawianiem, porządkowaniem, opisem, interpretacją i badaniem zajmują się historycy.
Fakty jak izotopy
Prawdopodobnie teoria powrotów stała się punktem wyjścia dla scjentometrysty Samuela Arbesmana (specjalisty z zakresu biologii obliczeniowej, scjentologii i matematyki stosowanej, badacza przyszłości nauki i zmian technologicznych w naszych czasach oraz tego, co one znaczą dla społeczeństwa), który w książce The Half-Life of Facts (Penguin Group, N,Y. 2012) przedstawił hipotezę o występowaniu tzw. połowicznego czasu życia faktów.
Odpowiednio do swej specjalizacji, „fakt” rozumie on w węższym sensie - jako fakt naukowy. (Według Słownika języka polskiego fakt naukowy, to „stwierdzenie konkretnego stanu rzeczy lub zdarzenia w określonym miejscu i czasie”; stwierdzać go można empirycznie lub teoretycznie - w naukach doświadczalnych i teoretycznych).
Fakty naukowe kreuje nauka. Są one efektem pracy odkrywczej i badawczej polegającej na uogólnianiu wielu spostrzeżeń. Odzwierciedlają fakty realne, jakie zachodzą w rzeczywistości sensorycznej, ale nigdy nie pokrywają się z nimi w pełni. Stopień adekwatności faktów naukowych z realnymi zależy od tego, jak dalece nauka jest w stanie odzwierciedlać świat sensoryczny.
O ile fakty realne są niepodważalne i nigdy nie zmieniają się, to fakty naukowe mogą się zmieniać proporcjonalnie do postępu naukowego i podlegają procedurze falsyfikacji. Arbesman rozumie fakt naukowy jako okruch wiedzy, który posiada jednostka, albo społeczeństwo w określonym miejscu i czasie, jako „kwant wiedzy”, który dostarczany jest przez naukowców i nabywany przez innych ludzi w procesie edukacji. Wychodzi on z trywialnego stwierdzenia, że fakty naukowe nie są wieczne, lecz cały czas zmieniają się. Jedne z nich są bardziej długotrwałe, inne mniej, zależnie od poziomu rozwoju danej subdziedziny nauki.
To, co dziś wiemy o świecie na postawie nauki i uznajemy za niepodważalne, jutro może okazać się już nieaktualne i fałszywe. Wylicza on wiele przykładów, głównie z dziedzin mu najbliższych - medycyny i biologii - na to, jak nawet w ciągu jednego pokolenia pewne fakty naukowe „wychodzą z obiegu” w wyniku falsyfikacji, a stare fakty zastępowane są przez nowe.
Dlatego tak się dzieje, ponieważ w nauce nie ma prawd absolutnych, a postęp naukowy zbliża się tylko asymptotycznie do osiągania takich prawd. Mimo to, w większości przypadków, dziedziny wiedzy ewoluują w sposób systematyczny i przewidywalny.
Arbesman twierdzi, że falsyfikacja znanych faktów naukowych dokonuje się w pewnej mierze cyklicznie. Udało mu się obliczyć tzw. czas półtrwania, albo czas połowicznego zaniku (the half-life) faktów naukowych występujących w obrębie poszczególnych obszarów nauk. Określa go analogicznie do czasu połowicznego rozpadu materiałów radioaktywnych. Okazuje się bowiem, że fakty, rozpatrywane w dużych obszarach wiedzy, a więc zgromadzone w dużych zbiorach, są przewidywalne i mają właściwy sobie czas połowicznego zaniku, po którym dana wiedza staje się w połowie nieprawdziwa i zanika - zostaje obalona.
Efekty scjentometrii
Scjentometria - nauka, która bada tempo, w jakim tworzymy, rozwijamy i rozprzestrzeniamy nowe fakty i nowe technologie - pozwala w miarę dokładnie wyznaczyć ten czas na podstawie podobieństwa rozwoju wiedzy do zjawiska radioaktywności.
Rozpad pojedynczego atomu uranu jest wysoce nieprzewidywalny. Nie wiadomo, czy rozpadnie się po upływie jednej sekundy czy po tysiącach lub milionach lat. Natomiast da się przewidzieć, kiedy nastąpi rozpad kawałka uranu, który składa się z trylionów jego atomów. Bowiem w zbiorze ogromnej liczby elementów występuje jakaś regularność, na podstawie której da się przewidywać zachowanie tego zbioru (jako całości) z prawdopodobieństwem wynikającym z prawa wielkich liczb.
To, co jest nieprzewidywalne dla pojedynczego elementu, staje się przewidywalne dla całego ich zbioru.
Czasy połowicznego zaniku faktów wynoszą: dla fizyki – 15 lat, ekonomii – 10 lat, medycyny – 5 lat, oprogramowania – 3,5 lat, astrofizyki – 2,5 lat i biologii morza – 2 lata.
Ciekawe jest to, że w ewolucji wiedzy zarówno jej przyrost, jak i zanik są procesami wykładniczymi; przyrost wiedzy dokonuje się w postępie 2ⁿ, a jej zanik - w postępie (1/2)ⁿ.
Fakty naukowe dzielą się na takie, które bardzo szybko zmieniają się (jak np. na giełdzie lub w pogodzie) oraz takie, których tempo zmian jest tak powolne, że ich zmiany są dla nas niezauważalne (jak np. liczba kontynentów na Ziemi, albo liczba palców na ludzkiej dłoni). A pomiędzy nimi znajdują się tzw. mezofakty, które zmieniają się w ciągu życia jednego człowieka. (Jak pisze Arbesman, „moja babcia, która obchodzi swoje 76. urodziny, nauczyła się w szkole, że na Ziemi żyło wtedy nieco ponad 2 miliardy ludzi i było sto pierwiastków w układzie okresowym, a obecnie liczba ludzi przekroczyła 7 miliardów i znamy 118 pierwiastków”). I to właśnie mezofakty mają największe znaczenie dla przewidywania rozwoju wiedzy i przygotowania się zawczasu do jej dezaktualizacji w ciągu naszego życia.
Prognozowanie ciągle sztuką
Gdyby hipotezę Arbesmana o połowicznym zaniku faktów można było rozciągnąć na dzieje ludzkości, co raczej z różnych względów, głównie metodologicznych, jest nieuzasadnione, to dałoby się je przewidywać. Większość ludzi, którzy chcą poznawać przyszłość, wiedzieć co ich czeka i zawczasu przygotować się do tego, cieszyłaby się. Nie musieliby uciekać się do zawodnej wiedzy jasnowidzów, wróżbitów i innych przewidywaczy, ani do przypowieści zawartych w świętych księgach. Korzystaliby z prognoz naukowo uzasadnionych, a więc powszechnie uważanych za bezsporne. Chociaż, z drugiej strony, nie wiadomo, czy - wbrew pozorom - nie wywołałoby to masowych skutków negatywnych w postaci stresów, paniki i nierozsądnych zachowań.
Poszukiwanie przez scjentometrystów jakiegoś modelu matematycznego czy fizykalnego, na podstawie którego można by określać czasy połowicznego zaniku faktów nie tylko naukowych i historycznych, ale również realnych, dziejowych, przypomina poszukiwanie przez fizyków jakiejś Weltformel (ogólnej reguły czy prawidłowości świata wyrażonej w postaci wzoru matematycznego). Jest ona równie absurdalna, jak słynny „demon Laplace’a”, o którym można sobie pomyśleć, ale którego nie sposób zmaterializować.
W potocznej świadomości funkcjonuje wywodzące się z obserwacji lub doświadczenia wielu pokoleń powiedzenie „historia kołem się toczy”. Ale jest ono nieprecyzyjne: czy chodzi o historię, czy o dzieje, czy „kołem” oznacza zataczać kręgi i powtarzać się po każdym pełnym obiegu, czy poruszać się po spirali, a więc bez możliwości powrotów i powtórzeń. Kwestia powtarzalności faktów dziejowych i powrotów okresów historycznych jest mocno problematyczna.
W świecie sensorycznym - a dzieje ludzkości mieszczą się w tym właśnie świecie, a nie w świecie wyobrażanym sobie przez ludzi aniodzwierciedlanym przez naukowców - realne procesy są zawsze nieodwracalne, jak w fizyce. Przynajmniej dotychczas nie potwierdzono istnienia tam procesów odwracalnych. W związku z tym, prognozowanie dziejów, zwłaszcza w wymiarze globalnym, a nie lokalnym, w odległych horyzontach czasu, a nie w bliskiej perspektywie, nadal pozostanie sprawą mocno skomplikowaną i niezmiernie trudną, mimo szybko postępujących osiągnięć scjentometrii i przedsięwzięć prognostyków.
Wiesław Sztumski
Fenomen czasu
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 8351
W życiu codziennym posługujemy się słowem „czas” w różnych kontekstach i wyrażeniach. Zazwyczaj uznajemy je za wystarczająco jasne i samo przez się zrozumiałe, bo przecież czas wyczuwamy intuicyjnie, a zwłaszcza jego upływ.
Mówimy więc: „mam czas” lub „nie mam czasu”, „w czasie”, „wypełnić czas”, „czas pracy”, „czas wolny”, „najwyższy czas”, „na czas”, „odczuwać czas”, „podawać czas”, „odpowiedni czas”, „dobre czasy” itp., jakby w każdej z tych wypowiedzi chodziło o to samo, o jedno i to samo pojęcie czasu.
W języku potocznym posługujemy się słowem „czas” nie odróżniając jego znaczenia węższego od szerszego. A w szerszym sensie „czas” znaczy tyle, co w języku filozofii „czasowość”, tzn. zmienność, przemijanie i trwanie.
W wąskim sensie w słowie „czas” kryją się tylko różne rodzaje i sposoby zmian oraz przemijania, jakie mają miejsce na różnorakich poziomach struktury świata.
„Czasowość” jest pojęciem abstrakcyjnym. Nie doświadczamy czasowości (czasu „w ogóle”), tylko tzw. kategorie czasowe, czyli różne rodzaje czasu konkretnego. „Czas jest hierarchią różnych kategorii czasowych. Każda forma czasowa ma swoje odmienne cechy i każda odpowiada pewnemu stabilnemu poziomowi integracyjnemu przyrody” (J. T. Fraser, Wyjście z jaskini Platona: Naturalna historia czasu, w: „Zagadnienia Filozoficzne w Nauce”, Nr II, 1980).
W czasowości zawiera się wiele kategorii czasu rozmaicie doświadczanych, opisywanych i odmierzanych. Są one składnikami pojęcia czasowości, które pozostają we wzajemnych relacjach i związkach (oddziaływają wzajemnie na siebie); tworzą więc strukturę „czasowości”.
W dalszym ciągu rozważań będę używał słowa „czas”, gdy będę mieć na myśli abstrakcyjny „czas w ogóle”, czyli „czasowość”, a słowa „czas” z dodatkiem odpowiedniego przymiotnika, który go uściśla, gdy będę mieć na myśli czas konkretny, czyli jakąś kategorię czasu.
A zatem „czas” nie jest pojęciem prostym, lecz złożonym i nie jest zbiorem sumarycznym ani mnogością kategorii czasu, lecz systemem o określonej strukturze. Pełne pojęcie i świadomość czasu uzyskuje się wówczas, gdy rozważa go systemowo, holistycznie i w aspekcie wszystkich jego kategorii. Nauką, która systemowo i kompleksowo bada czas, jest temporalistyka.
Kategorie czasu
W wyniku kategoryzacji dokonano podziału czasu na naturalny i sztuczny oraz przyrodniczy i społeczny a także wyróżniono wiele kategorii czasu. Jedne funkcjonują w świecie realnym (real time), drugie - w wirtualnym (virtual time, albo e-czas). Jedne powstały w toku ewolucji przyrody zanim pojawili się ludzie, są nadal przez nią kształtowane i funkcjonują w geobiosferze. Tam dokonują się naturalne zmiany cykliczne (np. roczne i dobowe, tętno), które pozwalają odmierzać czas w sposób naturalny, oraz zmiany nieodwracalne, które pokazują, że upływ czasu („strzałka czasu”) jest jednokierunkowy i niezależny od sposobu pojmowania czasu przez ludzi. Badania dowiodły, że każdy atom i molekuła jest zegarem, a kryształ – ich kunsztownym układem.
W miarę postępu wiedzy odkrywa się różne kategorie czasu w przyrodzie. Obecnie znane są: kategoria fizyczna, chemiczna, biologiczna, geologiczna, psychologiczna. Są także sztuczne kategorie czasu, będące produktem ludzi oraz ich kultury, jak np. ekonomiczna, technologiczna, socjologiczna, historyczna, artystyczna, czy religijna. Kategorie czasu różnią się od siebie tym, że odzwierciedlają różne procesy (zmiany), mają różne właściwości i różnie odmierza się ich trwanie.
W dotychczasowej historii dominującą rolę w życiu ludzi odgrywał czas przyrodniczy, na który praktycznie można wpływać tylko w niewielkim stopniu, z wyjątkiem sztucznego oświetlenia – lampy naftowej i żarówki elektrycznej. Jednak gdzieś od połowy XX wieku, tę rolę przejmował coraz bardziej czas kulturowy, który zaczął nas sobie podporządkowywać i czynić „niewolnikami czasu”.
Najlepiej znanymi i doświadczanymi kategoriami czasu naturalnego (przyrodniczego) są: czas biologiczny, fizyczny i psychologiczny, a czasu sztucznego (kulturowego) – czas społeczny i ekonomiczny.
Czas biologiczny
Z jednej strony, czas biologiczny kojarzy się z przemijaniem życia, bowiem każda istota żywa ma tylko jeden (konkretny, albo statystycznie oczekiwany) czas życia. Na poziomie mikroskopowym zachodzi naturalne starzenie się komórek: powstają, spełniają swoje funkcje i obumierają. Wprawdzie regenerują się, tworzą swoje reprodukcje, ale każda kolejna kopia jest zazwyczaj jakościowo gorsza od poprzedniej, co powoduje postępującą dezorganizację istoty żywej aż do jej naturalnej śmierci. Z drugiej strony, dzięki psychice, czas biologiczny kojarzy się z odczuwaniem czasu.
Czas biologiczny wyznaczają rytmy, albo procesy cykliczne, jakie zachodzą w organizmach. Pełnią one rolę „zegarów biologicznych” - odczuwalnych, choć niemierzalnych. Według chronobiologii, nauce o czasie biologicznym, zegary te prawdopodobnie znajdują się w pojedynczych komórkach i są uwarunkowane genetycznie. (Niedawno uczeni amerykańscy odkryli gen, który steruje wewnętrznym zegarem u ssaków.)
W zasadzie w każdej komórce organizmu tyka jej własny wewnętrzny zegar. W związku z tym, w ciele znajduje się ogromna liczba zegarów, ale ich chód (tykanie) jest synchronizowany przez jeden zegar centralny – mózg, a dokładnie przez szyszynkę. Wydziela ona hormon (melatoninę), który reguluje okresy czuwania i snu. Niedawno odkryto, że u ssaków funkcję wewnętrznego zegara pełni jądro nadskrzyżowaniowe, które u człowieka położone jest w przedniej części podwzgórza, tuż nad skrzyżowaniem nerwów wzrokowych. Dlatego twierdzi się, że oko jest najważniejszym ogniwem łączącym zegary wewnętrzne z światem zewnętrznym.
Naturalnym zegarem biologicznym człowieka jest zbiór komórek nerwowych, zwanych „neuronami zegara”, lub innych komórek znajdujących się np. w wątrobie czy nerkach, które w sposób cykliczny kontrolują wydzielanie pewnych substancji sygnalizacyjnych. Oprócz światła, na rytm zegarów wewnętrznych wpływają inne czynniki zewnętrzne, np. wilgotność powietrza, temperatura i ciśnienie atmosferyczne. Dlatego przechodzenie z pomieszczenia klimatyzowanego i oświetlanego sztucznie, (gdzie temperatura wynosi 18o C, a oświetlenie 400 luksów), na zewnątrz (gdzie w pogodny letni dzień temperatura wynosi 30o C, a oświetlenie - 100 tys. luksów) lub na odwrót, zakłóca bieg zegarów wewnętrznych.
Cykli oddziałujących z zewnątrz na istotę żywą jest wiele. Najlepiej znanym jest cykl dobowy. Rytmom cyrkadialnym podporządkowane są różne procesy i stany fizjologiczne (temperatura ciała, poziom hormonów, bicie serca, wymiana substancji, aktywność mózgu itp.). W każdym człowieku występują ruchy drgające odpowiednio do tego cyklu. Ich okresy drgań wahają się od 19 do 27 godzin. Wskutek tego są różne chronotypy ludzi – jedni („skowronki”) są aktywni wcześnie rano, drudzy („sowy”) - późno w nocy.
Przeciętnie ludzie niepoddani żadnemu reżymowi czasowemu śpią od wpół do pierwszej w nocy do wpół do dziewiątej rano, ale występują różnice między zimą a latem oraz między dniami roboczymi a świątecznymi. (Pod presją ekonomii chronobiologia podejmuje badania nad dostosowaniem godzin pracy, zwłaszcza zmianowej, do odpowiednich chronotypów, aby zwiększyć wydajność pracy.) Na nasze życie wpływają też pośrednio cykliczne odpływy i przypływy mórz. Na cykl dobowy nakłada się jeszcze cykl roczny.
Szczególną rolę odgrywają zmiany oświetlenia powierzchni Ziemi. Jasność i ciemność oraz dostęp do energii promieniowania słonecznego bezpośrednio i znacznie wpływają na przebieg funkcji życiowych organizmów. Powodują wahania nastrojów, zmęczenie wiosenne oraz depresję zimową, ponieważ gospodarka hormonami i psychika zależą między innymi od natężenia promieniowania słonecznego Oprócz tego, na życie wpływają inne cykle lub quasi-cykle w przyrodzie nieożywionej, jak na przykład epoki lodowców i okresowe zmiany klimatu.
Współczesny człowiek wskutek podporządkowania się nakazom cywilizacji i kultury lekceważy własny chronotyp, psuje swoje zegary wewnętrzne, rozregulowuje je i dlatego stale ma niedopasowany swój zegar biologiczny do zegarów zewnętrznych. To wywołuje stres i odbija się negatywnie na zdrowiu. Wprawdzie zegary wewnętrzne są do pewnego stopnia elastyczne i mogą dostosowywać się do zegarów zewnętrznych, ale ta ich synchronizacja nie dokonuje się natychmiast, lecz wymaga pewnego czasu. Wewnętrzny zegar w mózgu potrzebuje około jednej doby na to, aby się przestawić po przelocie przez Atlantyk, a wątroba, płuca i mięśnie - około jednego tygodnia.
Zegar wewnętrzny człowieka charakteryzuje się następującymi właściwościami:
- Jest autonomiczny (zachowuje niezmienny rytm w ustalonych warunkach).
- Jest odporny na zmiany temperatury (w zimnie i cieple tyka tak samo).
- Daje się przestawiać (jego chód może być korygowany pod wpływem czynników przyrodniczych i społecznych).
- Ma ograniczoną elastyczność (korekcja chodu i dopasowanie mają określone granice).
- Jest koordynatorem zdarzeń (nie tylko kontroluje czas trwania różnych procesów w organizmie, ale też dba o to, by różne zdarzenia występowały punktualnie w określonym czasie; tym samym zapewnia synchronizację wewnętrznego rytmu z procesami zachodzącymi na zewnątrz).
- Jest genetycznie sterowany (zmiany rytmów są dziedziczone przez kolejne pokolenia za pośrednictwem genów).
Faktycznie, żyjemy w rytmie genów, a więc w niewoli czasu biologicznego. Amerykańscy naukowcy odkryli gen, który jest „dyrygentem” wielu cyklicznych czynności naszego organizmu. Znaleźli jego odpowiednik u milimetrowego robaka Caenorhabditis elegant. Prawdopodobnie gen rytmu obecny jest również u ludzi i odgrywa podobną rolę.
Na czas biologiczny składają się zdarzenia (chwile), jakie zachodzą w ciągu życia. Nie rozkładają się one równomiernie (różnie się zagęszczają w ciągu życia) i nie są równowartościowe (inną wartość mają zdarzenia bliższe narodzin i bliższe śmierci). Dlatego, w odróżnieniu od czasu fizycznego, czas biologiczny nie jest jednorodny.
Czas fizyczny
Pojęcie czasu fizycznego upowszechniło się w świadomości ludzi dopiero od 1638 r., odkąd Galileusz wprowadził czas (parametr „t”) jako zmienną niezależną do formalnego opisu procesów fizycznych (ruchów) w ramach mechaniki klasycznej. Fizyka nie definiuje czasu, tylko odpowiada na pytania: jaki jest czas, jak można go mierzyć i jak odróżniać przeszłość od przyszłości. Traktuje go instrumentalnie jak parametr (zmienną niezależną) w równaniach ruchu, albo wielkość mierzalną, ale nieobserwowalną, za pomocą której opisuje się stany, procesy i zjawiska fizyczne.
Czas fizyczny jest najbardziej odpodmiotowiony, czyli pozbawiony wymiaru ludzkiego (odczuwania go). Sprowadza się do pomiaru, czyli do odczytywania wskazań zegarka. Jak mawiał Albert Einstein, „Czas jest tym, co można odczytać na zegarze”.
Czas fizyczny jest w istocie czasem zegarowym odmierzanym za pomocą zegarów słonecznych, mechanicznych, elektronicznych lub atomowych, które rejestrują ruchy periodyczne w przyrodzie – od cząstek elementarnych do wszechświata. Z pozoru jest czasem naturalnym, bo bazuje na zjawiskach przyrody, ale jako czas zegarowy jest sztuczny, odmierzany przez ruchy drgające zegarków, które są wytworami ludzi. Dzięki łatwemu, prostemu i niezwykle dokładnemu odmierzaniu odgrywa on o wiele większą rolę w nauce i w życiu ludzi aniżeli jakakolwiek inna kategoria czasu. Jeśli inne kategorie czasu mają mieć zastosowanie w różnych obszarach życia, to wymagają kwantyfikacji i dlatego muszą odwoływać się do czasu fizycznego, zegarowego.
Jednak stąd, że co dzień korzystamy z czasu fizycznego, nie wynika, że on jest nam najbliższy. Bliższy jest czas biologiczny, który związany jest bezpośrednio z funkcjonowaniem naszego organizmu i czas psychologiczny, który na swój sposób odczuwamy i przeżywamy w ciągu życia.
Czas fizyczny nie należy do świata sensorycznego, mimo że opisuje zjawiska zachodzące w nim. Mimo to, odkąd Newton uprzedmiotowił czas, w potocznej świadomości traktuje się go jak substancję materialną, która oddziałuje na inne składniki świata i której przypisuje się nawet moc sprawczą i niszczycielską. (W mitologii greckiej czas uległ nawet personifikacji w postaci boga czasu Chronosa i sakralizacji.)
Za atrybuty czasu fizycznego uznaje się ciągłość i jednokierunkowość. Bierze się to z traktowania chwil jak (bezwymiarowe) punkty geometryczne i układa rosnąco na jednej z osi współrzędnych w postaci nieprzerwanej linii. Realne procesy przebiegające w świecie sensorycznym są faktycznie nieodwracalne z niewyjaśnionych jeszcze przyczyn.
Przekonanie o ciągłości upływu czasu potwierdza klasyczna teoria względności, która zgeometryzowała fizykę i czas oraz złączyła punkty z chwilami na gruncie czterowymiarowej przestrzeni Minkowskiego. Jednak przeczy mu kwantowa teoria względności, gdzie nawet najkrótsza chwila ma minimalną długość trwania; nie jest punktem, lecz odcinkiem na osi czasu, tzw. kwantem czasu. Przypuszcza się, że najmniejszym rozmiarem chwili, która stanowi „absolutną” dolną granicą czasowej separacji zdarzeń, jest tzw. czas Plancka równy 5,4.10 –44 sek. Znaczy to, że nie ma sensu rozróżniać od siebie zdarzeń, które następują po sobie w czasie krótszym.
Przeczy mu też to, że receptory naszych narządów zmysłowych (w szczególności oka) reagują tylko na bodźce charakteryzujące się pewnym trwaniem, które nie może być równe zero. A więc upływ czasu postrzegamy „skokowo” w postaci szeregu chwil nazywanych „psychicznym czasem teraźniejszym”. Jest to interwał czasu, w jakim uświadamiamy sobie bezpośrednio to, co właśnie teraz zdarza się. Średnio wynosi on od 4 do 12 sekund. (W informatyce nazywa się go „subiektywnym kwantem czasu”, czyli minimalnym czasem, w którym udaje się uprzytomnić sobie 1 bit informacji.)
Dla człowieka „chwila” (spostrzeżenie pojedynczego obrazu, czyli najmniejsza jednostka czasu, jaka może być doświadczona czy przeżyta, wynosi od 0,06 do 0,09 sekundy, co odpowiada 16-18 bodźcom w ciągu sekundy. Jeśli na przykład dostarcza się oku więcej bodźców w czasie 1 sek., to uzyskuje się efekt zlewania się pojedynczych „chwil” (obrazów) i postrzeganiu ich jak ruch ciągły - np. w przypadku filmu. (Dla porównania: „chwila” dla ślimaka wynosi 0,25 sek. (4 bodźce na sekundę), a dla ptaków drapieżnych – 0,01 sek. (100 bodźców na sekundę), co sprawia, że orzeł może widzieć nieruchomy pocisk w oddzielnych „punktach” toru lotu. Natomiast przekonanie o nieodwracalności upływu czasu obiektywnie potwierdzają prawa fizyki (przede wszystkim druga zasada termodynamiki) i postrzeganie różnych procesów realnych w przyrodzie nieożywionej ( strzałki czasu: kosmologiczna, elektromagnetyczna i termodynamiczna) jak i w ożywionej (procesy rozwoju, starzenia się, obumierania itp.).
Czas psychologiczny
Czas jest nie tylko odmierzany, ale przeżywany przez ludzi i być może przez zwierzęta. Dzięki temu ma zabarwienie emocjonalne. Ludziom nie jest obojętny upływ czasu, bo każda chwila jest wypełniona jakąś treścią – pamięcią o przeszłości, nadzieją i planowaniem na przyszłość, albo działaniem w czasie teraźniejszym. Chwil życia nie można redukować do beztreściowych punktów czasoprzestrzeni ani do zdarzeń fizycznych.
Czas psychologiczny - w odróżnieniu od biologicznego i fizycznego - odzwierciedla przeżywanie zmian, dokonujących się wewnątrz człowieka i wokół niego. Żadna inna kategoria czasu nie jest w stanie oddać ani wyrazić dramaturgii życia, duchowej percepcji i psychologicznego pojmowania czasu. Jest on też indywidualnym poczuciem (świadomością) innych kategorii czasu w wyniku indywidualnego doświadczania ich.
Świadomość czasu ma się dzięki pamięci, która pozwala przypominać sobie zdarzenia z przeszłości. Ale pamięć mają też inne istoty żywe, a nawet składniki przyrody nieożywionej, np. komputery. Jeśli tak, to nie ma pewności co do tego, że uznanie czasu psychologicznego za typowo ludzki nie jest przejawem szowinizmu gatunkowego.
Czas psychiczny, który obok fizycznego odgrywa największą rolę w życiu człowieka, osadzony jest z jednej strony w przyrodniczej naturze człowieka - w jego cielesności i systemie nerwowym, a z drugiej strony – w jego psychice, która jest swego rodzaju produktem systemu nerwowego, ale podlega przeważającym wpływom ze strony kultury. Im wyżej rozwinięta jest kultura i doskonalsza technika, tym silniej ingerują one w sferę psychiki ludzi. Tam dokonuje się swoista synteza czasu przyrodniczego z czasem kulturowym.
Związek czasu psychologicznego z biologicznym oraz tzw. psychologicznej strzałki czasu z fizyczną potwierdza informatyczny i kwantowy model mózgu, gdzie momenty świadomości utożsamia się z przeskokami kwantowymi w neuronach mózgu. Jeśli tak, to czas psychologiczny odmierzany jest za pomocą liczby przeskoków kwantowych w neuronach mózgu i zależy od zjawisk fizycznych. Dlatego czas psychologiczny nie wystarczy do określenia przyszłości. Bowiem nie sposób przewidzieć, jakie przeskoki kwantowe nastąpią w neuronach. (Podobnie w przypadku powłoki elektronowej atomu nie wiadomo dokładnie, na którą orbitę „skoczy” nagle jakiś elektron.) Wiedzę o przyszłości dostarcza wyobraźnia, dzięki której antycypuje się przyszłe stany potencjalne, które albo urzeczywistnią się, albo nie.
Czasy kulturowe
Należą do nich kategorie czasu społecznego, ekonomicznego, technologicznego, historycznego (wyznaczanego przez poszczególne epoki w dziejach ludzkości, cywilizacje, ustroje społeczne i ekonomiczne i podobne wydarzenia dziejowe), artystycznego i religijnego (wyznaczanego przez wydarzenia opisywane w tzw. świętych księgach i dziejach kościołów).
W odróżnieniu od czasu przyrodniczego, głównie fizycznego, czas kulturowy może nie być jednorodny i nieodwracalny. Nie musi układać się w ciągi liniowe zdarzeń w sekwencji „przeszłość – teraźniejszość -przyszłość”, lecz może tworzyć swego rodzaju mozaiki chwil (zdarzeń), jak w przypadku czasu artystycznego, historycznego i religijnego. Ten porządek może być dowolnie ustanawiany, zwłaszcza w przypadku czasu artystycznego – w kompozycjach muzycznych, obrazach, filmach i utworach literackich. Tam często akcja zaczyna się od dowolnej chwili i nie przestrzega się w niej sekwencji czasowej zdarzeń.
Największy wpływ na ludzi i największe znaczenie w różnych sferach życia ma czas społeczny i ekonomiczny.
Czas społeczny jest przedmiotem badań socjologów, ekonomistów i politologów, a ostatnio też teoretyków organizacji i zarządzania. Traktuje się go z reguły jak zmienną strategiczną, która ma ogromne znaczenie ze względu na szybkość operacji, transakcji i podejmowania decyzji. Odmierzają go cykle życia politycznego, jak na przykład dokonujące się co kilka lat wybory prezydenckie, do parlamentów i samorządów itp. Wtedy całe życie polityczne kraju - polityków, instytucji państwowych i zwykłych obywateli - podporządkowane jest regularnie jakiemuś ściśle określonemu kalendarzowi wyborczemu.
Czas społeczny wykazuje następujące cechy:
- Ma charakter intersubiektywny w ramach grup społecznych.
- Jest generowany i kształtowany przez społeczne stosunki i instytucje oraz świadomość społeczną.
- Jest różnie interpretowany w zależności od kontekstów społecznych.
- Jest związany z cyklicznymi zdarzeniami społecznymi, albo z powtarzającymi się sytuacjami historycznymi.
- Uzyskuje sens i wartość dzięki jednostkom, organizacjom oraz instytucjom społecznym.
- Jest wielowymiarowy, ponieważ określony jest przez mnogość kultur, różne poglądy, sposoby zachowania, wierzenia i systemy wartości.
Czas ekonomiczny
Kategorię czasu ekonomicznego stworzyli kupcy i finansiści. Oni pierwsi zaczęli odnosić się do czasu w sposób racjonalny i przyczynili się do rozwoju buchalteryjnego stosunku do czasu. Dzięki nim, a także innym ludziom związanym z obsługą handlu, bankami i działalnością gospodarczą, czas uzyskał wartość rynkową, czyli cenę, i zaczął funkcjonować jak towar. Odtąd czas zaczął odgrywać decydującą rolę w osiąganiu zysku.
Przecież chodziło o to, by:
- Szybko zamieniać towary na pieniądze. Zaleganie towarów w sklepach lub magazynach pomniejsza zysk proporcjonalnie do czasu ich składowania, ponieważ towary te wychodzą z mody i nie znajdują już nabywców, a magazynowanie ich wiąże się z dodatkowymi kosztami.
- Jak najszybciej dowiadywać się o ruchach cen, kursach walut, notowaniach giełdowych, złych urodzajach, katastrofach itp. zjawiskach wpływających na produkcję i gospodarkę. Toteż kupcom i bankierom najbardziej zależało na przyspieszaniu transportu towarów, operacji finansowych oraz przekazywaniu wiadomości ważnych dla nich. Oni przyczynili się walnie do postępu w dziedzinach transportu oraz łączności.
Skracanie czasu potrzebnego do przekazywania komunikatów dokonywało się XX wieku w zawrotnym tempie aż do momentu, kiedy zaczęto je przekazywać za pomocą fal elektromagnetycznych (telegrafu, radia itp. urządzeń nadawczo-odbiorczych), a więc z szybkością światła. Jednak to okazało się za mało. Trzeba było nie tylko szybko przesyłać komunikaty, ale jeszcze przysyłać ich jak najwięcej w krótkim czasie. To również udało się dzięki zastosowaniu światłowodów, komputerów oraz łączy i sieci Internetu. Dzięki temu coraz szybciej mogły cyrkulować pieniądze (kapitał), towary i usługi między poszczególnymi organizacjami w skali lokalnej i globalnej.
W 2004 r. w ciągu doby dokonywano ok. 11 mln transakcji finansowych między bankami; dookoła Ziemi krążyło ok. 360 mld USD, a w 2009 r. – ok. 4,2 bilionów. Obecnie liczby te są znacznie wyższe. Bank Rezerw Federalnych w Nowym Jorku szacuje, że w 2013 r. uczestniczyło w obrocie światowym samych tylko dolarów amerykańskich ok. 1,2 bln.
- Bardziej liczyć się z czasem niż kiedykolwiek przedtem, bo każda sekunda jest droga. Wiedziano o tym od czasów Beniamina Franklina, który stwierdził, że „Czas to pieniądz”. Rychło przekonali się o tym bankierzy, którzy pożyczali pieniądze na określony czas (terminowe kredyty) i wysokość oprocentowania uzależniali od terminu spłaty pożyczki, a za przekroczenie tego terminu naliczali wysokie kary umowne. W ten sposób czas „pracował” na ich zysk.
A poza tym wzrost kapitału jest proporcjonalny do szybkości jego obiegu. Kupcy stali się również głównymi krzewicielami nowej świadomości czasu, na której zbudowano w okresie industrializacji nową, sztuczną kulturę czasu, zwaną monochroniczną, lepiej sprzyjającą rozwojowi handlu i przemysłu, która wyparła naturalną, polichroniczną kulturę czasu.
Z upływem lat potoczna świadomość czasu została zdominowana przez kupiecką. W ślad za handlowcami poszli fabrykanci (producenci dóbr) i usługodawcy, gdy spostrzegli, że ich zysk zależy od czasu potrzebnego do wytworzenia danego produktu, albo wykonania danej usługi. W związku z tym wydłużają czas pracy, ściśle odmierzają i skracają czas wykonywania poszczególnych operacji technologicznych (systemy Taylora i Forda) aż do kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej pracowników oraz wprowadzają akordowy system płac oraz podobne reżymy organizacyjno-technologiczne. Chociaż czas ekonomiczny odmierzają cykle gospodarcze (koniunktury, kryzysy itp.), to główną rolę odgrywa czas fizyczny, zegarowy.
Fałszerze historii
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3992
Współczesne nauki humanistyczne coraz bardziej nie przystają do modelu scjentystycznego z różnych powodów. Przede wszystkim, dyscypliny humanistyczne i społeczne, których nie daje się zmatematyzować, gdyż „W każdej nauce jest tyle prawdy, ile w niej matematyki” (Kant) stają się bardziej miękkie i elastyczniejsze, a przez to podatne na wprowadzanie elementów nieprawdy i fałszerstwa. Dotyczy to zwłaszcza historii, która jest nauką o dziejach, ich naukowym opisem.
Przez dzieje rozumiem sekwencję czasową faktów, a faktem jest realne wydarzenie prawdziwe, tzn. takie, które rzeczywiście ma lub miało miejsce w świecie zmysłowym, co zostało potwierdzone za pomocą metod naukowych. Dla historyka fakt jest tym samym, co na przykład zjawisko fizyczne dla fizyka.
Fakt różni się od jego opisu tak, jak życie (dzieje) człowieka od jego życiorysu (biografii): życiorys ma się jeden, biografii można mieć wiele. Fakty można postrzegać w optyce różnych stereotypów poznawczych, przeżywać na różne sposoby i różnie ustosunkowywać się do nich i w zależności od tego różnie opisywać.
O zaistniałych faktach można nie wiedzieć, albo świadomie je skrywać, ale nie da się ich zmienić, ani wymazać z dziejów, co najwyżej z pamięci. Dziejów nie da się sfałszować, ponieważ fakty pozostają zawsze faktami, niezależnie od tego, czy się podobają i co się o nich sądzi. Inaczej ma się rzecz z historią. Tutaj istnieje możliwość żonglowania faktami – można je dowolnie porządkować zestawiać, interpretować, oceniać, uznawać za korzystne lub niewygodne, przedstawiać w fałszywym świetle oraz zamieniać je na domniemania lub zmyślenia. I tak, niestety, często się robi.
Z tej racji historia, głównie najnowsza, jest chyba najmniej wiarygodną nauką i najbardziej podatną na prostytuowanie się. (O postępującej prostytucji nauki w wyniku jej komodyfikacji pisałem kilka lat temu w wywiadzie Nauka się prostytuuje („Przekrój” Nr 31.7. 2008), Dewaluacja nauki, („Przekrój“, 13.11.2008) oraz Sprzedajna nauka („Sprawy Nauki”, Nr 3, 2010), a o zaniku naukowości w nauce - w artykule Ile nauki w nauce („Sprawy Nauki” Nr 10, 2008).
Napisałem tam: „Tyle jest jeszcze nauki w „nauce”, ile jest w niej prawdy pojmowanej w sensie arystotelesowskim, a stopień naukowości nauki wyznacza stosunek półprawd i kłamstw do prawd zawartych w niej. Postępujące upragmatycznienie i utowarowienie nauki pozbawia ją cnoty obiektywizmu i prawdy, a z naukowców czyni pariasów lub marionetki w rękach wszechwładnych elit finansowych i politycznych”.
Nadal jest to aktualne, a praktyka ostatnich lat coraz bardziej potwierdza tę wypowiedź).
Historycy i artyści
Zawsze historia była pisana z dużą domieszką subiektywizmu. Dlatego nie odzwierciedlała dziejów obiektywnie ani adekwatnie. Podobnie ma się rzecz z opisami literackimi i artystycznymi – z wyjątkiem naturalistycznych. Im bardziej twórca jest zaangażowany w politykę, albo światopogląd, im bujniejszą, albo chorą ma wyobraźnię, tym bardziej zdeformowane (surrealistyczne) tworzy opisy.
Historycy, oprócz faktografów, archiwistów i może jeszcze niektórych kronikarzy, też są twórcami kreującymi historię na swoją modłę. Niektórzy czynią z niej instrument manipulacji społecznej i urabiania opinii publicznej albo ze względów ambicjonalnych, albo - coraz częściej - kierując się względami wyrachowanymi: merkantylnymi, serwilistycznymi lub karierowiczowskimi. „Najnowsza historia polityczna (datująca się od około stu lat) wydaje się być grą wytrawnych graczy politycznych („wybitnych" i jednostek „godnych kultu", albo stosunkowo małych grup, którym one przewodzą) w ich interesie przy mniej lub bardziej zaangażowanym udziale wielu milionów statystów” (W. Sztumski, Kto kształtuje historię?, w: „Sprawy Nauki”, Nr 1, 2011).
Zwykle historia zawiera elementy nieprawdy, ponieważ dziejopisarze, historycy, literaci, artyści i politycy, a nawet naoczni świadkowie przedstawiają fakty w sposób zniekształcony - albo wskutek zaburzeń pamięci, albo intencjonalnie dla różnych celów, zazwyczaj niegodziwych. Historię fałszowano u nas zawsze. W zależności od tego, kto rządził, gloryfikowano jednych i czyniono z nich bohaterów, albo poniżano innych i czyniono z nich zdrajców, przyczyn zwycięstw nie ukazywano w kontekście realnych uwarunkowań dziejowych, tylko w mniemanych cudach, itd.
Artyści, kompozytorzy i literaci w ramach licentia poetica mają prawo do prezentacji dziejów (kreowania historii) w swoich książkach, epopejach, sztukach teatralnych, utworach muzycznych i filmach (z wyjątkiem dzieł dokumentalnych) i do ich interpretacji na swój sposób, w miarę obiektywnie, wiarygodnie i prawdziwie lub subiektywnie, nieprawdopodobnie i fałszywie.
Jednak kiedy np. reżyser filmu oświadcza w środkach masowego przekazu, które wywierają ogromny wpływ na świadomość historyczną narodu (głównie młodocianych), że jego film jest wprawdzie fabularny, ale historyczny, bo - jak twierdzi - oparty na faktach (a powszechnie wiadomo, że wydarzenia przedstawione w tym filmie są na razie tylko produktem bujnej czy patologicznej wyobraźni lub domysłów wymagających weryfikacji), to albo jest ignorantem, bo nie wie, co znaczy słowo „fakt” (wg Słownika Języka Polskiego „fakt to «to, co zaszło, lub zachodzi w rzeczywistości») i nie umie odróżnić faktów od mitów, albo hipokrytą, celowo okłamującym widzów i publiczność. Co innego, gdyby powiedział, że jego film oparty został na „faktach medialnych”, czyli informacjach rozpowszechnianych w mediach, niezgodnych z prawdą, ale mających wpływ na opinię publiczną.
Narzędzie polityków
Ale, co tam jakiś reżyser! Nie tylko on plecie bzdury. Gorzej, gdy tak wypowiadają się przedstawiciele elit politycznych i to nie z głupoty, (chociaż tak też bywa), ale gdy intencjonalnie i perfidnie oszukują społeczeństwo. Demonstracyjną obecność najwyższych władz państwowych dostojników itp. na nie najwyższej rangi artystycznej filmie kręconym rzekomo na podstawie faktów o Smoleńsku można oceniać jako apoteozę kiczu i bajania oraz jako wykorzystywanie swojego prestiżu wynikającego ze sprawowania wysokich urzędów do celów propagandy politycznej i masowego ogłupiania społeczeństwa w kwestii historii.
Nadgorliwi dyrektorzy szkół i nauczyciele z pobudek ideologicznych, albo chcący na wszelki wypadek przypodobać się „władcom”, organizują klasowe wyjścia na ten film, rzekomo nie przymusowe. (Ale, jeśli uczeń ma do wyboru być na lekcjach, albo w kinie, to jest wysoce prawdopodobne, że wybierze tę drugą opcję).
W ten sposób, zamiast rozwijać mądrość i krzewić wiedzę prawdziwą, ogłupiają uczniów. Twórcy, którzy prezentują fałszywą historię na użytek propagandy i władzy politycznej, korzystają z relatywizmu etycznego (brak ostrej granicy między prawdą a fałszem) i z kultury antywartości (wartość „prawda” zastąpiona jest przez antywartość „fałsz”). Chcą, aby społeczeństwo uznało to, co mieści się tylko w sferze hipotetycznej (domysłów, przypuszczeń lub insynuacji) za niezbite wydarzenia, mieszczące się w sferze faktualnej. Nie zdają sobie sprawy z tego, że jeśli te domysły nie zostaną zweryfikowane, co jest wysoce prawdopodobne, to osiągną cel inny od zamierzonego – dzięki nim władza straci kredyt zaufania społecznego.
Propagandzie zakłamanych historii służy również tzw. narodowe czytanie książek z udziałem (czy pod dyktando) głowy państwa. Z pozoru to dobra inicjatywa. Niech wreszcie naród czyta książki polskich autorów, niech poszerza wiedzę o kulturze narodowej, niech dzięki temu czytelnictwo dorówna chociażby temu poziomowi, jaki był w czasach tzw. komunizmu, kiedy rzekomo wszystko było złe. Ale dlaczego – chyba nie przypadkowo - wybrano akurat Quo vadis H. Sienkiewicza?
Nie jest to powieść historyczna, gdyż nie respektuje prawdy historycznej. Zawiera zmyśloną historię o podpaleniu Rzymu przez Nerona, którego Sienkiewicz przedstawił tendencyjnie i karykaturalnie jako najgorszego cesarza Rzymu, debila i mordercę „niewinnych” (a faktycznie spiskujących) chrześcijan, oraz przejaskrawiony do rangi horroru opis prześladowania pierwszych chrześcijan przez Nerona. W tych czasach krzyżowanie, kamienowanie i palenie było naturalnym i powszechnym sposobem karania.
Nota bene, chrześcijanie wówczas nie byli tak licznie i okrutnie torturowani jak innowiercy, krytycy kościoła, heretycy, czarownice albo „nawiedzeni przez szatana” w czasach chrześcijańskiej „miłosiernej” Inkwizycji. Za Nerona zginęło około 1400 chrześcijan, a w okresie Inkwizycji co najmniej kilkanaście tysięcy osób (jest to liczba, do której przyznaje się kościół; prawdziwej nikt nie zna z braku wiarygodnych źródeł), przeważnie chrześcijan.
Wiedzę o Neronie zaczerpnął Sienkiewicz od historyków rzymskich (Tacyta i Swetoniusza), wrogich Neronowi, a więc fałszujących historię, oraz chrześcijańskich, wyżywających się na Neronie za prześladowanie, tzn. ze źródeł nieobiektywnych, bo one najlepiej odpowiadały ideologii autora Quo vadis.
A fakty były zgoła inne. „O ile sam pożar jest faktem historycznym, o tyle domniemanie, że to Neron był tym, który kazał podpalić Rzym jest oczywiście zwykłą fantazją. Dla współczesnych historyków jest rzeczą oczywistą, że Neron Rzymu nie podpalił. Swetoniusz przedstawił fałszywy obraz rzymskiego władcy. Neron był osobą niezwykle wrażliwą, wielkim mecenasem sztuki, człowiekiem, którego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby tylko mógł zrealizować swe prawdziwe marzenie” (Jerzy Ciechanowicz, Rzym – ludzie i budowle, PIW, Warszawa 1987).
„W tych czasach pożary w Rzymie zdarzały się często. Tacyt twierdzi, że w tym czasie Neron przebywał nie w Rzymie, a w Anzio. Na wieść o pożarze szybko wrócił do Rzymu celem organizacji pomocy humanitarnej, na którą wyłożył pieniądze z własnych funduszy. Zaraz po pożarze cesarz otworzył swój pałac dla pogorzelców oraz zapewnił dostawy żywności. Po pożarze stworzył też nowy plan rozwoju miasta, w którym zaznaczono, że spalone domy maja być rozebrane, zaś na ich miejsce pobudowane nowe, z cegły, w większej odległości od drogi.
Poza tym Neron zbudował w miejscu pogorzeliska kompleks pałacowy nazwany „Domus Aurea”. Fundusze potrzebne na odbudowę miasta zostały zebrane ze specjalnych danin nałożonych na prowincje rzymskie” (Philipp Vanderberg, Neron, Świat Ksiażki, Warszawa 2001). A Richard Holland (Neron odarty z mitów, Wyd. Amber 2001) obala mit Nerona sadysty, okrutnika i beztalencia, ukształtowany po jego śmierci i rozpowszechniony przez Sienkiewiczowskie Quo vadis?
Przecież w Roku Sienkiewiczowskim można było wybrać inną jego książkę historyczną, lepszą, np. Krzyżaków. Tyle, że w pierwszej autor gloryfikuje chrześcijan, a w drugiej ukazuje ich (Krzyżaków) jako podstępnych i okrutnych morderców, co akurat było faktem.
Można było również wybrać Ogniem i mieczem, ale to byłoby political incorrect wobec naszych wschodnich „przyjaciół” i drażniłoby ich uczucia patriotyczne.
Narodowa katecheza
O co więc chodzi? Nietrudno domyślić się, że z pewnością nie o wątpliwe walory literackie i historyczne. Większość laików literatury uważa Quo vadis za arcydzieło, mniejszość koneserów - za kicz. Dla przykładu cytuję jeden z wielu krytycznych komentarzy anonimowych internautów na ten temat: „Dążąc do wielkich i efektownych „obrazów”, Sienkiewicz wzmacniał je do granic wytrzymałości. Ekspresywność scen ociera się o stylistyczny patos, emocja – o sentymentalizm, sytuacje fabularne o stereotyp. Nierzadko, i nie bez słuszności, stawiano pisarzowi zarzut płytkiej psychologii, uproszczonych formuł światopoglądowych, podporządkowania się niewybrednym gustom czytelniczym”.
Nie chodziło też o wychowanie patriotyczne (temu lepiej służą Krzyżacy lub Ogniem i mieczem). Chodziło o wychowanie religijne w wierze katolickiej i włączenie się w nurt przerażających opowieści kościelnych o współcześnie prześladowanych katolikach w całym świecie - tam, gdzie ich nikt nie zapraszał, nie chce słuchać ich nauk i ma ich dość.
W Epilogu Quo vadis Sienkiewicz ujawnił cel religijny, dla którego napisał swoją książkę – utrwalenie w świadomości czytelników wiecznego panowania kościoła katolickiego nad światem: „I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu”.
Tak oto narodowe czytanie okazuje się po prostu zakamuflowaną narodową katechezą i sprzyja bałwanieniu mas. W państwie demokratycznym uznającym wolność wyznania władcy mogą być religijni, wierzyć w co chcą i kierować się nakazami swojej wiary i kapłanów. Mają pełne prawo okazywać swą religijność, ale chyba nie powinni czynić tego ostentacyjnie (bardziej na pokaz), albo publicznie uczestniczyć w pielgrzymkach i innych imprezach kościelnych, a tym bardziej narzucać swojego światopoglądu całemu narodowi. W żadnym cywilizowanym kraju, poza islamskimi państwami wyznaniowymi, przywódcy państwowi - również chrześcijanie - tak się nie zachowują.
Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce odbywać się będzie narodowe odmawianie różańca pod przywództwem premiera oraz masowe odmawianie modlitw pod przywództwem ministrów, wojewodów, itp.
Trzeba być wyjątkowym hipokrytą, żeby na przekór faktom świadczącym o służalczości wobec kościoła twierdzić, że nasze państwo nie jest wyznaniowe. Ono takim jest i będzie coraz bardziej. Tylko czekać, kiedy w wyniku uznania wyższości klauzuli sumienia i prawa bożego (zwanego oszukańczo „naturalnym”) nad prawem stanowionym (świeckim) zostaną wprowadzone takie rygory religijne, jak w tzw. Państwie Islamskim.
Wiesław Sztumski
Dla dobra wspólnego
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 2717
W dniach od 18.-23. 7. 2016 r. odbył się w Hanowerze 10. Międzynarodowy Kongres Leibnizowski. Jest to impreza cykliczna, odbywająca się od 1966 roku co pięć lat. Tegoroczny Kongres z okazji 370. rocznicy urodzin i 300. rocznicy śmierci G. W. Leibniza zorganizowały: Gottfried-Wilhelm-Leibniz Gesellschaft, Uniwersytet Leibniza w Hanowerze, Leibniz-Stiftungsprofessur der Leibniz Universität Hannover oraz Towarzystwa Leibnizowskie z całego świata. Obrady, w których uczestniczyło ponad 440 osób i w trakcie których 367 autorów z 32 krajów wygłosiło referaty, toczyły się w głównym budynku Uniwersytetu Leibniza w Hanowerze.
W tym roku hasło Kongresu brzmiało: „Dla szczęścia naszego lub szczęścia innych” (Ad felicitatem nostram alienamve). A szczęśliwi możemy być tylko wtedy, gdy inni też są szczęśliwi. Chodzi o innych ludzi, inne kultury – o dobro wspólne. Tym samym, punktem ciężkości obrad była analiza prac Leibniza dotyczących jego idei dobra wspólnego.
W związku z tym Kongresem nasunęły mi się pewne refleksje na temat dobra wspólnego, którymi chcę się podzielić.
O roli filozofów
Filozofowie, jak artyści, często bywają wizjonerami i tworzą różne wyobrażenia o realnej rzeczywistości. O ile artyści materializują swoje wizje w pełnym zakresie w postaci filmów, obrazów, rzeźb, powieści, wierszy i kompozycji, to nigdy nie udaje się to filozofom. W większości przypadków ich wizje są fikcyjne. A jeśli czasem uda się je urzeczywistnić i wdrożyć, to nigdy nie do końca, albo w nieodpowiednim czasie.
Filozofowie praktyczni z reguły odnoszą się krytycznie do aktualnej rzeczywistości i chcą ją zmienić, naprawić lub ulepszać. Chcą kształtować taką rzeczywistość społeczną, która oferowałaby najlepsze warunki dla dalszego rozwoju ludzkości.
W XVII wieku, Gotfried Wihelm Leibniz przedstawił wizję systemu społecznego, stworzonego na koncepcji dobra wspólnego, który miał uszczęśliwić ludzi. Niestety, nie udało mu się przekonać władców świata do swojego pomysłu i dlatego nie był w stanie zrealizować swojego pomysłu. Zresztą nigdy dotąd nie udało się zmaterializować najlepszych pomysłów filozofów o uszczęśliwianiu ludzkości - ani w dobie rygorystycznego i racjonalistycznego Oświecenia w czasach Leibniza, ani obecnie, w czasach pobłażliwego i nieracjonalnego neoliberalizmu.
O dobru wspólnym
W filozofii, etyce i naukach politycznych, dobro wspólne jest zdefiniowane jako dobro, o którego pożytkach przekonani są wszyscy członkowie danej społeczności lub ich większość. Jego zaletą jest to, że umożliwia ludziom integrować się i organizować. Ale wadą - że może być wykorzystywane do moralnego usprawiedliwienia wielu niesprawiedliwych i nieludzkich systemów społecznych oraz tyranii. W historii nieraz tak było, np. w przypadku faszyzmu oraz socjalizmu, gdzie w imię dobra wspólnego niewolono i zabijano jednostki, instrumentalizowano je i uprzedmiotawiano oraz dokonywano ludobójstwa.
Dobro wspólne jest pojęciem abstrakcyjnym, które najczęściej funkcjonuje w postaci hipostazy w komunikacji społecznej. Odnosi się do abstrakcyjnych i bezcielesnych zbiorów jednostek, takich jak grupa, wspólnota lub społeczeństwo, a nie do konkretnych osób. Jest czymś enigmatycznym.
Ze względu na abstrakcyjne, nieścisłe, względne i subiektywne jego rozumienie, nie nadaje się do tego, by być kryterium wyborów moralnych, lub służyć za drogowskaz ludzkich zachowań.
Prócz tego, dobro wspólne ma sens tylko w społeczeństwie homogenicznym. W zróżnicowanych społeczeństwach - a z takimi mamy do czynienia w realnym świecie - dobro wspólne redukuje się do dóbr różnych grup społecznych, przede wszystkim elit rządzących.
Ideę dobra wspólnego można realizować w idealnym świecie. Leibniz zakładał, że nasz świat, stworzony przez Boga, jest a priori idealny, a w takim razie zadaniem ludzi jest dążenie do doskonałości i jak największego doskonalenia się, czyli rozwijanie cnót etycznych. Bo - jak pisał - „Cnota jest nawykiem działania zgodnego z mądrością". Cnotliwi ludzie nie są motywowani przez miłość własną, ale przez miłość bliźniego, którą Leibniz nazywa miłością bezinteresowną. Taka właśnie motywacja jest warunkiem współpracy i synergii oddziaływań wzajemnych w celu osiągnięcia dobra wspólnego.
W miarę tego, jak ludzie stają się cnotliwi, postępuje eliminacja zła. Człowiek cnotliwy jest dobrym człowiekiem, który największą przyjemność upatruje w cnocie, a największe zło w występku. Cnotliwi ludzie zachowują się moralnie poprawnie i dlatego mogą osiągać dobro wspólne.
Leibniz uważał, że państwo powinno pomagać obywatelom w ich doskonaleniu się. Dlatego cnota powinna być podstawowym celem polityki rządu, a zadaniem rządu jest kształtowanie cnotliwych ludzi.
Nic nie było ważniejsze dla Leibniza niż życzliwość. Mądrzy i cnotliwi powinni w zasadzie poświęcać całą swoją energię dobru wspólnemu w celu dokonania rzeczywistej poprawy materialnych warunków życia, wiedzy i cnoty wszystkich obywateli.
Z punktu widzenia współczesnej filozofii politycznej można traktować Leibniza jak komunitarystę. Jego koncepcja dobra wspólnego i roli rządu w dużym stopniu odpowiada ideologii komunitaryzmu. Tu również podkreśla się znaczenie kontekstu społecznego w ocenie moralnej ludzkich zachowań, a jednostka traktowana jest jako część otaczającej ją społeczności (rodziny, plemienia, grupy sąsiedzkiej, grupy zawodowej, społeczności itp.).
W komunitarystycznym społeczeństwie dobro wspólne jest określane przez społeczność; jest tylko jeden cel, do którego powinni zmierzać wszyscy obywatele. Tym celem nie jest suma interesów poszczególnych jednostek, ale to, co służy interesom wszystkich ludzi.
Państwo komunitarystyczne ma motywować obywateli do podejmowania działań w celu osiągania dobra wspólnego. A miarą preferencji danej jednostki jest to, w jakim stopniu przyczyniła się ona do realizacji dobra wspólnego.
O ideologiach
W każdej epoce, także współcześnie, były i są jakieś globalne ideologie osadzone na mitach. Paradoksalnie, rozwój nauki nie przyczynia się do eliminacji czynników irracjonalnych i elementów mitologii z naszego myślenia. Szybki proces racjonalizacji i słynny heglowski Pochód Rozumu, który rozpoczął się w XIX wieku, przekroczył już swój punkt szczytowy. Od końca XX wieku został zastąpiony przez Globalny Pochód Głupoty.
Era racjonalizmu zmienia się szybko w erę irracjonalności lub odmóżdżania ludzi. Dowodzi tego wzrost religijności (również różnych form neopogaństwa), okultyzmu, praktyk parapsychologicznych i paramedycznych, roli myślenia magicznego i życzeniowego w życiu ludzi oraz wiary w cuda, w szczęśliwe przypadki, w zalety idoli, w skuteczność modlitw, w zapewnienia polityków, w prawdziwość wypowiedzi astrologów, ideologów i propagandystów, w niezawodność urządzeń technicznych, w uczciwość reklam i ekspertyz naukowych, jak również zacieranie się różnicy między rzeczywistością a wirtualnością (między cyberświatem a realem).
W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Przecież życie w dzisiejszym ryzykownym, nieprzewidywalnym, niepewnym, burzliwym, chaotycznym i bardzo zagrożonym świecie, gdzie stale zaostrzają się globalne sprzeczności ekonomiczne, polityczne i religijne, zmusza ludzi do irracjonalnych praktyk, postaw, sposobów zachowań i działań.
Ludzie rozczarowali się postępem naukowym, który wpędził ich w pułapkę ewolucji społecznej, z której nikt nie wie, jak się wydostać. Z tej racji i z innych względów, rozum i nauka utraciły wiarygodność. Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak uciec od racjonalności i wpaść w objęcia irracjonalności, a myślenie racjonalne zastąpić przez magiczne.
Tym bardziej, że irracjonalność może dać więcej nadziei i oczekiwań (pytanie, czy realnych) niż racjonalność. Bowiem irracjonalność, w odróżnieniu od racjonalności, jest epistemologicznie i ontologicznie otwarta, i dlatego oferuje więcej możliwości działania i obszerniejsze pola decyzyjne. W związku z tym zapewnia większą wolność niż racjonalność.
W XX wieku miliony ludzi wiązały duże nadzieje z wielkimi światowymi mitologiami, np. z faszyzmem i komunizmem. Jednak nie mogły one spełnić ich oczekiwań i dlatego wyszły z obiegu. Ostatnio pojawiły się nowe mitologie światowe w postaci ideologii liberalnej demokracji i ideologii zrównoważonego rozwoju. Oprócz dawnych mitologii chrześcijaństwa i islamu, opanowują one świadomość coraz większej liczby ludzi.
Ideologia liberalnej demokracji przeżywa coraz większy kryzys w związku ze światowym terroryzmem. A celem ideologii zrównoważonego rozwoju jest takie zarządzanie zasobami naturalnymi, społecznymi i kulturowymi, aby nie zabrakło ich dla przyszłych pokoleń. Chodzi o to, by utrzymywać wzrost gospodarczy w rozsądnych granicach, aby zapewnić ludziom życie w rosnącym dobrobycie.
Jednak lobbyści różnych sektorów gospodarki kierują się nadal zasadą maksymalizacji zysku, a nie troską o dobro wspólne, jakim jest środowisko życia ludzi. Tak więc, ideologia zrównoważonego rozwoju została podporządkowana ideologii konsumpcjonizmu.
Zrównoważony rozwój gospodarczy powinien zapewnić coraz szybszy wzrost zamożności i luksusu przy ograniczaniu zużycia materiałów i energii. Innymi słowy, ma rozwiązać dwa dylematy: jak produkować więcej rzeczy z mniejszej ilości materiałów i w jakim stopniu redukcja wzbogacania się ludzi może ich motywować do zwiększania wydajności pracy? Są to jednak przeciwieństwa nie do pogodzenia.
Na podstawie tych uwag można dojść do wniosku, że w obecnych warunkach osiąganie dobra wspólnego, rozumianego jako dobra czy szczęścia całej ludzkości, jest praktycznie niemożliwe.
Wiara w możliwość korzystania z dobra wspólnego przez każdego i dzielenia go za pomocą sprawiedliwych kryteriów jest mitem, kreowanym przede wszystkim przez populistów.
Żadne z dotychczasowych kryteriów dystrybucji dóbr nie było sprawiedliwe i nie gwarantowało wszystkim jednakowego dobrobytu. Bowiem faktycznie dobro wspólne jest wyłącznie dobrem większości, a nie mniejszości, ani jednostek. Dlatego idee ustrojów społecznych budowanych na pojęciu dobra wspólnego okazywały się utopiami, a próby implementacji idei dobra wspólnego kończyły się fiaskiem.
Wiesław Sztumski
Nędza neoliberalizmu
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2674
Z prof. Andrzejem Szahajem, filozofem kultury i polityki, dziekanem Wydziału Humanistycznego UMK w Toruniu, autorem głośnej książki „Kapitalizm drobnego druku”, rozmawia Anna Leszkowska
- Wiemy już sporo o powodach wyboru przez Polskę po 89 r. modelu neoliberalnego w gospodarce – w dodatku jego wersji anglosaskiej, najbardziej radykalnej. Umyka nam jednak pewna refleksja ogólniejsza, dotycząca czasu, w którym go wprowadzano w wielu państwach, uwarunkowań cywilizacyjnych, politycznych i kulturowych.
Przypomnijmy, że narodziny neoliberalizmu to lata 70., tuż po rewolcie ogólnoświatowej roku 1968 i lata rozkwitu postmodernizmu - upadek wiary w rozum i systemowość, indywidualizm oraz konsumpcyjny styl życia.
W 1989 r. Polska, leżąca na peryferiach terytoriów wysokorozwiniętych, dopiero odkrywała te prądy, które właściwie wchodziły już w okres schyłkowy. Czy taki skok społeczeństwa i państwa w inny świat może się udać? Naukowcy i politycy po latach przyznają, iż weszliśmy w neoliberalizm w nieodpowiednim momencie…
- To było tak: gdy rozpoczynaliśmy swoje reformy, neoliberalizm był absolutnie dominującym, wręcz hegemonicznym prądem intelektualnym, szczególnie w ekonomii. Jego przedstawicielom wydawało się, że wreszcie wprowadzili ekonomię na tory nauki ścisłej, że są w stanie formułować żelazne prawa w oderwaniu od refleksji filozoficznej, socjologicznej czy politologicznej.
A do tego, praktyka państw zachodnich, w szczególności anglosaskich, sterowana neoliberalizmem zdawała się wykazywać na jego słuszność. Po latach stagnacji nastąpiło niewątpliwe ożywienie gospodarcze.
Nadto międzynarodowe organizacje gospodarcze jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy przyjęły założenia neoliberalne jako jedynie słuszne (jak najmniej państwa, jak najwięcej rynku).
Trudno się zatem dziwić, że i nasi reformatorzy uznali, iż nie ma co eksperymentować, tylko trzeba iść neoliberalną ścieżką, która zdawała się wtedy prowadzić do ekonomicznego raju. Tym bardziej, że neoliberalne rozwiązania ekonomiczne podpowiadali nam wszyscy transformacyjni pomocnicy. Wewnętrzny opór zaś był słaby i to zarówno w sensie politycznym, jak i ekonomicznym.
Poza tym byliśmy państwem upadłym i trzeba było coś zrobić szybko, aby odbić się od dna.
Co do reszty rzeczy, o których Pani wspomina, to faktycznie bardzo ciekawy jest kontrkulturowy kontekst narodzin neoliberalizmu czy wręcz libertarianizmu, prądu jeszcze skrajniejszego niż neoliberalizm. Oto zbuntowani studenci z lat sześćdziesiątych za swojego głównego wroga obrali państwo. Bunt odbywał się w imię nieograniczonej wolności oraz praw jednostki do szczęścia. Ważne było także nastawienie na kolekcjonowanie ciekawych wrażeń, ogólny hedonizm sprzyjający późniejszej eksplozji konsumpcjonizmu.
Wszystko to stanowiło pożywkę dla rozkwitu libertarianistycznych nastrojów, które zostały znakomicie skonsumowane przez proroków neoliberalnych rozwiązań gospodarczych, choć oni sami jako obyczajowi konserwatyści brzydzili się ruchem kontrkultury (jak np. Milton Friedman).
Tak oto paradoksalnie zbuntowani studenci swoimi pragnieniami utorowali drogę do dominacji ideologii, która w swoich efektach przyniosła skutki całkowicie sprzeczne z ich tęsknotami, jak utowarowienie wszelkich aspektów życia oraz narodziny czegoś, co wielki kanadyjski politolog C. B. Macpherson nazwał kiedyś „społeczeństwem rynkowym”.
System jak zwykle przetworzył ludzkie pragnienia i bunt w towar.
- Pokolenie 68 dostało od rządzących dobre posady, aby się nie awanturowało i spokojnie weszło w buty klasy średniej, przeciwko której się buntowało. Tak się skończyła ta rewolta, która u nas zdecydowanie nie jest doceniana i której przypisano zupełnie inną ideologię.
Wydaje się, że u nas pokolenie 89 poszło tą samą drogą i dostało równie dobre apanaże. Kariery, jakie zrobili „opozycjoniści” – bez względu na kompetencje społeczne - pokazują dzisiaj, że mimo pięknych, a często bałamutnych haseł, celem było głównie zdobycie władzy, a mniej reforma państwa. Przecież prof. Kowalik wyraźnie pisze, że w 89 r. Sachs nie był tak radykalny w programie napisanym dla Polski jak Balcerowicz; nie wierzył, że można tak iść po trupach…
Widać z tego, że wprowadzenie skandynawskiej odmiany kapitalizmu, czego Pan był i jest zwolennikiem, podobnie jak prof. Kowalik, nie było chyba wówczas możliwe. A przynajmniej nie z tymi kadrami…
- Jak Pani świetnie wie, jestem zdecydowanym zwolennikiem modelu skandynawskiego. Cieszyłbym się, gdyby zaczęto go wprowadzać w Polsce zaraz na początku transformacji. Obawiam się jednak, że nie było to możliwe. Wymagałoby znacznie wolniejszego tempa przemian. Tymczasem trzeba było coś zrobić szybko i szybko osiągnąć jakieś widoczne efekty. Stąd ogromny pośpiech, który zaważył na naszych reformach. Jakoś go rozumiem.
Moim zdaniem, największym błędem było jednak niewprowadzanie korekt na wzór skandynawski wtedy, gdy odbiliśmy się już do dna i było widać, że neoliberalny kapitalizm anglosaski przynosi sporo szkód. W tym sensie przespaliśmy szczególnie końcówkę lat 90-tych, no i wszystkie lata po wejściu do Unii Europejskiej. Co do kadr to sprawa nie jest taka prosta. Myślę, że znalazłyby się i stosowne kadry (choćby ludzie związani z prof. Tadeuszem Kowalikiem czy prof. Ryszardem Bugajem), gdyby była jakaś siła polityczna zdecydowana pchnąć Polskę na tory skandynawskie (tym faktycznie rządzącym absolutnie nie odmawiam dobrej woli; nigdy nie ośmieliłbym się posądzić np. prof. L. Balcerowicza o prywatę, albo cynizm; bardzo go szanuję i cenię, choć się z nim w wielu sprawach zupełnie nie zgadzam). Takiej nie było, co wynika z jednej strony z owej hegemonii neoliberalnej ideologii, a także układu sił i interesów.
Za neoliberalnym modelem ustroju opowiedziały się grupy interesu o decydującym znaczeniu dla losów naszego kraju w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu lat. Głównie wielkomiejska inteligencja, która bardzo zyskiwała na zmianach, klasa polityczna w całości bez względu na orientację ideową oraz kształtująca się grupa dużych przedsiębiorców mających ewidentnie wpływy polityczne.
Trzeba też pamiętać o otoczeniu ekonomicznym i politycznym. Nasi najważniejsi sojusznicy: Stany Zjednoczone oraz Unia Europejska realizowali projekt neoliberalny z ogromną żarliwością (i jedni i drudzy mają teraz z tego powodu spore kłopoty). Nasz zwrot w stronę Skandynawii wymagałby zatem odwagi i wizji, a tego nam bardzo przez ostatnie kilkanaście lat brakowało. Zabrakło męża stanu z prawdziwego zdarzenia oraz tak zdecydowanego i wpływowego ekonomisty jak prof. Leszek Balcerowicz, gotowego do wprowadzania w życie modelu nordyckiego.
- Profesora Kowalika intrygowała też rola premiera Mazowieckiego – „chodzącego kodeksu zasad moralnych” - we wprowadzaniu tak niesprawiedliwego społecznie ustroju, za którego skutki przepraszał Jacek Kuroń, bardzo krytycznie oceniał prof. Karol Modzelewski, a ostatnio prof. Marcin Król stwierdził brutalnie „Byliśmy głupi”. Oczywiście, historii nie zmienimy, choć zastanawia fakt, że przy właściwie dobrym dostępie do informacji na temat neoliberalizmu, jaki miały elity już w latach 70., zgodziły się na taką formę ustroju, który „umeblował” życie wielu pokoleń Polaków i to w większości źle.
Dzisiaj, po tylu latach szoku do głosu dochodzi kolejne pokolenie, któremu ten neoliberalny świat się nie podoba i wydaje się, że historia się powtarza… Jak pan ocenia tę sytuację nie tylko pod względem ustroju politycznego, ale i jego filozoficznej, kulturowej „podkładki”, czyli prądów intelektualnych - o ile takowe się pojawiły… Widzimy, że np. ruch alterglobalistów czy oburzonych umarł…
- Dosyć dobrze wiemy, co się stało i jakie są tego przyczyny. Literatura na temat kryzysu, neoliberalizmu, turbokapitalizmu jest ogromna. Diagnoza zatem została postawiona, wiemy, że w tę ślepą uliczkę nie można już brnąć. Kłopot w tym, że nie bardzo wiadomo co dalej.
Najlepiej byłoby powrócić do sprawdzonej polityki z najlepszych lat kapitalizmu, tzw. złotych dekad 1945 – 1975. Państwo socjalne, progresywna skala podatkowa, duży udział państwa w regulowaniu gospodarki, zrównoważony wzrost, duży udział płac w PKB, itd.
Problem w tym, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Warunki się zmieniły.
Chodzi przede wszystkim o globalizację, która poważnie ograniczyła pole manewru państwom narodowym, co za tym idzie podważyła także sens demokratycznie powziętych decyzji.
Warto jednak także pamiętać, że globalizacja nie może być traktowana jako wymówka. To, że trudniej dziś sterować pewnymi procesami ekonomicznymi czy społecznymi nie oznacza wcale, że jesteśmy bezradni. Przykład państw skandynawskich, w szczególności Szwecji, pokazuje, że można prowadzić suwerenną politykę gospodarczą i społeczną nawet w dobie globalizacji i osiągać sukces. To jeszcze jeden argument na rzecz modelu skandynawskiego.
Problem leży generalnie w tym, aby elity polityczne Zachodu zechciały wreszcie podjąć energiczne działania w celu odwrócenia negatywnych trendów, aby na miejsce partykularnych interesów pojawiło się solidarne działanie w imię dobra wszystkich. Pewne propozycje od dawna są znane jak np. podatek Tobina, który ograniczyłby rozmiary spekulacji finansowych, czy też likwidacja tzw. rajów podatkowych, która pozwoliłaby poddać jakiejś kontroli działania wielkich korporacji.
Jeśli chodzi o owe podkładki ideowe, o które Pani pyta to warto zwrócić się do idei klasycznej socjaldemokracji, do liberalizmu socjalnego, filozofii komunitaryzmu, niektórych nurtów filozofii chrześcijańskiej, jak np. personalizm, do społecznej nauki kościoła. Szukać inspiracji w stanowiskach filozoficznych, które podkreślały konieczność dbania o równość, sprawiedliwość społeczną, godność pracownika oraz o myślenie w kategoriach dobra wspólnego, a nie wyłącznie indywidualnego sukcesu, pamiętając jednocześnie, że wolność jest wartością trudną do przecenienia i trzeba ją chronić.
- Twierdzi pan, że proces naprawy neoliberalizmu to sprawa elit politycznych Zachodu. Czy to oznacza, iż tylko one mają takie możliwości i kompetencje? Czy nowe prądy i recepty na uzdrowienie tego ustroju nie mogą się narodzić poza Europą i USA?
- Neoliberalizmu nie da się naprawić. Można próbować trochę poprawić kapitalizm. To robota dla Zachodu. Reszta świata, za wyjątkiem Japonii, prezentuje jeszcze gorszą wersję kapitalizmu niż ta zachodnia. Dziki kapitalizm z nader wyraźnymi elementami socjaldarwinizmu. Próbują się z tego wyłamać niektóre kraje Ameryki Południowej, np. Ekwador czy Brazylia, ale idzie im tak sobie. Przez jakiś czas wydawałoby się, że ten ostatni kraj będzie pewnym wzorem dla wielu innych, szczególnie biednych, ale sen się skończył.
Zachód wciąż ma siłę wzorcotwórczą, i w tym co dobre, i w tym co złe. To stąd powinien wyjść impuls do zmiany. Tym bardziej, że dominujące międzynarodowe organizacje ekonomiczne i finansowe wciąż są de facto zdominowane przez kraje zachodnie, szczególnie przez USA.
Dziękuję za rozmowę.