Prognozowanie (el)
- Autor: Kazimierz Krzysztofek
- Odsłon: 4563
Wiele wskazuje na to że w XXI w. może dojść do powstania hiperkapitalizmu, najbardziej produktywnego systemu w dziejach, którego zasadą kierowniczą jest intensywna eksploatacja wszystkich zasobów: ziemi (rolnictwo), surowców (przemysł) i wiedzy (postindustrializm).
Dziś osiąga on potworną energię procesu sieciowego w warunkach wszechpołączalności; systemu, który będzie coraz więcej od ludzi wymagał kompetencji i w którym adaptacja do środowiska społeczno-ekonomicznego i kulturowego wymagać będzie o wiele więcej niż adaptacja do środowiska przyrodniczego. Słowem - systemu totalizującego egzystencję człowieka w jego całym niemal cyklu życiowym. Pojawia się tu pytanie, czy mamy tu jeszcze do czynienia z ewolucją kulturową, czy już może tylko z antropotechnologią?
Inwazja IT w życie człowieka usieciowionego zapowiada algorytmizację ludzkiego behawioru. Ale często słyszy się zawołanie be creative! Hiperkapitalizm domaga się twórczości – oryginalnego rozwiązywania problemów. Będzie eksploatował kapitał symboliczny, który jest tym bogatszy, im więcej do zaoferowania w sferze idei, emocji itp. mają uczestnicy dyskursów społecznych. A mają coraz więcej, dzięki różnorodności społecznego software’u, czyli naszego wyposażenia kulturowego. Ten software stale się wzbogaca w procesie komunikacji i utrzymywania nieformalnych relacji międzyludzkich, które są instrumentalizowane i eksploatowane w celach marketingowych. Bez komunikacji nie ma twórczości, której parametrami są innowacyjność, mobilność, responsywność, dyspozycyjność, elastyczność.
Potrzeba twórczości pojawiła się już w czasie, gdy wielcy baronowie przemysłu uznali, że strategia Forda nie ma przyszłości, że jest czas na to, aby wytwórca oferował produkt trafiający w gusta użytkownika. Bezwzględne posłuszeństwo, dyscyplina, wojskowy dryl przestały być cnotą numer 1. Coraz większego znaczenia nabierała pomysłowość pracownika.
W II połowie ub. wieku konkurencja międzynarodowa coraz bardziej to wymuszała, najbardziej nagradzani byli pracownicy innowacyjni, produktywizm brał górę nad opiekuńczością. Aktywne grupy społeczeństwa obywatelskiego brały w swoje ręce zadania edukacji społecznej, upowszechniania kultury, promowania zdrowia, czyli pomnażania kapitału ludzkiego i społecznego; państwo mające wcześniej dominującą pozycje w tej dziedzinie okazywało się niewydolne.
Poszerzała się w ten sposób sfera wolności obywatelskiej, co paradoksalnie skrzętnie wykorzystała sfera prywatna. Funkcjonalne okazały się dlań hasła wolności i autonomii, uelastyczniania rynku pracy, mobilności, niestandardowego czasu pracy, demokracji przemysłowej (Mitbestimmung w Niemczech) i inne hasła i postulaty wolności pracowniczych, jakie zgłaszała lewica i związki zawodowe, ruchy kobiece. Te hasła dobrze się komponowały z klimatem wolności i autonomii jednostki - wszystkiego tego, co kryje się w haśle upodmiotowienia człowieka, które wypisywała na swym sztandarze kontrkultura lat 60. Ceną za mniejszą kontrolę było większe zaangażowanie pracowników, ich świadoma identyfikacja z celami firmy. To stało się kanonem nowej kultury firmy. W ten sposób biznes rozstawał się bez żalu z metodami zarządzania opartymi na hierarchii, ponieważ pozbywał się krepujących instytucjonalnych ograniczeń i zyskiwał nowy potężny impuls. Scott Lash i John Urry nazwali to „końcem zorganizowanego kapitalizmu” (1987).
Workfare w miejsce welfare
W ten sposób żądanie podmiotowości weszło w synergię z produktywnością nowego posfordowskiego kapitalizmu. Kreatywność stała się mantrą, a empowerment – kanonem politycznej poprawności. Kiedy kategoria czasu wolnego była klarownie określona, wiadomo było, czym jest zaangażowanie na rzecz firmy, za co kazać sobie płacić, a za co nie. Teraz przestało to być oczywiste. Wykonywanie zawodowych obowiązków w domu, kontrola nad czasem dawały poczucie komfortu pracownikom i oszczędności pracodawcom („gorące biurka”, telepraca), ale niosły ze sobą wielką zmianę: tysiące zatrudnionych przestało być pracownikami – stawało się telepracownikami, wolnymi strzelcami, konsultantami, interesariuszami. Amerykański przedsiębiorca i badacz Daniel H. Pink (2002) nazywa takie społeczeństwo „narodem wolnych agentów” (biorąc pod uwagę karierę słowa „agent” w Polsce można więc powiedzieć, że mamy wielką szansę cywilizacyjną).
„Praca się rozmywa się i przekształca w szereg nieregularnych i nieprzewidywalnych aktywności. To samo dzieje się z czasem i przestrzenią. Wykonywanie profesjonalnych zadań w domu, w uznaniowo wybranych przez siebie porach, oznacza oczywiście wygodę i możliwość dopasowania rytmu zawodowego i osobistego. Zarazem jednak przesądza o zniknięciu ostatnich barier instytucjonalnych i psychologicznych zabezpieczających jednostkę przed wdzierającą się w jej życie prywatne zewnętrzną kontrolą. Pracownicze obowiązki ani nie są wyraźnie zdefiniowane, ani narzucone odgórnie” (Pustoła 2005: 71). Welfare state przekształca się w workfare state. I chyba tak już pozostanie w wieku hiperkapitalizmu.
Wszystko nastawione na elastyczność i mobilność; im większa autonomia pracownika, tym bardziej żyje on kulturą organizacyjną firmy, nie potrzeba mu kontroli z zewnątrz, jest ona zinternalizowana; locus of control przesuwa się do wewnątrz: ode mnie wszystko zależy, nikt mnie nie musi popędzać; nie ma się poczucia eksploatacji , czy wyzysku, lecz samorealizacji i podmiotowości. To jest sprytnie pomyślane: wykorzystuje się wolność jednostki nie pozbawiając jej poczucia indywidualizmu i autonomii. Podobny efekt w kulturach kolektywnych osiąga się przez zaprogramowanie; w indywidualistycznych - przez samooprogramowanie. To drugie jest bardziej wartościowe, bo kreatywne.
To ma istotne konsekwencje dla pracy. Gdy ludzie czują siłę swej podmiotowości, odnoszą korzyści sami jako konsumenci i pracobiorcy, ale także ich pracodawca. Firma ma władzę symboliczną, korzysta z twórczości ludzi pod hasłem: współkreuj produkt, który chcesz nabyć (tzw collaborative design) w Internecie na sprofilowanych pod tym kątem czatach, forach itp. Podwójna korzyść; oszczędza się na kosztach wzornictwa oraz osiąga się identyfikację konsumenta z produktem. To jest kapitał społeczny, z którego biznes czerpie pełną garścią. Jego częścią jest samorzutny marketing sieciowy, w wyniku którego rodzi się elita konsumentów danego produktu. W ten sposób poszerza się krąg interesariuszy firmy. Są to często osoby aktywne w komunikacji, zwane gwiazdami socjometrycznymi, które są pionierami, pierwszymi użytkownikami (early adopters), a jednocześnie pełnią funkcje lansów (liderzy wynajmowani przez firmy marketingowe do lansowania stylów życia poprzez nabywanie konkretnych dóbr konsumpcyjnych). Ten software stale się wzbogaca w procesie komunikacji, wchłaniając międzyludzkie dyskursy. Rośnie wartość społeczna firm określana przy użyciu miar sieciowych ustalających wielkość kapitału relacji, w jakich firma pozostaje ze wszystkimi swoimi stake holders.
Hiperkapitalizm tym się różni od swego poprzednika, że ważniejsze jest dlań przetwarzanie kultury (symboli) niż natury, dlatego tę kulturę trzeba policzyć, żeby mogła się znaleźć na rynku, włączać nisze - tego surowca przybywa w trakcie przetwarzania. „Nowy typ produktów wytwarzanych we współczesnym kapitalizmie – takich jak język, wiedza, nauka, sztuka, informacja, style życia, czy standardy relacji międzyludzkich – ma charakter dóbr publicznych. Niepodzielnych, niezawłaszczalnych, niewyczerpywalnych. Obdarzonych wartością, która rośnie, a nie maleje w miarę ich wolnej wymiany i swobodnego użytkowania, dając początek tzw. „konstruktywnej konsumpcji”. Jest to możliwe dzięki temu, że dobra te są tworzone w nieustającym procesie przez tych, którzy z nich zarazem korzystają, przy czym im lepiej je wykorzystują, czyli im wyższym kapitałem symbolicznym czy społecznym dysponują, tym lepszej jakości „produkty” oddają społeczności, w której się znajdują, z powrotem. W tym nowym porządku granica między producentem i konsumentem znika, oczyszczając pole dla czystej kreatywności, wolnego działania” (Pustoła, ibidem).
Mamy tu do czynienia z jednoczesną legitymizacją i instrumentalizacją idei twórczej podmiotowości, połączeniem wolności pracowniczej z interesem biznesu, czyli pełnia szczęścia, chciałoby się powiedzieć.
Dezaktualizują się tradycyjne definicje pracy i produkcji. To, co zwykle określa się jako produkcja, czyli wytwarzanie towarów i usług, jest ucieleśnieniem wcześniejszych idei, które antycypują rzeczywistość. Wczorajsze akty inwencji są prefiguracją dzisiejszej rzeczywistości. Tak jak zaciera się podział miedzy czasem wolnym a pracą (totalizacja pracy) tak zmianie ulega relacja między kapitałem a pracą na rzecz relacji kapitał-życie, bo życie kreuje twórczość w codziennych aktach: pamięć, wiedza, ego, kultura, seks itp. Tu musi paść pytanie,
czy hiperkapitalizm jest systemem nieprzyjaznym dla ludzi?
Bardzo trudno na nie odpowiedzieć. Dla ludzi, którzy w nim nie wyrastali z pewnością tak. Wielu z nich nie poradzi sobie z bólami adaptacji, a wtedy grozi wykluczenie. Proces adaptacji polega najogólniej na usuwaniu rozdźwięku miedzy światem postrzeganym i rzeczywistym (choć ten hiatus jest nieusuwalny). Proces ekskluzji rządzi się dość prostymi regułami, przebiegając przez następujące fazy.
-
Jednostki i grupy, które nie nadążają za zmianą, przestają pojmować reguły świata, w którym żyją i oznakowują go własnymi mało relewantnymi, ale znanymi sobie pojęciami.
-
Pojawia się pokusa ucieczki od niego, nieraz emigracji wewnętrznej, rezygnowania z aspiracji i ambicji, potrzeby osiągnięć, życia wedle znanych sobie reguł. Efekt demonstracyjny przestaje być sprzężony z potrzebą naśladownictwa, co frustruje, skłania do poczucia bycia kimś gorszym.
-
W tej fazie pojawia się luka kompetencyjna: w miarę jak rosną i są dostępne zasoby informacji, wiedzy i kultury. Powiększa to także dystans w sferze konsumpcji, która, czy się nam to podoba czy nie, jest dziś ważnym czynnikiem uczestnictwa w społeczeństwie.
-
Prowadzi to często do podwójnej frustracji: zarówno wykluczonych, bo czują się gorsi i bez nadziei na przyszłość, jak i beneficjentów systemu, bo czują się wykorzystywani utrzymując wykluczonych.
W ten sposób ulega erozji spójność społeczna. Lester Thurow (1999) obawia się, że czeka nas powrót do Średniowiecza, czyli świata, w którym garstka bogatych odgrodzi się murami od wściekłej rzeszy biednych. To jest samobójcze kusić biednych wspaniałym światem reklamowej symulakry i nie dać im szans na niewielkie choćby spełnienie.
Społeczeństwo dwóch prędkości jest realnym zagrożeniem. Pokuszę się tu o ryzykowną hipotezę, na poparcie której trudno jeszcze o mocne empiryczne argumenty. Człowiek był pierwszą i jak dotychczas jedyną istotą, która wyzwoliła się z przymusu specjacji w świecie zwierząt (różnicowanie się gatunków w zależności od zewnętrznych warunków życia – gęsta sierść, gruba warstwa tłuszczu i in. w strefach polarnych polepszające biologiczne warunki przetrwania i brak tych cech w ciepłym klimacie, który wymagał rozwoju innych cech). Człowiek nie był zmuszony do specjacji dzięki ewolucji kulturowej, która go hominizowała, a ściślej mówiąc – innowacjom (ciepła, lub przewiewna odzież, schronienie, odpowiednie pożywienie), które przystosowywały go do warunków. Obawiam się, że ten imperatyw innowacji może na powrót ustąpić miejsca specjacji, tym razem intelektualnej, co doprowadzi do różnicowania się homo na hipersapiens i postsapiens.
Czy kultura wytworzy antyciała?
Przede wszystkim, jawi się zupełnie inna natura rynku, któremu nie jest potrzebna wolność, a stały monitoring zachowań ludzkich, próba okiełznania złożoności, jaką rodzą miliardy interakcji. A przecież cała tradycja zachodnia opiera się na przekonaniu, że nie ma wolności w ogóle bez wolnego rynku.
Naturalnym odruchem kogoś ukształtowanego przez projekt Oświeceniowy (jak autor tych słów) i niesioną przezeń wiarę w ponadczasowe łaknienie wolności, duchowości, ekspresji itp. jest nadzieja, że kultura się obroni, wytworzy antyciała, jak to czyniła po wielekroć; że nie będzie dominacji technopolu, który zagnieździ się w nas i zdominuje.
Ta nadzieja po raz kolejny każe odrzucić twardy determinizm i stać na gruncie aktywizmu w przekonaniu, że od nas samych zależy, jaki czynimy użytek z narzędzi, które są ślepe, nie widzą celów, którym służą. Przyjmując takie założenie, skłonni będziemy uznać, że nie będzie to ani hipernadzór, ani autonadzór, lecz nowa epoka znamionująca narodzenie nowej ekonomii politycznej, której sensem jest kreowanie wartości. Wyrastają one z lokalnych kontekstów i mają służyć specyficznym celom. Ludzie przyjmują własne uzgodnione standardy zamiast narzucanych zewnątrz. System reguł staje się wtedy bardziej zinternalizowany.
Specjaliści od kapitału społecznego dowiedli, że najzdrowszy rozwój ma miejsce wtedy, gdy jest oparty na własnych pokładach regulacji, zaufania, więziach, lojalności, utrwalonych instytucjach. Jeśli tego nie ma, to trzeba to narzucać w postaci prawa, co rzadko jest skuteczne, a nadto pochłania niepotrzebnie mnóstwo energii. Jest to bowiem przeniesienie całej sfery regulacji z zewnątrz.
Praktyki kooperacyjne są efektywne dzięki temu, że agregują małe wkłady, włączając je do szerszych zasobów. Praktyka rozwoju dowiodła, że nie wystarczą wybitne osiągnięcia, liczy się suma małych wkładów innowacyjnych i twórczych. Wyraża się w tym głęboko ludzka potrzeba bycia użytecznym i produktywnym poprzez uczestnictwo i kreowanie wartości dodanej. Wspólnie tworzone i użytkowane narzędzia pozwalają oceniać, manifestować złożone tożsamości i zarządzać nimi, co stymuluje systemy kooperatywne. To wyjaśnia, dlaczego dziś jest coraz więcej świadomie projektowanych narzędzi współpracy. Bo w nich rodzi się kapitał symboliczny, którego pokłady można eksploatować w celach rozwoju i ekspansji. Oczywiście, nie unieważnia to twierdzeń, że dzisiejsze technologie pozwalają każdemu, kto tego chce i ma po temu możliwości wykorzystać swój potencjał, by stać się „superwzmocnioną jednostką”, jak to nazywa Manuel Castells. Im więcej takich jednostek, tym większy potencjał sieci, w których się łączą. Jednostka może stać się centrum – egopolis, niweczące totalizację, jak kropla alkoholu, która dostawszy się do retorty rodzi monstrum rozwalające „nowy wspaniały świat”.
Ale uprawnione jest tez inne podejście, które z perspektywy oświeceniowej tradycji wydaje się pesymistyczne, ale z perspektywy ludzi przystosowanych do hiperkapitalizmu niekoniecznie. Ludzie ukształtowani w hiperkapitalizmie, którzy przeszli w nim proces pierwotnej socjalizacji (czy raczej kapitalizacji) będą o wiele mniej podatni na wykluczenie, będą musieli się przez całe życie mierzyć z imperatywem kompetencji. Inaczej niż my będą rozumieli pewne kluczowe pojęcia, takie jak wolność, kontrola, prywatność, tak jak my inaczej je rozumiemy niż ludzi epoki feudalnej.
Wedle naszych dzisiejszych pojęć, system, w jakim będą żyli, będzie nosił cechy (techno)totalitaryzmu. Tego jednak nie będą świadomi, nie będzie to bowiem dla nich system opresyjny. Raczej „Nowy wspaniały świat” w wersji Huxleyowskiej, niż Orwellowski „Wielki Brat”, czy Matrix Dicka-Wachowskich. Po traumie 11 września skłaniają się ku temu Amerykanie w nadziei na życie w przestrzeni monitorowanego komfortu, który daje poczucie władzy, wiedzy, bezpieczeństwa i uwalnia od nieszczęsnego daru wolności, mówiąc słowami ks. Tischnera. Ludzie nie będą świadomi opresywnego charakteru systemu, ponieważ będą przekonani, że uczestnictwo w nim jest kwestią wyboru. Poniekąd zawsze tak było w systemach oferujących wybór: możesz postawić na wartości głównego nurtu, dzięki którym możesz osiągnąć sukces na skali preferowanej przez system, a jeśli nie postawisz, to pretensje możesz adresować tylko do siebie. W pewnym sensie jest to jednak Marksowskie rozumienie wolności, jako zrozumienie konieczności. Dla jednych będzie to wybór, dla innych tylko iluzja wolności. Bo w istocie chodzi o wybór zero- jedynkowy: sukces, albo wykluczenie, tertium non datur. Jakimś wyjściem może być życie w dwóch światach: jestem w systemie, kiedy chcę być hiperaktywny; odłączam się odeń, gdy chcę się zanurzyć w innym świecie wartości, gdy nie gonię za sukcesem. Taka ucieczka może być jednak tylko chwilowa, zgodnie z maksymą obowiązującą w Dolinie Krzemowej: nie zasiedź się za długo na obiedzie, bo staniesz się obiadem dla innych.
Coraz częstsze są obawy, że ludzie zostaną tak zdeterminowani przez cywilizację informatyczną, że nie będą w stanie się obronić. Kto w takim systemie się nie znajdzie nie będzie zdolny do funkcjonowania w społeczeństwie, żadna emigracja wewnętrzna nie pomoże, bo deelektronizacji nie będzie (Zacher 2007: 19). Płynie z tego paradoksalny wniosek, że aby czuć się wolnym wedle naszych dzisiejszych pojęć, trzeba się dobrowolnie wykluczyć z systemu i znaleźć sobie nisze: nie używać Internetu, komórki, karty bankowej (płacić grudkami złota). Słowem: znaleźć sobie pustelnię i wieść egzystencję jak Szymon Słupnik
Temat kontroli przez hiperkapitalizm staje się obsesją kultury popularnej (filmy typu Matrix, Equilibrium, AI, Robocop i wiele innych mogą być ostrzeżeniem, ale też samospełniającym się proroctwem). Kto w takim systemie się nie znajdzie, nie będzie zdolny do funkcjonowania w społeczeństwie, bo żadna emigracja wewnętrzna nie pomoże. Będziemy żyć pod nadzorem „elektronicznego pastucha”. Bycie w systemie to nie tylko korzystanie z jego dobrodziejstw, lecz również straty w sferze wolności, prywatności czy wręcz intymności.
Hiperkapitalizm jako „metasystem” (system integrujący wszystkie inne) jest postrzegany jako inkorporacja biosocjosfery przez biotechnosferę - widać tu powrót determinizmu (Chyła 2002). Najgłośniej wywołał ten problem Neil Postman w książce „Technopol. Triumf techniki nad kulturą” (1995), rychło znajdując zwolenników. W ich przekonaniu wszystkie technologiczne przedłużenia człowieka, interfejsy człowiek-maszyna, są wymyślane po to, aby jak najbardziej zintegrować go z systemem kontroli przez „wrastanie maszyny w nas samych”. Jak pisał C. Talbott w „The Future does not compute” (1995) - choć ciągle nam się wydaje, że panujemy nad maszyną, to nie możemy uciec od prawdy, że ona zagnieżdża się w nas przez interfejs. Jak wielki jest to wpływ, pokazuje dyfuzja telefonii mobilnej (pokolenie SMS)
„Być w systemie” to znaczy nie tylko korzystać z jego dobrodziejstw, ale też wiele utracić w sferze wolności, prywatności, czy wręcz intymności. Im więcej technologicznych ekstensji zmysłów i funkcji mózgu, tym więcej cyfrowego ewidencjonowania wszelkich przejawów życia. Nie da się już nawet policzyć, a przynajmniej obywatel tego nie wie, w ilu bazach danych się znajduje. Nie wiadomo, czy ziści się na koniec przyszłego wieku straszna wizja machina sapiens, czy też człowiekowi uda się wyzwolić jakieś antyciała na swą obronę. Zanim to nastąpi – jeśli w ogóle – problemem XXI wieku będzie to, z czym już dzisiaj mamy do czynienia, mianowicie z ukrytym sterowaniem ludźmi, tyle że w znacznie większym nasileniu.
Czy w opisie tego, czym staje się hiperkapitalizm trzeba sięgać do oksymoronów w rodzaju opresywny permisywizm, czy totalitaryzm wolności w warunkach – paradoksalnie – hipermobilności i hiperindywidualizacji? Tak by trzeba określać ów autonadzór – jako totalizację życia – wyzwolenie nie tyle człowieka, co jego potencjału twórczego w celu jego eksploatacji. Komunizm to było widzialne zniewolenie, kapitalizm poprzedniej generacji wchłaniał czas pracy, hiperkapitalizm wchłania życie. Rynek jawi się jako „Wielki Totalizator”, ale nie taki, przed jakim przestrzegał Orwell, a Huxley – formatowaniem osobowości i produkcją „postfabrykatów” – przed wspomnianym technotalitaryzmem.
Kazimierz Krzysztofek
Od Redakcji:
Jest to trzeci odcinek (pierwszy - Pan Market - opublikowaliśmy w numerze 11/11 SN, drugi – Nowinki hiperkapitalizmu - w numerze 12/11 SN) tekstu „Hiperkapitalizm jako „najwyższe stadium” zamieszczonego w czasopiśmie „Transformacje” 2007-2008.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1121
Pomysł, że istnieje program globalnego rządu wśród elit finansowych i politycznych świata od dawna nazywa się „teorią spiskową” w mediach głównego nurtu i establishmentu. I niestety, nawet jeśli uda ci się przekonać ludzi do przyjrzenia się i zaakceptowania dowodów na to, że instytucje bankowe i niektórzy politycy współpracują ze sobą dla swoich własnych celów, wielu ludzi nadal nie będzie uważać, że ostatecznym celem tych handlarzy władzą jest jedno światowe imperium. Oni po prostu nie mogą pojąć czegoś takiego.
Ludzie powiedzą, że establishmentem kieruje wyłącznie chciwość, a ich związki są kruche i oparte wyłącznie na indywidualnym interesie. Powiedzą, że wydarzenia kryzysowe i zmiany trendów społecznych i politycznych są przypadkowe, a nie wytworem świadomej inżynierii. Powiedzą, że elity nigdy nie będą w stanie ze sobą współpracować, ponieważ są zbyt narcystyczni itp.
Wszystkie te argumenty są mechanizmem radzenia sobie społeczeństwa z dowodami, których nie mogą w inny sposób obalić. Kiedy pojawia się twarde fakty, a władze otwarcie przyznają się do swoich planów, niektórzy ludzie powrócą do zdezorientowanego zaprzeczenia. Nie chcą wierzyć, że zorganizowane zło na taką skalę może być rzeczywiście realne. Jeśli tak, to wszystko, o czym myśleli, że wiedzą o świecie, może być złe.
Przez wiele lat o agendzie globalnego zarządzania mówiono jedynie szeptem w kręgach elitarnych, ale raz na jakiś czas któryś z nich głośno wypowiadał się o tym publicznie. Być może z arogancji, a może dlatego, że uznali, iż nadszedł właściwy czas, aby ułatwić społeczeństwu zaakceptowanie tej możliwości. Ilekroć o tym wspominali, nazywali to „Nowym Porządkiem Świata” (NWO). Światowi przywódcy, od George'a HW Busha, Baracka Obamy, Joe Bidena, Gordona Browna, Tony'ego Blaira i nie tylko, wygłaszali przemówienia mówiące o „Nowym Porządku Świata”. Finansowe i polityczne elity, takie jak George Soros i Henry Kissinger, przez lata nieustannie wspominały o NWO.
Jeden z najbardziej odkrywczych cytatów w porządku obrad pochodzi od zastępcy sekretarza stanu Administracji Clintona, Strobe’a Talbota, który stwierdził w magazynie Time, że :
„W następnym stuleciu narody, jakie znamy, będą przestarzałe; wszystkie państwa uznają jedną, globalną władzę… Przecież suwerenność narodowa nie była takim świetnym pomysłem”.
W tym samym artykule dodaje mniej znany cytat:
„ …Wolny świat utworzył wielostronne instytucje finansowe, które zależą od gotowości państw członkowskich do rezygnacji z pewnego stopnia suwerenności. Międzynarodowy Fundusz Walutowy może praktycznie dyktować politykę fiskalną, nawet wliczając wysokość podatków, jakie rząd powinien nakładać na swoich obywateli. Układ ogólny w sprawie taryf celnych i handlu reguluje wysokość cła, jakie naród może pobierać od importu. Organizacje te można postrzegać jako protoministerstwa handlu, finansów i rozwoju zjednoczonego świata”.
Aby zrozumieć, jak działa ten program, przytoczę cytat globalisty i członka Rady ds. Stosunków Zagranicznych Richarda Gardnera w artykule w Foreign Affairs Magazine w 1974 r. zatytułowanym „Trudna droga do porządku światowego”:
„Krótko mówiąc, „dom porządku światowego” będzie musiał być budowany od dołu do góry, a nie od góry do dołu. Będzie to wyglądać jak wielkie „rozkwitające, buzujące zamieszanie”, używając słynnego opisu rzeczywistości Williama Jamesa, ale okrążenie suwerenności narodowej, niszczenie jej kawałek po kawałku, przyniesie znacznie więcej niż staromodny frontalny atak”.
„NWO” od tego czasu wielokrotnie zmieniało nazwy, ponieważ opinia publiczna staje się coraz mądrzejsza w stosunku do spisku. Nazywa się to Wielostronnym Porządkiem Świata, czwartą rewolucją przemysłową, „wielkim resetem” itd. Nazwy się zmieniają, ale znaczenie jest zawsze takie samo.
W ciągu ostatnich dwóch lat, w obliczu rozległych globalnych wydarzeń kryzysowych, pojawił się establishment „nowego porządku”, o którym mówią globaliści, prawie bez fanfar i wzmianek w mediach głównego nurtu. Początki globalnego rządu już istnieją i nazywa się go „Rada na rzecz kapitalizmu włączającego”. (Council for Inclusive Capitalism*)
Ostatnio wielu analityków, wliczając w to mnie, było bardzo skoncentrowanych na Światowym Forum Ekonomicznym i jego roli w agendzie rządu światowego – głównie dlatego, że szef WEF Klaus Schwab jest tak głośny i nie może nie mówić o przyszłych planach centralizacji.
Jak zauważyłem w poprzednich artykułach, elity w ramach WEF były zbyt podekscytowane COVID-owską pandemią, myśląc, że przeżyły idealny kryzys, aby wdrożyć liczne globalistyczne polityki w postaci Wielkiego Resetu. Jak się okazało, COVID nie był tak śmiercionośny, jak początkowo przewidywali podczas Wydarzenia 201 , a opinia publiczna nie była tak uległa, jak oczekiwali, że będzie. WEF zbyt wcześnie wypuścił kota z worka.
Tak więc idziemy dalej, kryzys za kryzysem, jak spadające domino, aż dojdziemy do jedynego wydarzenia, które ich zdaniem popchnie masy do zaakceptowania rządów światowych. I chociaż w WEF regularnie uczestniczą globaliści najwyższego szczebla, są oni raczej ośrodkiem analitycznym wysokiego szczebla, Rada na rzecz kapitalizmu włączającego wydaje się dotyczyć raczej wdrażania niż teorii.
Założycielem grupy jest Lynn Forester de Rothschild, członek niesławnej dynastii Rothschildów, która od pokoleń angażuje się finansowo we wpływanie na rządy. Papież Franciszek i Watykan publicznie sprzymierzyli się z soborem w 2020 r., a jedną z głównych narracji CIC jest to, że wszystkie religie muszą zjednoczyć się z przywódcami kapitału, aby zbudować społeczeństwo i gospodarkę „sprawiedliwą dla wszystkich”.
Ta misja jest dość znajoma, ponieważ odzwierciedla cele WEF i jego koncepcję „gospodarki współdzielonej” : systemu, w którym nie będziesz nic posiadać, nie będziesz mieć prywatności, pożyczysz wszystko, będziesz całkowicie polegać na rządzie, aby przetrwać i „polubisz to”.
Innymi słowy, celem „inkluzywnego kapitalizmu” jest nakłonienie mas do zaakceptowania przemianowanej wersji komunizmu. Obietnica będzie taka, że nie będziesz już musiał martwić się o swoją ekonomiczną przyszłość, ale kosztem będzie twoja wolność.
CIC jest kierowany przez podstawową grupę światowych liderów, których nazywają „Strażnikami” (Nie, nie żartuję, to prawda).
Członkami CIC byli m.in.: Mastercard, Allianz, Dupont, ONZ, Teachers Insurance and Annuity Association of America (TIAA), CalPERS, BP, Bank of America, Johnson & Johnson, Visa, Fundacja Rockefellera, Fundacja Forda, Mark Carney, skarbnik stanu Kalifornia, i wiele innych firm na całym świecie. Lista jest obszerna, ale reprezentuje rodzaj rządu kierowanego przez korporacje z kongresem przedstawicieli korporacji połączonych z uległymi przywódcami politycznymi.
Jedną z najważniejszych misji CIC jest zmiana naszych modeli ekonomicznych w celu „promowania równości i włączenia”. Zabawne, zwolennicy KPK argumentują, że „zbyt duże bogactwo zostało zgromadzone w rękach zbyt małej liczby ludzi, a to dowodzi, że istniejący kapitalizm nie działa”, a jednak ONI są tymi samymi ludźmi, którzy sfałszowali system, aby scentralizować to bogactwo w ICH RĘKACH. Nie są „kapitalistami”, są arystokracją. Czy naprawdę myślisz, że ci ludzie zbudują zupełnie nowy system, który nie będzie im dalej służył?
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego Papież napiera na ideologię, panikę klimatyczną i retorykę jednej światowej religii w konflikcie z tradycyjną doktryną chrześcijańską, to właśnie dlatego – podąża za dyktatem CIC.
Inną misją CIC jest egzekwowanie kontroli emisji dwutlenku węgla i opodatkowania w imię „zmian klimatu” w celu osiągnięcia „zerowych” emisji netto . Jak wszyscy wiemy, zeroemisyjność netto będzie niemożliwa bez całkowitego wstrząsu naszej gospodarki i przemysłu, wraz ze śmiercią miliardów ludzi. Jest to scenariusz nieosiągalny, dlatego jest idealny dla globalistów. Ludzie są wrogami Ziemi, twierdzą, więc musimy pozwolić elitom kontrolować każde nasze działanie, aby upewnić się, że nie zniszczymy planety i nas samych, a proces nigdy się nie skończy, ponieważ zawsze będzie trzeba sobie radzić z emisją dwutlenku węgla.
Członkowie CIC, w tym szef Bank of America , otwarcie sugerują, że tak naprawdę nie potrzebują współpracy rządów, aby osiągnąć swoje cele. Mówią, że korporacje mogą wdrożyć większość inżynierii społecznej bez pomocy politycznej. Innymi słowy, jest to każda definicja „rządu cienia” – ogromnej korporacyjnej kabały, która działa w tandemie, aby wdrożyć zmiany społeczne bez żadnego nadzoru. Jak już zauważyliśmy, widzieliśmy to już wraz z rozprzestrzenianiem się obudzonej ideologii przez setki, jeśli nie tysiące korporacji pracujących jako ul.
Czy CIC jest ostateczną formą globalnego rządu? Nie, prawdopodobnie nie. Ale to jest początek: rząd korporacji i elit finansowych dla korporacji i elit finansowych. Pomija wszelką reprezentację polityczną, wszelkie mechanizmy kontroli i równowagi oraz wszelki udział wyborców. Te konglomeraty i ich partnerzy podejmują decyzje dla naszego społeczeństwa jednostronnie i w sposób scentralizowany. A ponieważ wielki biznes działa tak, jakby był oddzielony od rządu, a nie partnerem rządu, może twierdzić, że wolno mu robić, co mu się podoba.
Jednak w sytuacji, gdy korporacje i globaliści coraz częściej pokazują swoje prawdziwe oblicze i działają tak, jakby to oni byli u władzy, opinia publiczna musi pociągać ich do odpowiedzialności, tak jakby byli częścią rządu. A jeśli okaże się, że są autorytarni i skorumpowani, muszą zostać obaleni jak każda inna dyktatura polityczna.
Brandon Smith
16.07.22
Brandon Smith jest alternatywnym analitykiem gospodarczym i geopolitycznym od 2006 roku i jest założycielem Alt-Market
https://alt-market.us/
Źródło: What Is The “Council For Inclusive Capitalism?” It’s The New World Order, Brandon Smith, July 14, 2022
>https://alt-market.us/what-is-the-council-for-inclusive-capitalism-its-the-new-world-order/
*CIC - https://www.inclusivecapitalism.com
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 862
Redakcja „Biuletynu PTE” w 90. rocznicę publikacji eseju Johna M. Keynesa – Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków poprosiła znanych ekonomistów o komentarze dotyczące przewidywań Keynesa, przede wszystkim w kwestii znaczenia, aktualności oraz trafności sformułowanych przez niego prognoz. Wybrane wypowiedzi publikowaliśmy w numerze 11/21 SN – Prognozy trafne i chybione oraz w SN 3/22 – Keynes – wizjoner? i Co powiedziałby Keynes dziś?
W tym numerze publikujemy komentarz autorstwa dr. Grzegorza Malinowskiego – Keynes miał w połowie rację.
Keynes z dużą dozą optymizmu stwierdził, że w przyszłości poziom życia wzrośnie od czterech do ośmiu razy. Hipoteza ta stanowi ekstrapolację danych historycznych i opiera się na założeniu, że technologiczne uzbrojenie kapitału będzie rosło w tempie 2% rocznie, a efektywność wykorzystania kapitału będzie wzrastać o 2% rocznie. Na tej podstawie Keynes wyciągnął śmiały wniosek, że w perspektywie stuletniej problem ekonomiczny zostanie ostatecznie rozwiązany, i wszyscy ludzie będą w stanie zaspokoić swoje materialne potrzeby.
Kolejne przewidywanie ojca nowożytnej ekonomii dotyczy czasu pracy. Jego zdaniem, ludzkość będzie w stanie realizować wszystkie swoje potrzeby, poświęcając na to zaledwie niewielki procent czasu, który w 1930 r. przeznaczała na pracę zarobkową, a i ten wysiłek będzie głównie po to, aby zaspokoić tkwiącą w człowieku psychologiczną potrzebę pracy, którą Keynes opisuje za pomocą terminologii biblijnej jako tkwiącego w nas „starego Adama”. Zakładając, że w roku 2030 praca człowieka w większości zostanie zastąpiona pracą maszyn, jego aktywność zarobkowa nie powinna przekraczać trzech godzin dziennie. Rozumowanie Keynesa oparte jest na powszechnie przyjmowanej w ekonomii koncepcji malejącej użyteczności krańcowej, wskazującej, że korzyść krańcowa każdej następnej jednostki otrzymywanego dochodu jest coraz mniejsza. Im zatem społeczeństwa stają się bogatsze, tym bardziej przedkładają czas wolny nad otrzymywany dochód.
W roku 2022 mijają 92 lata od czasu, kiedy Keynes sformułował swoje prognozy. Czy jego przewidywania okazały się trafne? Wartość tradycyjnej miary PKB per capita jest dziś w przybliżeniu pięciokrotnie wyższa w Stanach Zjednoczonych, i sześciokrotnie wyższa w Europie Zachodniej w porównaniu z rokiem 1930. Z kolei w przypadku rodzimej Wielkiej Brytanii wartość tego wskaźnika wzrosła ponad czterokrotnie. W odniesieniu do poziomu życia oczekiwania Keynesa okazały się zatem celne.
Problem w tym, że zbieżność przewidywań Keynesa ze stanem rzeczywistym jest w znacznej mierze dziełem przypadku, a to dlatego, że Keynes swoje prognozy oparł explicite na dwóch założeniach. Po pierwsze, zakładał, że w rozpatrywanym horyzoncie czasowym nie dojdzie do żadnych większych, międzynarodowych konfliktów. Po drugie przyjął, że nie dojdzie do wzrostu populacji. Oba założenia okazały się chybione. Niedługo po tym, jak jego esej ujrzał światło dzienne, światem wstrząsnęła kolejna wojna światowa, zaś między latami 1930 i 2010 liczba mieszkańców krajów zindustrializowanych wzrosła o niemal 80%. Mimo tych pomyłek, poziom zamożności wzrósł – zgodnie z intuicją Keynesa – głównie dlatego, że nie docenił on wzrostu produktywności, która rosła znacznie szybciej od jego oczekiwań. Błędy prognozy Keynesa, te optymistyczne i te pesymistyczne, nałożyły się na siebie, czyniąc ją całkiem trafną.
Inaczej przedstawia się prognoza czasu pracy. Keynes spodziewał się, że czas pracy znacznie się skróci. Miał rozsądne podstawy do takich przypuszczeń, ponieważ między rokiem 1870 a 1930 wskaźnik godzin spędzanych w pracy skurczył się o przeszło 30%. Między rokiem 1930 a czasami współczesnymi także kraje wysoko rozwinięte doświadczyły spadku godzin pracy, ale jego dynamika była już znacznie wolniejsza. W roku 1930 w krajach zindustrializowanych na tydzień pracy składało się przeciętnie 50 godzin. Współcześnie w zakładzie pracy spędza się około 40 godzin tygodniowo. Mamy zatem nadal do czynienia z dwudziestoprocentowym spadkiem względem 1930 r., jednak nie taki stan rzeczy miał na myśli Keynes, który spodziewał się 15-godzinowego tygodnia pracy. Żeby proroctwo Keynesa stało się faktem, czas pracy musiałby się zmniejszyć względem roku 1930 o 70%. Tymczasem w dającej się przewidzieć przyszłości uzyskanie takiego rezultatu jest niemożliwe.
Od czasów Keynesa zamożność krajów bogatych wzrosła zatem sześciokrotnie, natomiast długość pracy spadła jedynie o 20%. Warto zastanowić się, z czego wynika ten stan rzeczy.
Dlaczego Keynes się pomylił?
Keynes uważał, że wraz ze wzrostem zamożności będzie maleć skłonność do poświęcania czasu na pracę zarobkową, co spowoduje znaczne zwiększenie ilości czasu wolnego i w konsekwencji ludzie będą musieli się uczyć „sztuki dobrego życia”, polegającej na właściwym wykorzystaniu tegoż czasu. Tak się jednak nie stało. Czasu wolnego nie przybyło na tyle dużo, by narzucać zmianę filozofii życia.
Co więcej, istnieją znaczne różnice w liczbie przepracowywanych godzin między krajami. Na przykład Amerykanie, pracując przez 1610 godzin rocznie, spędzają w pracy znacznie więcej czasu niż Brytyjczycy, poświęcający pracy 1489 godzin. Do sytuacji prognozowanej przez Keynesa najbardziej zbliżyła się Holandia, której mieszkańcy pracują najkrócej – przez ok. 1400 godzin w roku.
W dodatku przytoczone wyżej średnie wartości skrywają fakt, że elementem różnicującym czas pracy jest także grupa zawodowa. Nie ulega bowiem wątpliwości, że zazwyczaj mamy do czynienia z sytuacją, iż pracownicy o niskich zarobkach pracują mniej niż tego by chcieli, zaś pracownicy o wysokich zarobkach pracują więcej niż tego potrzebują. Świadczy o tym choćby fakt, że od czasów Keynesa w Stanach Zjednoczonych osoby zamożne pracują dłużej.
Podsumowując wartość prognozy dokonanej przez Keynesa, można stwierdzić, że w połowie miał rację. Kraje rozwinięte są tak bogate, jak przewidywał, ale ich obywatele nadal bardzo dużo pracują. Przede wszystkim jednak, co zapewne wprawiłoby autora prognozy w największe zdumienie – problem ekonomiczny, rozumiany jako całkowite zaspokojenie potrzeb materialnych, wcale nie jest bliższy rozwiązaniu niż w roku 1930.
Słabość prognozy Keynesa wynika z błędnej oceny następujących obszarów:
1) czynniki egzogeniczne:
• konflikty zbrojne;
• czynniki demograficzne;
• produktywność;
2) czynniki endogeniczne:
• charakter pracy i charakter czasu wolnego;
• „gadżetyzaacja” czasu wolnego;
• wzorce konsumpcji.
Pierwsza sfera związana z obecnością dużych, międzynarodowych konfliktów zbrojnych została zaliczona do słabości, ponieważ niepodważalnym faktem jest, że II wojna światowa (której wprawdzie Keynes się obawiał, ale jej nie uwzględnił w swoich rozważaniach dotyczących przyszłości) wywarła olbrzymie piętno na kształt i losy świata. Niemniej jednak, identyczne założenie musi być elementem każdej prognozy. Konflikt zbrojny jest bowiem incydentem na miarę czarnego łabędzia. Jego pojawienie się jest nieprzewidywalne, a jednocześnie dalece przeobraża rzeczywistość, i to właśnie ze względu na tę drugą właściwość nie jest możliwe stawianie jakichkolwiek prognoz uwzględniających pojawienie się takiego wydarzenia. Keynes zatem musiał przyjąć takie założenie.
Drugi obszar dotyczy wzrostu liczby ludności. Keynes nie dysponował jeszcze rzetelnymi analizami demograficznymi. Gdyby takie posiadał, musiałby uwzględnić w swojej prognozie fakt, że do roku 2030 populacja jego ojczystej Wielkiej Brytanii powiększy się o połowę, podobnie zresztą jak i populacja Europy. W zdumienie zaś na pewno wprawiłby go fakt, że od 1930 roku populacja świata potroiła się. Sądzę, że te informacje osłabiłyby optymizm Keynesa, który, inspirowany zapewne kształtującą się w tym czasie teorią przejścia demograficznego – sądził, że demografia krajów zamożnych już znalazła się w fazie charakteryzującej się znikomym wzrostem populacji. Co więcej, nawet gdyby dysponował scenariuszem procesów demograficznych, jakie w rzeczywistości wystąpiły, to zapewne nie wziąłby pod uwagę tak istotnych czynników, jakimi były aktywacja zawodowa kobiet oraz zjawisko tzw. dywidendy demograficznej, polegające na takim ukształtowaniu się struktury demograficznej kraju, która charakteryzuje się relatywnie dużym udziałem ludności w wieku produkcyjnym. Gdyby Keynes to wiedział, to zapewne jego prognoza byłaby nie w połowie, ale w całości trafiona.
Kolejnym obszarem jest produktywność, która – mimo bardzo optymistycznego wydźwięku prognozy – została niedoszacowana. Nawet Keynes nie przypuszczał, że ludzkość będzie w stanie produkować tak dużo w jednostce czasu. Wzrost ten wynika przede wszystkim z ogromnego postępu technologicznego, jaki dokonał się w ostatnim wieku i z jakim ciągle mamy do czynienia. Innowacje pojawiające się we wszystkich sektorach automatyzują i optymalizują produkcję, czyniąc ją szybszą i tańszą, a także usprawniają proces zarządzania produkcją, co również w istotny sposób podnosi wydajność pracy. Ponadto wzrost produktywności wpływa na mobilność siły roboczej, która musi stale podnosić swoje kwalifikacje i migrować do obszarów nieobjętych jeszcze procesem automatyzacji, co w praktyce wiąże się z gwałtownym rozwojem sektora usług.
Karl Popper twierdził, że przyszłości nie da się przewidzieć, ponieważ nie da się przewidzieć charakteru postępu technicznego. Jego hipoteza w konfrontacji z prognozą Keynesa okazała się bardzo adekwatna. Keynes – chociaż przewidywał, że praca ludzka będzie zastępowana pracą maszyn – nie mógł przecież wiedzieć, że już w 1970 r. obywatele bogatego świata będą masowo korzystać z telewizji, klimatyzacji czy autostrad oraz że od 1960 r. rozpocznie się era komputerów.
Wskazane czynniki określone zostały mianem egzogenicznych, czyli danych z zewnątrz, występujących raczej w środowisku, w którym gospodaruje człowiek, aniżeli w samym człowieku. Obok nich występują jednak także czynniki endogeniczne, związane z ewolucją postaw, jakie jednostka albo całe społeczeństwo przyjmuje wobec rzeczywistości.
Pierwszym czynnikiem o charakterze endogenicznym, odpowiedzialnym za relatywnie niewielki spadek czasu pracy, jest zmiana, która się dokonała w sferze postrzegania pracy oraz czasu wolnego. Na przestrzeni lat uległ bowiem zmianie charakter pracy. Zarobkowanie nie kojarzy się już dziś z mozołem i katorgą. Zarówno dzięki obowiązującym regulacjom prawnym, jak i przesunięciu znacznej części produkcji do sektora usług (za czasów Keynesa w krajach rozwiniętych przemysł generował 80% PKB, a usługi odpowiadały za 20% produkcji. Współcześnie relacje te są dokładnie odwrotne), współczesna praca coraz częściej nie jest jedynie zdobywaniem środków do życia, ale stanowi źródło satysfakcji, inspiracji i podstawę życia towarzyskiego. Między innymi z tego właśnie względu nie tylko jednostki, lecz także całe społeczeństwa, pracują więcej niż by to wynikało z konieczności zaspokajania potrzeb życiowych.
Ponadto warto wskazać, że z punktu widzenia ekonomii czas wolny można postrzegać nie tylko jako pożądaną korzyść, lecz także jako koszt. Jednostka ciesząca się czasem wolnym ponosi koszt niepracowania. Z tego punktu widzenia, wraz ze wzrostem zarobków, rośnie także koszt czasu wolnego. Nie można zatem stawiać znaku równości między wzrostem zamożności a spadkiem czasu pracy. Za pomocą tej koncepcji można również wyjaśnić wolne tempo spadku czasu pracy w krajach wysoko rozwiniętych.
Kolejnym czynnikiem, który zdecydowałem się potraktować osobno, jest fakt, że czas wolny uległ „gadżetyzacji”. Keynes sądził, że ludzkość – zaspokoiwszy potrzeby materialne – zwróci się w stronę czegoś, co przez starożytnych Greków określane było mianem sztuki dobrego życia. Dziś byłoby to równoznaczne przede wszystkim z konsumowaniem dóbr kulturalnych, ale także z relaksem, wypoczynkiem oraz pielęgnowaniem relacji rodzinnych i towarzyskich.
Wyobrażenia Keynesa jednak się nie spełniły, ponieważ czas wolny współczesnego człowieka uległ „gadżetyzacji”, co oznacza, że jest on wypełniony stale powiększającą się liczbą dóbr.
Prosty przykład: popularna obecnie czynność joggingu wiąże się z koniecznością poniesienia wydatków na specjalistyczną odzież, elektronikę do pomiaru parametrów biegu, elektronikę do pomiaru parametrów organizmu, elektronikę do słuchania muzyki w trakcie biegania itp. Ponadto, żeby w ogóle biegać, należy spożywać określone pokarmy, korzystać ze specjalistycznych suplementów diety oraz używać odpowiednich kosmetyków. Z racji tego, że czas wolny został wypełniony ciągle wzrastającą liczbą „niezbędnych” dóbr konsumpcyjnych, większa ilość czasu wolnego automatycznie wiąże się z koniecznością ponoszenia większych wydatków. Nie dziwi zatem wolne tempo spadku czasu pracy. Obywatela XXI w. zwyczajnie nie stać na wypoczynek.
Ostatnia ze słabości rozważanej koncepcji dotyczy wzorców konsumpcji. Keynes, dochodząc do konkluzji odnoszącej się do końca problemu ekonomicznego, zakładał, iż ludzkie potrzeby mogą zostać zaspokojone, czyli że na pewnym etapie konsumpcji człowiek jest w stanie stwierdzić, iż nie potrzebuje większej ilości dóbr. Okazało się jednak, że ludzkie potrzeby są niemożliwe do zaspokojenia. Kiedy Keynes formułował swoją prognozę, zdecydowana większość wydatków gospodarstw domowych przeznaczana była na zaspokajanie podstawowych potrzeb związanych z żywnością, odzieżą, utrzymaniem gospodarstwa itp., natomiast fundusze przeznaczane na dobra podkreślające status ich posiadacza stanowiły zaledwie niewielki procent. Współcześnie mamy jednak do czynienia z zupełnym odwróceniem tej sytuacji. Nawet osoby niezamożne większość funduszy przeznaczają na dobra, które nie są niezbędne do codziennej egzystencji, a jednak są pożądane, ponieważ „inni je już posiadają” lub też właśnie dlatego, że „inni ich jeszcze nie posiadają”.
Co ciekawe, Keynes sam pisał o podziale wydatków na niezbędne do ludzkiej egzystencji oraz relatywne, czyli takie, które podnoszą status ich posiadacza. Ta refleksja nie została jednak przez Keynesa rozwinięta w jego prognozie. To właśnie istnienie potrzeb relatywnych sprawiło, że konsumpcja zaczęła narastać w sposób niekontrolowany. Postęp techniczny wprawdzie umożliwił zaspokajanie rosnącego popytu, ale jego cechą szczególną jest to, że jest on odpowiedzialny nie tylko za zaspokajanie starych potrzeb, lecz także za kreowanie nowych. Okazuje się zaś, że potrzeby rosną znacznie szybciej niż możliwość ich zaspokajania i tu właśnie należy szukać przyczyn relatywnie wolnego spadku czasu pracy oraz utrzymywania się satysfakcji życiowej na niezmienionym poziomie.
Grzegorz Malinowski
Powyższy tekst jest skrótem wypowiedzi dr. Grzegorza Malinowskiego z Akademii Leona Koźmińskiego i Sieci Badawczej Łukasiewicz.
Pełen tekst dostępny jest pod adresem: https://cms.pte.pl/uploads/Biuletyn_PTE_nr_3_2022_27fc6dc985.pdf
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3287
Komitet Prognoz PAN Polska 2000 plus organizuje cykl konferencji dotyczących zagrożeń globalnych jako barier rozwoju. Trzecia z nich – „Zagrożenia jakości życia człowieka; perspektywa długookresowa” – odbyła się 27-28 czerwca 2013 w Mądralinie.
Podczas konferencji analizowano cztery grupy zagadnień: demograficzne uwarunkowania rozwoju świata, ubóstwo, nierówności i wykluczenie społeczne, pracę i kwalifikacje oraz zdrowie publiczne. Zwrócenie uwagi na jakość życia wynika z zakwestionowania panującej od dziesiątków lat filozofii, iż wzrost gospodarczy przekłada się automatycznie na poprawę jakości życia. To stwierdzenie okazało się fałszywe za sprawą coraz większych podziałów społecznych i koncentracji majątku świata w nielicznych rękach. A zatem nie wzrost gospodarczy jest ważny, ale sprawiedliwy podział jego owoców. Jak to osiągnąć? Czy istnieją mechanizmy wyrównujące poziom i jakość życia, a jeśli tak, czy dotyczą tylko państwa czy całego globu – to jedno z wielu zagadnień, jakie były rozpatrywane przez kilkudziesięciu specjalistów z wielu dziedzin nauki.
Otwierając konferencję, prof. Leszek Kuźnicki, wieloletni były prezes PAN i były przewodniczący Komitetu Prognoz, zwrócił uwagę, iż jakość życia zależy od kryteriów, jakie przyjmiemy i definicji dobrostanu. Gdyby przyjąć wysokie standardy państw najbogatszych, zasoby Ziemi zapewniłyby byt jedynie ok. dwóm miliardom ludzi. A ponieważ tak się nie stanie (przynajmniej w najbliższej przyszłości), na jakość życia będzie miała wpływ coraz bardziej dewastowana przez człowieka przyroda, eksploatowana bez miary i „odwdzięczająca” się ekstremalnymi zjawiskami, a także ochładzanie się klimatu (wg prof. Kuźnickiego, grozi nam zlodowacenie). Innym problemem, z jakim przyjdzie nam się zmierzyć, będzie (a właściwie już jest) starzenie się społeczeństw i utrzymywanie starych ludzi w dobrej kondycji, co nie będzie możliwe bez medykalizacji, którą należy traktować jako zjawisko pozytywne.
Starzenie – ból nie tylko demografów
O starzeniu się ludności wypowiadali się naukowcy z AGH: dr Zbigniew Strzelecki oraz prof. Janina Jóźwiak. W perspektywie 40 lat – choć tempo starzenia się mieszkańców poszczególnych regionów świata będzie różne – to Europa będzie tym zjawiskiem najbardziej dotknięta. Tutaj już dzisiaj co szósty mieszkaniec liczy sobie 65 i więcej lat, ale w 2050 roku ludzi w tym wieku prawdopodobnie będzie ok. 28%. Najwięcej – w Europie Południowej – ok. 30%.
Niezmiennie, od lat, najmłodszymi demograficznie regionami świata będą Afryka, Ameryka Środkowa i Azja, co będzie się wiązało z rosnącym problemem zasobów pracy w różnych krajach. Według szacunków ONZ, do 2050 roku wielkość zasobów pracy na świecie wzrośnie o ok. 1,4 mld osób (tj. o 30%) – głównie w Azji i Afryce. W Europie – jako jedynym regionie świata (poza Rosją) - zasoby pracy będą się kurczyć (najbardziej w Europie Wschodniej – o 31 mln ludzi, tj. o ok. 30%). Proces ten będzie zachodzić także w Polsce.
Takie zmiany demograficzne oczywiście wyzwolą migracje globalne (częściej czasowe niż osiedleńcze), o czym mówił prof. Marek Okólski z Ośrodka Badań nad Migracjami UW. Według prognoz, biegunami migracji będą USA, Azja, Obszar wysp Pacyfiku, Unia Europejska oraz Zatoka Perska, która przyjmie rocznie ok. 1 mln imigrantów.
Ubóstwo, nierówności i wykluczenie społeczne
Brak pracy wiąże się nie tylko z ubóstwem, ale i wykluczeniem społecznym. Prof. Henryk Domański z IFiS PAN przedstawiał wyniki swoich badań dotyczących dziedziczenia pozycji społecznej od 1989 r. Okazuje się, że zmiana systemu niczego nie zmieniła, a wzrost nierówności się pogłębia. Ale o ile do 2005 mieliśmy w Polsce coraz większą merytokrację, to po tej dacie zaczęła się ona obniżać i nie wiadomo, czy nie jest to wynik inflacji wyższego wykształcenia. Po prostu coraz mniej się opłaca studiować, skoro i tak nie można dostać pracy zgodnej z wykształceniem (obecnie ukończenie studiów daje tylko 30% szans na bycie inteligentem). Co do rozwarstwienia, badania pokazują, że współczynnik Giniego wzrósł niewiele – z 0,28 do 0,35, ale badanie akceptacji nierówności pokazało, że Polacy akceptują wysokie zarobki kapitalistów. Zatem należy z ostrożnością podchodzić do tezy, że im większe nierówności, tym większa konfliktowość. I dotyczy to wszystkich państw, gdzie to badanie wykonywano. Zatem zmiany w stratyfikacji społecznej nie są jednoznaczne.
Wysokie bezrobocie, niepewność na rynku pracy, starzenie się społeczeństwa, to zagrożenia nie tylko same w sobie, ale i dla stabilności finansowej ubezpieczeń społecznych i to bez względu na metodę finansowania świadczeń. Dzisiaj jest już oczywiste, że najmłodsze pokolenie, obecna grupa 20-30-latków, która cierpi najbardziej na brak pracy – może mieć na starość trudną sytuację. Zwłaszcza, że długotrwałe bezrobocie wśród młodzieży przeradza się w bierność zawodową, z czym mają do czynienia takie państwa jak Hiszpania czy Włochy.
Z analizy przedstawionej przez dr. Marka Benio z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie wynika, że najlepszą sytuację mają obecni emeryci, nieco gorszą będą mieli emeryci, którzy dzisiaj mają 30-50 lat, a najgorszą – właśnie dzisiejsi 20-30-latkowie. I nie ma co potępiać za to pracodawców, bo bez elastycznych (czytaj – śmieciowych) form zatrudnienia, ta fatalna sytuacja byłaby jeszcze gorsza. Niestety, zasadę solidaryzmu społecznego wypiera zasada ekwiwalentności świadczeń i indywidualizm w ubezpieczeniach społecznych, którą wprowadzono w latach 90. Ale ten spór w doktrynie ubezpieczeń społecznych dopiero się rodzi. Polski rynek pracy czeka też na rozwiązania dotyczące poprawiania wskaźnika aktywności zawodowej, gdyż w rynku pracy nie uczestniczy 44% ludności w wieku aktywności zawodowej. Z czego żyją – nie wiadomo, ale na pewno nie mają żadnego zabezpieczenia społecznego na wypadek choroby, inwalidztwa, czy na starość, o czym mówił także dr Piotr Broda-Wysocki z Instytutu Politologii UKSW.
Skąd się biorą nierówności?
Do uporządkowania dalszej dyskusji na temat zróżnicowania konsumpcji w Polsce przyczynił się referat prof. Czesława Bywalca z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, w którym przedstawił trzy wymiary nierówności ekonomicznych ludzi (majątkowe, dochodowe, konsumpcyjne) oraz wnioski wynikające ze zróżnicowania konsumpcji polskiego społeczeństwa. Według mówcy, polskie społeczeństwo będzie coraz bardziej zróżnicowane ekonomicznie, czyli pod względem dochodowym i majątkowym. Tak dużych różnic nie będzie w konsumpcji (poziomie i jakości życia), gdyż będzie rosnąć elastyczność kulturowa – edukacyjna, zdrowotna, systemu wartości. W referacie i dyskusji nie zajmowano się jednak kwestią, skąd ludzie będą mieć pieniądze, aby cokolwiek konsumować. Należy przyjąć, że głównie z pracy, ale jak podkreślił prof. Jerzy Kleer – w zasobie pracy w Polsce dokonuje się największe marnotrawstwo, choć problem pracy, to problem kondycji ludzkiej.
Mówił o tym prof. Józef Orczyk z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, którego wystąpienie dotyczyło znaczenia pracy, ale i kwalifikacji we współczesnym świecie. Jak zauważył, praca staje się coraz częściej stale uzupełnianą mozaiką kompetencji, a te zmiany kwalifikacji rodzą kolejne problemy, jak choćby lojalności pracodawcy i pracownika, gdyż wykonywanie pracy zawsze wiąże się z pewnym przymusem bezpośrednim i pośrednim (poczuciem obowiązku, etyką pracy, itd.). Tendencją jest obecnie coraz mniejsze znaczenie przymusu bezpośredniego, a coraz bardziej wyszukany w formie przymus pośredni, co pokazuje, jak wzrosły wzajemne zależności pracodawcy i pracownika.
Poruszał te sprawy również prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, przedstawiając problemy współczesnego rynku pracy. Przypomniał, iż bezrobocie osiągnęło najwyższy poziom w historii nowoczesnej gospodarki i jest większe niż podczas wielkiego kryzysu lat 30. XX w. (poza Niemcami i Wielką Brytanią). Tylko w UE w ostatnich 5 latach zlikwidowano 8,5 mln miejsc pracy, a na świecie na bezrobociu utajonym pozostaje ok. 800 mln ludzi (z tego tylko 73 mln jest zarejestrowanych).
Mamy ponadto do czynienia z szybszym wzrostem bezrobocia młodych i jego dużym zróżnicowaniem, wysokim poziomem bezrobocia młodych w Polsce determinowanym przez wielką liczbę absolwentów szkół zawodowych i wyższych.
Mówca przedstawił też dwa główne wyzwania polityki społeczno-gospodarczej w najbliższym 5-leciu. Pierwsze obejmuje zwiększenie zatrudnienia, gdyż według badań z 2011 r. - dla Polski nie pracowało 32,5%, czyli 4,6 mln osób (łącznie z 2,5 mln Polaków pracujących za granicą). Ten stan powoduje ogromne straty ekonomiczne, społeczne i moralne. Jesteśmy ponadto na ostatnim miejscu w UE, jeśli idzie o wskaźnik zatrudnienia – 57,8%. Gdyby udało się uzyskać średni wskaźnik, pracowałoby o 2,6 mln ludzi więcej. A przecież na rynku pracy w latach 2011-2015 pojawia się druga, ostatnia i największa w okresie powojennym fala absolwentów szkół ponadgimnazjalnych, licząca 4,6 mln osób. Nawet, jeśli przyjmiemy, że z rynku odejdzie na emeryturę ok. 900 tys. ludzi, to i tak trzeba będzie stworzyć ok. 2 mln miejsc pracy. Inaczej bezrobocie się zwiększy, albo cała ta fala absolwentów wybierze emigrację zarobkową, co przyniesie polskiej gospodarce ogromne straty ekonomiczne i społeczne. (Zasoby pracy są dzisiaj w większym niebezpieczeństwie niż zasoby kapitału – dodała w dyskusji prof. Stanisława Golinowska z Instytutu Zdrowia Publicznego w CM UJ).
Należy się zatem zastanowić, jakie stworzyć strategie, środki i instrumenty, żeby zagospodarować istniejące i przyszłe zasoby pracy tak, żeby prawo do pracy mogło być zrealizowane w stopniu zbliżonym do zaleceń paktów praw człowieka. Może warto brać przykład z USA, gdzie państwo stymuluje wzrost gospodarczy polityką sprzyjającą wzrostowi zatrudnienia i ograniczaniu bezrobocia? A może u nas lepszy jest przykład państw UE, czyli aktywna polityka rynku pracy, programy aktywizujące bezrobotnych i zasiłki? Rzecz w tym, że u nas nie realizuje się nawet polityki unijnej - Polska jest bowiem jedynym państwem w UE, który w okresie spowolnienia gospodarczego nie tylko zmniejszył o 50% środki na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracy, ale i je zablokował do 2015 roku.
Tymczasem fundusze solidarnościowe winny być wykorzystywane efektywniej, skoro średnio na jedno miejsce pracy przypada 53 bezrobotnych, a są powiaty, gdzie na 1 miejsce pracy jest 500 – do 2000 osób! To nie jest rynek pracy, to rynek totolotkowy – podkreślił prof. Kabaj. Obecne rozwiązanie dotyczące elastycznego czasu pracy, dające 10-miliardowy zysk przedsiębiorcom (równowartość wypłat za nadgodziny) cofa nas do XIX wieku. Warto też pamiętać, że konwencja (waszyngtońska) z 1919 roku, dotycząca zagwarantowania 8-godzinnego dnia pracy nigdy nie została przez Polskę ratyfikowana...
Do bezrobocia nawiązywała też w swoim wystąpieniu prof. Urszula Sztanderska z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, w którym zwróciła uwagę na międzypokoleniowe różnice kompetencyjne, skracanie czasu pracy a wydłużanie nauki i mało sprawne systemy edukacyjne – czynniki powodujące i wzmagające rozwarstwienie społeczne. Ale i wystąpienie dr. Marka Bednarskiego z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych UW, w którym przedstawił źródła ekonomiczne i skutki społeczne underemployment - „lichego zatrudnienia”. „Liche zatrudnienie” to nie tylko bowiem umowy o pracę na czas określony, ale i zatrudnienie niepełnoetatowe, rażąco niskie płace i niewykorzystywane kwalifikacje. Licha praca dotyka trwale określonych grup społecznych, prowadzi do ubóstwa i wyklucza społecznie. W rezultacie „liche zatrudnienie” tworzy prekariat (podobny do tzw. luźnych ludzi w średniowieczu), gdzie warunki egzystencji jednostki są niepewne, a prawa socjalne i obywatelskie ograniczone. Jak z tego wyjść – nie wiadomo, choć wiadomo, że utrzymywanie tego stanu (a grupa prekariuszy to ok. 30% społeczeństwa) grozi wybuchem społecznym.
Zdrowie i polityka zdrowotna
Największą dyskusję wywołały referaty dotyczące zdrowia i polityki zdrowotnej, które wygłosili prof. Cezary Włodarczyk z Wydziału Nauk o Zdrowiu CM UJ oraz prof. Stanisława Golinowska i prof. Antonina Ostrowska z IFiS PAN, która w swoim wystąpieniu dotyczącym uwarunkowań zdrowego stylu życia udowadniała, iż poziom edukacji i świadomości zdrowotnej jednostek nie przekłada się bezpośrednio na pożądane zachowania.
Prof. Włodarczyk, omawiając historię i problemy polityki zdrowotnej, sięgnął do początków XVII w. (pierwsze regulacje) i do angielskiego prawa o ubogich (1834), by skonstatować, iż w Polsce wszystkie reformy społeczne i zdrowotne nie miały udokumentowanych powodów ich przeprowadzania. Prof. Golinowska natomiast zwróciła uwagę na konieczność odchodzenia od medykalizacji zdrowia na rzecz podejścia zintegrowanego, uwzględniającego w większym stopniu wymiar społeczny (tendencja światowa). Zwłaszcza, że zdrowie Polaków nie ulega poprawie, co zagraża jakości życia już obecnie, nie tylko w przyszłości.
Analizy wykazują relatywnie niski status zdrowotny dzieci i młodzieży (który występuje razem z niedostateczną opieką zdrowotną i socjalną), wysoką wypadkowość i uzależnienia, częste występowanie chorób przewlekłych już w wieku produkcyjnym, narastającą tendencję w rozwoju zaburzeń psychicznych, gorszą jakość życia ludzi starszych i narastający problem niesamodzielności. A zatem potrzebne jest prowadzenie polityki opartej na faktach, prowadzenie dialogu międzysektorowego i opracowywanie wspólnych programów zamiast formalnych konsultacji.
Ale zgadzając się co do fatalnej jakości służby zdrowia w Polsce, czy potrafimy rozwiązać jej problemy bez dodatkowych ubezpieczeń (2/3 Polaków ich nie chce)? Polska zajmuje 24 miejsce w UE pod względem wydatków na służbę zdrowia, co pokazuje, jaką wagę rząd przykłada do opieki zdrowotnej - może więc należy się przyjrzeć na sposób podziału PKB? PKB w Polsce jest tylko o 30% niższy niż średnia unijna, ale nakłady na ochronę zdrowia są 8-4 razy niższe niż w innych państwach członkowskich – dokumentował prof. Kabaj. Od 2004 roku wyjechało z Polski 25 tys. lekarzy – i nie widać z tego powodu niepokoju rządu. Nie widać, bo mamy neoliberalizm – odpowiadał dr Bednarski – doktrynę, w której każdy sam winien odpowiadać za swoje zdrowie, a państwo nie może ograniczać wolności.
Odpowiedzialność za zdrowie publiczne zrzucono na samorządy terytorialne, a te nie mają ani ludzi, ani pieniędzy, ani wiedzy jak sobie z tym radzić – dodała prof. Golinowska. Zwiększanie wydatków idzie głównie na płace i to lekarzy, bo już nie pielęgniarek (prof. Włodarczyk), co pokazuje relacje między najsilniejszymi grupami w ochronie zdrowia. Źle też jest rozwiązana relacja lekarza z płatnikiem – lekarz winien być wyłączony z negocjacji z NFZ, powinien je prowadzić pacjent, bo to on płaci za usługę.
Konkluzją niebanalnej konferencji mogłoby być banalne stwierdzenie, iż żyjemy w ciekawych czasach, czyli prawdopodobnie w czasie rozpadu cywilizacyjnego a z nowymi zjawiskami próbujemy sobie radzić metodami z przeszłości. Wcześniej odnosił się do tego problemu także Lesław Michnowski, zauważając, iż o tych sprawach mówi się już od dawna. Raporty Klubu Rzymskiego pokazywały, że kapitalizm nie jest ustrojem efektywnym, gdyż – nastawiony na zysk - nie rozwiązuje problemów w obrębie stosunków społecznych i dla ludzkości konieczne będzie przejście od indywidualizmu do wspólnotowości.
Anna Leszkowska