Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1614
Państwo wyznaniowe
Wiele państw na świecie jest związanych z określonymi religiami, ale nie zawsze oznacza to, że państwa te są wyznaniowymi w pełnym tego słowa znaczeniu. Istotną cechą państwa wyznaniowego jest dominująca rola jednego wyznania we wszystkich sferach życia społecznego i ingerencja jednego kościoła w życie prywatne obywateli.
Ta dominacja i ingerencja bywa mniejsza lub większa w różnych państwach wyznaniowych. Z tego względu dzielę państwa wyznaniowe na dwie kategorie: „miękkie”, czyli wyznaniowe do pewnego (umownego) stopnia oraz „twarde”, czyli w pełni wyznaniowe.
W publikacjach na temat państw wyznaniowych podaje się różne ich definicje sprawozdawcze, projektujące, opisowe itp. brak jednak definicji ścisłej ani powszechnie obowiązującej. Być może, dlatego, że „państwo wyznaniowe” nie jest pojęciem „naukowym” funkcjonującym w politologii, tylko pojęciem potocznym, które nie wymaga ścisłego zdefiniowania.
Państwo wyznaniowe jest pojęciem, za pomocą którego wyraża się wszelkie formy symbiozy kościoła i państwa, jakie mają pewne charakterystyczne konsekwencje dla życia społecznego. Najbardziej wymiernym zjawiskiem społecznym występującym w państwie wyznaniowym jest materialne uprzywilejowanie kleru w porównaniu z innymi grupami społecznymi oraz instytucji kościelnych w porównaniu z innymi instytucjami laickimi.
W państwie wyznaniowym doktryny religijne pełnią rolę nadrzędną w stosunku do wiedzy naukowej, a zalecenia moralne i obyczajowe podnoszone są do rangi powszechnie obowiązujących norm postępowania. W państwie wyznaniowym rządzący nie muszą być fanatycznymi wyznawcami religii, ale muszą demonstrować swoje religijne zaangażowanie poprzez systematyczne uczestnictwo w obrzędach religijnych łączonych z uroczystościami państwowymi, zapewniać wszechobecność symboli religijnych, a hierarchom kościoła okazywać szczególny respekt, wręcz czołobitność.
W państwie wyznaniowym gęstnieje atmosfera panującej religii oraz oficjalnego, „jedynie słusznego" światopoglądu, z jego bezwzględnie obowiązującym kodeksem obyczajowym i etycznym. (1) Z reguły tego typu państwo ma w konstytucji zapis o uprzywilejowanej pozycji i roli jednego Kościoła dotowanego z budżetu państwa. W niektórych państwach wyznaniowych ma się do czynienia z tzw. wyznaniowością otwartą, czyli gwarancją wolnego wyboru religii dla wszystkich obywateli przy jednoczesnym braku równouprawnienia tych religii.
Przykładami chrześcijańskich państw wyznaniowych w Europie są: Watykan, Malta, San Marino, Lichtenstein, Finlandia, Wielka Brytania, Norwegia, Dania. Grecja i Cypr. Islamskimi państwami wyznaniowymi są: Iran, Afganistan, Arabia Saudyjska, Pakistan, Mauretania i Somalia. Żydowskim państwem wyznaniowym jest Izrael.
Do twardych państw wyznaniowych, w których ludzie podlegają restrykcjom wynikającym z przepisów religijnych, należą: Iran, gdzie islamski system teokratyczny kieruje państwem, a najwyższy przywódca jest zarazem najwyższym przywódcą duchowym, religijnym i politycznym; Arabia Saudyjska, królestwo islamskie, które stosuje rygorystyczny wahhabizm (2), jedną z najbardziej konserwatywnych interpretacji islamu, a religia odgrywa kluczową rolę we wszystkich aspektach życia publicznego i prywatnego; Watykan, gdzie papież jest jednoczenie głową Kościoła i przywódcą państwa.
W dalszych rozważaniach ograniczę się tylko do współczesnych chrześcijańskich państw wyznaniowych, a przede wszystkim katolickich.
Państwo wyznaniowe a demokracja
Cechą charakterystyczną państwa wyznaniowego jest uprzywilejowana przez władze danego państwa pozycja jednej religii i związanych z nią instytucji kościelnych. Konsekwencją tego jest angażowanie się tego kościoła w politykę państwa i we wszystkie sfery społeczne, w życie prywatne obywateli, a nawet intymne. W państwie wieloreligijnym inne religie są w mniejszym lub większym stopniu tolerowane, albo jawnie lub skrycie zwalczane. Zwłaszcza, gdy znaczna większość społeczeństwa jest wyznawcami religii uprzywilejowanej.
Struktura kościoła katolickiego jest hierarchiczna, zarządzanie - centralistyczne, a ustrój – autorytarny. Władzę dzierżą niepodzielnie i absolutnie tzw. hierarchowie. Najwyższym rangą jest papież; po nim następują kolejno kardynałowie, arcybiskupi oraz biskupi (wszyscy mianowani przez papieża), kanonicy, prałaci, proboszczowie i wikariusze. Tylko papież jest wybierany jakby demokratycznie w wyborach pośrednich przez kolegium kardynalskie większością 2/3 głosów. Obowiązuje zasada bezwzględnego posłuszeństwa swoim przełożonym. (Tylko do przełomu III i IV wieku biskupi, a także papież, wybierani byli bezpośrednio przez członków gminy chrześcijańskiej. Lud rzymski obwoływał nowego papieża, a duchowieństwo akceptowało jego osobę).
Tak więc, kościół katolicki nigdy nie był i nie jest organizacją demokratyczną we właściwym rozumieniu tego słowa i do połowy dziewiętnastego wieku był przeciwnikiem demokratycznych ustrojów państwowych. Stosunek kościoła katolickiego do demokracji zmieniał się radykalnie dopiero wtedy, gdy po rewolucji francuskiej w osiemnastym wieku, a zwłaszcza w dziewiętnastym. Wówczas Watykan przyjął całkiem odmienne stanowisko w odniesieniu do nowoczesności w ogóle, a przede wszystkim do rozwijającej się demokracji oraz do liberalizmu.(3)
Niemniej jednak, jeszcze w 1864 r. papież Pius IX potępił postęp, liberalizm i współczesną cywilizację jako niezgodne z katolicyzmem. Przez długi czas wielu katolików było antyoświeceniowcami, którzy odrzucali ustrój demokratyczny i akceptowali monarchizm i autorytaryzm.
Cały czas doktryna chrześcijańska zakładała wieczność i niezmienność prawd objawionych rzekomo przez Jezusa Chrystusa oraz zasad głoszonych przez kościół. Dopiero w XIX w. pojawiła się hipoteza o czasowym ich charakterze: w różnych kontekstach historycznych przejawiają się one na różne sposoby. Dlatego zakładając, że chrześcijaństwo jest pierwszą religią uniwersalistyczną głoszącą równość wszystkich ludzi, można by twierdzić, że w prawdach objawionych kryją się zasady demokratyczne. (4)
W konsekwencji tej częściowej relatywizacji ze względu na czas, chrześcijaństwo stało się elastyczne i mogło przybierać różne formy w różnych okresach dziejów, by mogło nie tylko przetrwać, ale rozwijać się. Dzięki temu nie powinno zwalczać nowoczesności oświeceniowej, demokracji, liberalizmu i demokracji. Z pożytkiem dla rozwoju kościoła jest przystosowywać się do nich. Odtąd chrześcijaństwo i demokracja zamieszkały w jednym domu i zaczęły zgodnie współistnieć, niejako wspierając się wzajemnie.
Punktem zwrotnym w refleksji Kościoła nad demokracją było radiowe orędzie Piusa XII z 24.22.1944: "Zwracamy naszą uwagę w stronę demokracji, by zbadać, jakie normy powinny ją regulować, tak by mogła się ona mienić prawdziwą demokracją, stosowną do okoliczności chwili obecnej, co jasno wskazuje, że troska i uwaga Kościoła nie zwraca się w stronę struktury i organizacji zewnętrznej […], ale na człowieka, który jako taki, nie jest przedmiotem, lub biernym uczestnikiem życia społecznego".(5)
Wcześniej Pius XI przyczynił się do rozwoju organizacji katolickich (na przykład Akcję Katolicką). zdolnych do stawienia czoła wyzwaniom nowoczesności i nowym ideologiom - faszyzmu (nazizmu) i komunizmu - które w latach 20. i 30. XX wieku doszły do władzy w kilku państwach. Koncepcję dostosowania kościoła do aktualnych okoliczności rozwijali następni papieże: Pius XII i Jan Paweł II.
W drugiej połowie dwudziestego wieku coraz szybciej postępował alians kościoła katolickiego z polityką, co doprowadziło do koncepcji pogodzenia chrześcijaństwa, a w szczególnego katolicyzmu, z nowoczesną demokracją w postaci tzw. demokracji chrześcijańskiej.
Demokracja chrześcijańska jest ustrojem łączącym zasady demokracji z zasadami oraz wartościami i przekonaniami chrześcijańskimi, takimi, jak sprawiedliwość społeczna, etyka i moralność. W moim przekonaniu, te zasady są sprzeczne i w konsekwencji demokracja chrześcijańska jest czymś wewnętrznie sprzecznym. Ale co do tego trwają dyskusje między zwolennikami i przeciwnikami tego twierdzenia. Ostatecznie nie wiadomo kto ma rację, ponieważ zależy to od punktu widzenia i przekonań, czy sfera religijna i polityczna w danym kontekście społecznym i historycznym dają się pogodzić ze sobą, czy nie.
Materializacja pomysłu chrześcijańskiej demokracji wymagała powstania odpowiedniego ruchu politycznego i partii politycznej pod nazwą „chrześcijańska demokracja”, w skrócie chadecja. Partie te różnią się między sobą odnośnie do sposobów i interpretacji wartości wprowadzanych w życie publiczne. Jedne są bardziej konserwatywne, drugie bardziej liberalne. Intensywna aktywność partii i ruchów chrześcijańsko demokratycznych po II wojnie światowej zapoczątkowała zloty wiek chrześcijańskiej demokracji w Europie Zachodniej.
Z jednej strony, alians kościoła i państwa opłaca się kościołowi, ponieważ umacnia jego pozycję w państwie wskutek wywierania coraz większego wpływu na rząd, instytucje i obywateli. A z drugiej strony, rodzi niebezpieczeństwo reakcji w postaci tendencji odwrotnej.
O tej pokusie flirtu z władzą wprost pisał papież Benedykt XVI, przenosząc doświadczenie kuszenia Chrystusa na doświadczenie Kościoła. „Poprzez wszystkie wieki ciągle na nowo w różnych odmianach powracała pokusa umacniania wiary z pomocą władzy, i za każdym razem groziło niebezpieczeństwo zduszenia jej w objęciach władzy. Walkę o wolność Kościoła, walkę o to, żeby królestwo Jezusa nie było utożsamiane z żadną formacją polityczną, trzeba toczyć przez wszystkie stulecia. Bo w ostatecznym rozrachunku cena, jaką płaci się za stapianie wiary z władzą polityczną, zawsze polega na oddaniu się wiary na służbę władzy i na konieczności przyjęcia jej kryteriów”. (6)
Państwo wyznaniowe nie jest demokratyczne, ale nie musi być autorytarne. Wiele państw o charakterze wyznaniowym wykazuje tendencje do autorytaryzmu lub ograniczania praw obywatelskich, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie związane z wolnością religijną, swobodą wypowiedzi i równością wobec prawa. Tam, gdzie dominuje jedna religia i jedna grupa wyznaniowa ma dużą władzę lub wywiera wpływ na rządy, a wyznawcy innych religii lub osoby o poglądach świeckich mogą doświadczać ograniczeń w swobodzie wyznania, budowy miejsc kultu, praktyk religijnych czy udziału w życiu publicznym. To może prowadzić do autorytarnych tendencji. Jednakże nie wszystkie państwa wyznaniowe są autorytarnymi i nie wszystkie autorytarne państwa są wyznaniowymi.
Państwo kryptowyznaniowe
Państwem kryptowyznaniowym nazywam takie, w którym religia i kościół odgrywają tak ważną rolę w polityce, kulturze, oświacie, moralności itp., że kwalifikuje się ono do kategorii państwa wyznaniowego, ale sprawia wrażenie jakoby nim nie było. Krótko mówiąc, jest to świadomie kamuflowane państwo wyznaniowe. Dlaczego rząd, duchowieństwo i część społeczeństwa (świeccy obrońcy wiary katolickiej) kryją się z tym, że stworzyli państwo wyznaniowe, żyją w nim i rozwijają je. Po pierwsze, dlatego, że wokół państw wyznaniowych, głównie islamskich, narosło potężne odium w związku z dawnymi działaniami wojennymi przeciwko krajom chrześcijańskim i z obecnymi atakami terrorystycznymi. A po drugie, żeby w świecie, gdzie panuje kult demokracji, nikt nie pomyślał, że jest to państwo autorytarne, obskuranckie i restrykcyjne, tylko demokratyczne.
W rzeczywistości pod płaszczykiem demokracji, niekoniecznie chrześcijańskiej, kryje się ordynarny totalitaryzm katolicyzmu, który samozwańczo uznał się za jedynie słuszne, prawdziwe i uniwersalne wyznanie. Jaka to demokracja, jeśli kościół kontroluje wszystkie dziedziny życia społecznego, inwigiluje i stygmatyzuje obywateli, by maksymalnie podporządkować ich sobie?
Państwa wyznaniowe innych religii, na przykład islamskie, nie kryją się z tym przed światem. Ba, obywatele tych państw, oprócz nielicznych grup niezadowolonych opozycjonistów podjudzanych i finansowanych przez obce agentury, nie mają tego za złe, że żyją w państwach autorytarnych, a nie w liberalno-demokratycznych. Nawet dumni są z tego, że udało im się takie państwa stworzyć i żyć w nich, i promują je. Tylko państwa zdominowane przez chrześcijaństwo, w szczególności przez katolicyzm, udają, że nie są wyznaniowymi i usiłują tego dowieść na różne pokrętne sposoby.
Tak, na przykład, jezuita Damian Wojciechowski, na przekór oczywistych faktów dowodzi, że Polska nie jest państwem wyznaniowym. (7) (Co prawda, pisał o tym pięć lat temu, ale jego sposób dowodzenia jest nadal aktualny.) Dowodzi tego, opierając się na porównaniu Polski z państwami faktycznie wyznaniowymi (teokratycznymi):
Arabią Saudyjską (teokracja; tylko islam jest dopuszczalną przez prawo religią. a prawo religijne (szariat) jest prawem państwowym);
Iranem (szariat jest częścią prawa państwowego, ponad prezydentem stoi ajatollah wybierany przez teologów, funkcję Trybunału Konstytucyjnego pełni Rada Strażników, czyli zebranie duchownych muzułmańskich);
Izraelem (państwo wyznaniowe, gdzie np. śluby, rozwody i pogrzeby mogą być sprawowane wyłącznie w synagodze według prawa mojżeszowego; państwo hojnie wspiera judaizm pieniędzmi, a ortodoksyjni Żydzi nie muszą pracować, tylko żyją z zasiłków);
Anglią (kościół anglikański jest zrośnięty z państwem, królem może być tylko anglikanin, biskupów mianuje król na wniosek premiera, biskupi anglikańscy są automatycznie członkami Izby Lordów, w szkołach państwowych nauczanie religii jest obowiązkowe, kościół anglikański jest mocno dotowany przez państwo);
Szwecją (do roku 2000 luteranie byli kościołem państwowym; państwo ściąga obligatoryjnie podatek kościelny i hojnie finansuje różne kościelne projekty) i Watykanem (czysta teokracja).
To prawda, takiego etapu rozwoju państwa wyznaniowego jeszcze nie osiągnęliśmy, ale jesteśmy na dobrej drodze ku temu. Wszak Licho nie śpi i jeśli nadal będą rządzić ludzie pokroju Szydło, Terlikowskiego, Sasina, Glińskiego, Macierewicza, Gowina, Rydzyka i Jędraszewskiego, wkrótce dogonimy, a może i prześcigniemy tamte kraje pod tym względem.
Logicznie pyta D. Wojciechowski: Gdzie więc u nas są oznaki państwa wyznaniowego? Przytoczmy poglądy tych, którzy są zaniepokojeni wzrostem wpływu kościoła katolickiego na instytucje państwowe. (Fragmenty jego artykułu piszę kursywą. Moje uwagi do nich - antykwą.)
1. Kościół (kler) miesza się do polityki, bo jeden biskup powiedział, że program partii rządzącej jest zgodny w wielu punktach z nauczaniem Kościoła. To prawda. PiS stoi za obroną życia, rodziny i promuje program prospołeczny. Nawet w USA biskupi przed wyborami instruują wiernych, że katolik nie może głosować na zwolenników aborcji.
Akurat powoływanie się na USA jest w tym przypadku przykładem na „świadczenie się Cygana swoimi dziećmi”, ponieważ USA, jak Polska, są państwami kryptowyznaniowymi.
Wezwanie, aby księża nie mówili na tematy polityczne jest szalenie antydemokratyczne, ponieważ ksiądz lub biskup, będąc obywatelem polskim, ma takie samo prawo uczestnictwa w życiu politycznym jak każdy inny Polak. Opozycja ma na sztandarach aborcję LGBT, gender i in vitro, a chciałaby równocześnie, aby Kościół ją popierał. To szalenie obłudne i nieuczciwe. Jesteś wrogiem chrześcijaństwa, to bądź z tego dumny i nie zatykaj gęby swoim ideologicznym wrogom. Próba zastraszenia oraz zakneblowania jednej ze stron przez drugą jest działaniem typowo autorytarnym.
Stąd wynika, że kościół może i powinien mieszać się do polityki, tylko to wymaga odpowiedzi na dwa pytania: w jakim stopniu zakresie i celu oraz czy „mieszać” znaczy „podporządkować sobie”. Otóż nieprawda, że opozycja ma na sztandarach aborcję itp., ani że organizuje demonstracje na ten temat, tylko pozwala na nie, ponieważ szanuje mniejszości odmienne zgodnie z zasadami demokracji. A nikt inny bardziej nie knebluje gęb mediom i ludziom, jak PiS. Gdyby nie ostra interwencja ambasady USA, zlikwidowaliby TVN. Kneblowaniem gęb jest zawłaszczenie telewizji publicznej i uczynienie jej telewizją reżymową i tubą propagandową, do której opozycja nie ma dostępu i która nachalnie indoktrynuje widzów, kłamiąc na każdym kroku.
2. Księża święcą szkoły, kotłownie i akwaparki, w szkole jest katecheza, a ulice noszą imię JPII. Tutaj nasi laiccy hunwejbini optują za takim modelem obecności religii w życiu publicznym, jaki mamy np. we Francji czy Meksyku, gdzie religia jest na sposób miękki, lecz ciągle prześladowana. A przecież w państwie demokratycznym obywatele mają prawo wyrażać w nieskrępowany sposób swoje poglądy. Jeśli rada gminy wybrana przez mieszkańców chce nazwać ulicę imieniem JPII, to mieści się to 100% w ramach państwa demokratycznego. Katolicy, szczególnie jeśli są większością, mają prawo na wszelaki sposób wyznawać swoją wiarę. Według laickich radykałów, jeśli w wiosce żyje jeden świadek jehowy, to proboszcz, aby go nie obrazić powinien zdjąć krzyż z kościoła. Jeśli w radzie gminy większość będą mieć wyznawcy buddyzmu, to wtedy nazwą jakąś ulicę imieniem Dalajlamy i będą mieli na to prawo. I będzie to tak samo normalne jak ulica JPII obecnie.
O ile mi wiadomo, nikt w Polsce nie zabrania poświęcać budynków, parków itp. Jest to powszechnie praktykowane niezależnie od tego, co się na ten temat sądzi. Przestrzeń publiczna, jak nazwa wskazuje, jest wspólna, a nie takiej, czy innej większości, która prawem kaduka chciałaby ją zawłaszczyć i urządzić na swój sposób i upstrzyć swoimi emblematami. Większość takich czy innych wyznawców wiary może być różna. Gdyby na przykład była nią większość ateistów, to czy mieliby oni prawo usunąć wszystkie świątynie? Druga kwestia - nazewnictwo ulic. Jeśli rada jakiejś gminy w większości opozycyjna opowiedziałaby się za usunięciem nazwy ulicy jakiegoś bohatera wyklętego, to natychmiast organ nadrzędny (wojewoda) nie dopuściłby do tego. Typowym przykładem była zgoda na postawienie pomnika prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w Warszawie.
Nie słyszałem, aby ktoś zmuszał dziecko do chodzenia na katechezę lub do przyjęcia Pierwszej Komunii, ale jeśli ktoś chce być nonkonformistą i iść pod prąd, to musi za to jakąś cenę zapłacić, choćby tą, że koleżanki z klasy będą się dziwiły dlaczego jego córka nie idzie do Pierwszej Komunii. Przecież nie może być tak, że za cudzy nonkonformizm powinna zapłacić większość i wszystkie dziewczynki w klasie nie powinny iść do Komunii, aby tylko nie urazić swojej koleżanki. To nie jest nonkonformizm i wiosłowanie pod prąd, tylko bezczelne przerzucanie na innych odpowiedzialności za własne poglądy. Zwolennicy „świeckiego państwa” chcieliby, aby ze względu na jedną dziewczynkę, której rodzice Kościoła nie lubią, jej koleżanki miały pierwszą komunię w nocy i to jeszcze przy zgaszonym świetle, tak aby faktem tego wydarzenia nie urazić jej i nie spowodować psychicznej traumy. Według laickich hunwejbinów rozdział religii od państwa ma polegać na całkowitym wyparciu Kościoła z przestrzeni publicznej. Krzykliwa mniejszość uważa, że może większości zakneblować usta. Współżycie społeczne w epoce konfliktu ideologicznego nie może oznaczać, że zachcianki jednej mniejszościowej strony muszą być bezwarunkowo spełnianie z umniejszaniem wolności obywatelskiej pozostałej części społeczeństwa.
Do katechezy, chrztu i pierwszej komunii zmuszają matki i babcie, bo niepełnoletni nie decydują o sobie. Zmusza ich także presja społeczna radiomaryjców, gorszych od hunwejbinów, i aktywistów organizacji kościelnych, którym obce jest słowo tolerancja światopoglądowa. Gdyby katecheci na lekcjach religii i kaznodzieje na mszach uczyli tolerancji dla innych wyznań i poszanowania cudzych poglądów, nie byłoby problemu wykluczania dzieci innych wyznań z grup rówieśniczych. Cala wina spada więc na wyjątkowo roszczeniowy kościół katolicki i jego funkcjonariuszy. Całkowite wyparcie kościoła z przestrzeni publicznej nie jest wcale złe. Występuje w państwach niewyznaniowych, nikomu to nie przeszkadza, a ludzie różnych wyznań żyją zgodnie ze sobą, bo to są państwa prawdziwie demokratyczne, szanujące zasadę rozdziału kościoła od państwa.
3. Państwo finansuje Kościół. Po pierwsze, w Polsce nie ma bezpośredniego finansowania Kościoła jak np. w Czechach czy Słowacji, gdzie księża otrzymują od państwa pensję. \Dotacje otrzymują również katolickie uczelnie wyższe. A czym się różni student historii czy prawa na UW od studenta na UKSW, że ten drugi miałby być dyskryminowany?
UKSW chytrze uczyniono hybrydą uczelni publicznej i kościelnej, żeby państwo mogło ją finansować.
Ale jeśli komuś to finansowanie Kościołów z budżetu się nie podoba, no to trzeba głosować na partię, która jest przeciwna konkordatowi, a potem przypilnować, aby ta partia po wygranych wyborach wniosła ustawę o wypowiedzeniu umowy konkordatowej. Czyli sprawa prosta.
Nie taka prosta w państwie wyznaniowym. Zerwanie konkordatu też nie. Chyba, żeby to był rząd bolszewicki, który po rewolucji zerwał wszystkie traktaty międzynarodowe.
Najwięcej emocji budzi ostatnio sprawa grantów, które ma otrzymywać O. Rydzyk na swoje projekty O. Rydzyk i jego poglądy cieszą się dużym poparciem społecznym.
Przede wszystkim dewotek moherowych.
Za poprzedniej ekipy hojną ręką finansowano propagowanie ideologii gender, która w Polsce cieszy się nikłym poparciem.
Nie tak nikłym, skoro w demonstracjach i pochodach w wielu miastach uczestniczą tysiące ludzi. Ile pieniędzy wydano na to, a ile dla Rydzyka?
Partia bliska rozgłośni toruńskiej wygrała wybory. Dlaczego więc jego projekty nie mają być wsparte pieniędzmi z podatków jego zwolenników?
No cóż, jak się wygra wybory, to można bez skrupułów ograbiać każdego. (8)
Kościół katolicki jest instytucją wyjątkowo pazerną i roszczeniową, stale „w potrzebie”, jak worek bez dna, a im więcej zawłaszczył i dostaje, tym jeszcze więcej się domaga. Hierarchowie żyją w maksymalnym przepychu i luksusie, nie jak księża, lecz książęta. Głoszą umiarkowanie ludowi bożemu, a sami pławią się w obfitościach. Tego papież Franciszek (w przeciwieństwie do Jana Pawła II) nie może już znieść; napomina ich i karci przy każdej okazji, niestety, bez skutku. Nic sobie z niego nie robią i tylko niecierpliwie patrzą, kiedy opuści tron.
Papież Franciszek ślubował ubóstwo i wiernie dotrzymuje przyrzeczenia; nie pobiera pensji, żyje i mieszka skromnie, nie w pałacu. Korzystając z funduszu watykańskiego pomaga ludziom wyjątkowo cierpiącym i biednym, zwłaszcza dzieciom. Opłaca ich kosztowne leczenie i zabiegi. Czy kto słyszał, żeby któryś z naszych purpuratów pomógł komuś w potrzebie? Skądże, sam nawet od biednych zdziera opłaty obowiązkowe za posługi duszpasterskie, czyli kupczy sakramentami. Dobitnym przykładem tego jest abp Sławoj L. Głódź. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” ma on jasno określony cennik za swoje posługi duszpasterskie awansowanie duchownego. (9)
Trudno zgodzić się z argumentami autora, świadczącymi, jakoby Polska nie była państwem wyznaniowym. Niestety, jest nim z tendencją do przekształcenia się szybko w „twarde”, totalitarne państwo wyznaniowe. Bowiem spełnia wszelkie najważniejsze kryteria:
1. Przemożny wpływ jego duchowieństwa na życie społeczne i indywidualne obywateli.
2. Nadmierne finansowanie przez państwo ze środków publicznych instytucji i funkcjonariuszy kościoła katolickiego w porównaniu z innymi Kościołami.
Ad 1) W państwach wyznaniowych zazwyczaj istnieje jedna religia uznawana za oficjalną, która odgrywa szczególną rolę w życiu publicznym i wywiera doniosły wpływ na politykę i prawo. W wielu kwestiach normy religijne mają pierwszeństwo przed świeckimi - tzw. prawo naturalne (boskie, objawione) jest ważniejsze od prawa stanowionego przez ludzi. W państwach wyznaniowych istnieje ścisły związek Kościoła z państwem, który przejawia się na przykład w tym, że każda krytyka Kościoła lub publiczne ujawnianie niemoralnych, albo bezprawnych poczynań duchownych traktowane są jak atak na państwo i często ścigane z mocy prawa. Odpowiednie przepisy ograniczają praktykowanie innych religii i zachowań sprzecznych z główną religią państwa. W związku z tym ma się tu do czynienia z przejawem dyskryminacji religijnej i z naruszaniem zasady wolności wyznania.
Ad 2) W państwach wyznaniowych funkcjonują sieci organizacji religijnych należących do oficjalnego kościoła katolickiego, które prócz innych zadań (na przykład duszpasterskich i charytatywnych) zajmują się polityką, wywieraniem presji na władze i społeczeństwo, penetracją wszystkich sfer społecznych, indoktrynacją oraz inwigilacją obywateli.
Oprócz instytucji kościelnych, takich, jak katolickie szkoły i uczelnie, zakony, misje itp. działa globalna sieć oficjalnych lub tajnych organizacji, ruchów i wspólnot katolickich, które zrzeszają miliony osób świeckich. Każda z nich ma swoje własne cele, misje i obszary działania. Jedne prowadzą działalność charytatywną, drugie zajmują się agitacją (zwaną „katechizacją”(10)) oraz aktywnością polityczną, a inne łączą te formy działalności. Jednak głównymi celami każdej nich jest promocja i implementacja katolicyzmu.
Na całym świecie jest bardzo wiele organizacji katolickich, które realizują różne cele, mają różne zakresy i rozmiary działalności. Nie wiadomo, ile dokładnie ich jest, ponieważ jest ich nazbyt dużo, by dało się policzyć, a wiele z nich działa na poziomie sublokalnym. Kościół katolicki jest jedną z największych religijnych wspólnot na świecie. Skupia setki tysięcy parafii, diecezji, zakonów, zgromadzeń zakonnych, stowarzyszeń i organizacji katolickich. Zajmują się one działalnością charytatywną, edukacją, zdrowiem, obroną praw człowieka, misjami, duszpasterstwem młodzieży, katechezą, ekologią i wieloma innymi dziedzinami.
Jednymi z największych i najbardziej znanych organizacji katolickich na świecie są: Caritas Internationalis, Opus Dei, Legion Maryi, Zakon Maltański, Sant'Egidio, Ruch Fokolari, Dzieło Nowego Tysiąclecia, Rycerze Kolumba, Legion Chrystusa, Wspólnota i Wyzwolenie, Catholic Worker Movement i Pax Christi.
Ponadto, każda diecezja i parafia może mieć swoje własne organizacje i grupy, które działają na rzecz wspólnoty katolickiej. Na dodatek, liczba organizacji katolickich zmienia i rozwija się w zależności od potrzeb chwili i inicjatyw w danym regionie. Dlatego tylko szacunkowo podaje się, że na świecie istnieje dziś około 40 tysięcy wspólnot chrześcijańskich posiadających odrębną podmiotowość.
W Polsce, według danych Ogólnopolskiej Rady Ruchów Katolickich, jest aktualnie 140 ruchów i stowarzyszeń katolickich, skupiających ponad dwa miliony osób.(11).
Oprócz tego w Polsce działa ponad 1000 mniejszych ruchów, stowarzyszeń i fundacji katolickich, które zrzeszają ok. dwóch milionów osób. Angażują się one mocno w życie społeczne, publiczne, zawodowe i rodzinne. Ich członkowie pracują w rządzie, parlamencie, instytucjach państwowych, we władzach i instytucjach samorządowych, gospodarczych, w szkolnictwie itd.
Na dodatek, w kraju działa sieć duszpasterstwa – duchowni będący etatowymi pracownikami wielu instytucji i organizacji państwowych i samorządowych, sowicie opłacanych przez państwo lub gminy. W służbach mundurowych (wojsku, policji, straży granicznej i więziennictwie) na etatach oficerskich, w skarbówce i innych resortach pracuje ponad pół tysiąca kapelanów, których zarobki wynoszą minimum 6 tys. zł. (12) (W Bundeswehrze, RFN, kapelani są pracownikami cywilnymi i nie mają żadnych stopni wojskowych).
Oprócz tego działa nieodpłatnie ogromna liczba duchownych (tzw. duszpasterzy) niemal we wszystkich środowiskach, instytucjach i organizacjach w kraju.
W 2021 r. w Polsce działalność duszpasterską prowadziło 23 984 księży. Samych tylko Duszpasterstw Akademickich było. 80, a w każdym z nich uczestniczyło od kilkudziesięciu do kilkuset osób.(13) Te przykładowo podane liczby najlepiej ilustrują rozmiar sieci nazywanej potocznie „czarną pajęczyną”.
Ta n-wymiarowa, stale zagęszczana i coraz mocniejsza sieć oplata ludzi i zniewala ich świadomość. Jest ona o wiele potężniejsza i groźniejsza od dawnej komunistycznej „czerwonej pajęczyny”, jako że nie tylko korzysta z najnowszych osiągnięć nauki i techniki, niewspółmiernych do tych sprzed lat, ale ingeruje w najwrażliwsze sfery jednostek i społeczeństwa, jakimi są sfera intymna i duchowa.
„Czarna pajęczyna” jest dziełem duchowieństwa i osób świeckich ściśle powiązanych z Kościołem – „żołnierzy kościoła” - coraz bardziej zaangażowanych w szerzenie, umacnianie i obronę katolicyzmu. Dysponuje ona ogromnymi zasobami finansowymi. Nic dziwnego, że dzięki tej armii kościół odnotowuje sukcesy przede wszystkim wśród ludzi słabo wyedukowanych, konserwatystów i tradycjonalistów.
Ad 3) Najbardziej wymiernym zjawiskiem społecznym występującym w państwie wyznaniowym jest przesadne uprzywilejowanie materialne oficjalnego kościoła. Ponad 1,2 mld złotych dostaje Kościół z kieszeni wiernych. Każdego roku Kościół katolicki i związani z nim ludzie mają dostawać z polskiego budżetu 3 mld złotych.
Transfery ze Skarbu Państwa do kościelnych skarbców to bardzo skomplikowana układanka wielu dotacji, pensji, funduszy. Dlatego nie sposób wprost odpowiedzieć na pytanie, ile pieniędzy państwo ofiarowuje Kościołowi katolickiemu. Próbowali to ustalić posłowie pisząc szczegółową interpelację. Nie dostali jednak odpowiedzi. Możliwości są dwie. Albo rząd sam nie wie, ile na wiele sposobów przekazuje Kościołowi każdego roku, albo nie chce, by dowiedzieli się o tym wyborcy. (14)
Hierarchowie, którzy bardzo krytycznie odnosili do wejścia Polski do Unii Europejskiej, teraz chętnie sięgają po pieniądze z Brukseli. Ich coroczne wpływy to łącznie ponad 3 mld złotych.(15)
Nadzorowany przez wicepremiera Glińskiego Narodowy Instytut Wolności stał się wygodnym narzędziem do dotowania organizacji pozarządowych pożytecznych dla rządu PiS, lub podzielających ultraprawicową i katolicką wizję świata. W ciągu pięciu lat rozdał 68 mln zł 248 NGO-som powiązanym z rządem. (16)
Żeby twierdzić, że Polska nie jest państwem wyznaniowym, musiałoby się być pozbawionym zmysłów wzroku i słuchu oraz czerpać zakłamaną wiedzę z wiadomości i mediów reżymowych i kościelnych. Dopóki będzie istnieć tak silny związek państwa z Kościołem, rządy autorytarne i tak wielka presja Kościoła i państwa na świadomość społeczną, nie ma się co łudzić, że w najbliższej przyszłości wyznaniowy charakter polskiego państwa nie będzie jeszcze bardziej się utrwalać i potęgować ze szkodą dla kraju.
Wiesław Sztumski
04.11.2023
Przypisy
(1) Barbara Stanosz, Państwo wyznaniowe, ”Bez Dogmatu”, 68, wiosna 2006
(2) Jest to konserwatywny i ortodoksyjny, rygorystyczny i konserwatywny nurt islamu. Powstał w XVIII wieku w Arabii Saudyjskiej. Nazwa jego wywodzi się od nazwiska założyciela, Muhammada ibn Abd al-Wahhaba.
(3) Carlo Invernizzi Accetti, What Is Christian Democracy. Politics, Religion and Ideology, Cambridge University Press, September 2019
(4) Carlo Invernizzi Accetti, Chrstian Democracy That Can Counter Rihghting Populists, “RevDem, The Review of Democracy”, September 2021
(5) Cytuje za: Przemysław Pazik, Chrześcijaństwo i demokracja. Idee odbudowy Włoch po 1945 roku, „Zeszyty naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego Prace Historyczne 144, z. 1, 2017
(6) Ks. Alfred Marek Wierzbicki, Polityczny dylemat katolika, „Więź”, 08.10.2019
(7) Damian Wojciechowski TJ, Czy Polska jest państwem wyznaniowym? No bez przesady!, „Opoka”,16.08.2018
(8) W latach 2015 – 2021 Tadeusz Rydzyk zagarnął 363 237 322 zł. na swoje monstrualne pomysły, zwane „projektami”; z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego 217 913 503 zł, z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska 74 119067 zl, z Ministerstwa Sprawiedliwości 26 736 430 zł, z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów 15 422 044 zł, z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju 6 445 029 zł, z Ministerstwa Edukacji i Nauki 6 354 764 zł, z Fundacji PZU 6 000 000 zł, z Ministerstwa Zdrowia 3 947 456 zł, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych 3 204 617 zł i z Ministerstwa Obrony Narodowej 3 104 362 zł. w ciągu następnych dwóch lat ten biedak „w potrzebie” dostał jeszcze kilka milionów złotych, bo jemu się należało, jako że partia, która go wspiera wygrała wybory. Co tam, niech szpitale zadłużają się coraz bardziej, a pacjenci leżą niedożywieni. Lepiej na renowację zabytkowych grobowców żebrali aktorzy u bram cmentarzy niż korzystać z dotacji Ministerstwa Kultury. Nie obciąża to sumienia rządu, tylko elektoratu, który go wybrał „w większości” (raptem ok. 25% uprawnionych do glosowania).
(9) Pobiera on 50 zł za bierzmowanie, 5 gr od każdego parafianina w archidiecezji i od 20 do 80 tys. zł za awansowanie duchownego. „Dla niego przede wszystkim liczy się kasa. Pieniądze są główną miarą wartości kapłana. (...) Zanim nastał Głódź wiadomo było: trzeba swoje odsłużyć, by w końcu zasłużyć. Po 20 latach stażu wikary miał dość doświadczenia, by dostać „swoją" parafię. Obecnie lepsze kąski można dostać tylko wtedy, gdy pójdzie się do arcybiskupa na rozmowę i nie zapomni wziąć ze sobą „stojącej koperty”. Dlaczego „stojącej”? Bo musi być w niej dość gruby plik stuzłotówek, by się nie przewracała na biskupim stole - żali się Gazecie jeden z pomorskich księży. (Abp. Sławoj Leszek Głódź / Newspix / MICHAL FLUDRA)
(10) Kościół katolicki posługuje się trudnymi nazwami, przeważnie pochodzenia starogreckiego, niezrozumiałymi dla ogółu, żeby nikt nie domyślił się, co te nazwy oznaczają faktycznie i że oznaczają to, co ocenia się negatywnie..
(11) Są wśród nich: Apostolat Margaretka, Apostolat Ruch Bożego Miłosierdzia, Apostolat Margaretka, Apostolstwo Pomocy Duszom Czyścowym, L’Arche, Domowy Kościół, Droga Synodalna, Dziewczęca Służba Maryjna, Franciszkański Ruch Apostolski, Franciszkańskie Spotkanie Młodych, Krucjata Trzeźwości, Krucjata Wyzwolenia Człowieka, Lednica 2000, Magis (katolicki ruch młodzieżowy), Podwórkowe Koła Różańcowe Dzieci, Ruch Apostolstwa Młodzieży, Ruch Czystych Serc, Ruch Rodzin Nazareńskich, Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata, „Maitri”, Rycerstwo św. Michała Archanioła, SARUEL, Stowarzyszenie Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, Wiara i Światło, Wspólnota Cenacolo, Wspólnota Chrystusa Zmartwychwstałego Galilea, Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej, Wspólnota Sant’Egidio, Wspólnota Życia Chrześcijańskiego, Wspólnoty Wieczernikowe, Zjednoczenie Apostolstwa Katolickiego i Żywy Różaniec
(12) Księża w służbie. Kapelanów mamy ponad pół tysiąca, „money.pl”, 13.04.2021
(13) Marta Czerska, Duszpasterstwa akademickie - czym są i jak działają, „eKai”, 15.11.2021
(14) Rząd PiS to najhojniejszy wierny Kościoła. Państwo przekazuje hierarchom miliardy złotych, „Newsweek”, 05.11.2021
(15) Money.pl, 29.08.2023
(16) https://oko.press/instytut-glinskiego-niw-pis
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5327
Każdy chce mieć rację i patent na prawdę
Trudno wytłumaczyć racjonalnie, dlaczego ludzie zawsze i za wszelką cenę chcą mieć rację i bywają nieustępliwi w tej kwestii. Nawet wtedy, gdy ewidentnie brak im obiektywnych argumentów i podstaw do tego.
Tak jakby racja - podobnie jak honor - była czymś niezmiernie cennym, a prawda czyniła mądrym i wartościowym, dodawała blasku, albo przyczyniała się do wzrostu prestiżu i uplasowania się na wyższym szczeblu hierarchii społecznej.
Toteż człowiek gotowy jest – jak to się mówi – iść w zaparte, naginać fakty, żonglować kanonami logiki, stosować różne triki i per fas et nefas przekonywać innych o swojej racji i – co gorsze – na siłę narzucać ją innym. Jest tak łasy na przyznanie mu racji, jak na komplementy i najwyższe pochwały.
Jeden uzasadnia swoje racje na gruncie rzetelnej wiedzy. Natomiast inny, któremu brak takiej wiedzy, dowodzi swoich racji za pomocą różnych figur retorycznych, albo sztuczek propagandowych, odwołując się do przekonań ideologicznych, do mniej lub bardziej uznawanych autorytetów, do uczuć religijnych, estetycznych itp.
A, co ciekawe, im słabsze posiada argumenty na rzecz swojej racji, tym głośniej oraz bardziej ekspresywnie i emocjonalnie wypowiada je. Tak, jakby ekspresja i natężenie głosu miały świadczyć o ich mocy, a krzyk mógł zastąpić wiedzę.
Nie na darmo mówi się, że im kto głupszy, tym głośniej się wypowiada - przecież pusty dzwon najgłośniej bije. Dysponowanie słabymi argumentami wywołuje również zacietrzewienie i posługiwanie się epitetami w sporze o rację; zaciekłość i wyzwiska mają uzupełnić braki w rzetelnej argumentacji oraz dysputy.
Retoryka nad logiką
Z dowodzeniem racji na podstawie solidnej wiedzy - przede wszystkim naukowej – i za pomocą reguł wnioskowania logicznego konkuruje dowodzenie na podstawie retoryki. W zasadzie - według Chaima Perelmana - retoryką posługujemy się w celu uzasadniania przekonań, a nie prawd, niemniej jednak stosuje się ją także coraz częściej z powodzeniem do uzasadniania racji czy weryfikacji sądów. Ostatnio retoryka nawet przeważa nad logiką.
Logika w dyskusjach spychana jest na dalszy plan prawdopodobnie dlatego, że za sprawą reklamy i propagandy stała się niemodna, ponieważ w przekazie komunikatów racje logiczne (racjonalne) okazują się mniej skuteczne od pozalogicznych (irracjonalnych).
Bardziej do masowego adresata komunikacji społecznej przemawiają argumenty niedorzeczne.
Oprócz tego, logiki trudno się nauczyć. Dyskusja przekształca się z ciągu sensownych wypowiedzi ukierunkowanych na dowiedzenie racji, albo osiągnięcie prawdy w chaotyczne przekrzykiwanie się – nierzadko epitetami i bzdurami.
Łatwo to dostrzec w trakcie tzw. dyskusji polityków przed ekranami telewizorów, podczas których redaktor prowadzący na próżno stara się utrzymać jakiś ład logiczny w wypowiedziach dyskutantów.
Toteż najczęściej są one jałowe, niczego nowego nie wnoszą, nikogo nie przekonują i do niczego nie prowadzą, a najmniej do prawdy. (Przykładem tego mogą być tasiemcowe dyskusje w sejmowych komisjach śledczych.)
Po prostu, jest to stracony czas antenowy, a jedyny pożytek z tego, to publiczna ekshibicja niekompetencji, braku elementarnych zasad z zakresu kultury osobistej, erystyki, logiki i języka polskiego u czołowych reprezentantów elit politycznych. No cóż, kolejny raz okazuje się, że królowie są nadzy.
A swoją drogą, trzeba się zastanowić, po co na przykład telewizja organizuje takie pseudo dyskusje, które najczęściej sprowadzają się do kłótni o kwestie, co do których dyskutanci nie chcą się zgodzić, albo które z natury rzeczy są nierozstrzygalne. Spotyka się osobnik X z osobnikiem Y - obaj należą do opozycyjnych, czyli - w naszym przypadku - wrogich partii i każdy z nich w kółko, jak katarynka, wypowiada swoje (odnosi się wrażenie, że raczej ustalone odgórnie przez kierownictwo partii) myśli „bez ładu i składu”, nie zważając w ogóle na argumenty drugiego.
W gruncie rzeczy jednemu i drugiemu wcale nie zależy na osiągnięciu jakiegoś konsensusu w kwestii dojścia do prawdy, ani na przekonaniu do swoich racji, tylko na powtarzaniu tego, co im każą liderzy partyjni. Polityka nigdy nie przypomina dyskusji filozoficznej. Istota jej to walka określonych interesów i sił, a nie spór naukowy pomiędzy zwolennikami rozmaitych poglądów - jak słusznie zauważył Paweł Jasienica („Polska Jagiellonów”). Jakby dyskutanci kierowali się znaną zasadą: „wielokroć powtarzane kłamstwo zaczyna funkcjonować jak prawda”.
W ogóle kłamstwa i oszczerstwa stały się nieodłącznymi argumentami w dyskusjach, niestety, także naukowych. Nie wspomnę o kulturze dyskusji – o przestrzeganiu choćby jednego kanonu: jak jeden mówi, to drugi milczy. Nie, jeden drugiemu wchodzi w słowo, zazwyczaj nie na temat i w nieodpowiedniej chwili, co czyni taką dysputę prawdziwie chaotyczną i nadaje jej formę de facto żenującego widowiska.
Domyślam się, że, być może, telewizji chodzi o załatanie czasu antenowego (skądinąd cennego) byle czym i o uzasadnienie zatrudnienia niektórych redaktorów. Do papki informacyjnej, reklamowej i kulturalnej, jakimi karmi nas telewizja, dochodzi jeszcze papka dyskusji politycznych; niech widzowie spożywają je i coraz bardziej bałwanieją za własne pieniądze, pochodzące z abonamentów i podatków.
Tak trzymać, a zbudujemy społeczeństwo wiedzy na miarę XXI wieku, które z pewnością stanie się pośmiewiskiem świata! Poza tym, przedmiotami dyskusji są coraz częściej pytania retoryczne, albo sprawy coraz mniej ważne - takie, jak przed wielu laty Marian Załucki trafnie i dosadnie przedstawił w jednej z fraszek: W naszej prasie są dyskusje, śledzę w upał, śledzę w mróz je. Wiosną mowa była głównie o tającym w odwilż gównie.
Czemu służy dyskusja?
Telewizja jest nośnym i skutecznym środkiem przekazu nie tylko informacji, ale również zachowań. Przede wszystkim, wpływa na zachowanie się dzieci i młodzieży, ale także dorosłych. Przykłady nagannego zachowania i sposobu bycia pokazywane na ekranach telewizorów w bardzo krótkim czasie znajdują rzesze naśladowców. No, bo jak nie naśladować celebrytów - pseudoartystów, kiepskich polityków i innych miernot szokujących i napędzających oglądalność? Toż to najlepsi z najlepszych, „niepodważalne” autorytety, bo stale pokazywane i zawsze trendy i na topie, oglądane przez miliony i pozwalające oglądać się również za miliony!
Formy dyskusji między politykami, pokazywane przez telewizję, są zaraźliwe; stają się wzorami dla innych środowisk. Niestety, przenoszą się one także na dysputy naukowe. A należałoby sądzić, że najbardziej tutaj właśnie dyskusja powinna być istotnym instrumentem służącym do osiągania prawdy i odbywać się w sposób perfekcyjny. Ale nie zawsze tak jest.
Coraz częściej w dyskusjach naukowych, zwłaszcza przed kamerami, pojawia się wątek ideologiczny, polityczny i światopoglądowy, co w zasadzie nie powinno mieć miejsca, ale zawsze w jakimś stopniu było i jest.
Z pewnością o wiele bardziej wolne od wpływów ideologicznych są dyskusje w gronie przedstawicieli nauk przyrodniczych, ścisłych i stosowanych (technicznych, medycznych itp.) - choć i tu zdarzają się takie przypadki, kiedy w grę wchodzą kwestie światopoglądowe, filozoficzne i etyczne - aniżeli wśród humanistów, albo specjalistów z nauk społecznych.
Współcześni naukowcy są o wiele bardziej niż kiedykolwiek uwikłani w konteksty społeczne i kierują się interesami przeróżnych układów i korporacji. Jedni są zwykłymi fanatykami ideologii, których nie brak w każdym środowisku, drudzy - asekurantami, tak „na wszelki wypadek”, a inni – pospolitymi karierowiczami. Ci ostatni muszą dbać o dobre relacje z partiami politycznymi, władzą państwową, samorządową i kościelną, a przede wszystkim z finansjerą, jeśli chcą zapewnić sobie awans zawodowy, karierę i odpowiednie wsparcie dla finansowania badań.
Jednak zobowiązani są jakoś odwdzięczać się im; trudno - coś za coś. Za co? Między innymi za popieranie swoim nazwiskiem, wizerunkiem i autorytetem ideologii, dogmatów i poglądów religijnych, przywódców politycznych, reprezentantów elit władzy, dokonywanie fałszywych ekspertyz „na zamówienie” itd. A także za pozytywne recenzowanie oraz promowanie „swoich” i przyznawanie im stopni i tytułów naukowych.
Być może są to na razie sporadyczne przypadki. Ilości ich nie sposób stwierdzić w wyniku jakichś badań socjologicznych, ponieważ nikt się do tego typu rewanżu nie przyznaje i chyba nikt takich badań nie prowadzi. W środowisku naukowców są one tajemnicą poliszynela – jedni coraz bardziej domyślają się, a niektórzy w mniejszym lub większym stopniu doświadczają tego na własnej skórze.
Bo, jak inaczej, jeśli nie za pomocą relacji koteryjnych wytłumaczyć robienie szybkiej i zawrotnej kariery przez miernoty naukowe? Popieranie „swoich” miało też miejsce w dawniejszych czasach, w szczególności ostatnio w okresie tzw. komunizmu. Tyle, że wówczas faworyzowała ich tylko jedna partia rządząca, a dziś robi to wiele partii, a na dodatek mnóstwo jawnych lub skrytych pozapartyjnych „układów”.
W rzeczy samej, teraz ma się do czynienia z upartyjnianiem dyskusji naukowych. Typowym przykładem jest dyskusja, w której uczestniczą niektórzy – na szczęście bardzo nieliczni – naukowcy na forum Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Jarosława Kaczyńskiego w Poznaniu. Jest to instytucja wiernopoddańcza partii Prawo i Sprawiedliwość.
Nawet w PRL nie było takiego klubu naukowców, chociaż niewątpliwie dążono do upartyjnienia nauki i pracowników naukowych, przede wszystkim z dziedziny nauk społecznych. Kandydaci na stanowiska kierownicze musieli uzyskać akceptację władz partyjnych. Faktycznie, każde ugrupowanie polityczne i korporacja może stworzyć podobny klub, który będzie uznawał wyłącznie swoje racje i prawdy i apodyktycznie narzucał je innym. Wtedy w nauce byłoby tyle prawd, ile partii politycznych.
Tak, jak w przypadku polemik polityków pokazywanych w telewizji, celem dyskusji naukowych nie jest dochodzenie do jakiegoś konstruktywnego wniosku, np. w postaci wspólnie uznanej („obiektywnej”) prawdy, lecz manifestacja - również krzykliwa - swojego poglądu, albo poglądu tej partii, do której się należy i którą się popiera, nawet, gdy nie ma się racji i gdy taki pogląd jest sprzeczny z uznanymi teoriami w nauce. Nie chodzi o to, by zabrać mądrze głos, podzielić się swoją wiedzą na dany temat i wraz z innymi dyskutantami na drodze wyważania różnych argumentów i racji razem dojść do sensownej konkluzji, tylko żeby zaistnieć publicznie na forum, czyli pokazać się.
Ten bardzo jest ważny, kogo się pokazuje. W konsekwencji feudalnych relacji interpersonalnych w środowisku naukowym „rację” mają na ogół nie tyle mądrzy dyskutanci, co wyżej utytułowani. Dyskusje kończą się na ogół tym, że ich uczestnicy pozostają przy swoim zdaniu, tj. jakby nieformalnym spisaniem „protokołu rozbieżności”.
Często głos w dyskusjach naukowych zabierają dyletanci, którzy nie mając pojęcia, o czym się dyskutuje, przeczą podstawowej zasadzie: brak wiedzy nie upoważnia do zabierania głosu w dyskusji. Nie chodzi też o to, by wydobyć pozytywne elementy zawarte w wypowiedziach oponentów - przecież każdy w jakimś stopniu zna się na rzeczy - ale żeby ich „zniszczyć”. W tym przejawia się demonstracja postawy wrogości, typowej dla współczesnego środowiska życia, gdzie public relations zostały podporządkowane nieubłaganej walce konkurencyjnej o wszystko - również o rację i prawdę. Bowiem na skutek utowarowienia nauki funkcjonują one jak towary i podporządkowane zostały mechanizmom i prawom rynku.
To wszystko przyczynia się do obniżania wartości dyskusji naukowych, które często nie realizują celu, jaki powinien im przyświecać – dochodzenia do wspólnego stanowiska lub wspólnej prawdy. Wobec tego nasuwają się pytania: czy takie dyskusje są jeszcze w ogóle komuś potrzebne i jaki z nich pożytek dla społeczeństwa i rozwoju nauki? W dyskusjach powinny uczestniczyć osoby na mniej więcej takim samym poziomie wiedzy, kompetencji, inteligencji oraz kultury osobistej.
W przeciwnym razie pojawia się dysonans, który z dyskusji czyni przysłowiową „rozmowę gęsi z prosięciem”. Niestety, już Artur Schopenhauer stwierdził, że „(...) wśród setki ludzi znajdzie się może jeden, z którym warto podyskutować. Reszta niech mówi, co chce, bowiem desipere est juris gentium (ludzie mają prawo być głupimi).”
Niedopuszczalne jest poniżanie swojego dyskutanta-oponenta i wyznaczanie mu z góry miejsca na pozycji niższej od swojej, tak jak na przykład ma to miejsce w przypadku dyskusji z funkcjonariuszami Kościoła, którzy zazwyczaj wywyższają się i uważają się za mądrzejszych od innych pod każdym względem. Dyskusja wymaga szacunku dla partnera, chęci zrozumienia jego racji oraz gotowości do weryfikacji swoich poglądów i do ewentualnego ustępstwa. A o to wciąż coraz trudniej.
Zmagania o prawdę
Walka o prawdę, tak jak o informację, jest zjawiskiem normalnym w społeczeństwie informatycznym, gdzie informacja jest towarem. Również prawda jako swoisty atrybut informacji funkcjonuje w nim jak towar. Jest nie tylko towarem cennym, który z różnych przyczyn warto posiadać, głównie dlatego, że jest istotnym narzędziem w walce o władzę i karierę w różnych sferach życia. Ze względu na to, że ludzie ciągle jeszcze cenią prawdomówność, kto ma dostęp do prawdziwych danych i kto zna prawdę i głosi ją, ten ma szanse zjednywać sobie zwolenników, zwyciężać w dyskusji, wygrywać wybory i dojść do władzy.
Dlatego też ten, kto ma władzę i chce ją utrzymać, usiłuje mieć monopol na prawdę, zawłaszczyć ją dla siebie, bronić do niej dostępu dzięki temu, że albo ją skrupulatnie skrywa (utajnia), albo celowo dezinformuje społeczeństwo rozpowszechniając fałszywe informacje. Toteż prawda i dostęp do niej stały się przedmiotem walki konkurencyjnej w biznesie i „walki szczurów”, przede wszystkim między politykami i karierowiczami, których, niestety, spotyka się również pośród naukowców.
W sferze polityki jeden stara się drugiemu zarzucić głoszenie nieprawdy po to, by narazić na szwank jego morale i pozbawić go szacunku wśród ludzi, i w ten sposób wyeliminować z gry o władzę. A w pozostałych sferach - naukowcy, ideolodzy itd. - jeden drugiemu chce dowieść tego, że nie ma racji, czyli że jest niekompetentny, co siłą rzeczy stawia go na pozycji straconej w grze o awans zawodowy lub społeczny.
Ciekawe jest to, że ludzie walczący o prawdę traktują ją jak prawdę absolutną, niepodważalną i jedyną, i roszczą sobie pretensje do posiadania takiej prawdy. A do tego chcą, żeby inni uwierzyli w to, że oni taką właśnie prawdę posiadają i że innej prawdy nie ma i być nie może albo nie powinno. Czują się jedynymi właścicielami i władcami jedynych i słusznych prawd.Nie wiedzą, albo zapominają o tym, że każda prawda - z wyjątkiem tzw. prawdy objawionej, która funkcjonuje wyłącznie w religii - jest względna (zależy od miejsca, czasu i kontekstu), konwencjonalna (dla jednych jest prawdą, dla innych nie), wielowymiarowa i wieloaspektowa.
Prawda ma zwykle charakter społeczny (intersubiektywny) i zachowanie jej wyłącznie dla siebie nie daje niczego - ani posiadaczowi prawdy, ani społeczeństwu. Co z tego ma „monopolista prawdy”, który zachowuje ją tylko dla siebie i nie ujawnia jej; co z tego ma społeczeństwo, jeśli nie może ono z tej prawdy korzystać?
A jednocześnie, w dzisiejszym świecie coraz trudniej dojść do prawdy, zwłaszcza w dziedzinie społecznej w obszarach współczesnej historii, polityki i ekonomii z przyczyn, o których wcześniej była mowa - utrudniania dostępności do niej, mataczenia, utajniania i fałszowania.
Ludzie nie zważając jednak na to, chcą zdobyć prawdę za wszelką cenę, przywłaszczyć ją sobie i zawładnąć ją po to, żeby móc wykorzystywać ją instrumentalnie w stosownych okolicznościach, przede wszystkim dla zapewnienia sobie zwycięstwa w różnego rodzaju rozgrywkach i szeroko pojętej walce konkurencyjnej toczonej dla różnych celów.
Prawda stała się zarówno celem walki jak i narzędziem walki między ludźmi. Jest dobrem wysoce pożądanym i warta jest zabiegów, ponieważ jest przybierającym na sile instrumentem zapewniającym triumf w rywalizacji i konkurencji, dzięki czemu można sobie zapewnić należyte warunki życia.
Wiesław Sztumski 3 lutego 2013
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6953
Renesans niewolnictwa dokonuje się od niedawna w formie szybko wzrastającego zniewalania ludzi za sprawą postępu społecznego w tempie proporcjonalnym do rozwoju cywilizacji.
Oczywiście, nie klasycznego, prymitywnego niewolnictwa, jakie było dawniej. Wówczas ograniczało się ono do zniewolenia prawnego pewnej klasy ludzi i przejawiało się w wyraźnym podziale społeczeństwa na klasy panów i niewolników. Ci ostatni na mocy prawa uznawani byli za własność panów i taktowani jak rzeczy wykorzystywane przede wszystkim jako narzędzia produkcji z wszystkimi tego złymi skutkami społecznymi.
Współcześnie, niewolnictwo nie ogranicza się tylko do zniewolenia prawnego; ma o wiele więcej wymiarów, płaszczyzn i form. Nie jest już nigdzie oficjalnym ustrojem społecznym ani strukturą sankcjonowaną przez prawo. A maksymalizacja wolności jest sztandarowym hasłem programów różnych demokratycznych i liberalnych partii. Upatrują one w tym obiektywnej tendencji ewolucji społecznej, a marsz ku wzrastającej wolności uznają za konieczność historyczną.
A zatem, w tzw. wolnym i demokratycznym świecie formalnie każdy jest wolny. Nie przeszkadza to jednak w dokonywaniu się progresywnego nieformalnego i zakamuflowanego zniewalania ludzi oraz przekształcaniu ich w faktycznych niewolników współczesnego „wolnego świata". W konsekwencji, liberalizm restytuuje niewolnictwo w innych postaciach, przede wszystkim w sposób nieoficjalny i niejawny.
Cały czas w historii przebiegały dwa przeciwnie skierowane i sprzężone ze sobą procesy: jeden ku maksymalizacji wolności, a drugi ku większemu zniewoleniu; oba były napędzane przez postęp wiedzy i techniki. One wprawdzie rywalizowały ze sobą, ale jakoś równoważyły się, chociaż w okresie burzliwego rozwoju nauki i techniki przeważał jednak chyba wzrost wolności. Przynajmniej wielu ludziom tak się wydawało. Jednak od pewnego czasu bardziej postępuje proces zniewalania.
A współcześnie zniewolenie dokonuje się coraz szybciej i to w skali globalnej; ogarnęło już właściwie niemal wszystkie sfery życia. Zniewolenie stało się też wielowymiarowe, podobnie jak wolność: wymiarów niewoli jest chyba tyle, ile jest wymiarów wolności.
Zniewalanie, tak jak dążenie do wolności, nie jest obiektywną koniecznością ewolucji dziejów, lecz dokonuje się pod wpływem czynników subiektywnych. Jest ono dziełem ludzi z inspiracji określonych grup mających interes w celowym zniewalaniu mas społecznych z różnych powodów, głównie ekonomicznych i politycznych. W odróżnieniu od ostentacyjnych działań na rzecz wzrostu wolności pożądanej przez wszystkich, działania podejmowane w celu niechcianego przez nikogo zniewolenia przebiegają skrycie.
Trzeba więc tak zniewalać ludzi, żeby o tym nie wiedzieli i nie spostrzegli się, kiedy znaleźli się w niewoli. To wymaga posługiwania się zwykłym oszustwem polegającym na zniewalaniu wbrew głoszonym ideom wolnościowym, wyrafinowanymi technikami manipulacji oraz perfidnymi sposobami zniewalania. Inaczej niż w niewolnictwie klasycznym, gdzie zniewolenie było jawne. Dlatego często nawet ci, którzy są elementami globalnego mechanizmu zniewalania, przyczyniają się do niego i wspierają go, popadają w niewolę i nie uświadamiają sobie tego, że sami wpadają w sidła zniewolenia, które zastawiają na innych.
W neoniewolnictwie nie ma ludzi wolnych i zniewolonych, bo faktycznie zniewolony jest każdy w jakimś sensie i stopniu - jeden mniej, a drugi więcej. Ludzie wpychani w coraz szybszy wir w pogoni za różnymi interesami i zaaferowani nie tylko troską o byt i przeżycie, ale również innymi mało ważnymi sprawami, podnoszonymi sztucznie w wyniku manipulacji do rangi istotnych spraw życiowych, nie wiedzą nawet, kiedy tracą wolność, którą ludzkość zdobywała przez wieki z tak wielkim trudem. A gdy sobie uświadomią, że stali się już niewolnikami, to za późno jest na to, żeby móc się wyzwolić i praktycznie nie ma szans na odzyskanie utraconej wolności.
W neoniewolnictwie jest gorzej aniżeli w niewolnictwie starożytnym. Wtedy można było niewolnika oficjalnie wykupić i wyzwolić; teraz wyrwanie się z okowów niewoli jest raczej niemożliwe, a przynajmniej mało prawdopodobne. Postęp społeczny permanentnie i nieodwracalnie wzmaga stopień zniewolenia w skali globalnej. Uświadomienie sobie tego sprawia, że euforia związana z pochodem ku upragnionej jak największej wolności ustępuje miejsca rozgoryczeniu wynikającemu z coraz większego zniewolenia. Marszowi ku wolności skutecznie stanął na przeszkodzie marsz ku niewoli.
Zwiastuny i przejawy nowego niewolnictwa
są coraz bardziej widoczne i jest ich coraz więcej. Występują w wielu dziedzinach życia wewnętrznego człowieka i w jego aktywności skierowanej na zewnątrz. Paradoksalnie, narastanie neoniewolnictwa jest konsekwencją liberalizacji. Zgodnie z przysłowiem les extrêmes se touchent (krańcowości się stykają), maksymalizacja wolności przeradza się w niewolę. Do wolności dochodzi się w wyniku uwalniania się od czegoś, co ciąży, krępuje, przeszkadza lub ogranicza. Nie sposób zaprezentować tu wszystkich postaci niewoli charakterystycznych dla naszych czasów. Dlatego zwracam uwagę na kilka ważniejszych.
Niewola techniki jest skutkiem nadmiernego zawierzania nowoczesnym urządzeniom i systemom zabezpieczającym a także przekazywania im funkcji życiowych ludzi. Dzięki postępowi techniki ludzie uwalniają się przede wszystkim od wysiłku cielesnego i w coraz większym stopniu też od intelektualnego. A jednocześnie coraz bardziej popadają w niewolę techniki. Jest to zjawisko powszechnie znane. Warto może podkreślić tylko dwie ważne kwestie związane z tym: uwalnianie się od konieczności myślenia oraz unikanie odpowiedzialności.
Nowoczesne urządzenia techniczne z powodzeniem przejmują funkcje mózgu człowieka na razie w zakresie myślenia logicznego, obliczeń oraz kontroli. Wspomaganie komputerowe ogranicza potrzebę myślenia w trakcie wykonywania pracy.
Większość procesów myślowych towarzyszących produkcji i twórczości wykonują komputery zamiast ludzi. To zwalnia ich z obowiązku myślenia do tego stopnia, że w pełni zawierzają „myśleniu" komputerów oraz urządzeniom technicznym wyposażanym w wiele systemów zabezpieczających przed awariami. Na przykład kierowca skomputeryzowanego samochodu w czasie jazdy liczy na to, że ten samochód bezpiecznie dowiezie go do celu podróży i dlatego wyłącza się od myślenia, obserwacji drogi, analizy sytuacji na drodze i przewidywania potencjalnych zagrożeń.
Często kończy się to tragicznie, o czym świadczy lawinowy wzrost katastrof drogowych. Nie pomogą wspaniale utrzymywane drogi, kodeksy drogowe i komputery pokładowe - nic nie zastąpi myślenia kierowcy w czasie jazdy. Oczywiście, technika odciąża mózg, ale nie zwalnia nikogo z obowiązku myślenia. Niestety, najdoskonalsze urządzenia ulegają awariom, a im są doskonalsze, tym bardziej skomplikowane i wskutek tego bardziej podatne na awarie.
Stopień komplikacji nowoczesnych urządzeń technicznych jest tak duży, że przeciętny użytkownik nie jest w stanie ich kontrolować. Musi zdać się na „łaskę" urządzenia, z którego korzysta i ufać w jego niezawodność, a także wierzyć w rzetelność specjalistów, którzy je konstruują i naprawiają. Tym samym popada w coraz silniejszą zależność od ludzi i rzeczy, a więc w pewien rodzaj niewoli - w niewolę przesadnego zaufania, przypominającego naiwną ufność dziecka. Obdarzanie zaufaniem rzeczy i innych ludzi zwalnia od własnej odpowiedzialności. Jeśli zdarzy się coś złego, to winą za to obarcza się samosterowne i gwarantujące bezpieczeństwo systemy techniczne.
Doszło do tego, że jako przyczynę jakiegoś wypadku wskazuje się różne rzeczy lub tzw. czynniki obiektywne, a nie ludzi, chociaż wiadomo, że zawsze w ostatecznym rachunku sprowadza się ona do tzw. czynnika ludzkiego. Ale nikt nie chce ponosić odpowiedzialności za wypadki spowodowane bezmyślnością, czyli wolnością od myślenia. Wygodniej szukać winy, gdzie się da, byle nie w sobie. Dlatego wiele spraw uchodzi ludziom bezkarnie.
Lenistwo intelektualne, które zawdzięczamy postępowi technicznemu, zwalnia od myślenia i implikuje nieodpowiedzialność oraz bezkarność. Te negatywne zjawiska nasilają się coraz bardziej wraz z rozwojem techniki i tak już spowszedniały, że uchodzą uwadze i uważane są za normalne.
Niewola nowych sposobów zachowań
- szczególnie widoczna w XX wieku - jest konsekwencją wyzwalania się od tradycyjnych norm obyczajowości. Rozmiękczanie norm zachowania miało w zasadzie służyć rozwojowi wolności w wyniku demokratyzacji i liberalizacji. (Nota bene, sprzyjało też ówczesnym systemom totalitarnym, ponieważ umożliwiało kompletne upodlenie poddanych i zdziczenie władców.) Z jednej strony, można traktować liberalizację obyczajów jako warunek konieczny marszu ku wolności, a z drugiej - jest ona jego koniecznym następstwem.
Nic bardziej nie hamuje osiągania wolności aniżeli odwieczne zakazy moralne. Rzeczywiście, eskalacja swobód w sferach polityki, gospodarki czy wyznania nie może postępować bez zastępowania tradycyjnych obyczajów przez nowe. A to idzie bardzo opornie ze względu na ogromną bezwładność stereotypów, jedną z największych w porównaniu z innymi. Przede wszystkim dlatego, że dawne obyczaje chronią pamięć historyczną kolejnych pokoleń, religię oraz ograniczają lęk przed utratą stabilnych punktów oparcia i drogowskazów w życiu - zakodowanych w świadomości ludzi od stuleci i trwale podtrzymywanych.
Wyzwalanie się ludzi nie jest celem ludzkich dziejów (jak to głosił Hegel), lecz prozaicznych zabiegów ekonomistów. Swoboda zachowań ma służyć rozwojowi gospodarki rynkowej i przysparzać zysków. A jeśli służy ludziom, to tylko pozornie, gdyż faktycznie popycha ich w coraz większą niewolę.
Typowym przykładem jest kreowanie mody w zakresie ubioru. Z jednej strony, wraz z tendencją ku demokratyzacji moda miała też demokratyzować się, tzn. obowiązywać ludzi wszystkich stanów, a nie tylko elity. Chodziło o to, by narzucać sposoby ubierania się coraz większej liczbie ludzi i przysparzać wciąż więcej konsumentów przemysłowi odzieżowemu.
To się w pełni udało. Zuniformizowane style globalne opanowały świat, a dyktatorzy mody zniewalają ludzi coraz bardziej - podporządkowując się im, wszyscy noszą się tak samo. Szybkie zmiany mody sprzyjają rozwojowi rynku odzieżowego i przyczyniają się do osiągania stale wyższych zysków potentatom w tej dziedzinie produkcji.
A z drugiej strony, nowa moda miała doprowadzić do odejścia od tradycyjnych przyzwyczajeń i norm moralnych. Ten cel również osiągnięto. Nie przestrzega się - poza nielicznymi wyjątkami tzw. specjalnych okazji - elegancji ubiorów, a stroje codzienne nie różnią się od odświętnych. W szerzeniu nonszalancji ubioru znaczny udział mają prezenterzy telewizyjni i zapraszani przez nich goście. Dawniej tak ubranych ludzi nie wpuszczono by nawet do przedsionka salonu.
Dziś to nikogo nie razi.
Do łamania norm obyczajowych przyczyniła się moda na obnażanie się. Coraz skąpsze ubrania pozwalały przezwyciężać wstyd przed odsłanianiem ciała. Nagość kojarzona z erotyką i seksualnością, granicząca często z pornografią, przestała być źle postrzegana - stała się czymś normalnym. Nie budzą sprzeciwu ubiory podkreślające walory seksualne, głównie kobiet.
Wyznacznikami mody są różnego autoramentu gwiazdki estrady, a mody dziecięcej - wyuzdana lalka Barbie. Toteż matki bez skrupułów ubierają swoje córki w lansowane dla niej kreacje, pasujące bardziej do kabaretów lub domów publicznych. (Nota bene, dziwią się później, że dziewczęta bywają przez chłopców nieszanowane, molestowane i gwałcone.)
Z kolei modę męską wyznaczają uniformy marines, co sprawia, że zwłaszcza młodzi mężczyźni ubierają się w mundury różnego pokroju żołdaków. A przeważająca większość ludzi na świecie ubiera się w dżinsy i naśladuje kowbojów, czyli pastuchów bydła. Niestety, wielu nie tylko naśladuje ubiory pastuchów, lecz także ich sposób bycia.
Tak oto dyktatorzy mody wtłoczyli ludzi w takie czy inne, mniej lub bardziej barwne, stylizowane i dziwaczne mundury. Pomyśleć tylko, że nie tak dawno śmieszyło nas ponad miliard Chińczyków ubranych w jednakowe granatowe ubrania drelichowe i naśladujących przewodniczącego Mao Tse-tunga. Tak więc, wyzwolenie się od tradycyjnych sposobów ubierania się i zachowań tylko pozornie powiększyło wolność; wręcz przeciwnie, doprowadziło do zmiany norm i standardów, które okazały się bardziej dyscyplinujące i spowodowały dziwaczną uniformizację w skali globalnej. A jakby się do tego nie odnosić, jest to pewną formą zniewolenia.
Niewola chamstwa i wulgarności
jest specyficzną formą zniewolenia we współczesnym świecie, nie tyle fizycznego, co psychicznego. To drugie jest chyba gorsze od pierwszego. Wzrost niestosownych zachowań i grubiaństwa, a także nagminne posługiwanie się językiem obscenicznym jest bezpośrednią konsekwencją liberalizacji norm obyczajowych. Walnie przyczynia się do tego coraz niższy poziom kultury masowej, tworzonej przez chałturników dla prymitywnych konsumentów i marginesu społecznego, upowszechnianej przez mass media. Bardziej przez różne komercyjne telewizje i prasę brukową, a chyba najmniej przez radio.
Do dobrego tonu należy używanie wulgaryzmów, często jako przerywników z powodu braku właściwych słów dla ekspresji zachwytu, zdziwienia lub niepowodzenia, nawet przez ludzi reprezentujących świat nauki, kultury i sztuki. Język obsceniczny wkradł się również do literatury, a im więcej wulgaryzmów w książce, tym lepiej się ją sprzedaje.
O poczytności nie decyduje treść ani forma, tylko prostacki język, najlepiej zrozumiały przez wszystkich. Brak cenzury ułatwia szerzenie się tego języka. Coraz częściej spotyka się karygodne zachowanie i posługiwanie się językiem obscenicznym w miejscach publicznych: na ulicach, w środkach komunikacji, w szkołach (nawet przedszkolach) i niestety, też na uczelniach. Zwracanie uwagi nie tylko nie skutkuje, ale naraża na przykre konsekwencje.
Stróże porządku jakby tego zjawiska nie dostrzegają i nie reagują odpowiednio. Chamstwo i wulgarność opanowały Internet, gdzie każdy może bezkarnie zamieszczać co chce. Na każdym kroku jest się poddawanym presji chamstwa i nie ma widoków na to, żeby się spod niej wyzwolić. Krótko mówiąc, dzięki wolności od cenzury oraz przestrzegania norm obyczajowych i językowych wpadliśmy w prawdziwą niewolę chamstwa.
Niewola kłamstwa,
która jest pewnym sposobem zniewolenia, nasila się w okresie burzliwego postępu wiedzy, zwłaszcza naukowej, jakby na przekór dążeniom ludzi do prawdy. Jest to kuriozalne zjawisko. Dzięki powszechnej edukacji i bardzo rozwiniętym badaniom naukowym, odkrywa się coraz więcej prawd o świecie i samym sobie. Wraz z postępem nauki podąża marsz ku prawdzie, który czyni wiedzę coraz bardziej wiarygodną.
Prawdy, tak jak sensu, upatruje się i poszukuje wszędzie. Prawda funkcjonuje też jako wartość etyczna: wysoko ceni się ludzi prawdomównych i chce się żyć w prawdzie, czyli być uczciwym. . Wreszcie, prawdzie przypisuje się nawet cechę boskości (Bóg jest prawdą). Właściwie poziom rozwoju współczesnej cywilizacji zapewnia triumf prawdzie w wymiarze poznawczym, aksjologicznym, religijnym i społecznym.
Tymczasem z różnych powodów ludzie odwracają się od prawdy, unikają jej i coraz bardziej uciekają się do kłamstw. Prawda służy raczej celom destrukcyjnym: ujawnianiu afer, demaskowaniu idoli, polityków, ideologów, kapłanów itp. ludzi godnych zaufania, odsłanianiu istoty ustrojów społecznych, gospodarki, polityki i wiary oraz zdzieraniu masek z twarzy hipokrytów. Prawda okazała się zawadą w dzisiejszym życiu; jest nieprzydatna, niewskazana i często szkodliwa, a dociekanie prawdy nie jest mile widziane
(wiedzą o tym niektórzy historycy) i bywa też karane (np. wygnanie pierwszych rodziców biblijnych z raju). Odchodzenie od prawdy ma przyczyny subiektywne, psychologiczne, np. wrodzoną potrzebę samookłamywania się.
Ludzie na ogół wolą nie znać prawdy o sobie, chociaż chcą poznać prawdę o innych, a jeśli ją sobie uświadamiają, to - gdy jest przykra - starają się ją głęboko skrywać przed innymi. Wolą, gdy prawi się im zmyślone komplementy i darzy niezasłużonym uznaniem. Jest to zjawisko naturalne.
Są również przyczyny obiektywne, tkwiące w uwarunkowaniach życia społecznego.
Panujące stosunki społeczne zmuszają ludzi do zatajania prawdy i do życia w kłamstwie. Wskutek tego mówienie nieprawdy jest zjawiskiem powszechnym, które coraz bardziej nasila się. Kłamstwo towarzyszy nam wszędzie: kłamią reklamy, mass media, politycy, elity rządzące, sprzedawcy, agenci, eksperci, a nawet niektórzy naukowcy. Kłamie, kto może i bez żenady oszukuje innych, a przynajmniej z premedytacją wprowadza w błąd. A społeczeństwo nie protestuje przeciwko temu. Niektórzy, nawet ludzie wysoko wykształceni, wierzą kłamcom, stają w ich obronie i wspierają ich. Kłamstwo stało się instrumentem służącym do zdobywania bogactwa i robienia kariery, do życia i przetrwania.
Niepokojące jest to, że przestano już reagować na kłamstwo, toleruje się je i przyzwala na okłamywanie siebie i innych. A zobojętnienie sprzyja panoszeniu się kłamstwa. Kłamstwo i oszustwo przestały być wstydliwe. Można, wprawdzie z trudem, uwolnić się od kłamstwa i napiętnować je, ale nie czyni się tego. Wskutek tego w rzeczywistości cnotą jest teraz kłamstwo, a nie prawda. Krótko mówiąc, stopniowe wyzwalanie się od konieczności głoszenia prawdy prowadzi do dyktatury kłamstwa.
Niewola bezczynności
daje coraz bardziej znać o sobie we współczesnym świecie. Jednym z czynników napędzających postęp techniczny była chęć ułatwienia sobie pracy, przede wszystkim produkcyjnej, najpierw cielesnej, później umysłowej. Rozwój techniki, technologii i organizacji pracy przebiegał równolegle z procesem wyzwalania się od pracy. Zaznaczyło się ono skracaniem czasu pracy i likwidacją stanowisk pracy - coraz mniej ludzi musi być zatrudnionych, aby wyprodukować potrzebną ilość dóbr.
Skutkiem wyzwalania się od pracy jest szybko rosnące bezrobocie. Na obecnym etapie przybrało ono już charakter masowy - na razie w krajach o wysokim poziomie automatyzacji i robotyzacji, ale w perspektywie również w skali całego globu. Próbuje się sztucznie powstrzymywać fale bezrobocia różnymi sztuczkami, ale to tylko powoduje, że nie rośnie niejednostajnie - raz spada, raz wrasta - ale cały czas wykazuje tendencje zwyżkową.
Wyzwalaniu się od pracy towarzyszy narastanie bezczynności i nudy, ponieważ nie za bardzo jest czym wypełnić czas wolny od pracy zarobkowej. Wielu ludzi nie zadowala masowa i tania rozrywka czy rekreacja, a na drogą ich nie stać. Wskutek tego, często wraz z bezczynnością zawodową i inną (prace związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego też wymagają o wiele mniej czasu niż dawniej, dzięki coraz lepszym urządzeniom) narasta znudzenie, które wywołuje znane następstwa negatywne. A zatem, wolność od pracy wpędza ludzi w niewolę bezczynności i nudy.
Można by jeszcze wymienić dalsze formy zniewolenia ludzi we współczesnym świecie: niewolę bogactwa, która jest wytworem współczesnej ideologii konsumpcjonizmu, niewolę brzydoty, która jest efektem braku poszanowania dla tradycyjnych kanonów estetyki w obszarach sztuki i mody i też wyrasta na podłożu ekonomicznym, bo chodzi o napędzanie zysku wskutek szokowania czymś ekstrawaganckim, niewolę czasu zegarowego, która również ma podłoże ekonomiczne i jest efektem chęci maksymalizacji zysku w wyniku przyspieszania produkcji i konsumpcji, niewolę przestrzeni, wynikającą z coraz większej gęstości zaludnienia i zabudowy oraz niewolę układów społecznych wyrażającą się w postaci podporządkowania sobie ludzi przez różne instytucje, organizacje działające oficjalnie i nieformalnie, grupy nacisku i zbiurokratyzowany aparat administracyjny na wszystkich szczeblach zarządzania państwem.
Przeróżnych form, płaszczyzn i coraz bardziej przemyślnych sposobów zniewolenia oraz czynników zniewalających jest już dość dużo, aby tezę o odradzającym się niewolnictwie uznać za uzasadnioną w wystarczającym stopniu. Jeśli ludzie muszą żyć w coraz większej niewoli i rzeczywiście powstanie neoniewolnictwo, to może lepiej byłoby poszukiwać skutecznych sposobów na jak najlepsze przeżycie w warunkach narastającego zniewolenia, aniżeli podejmować walkę o iluzoryczną wolność, skazaną z góry na niepowodzenie.
Wiesław Sztumski
Od redakcji: część pierwszą wywodu Autora - o wolności - zamieściliśmy w poprzednim, kwietniowym numerze SN.
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 6591
Najbliższe pokolenia doświadczą chyba największych przemian w dziejach cywilizacji. Może to być cyborgizacja ludzi i władza maszyn, ale i powrót stanów, kast czy monarchii.